Habbatum - Augusta Docher - ebook + książka

Habbatum ebook

Docher Augusta

4,0

Opis

Druga część cyklu „Wędrowcy” Anna budzi się uwięziona w sterylnym pomieszczeniu. Nie wie, gdzie się znajduje i z jakiego powodu jest przetrzymywana. Wie tylko, że uwięziła ją osoba, której ufała – jej nauczycielka Dorothy. Okazuje się ona jedną z plemienia Habbatum, wrogiego wobec ludzi spod znaku Eperu, takich jak Anna i jej ukochany Leo. Dorothy prowadzi skomplikowaną grę i jest podstępną, zdolną do wszystkiego przeciwniczką. Ma swoje porachunki z Leo. Życie Anny narażone jest na niebezpieczeństwo. Czy uda jej się wydostać? Co zrobi Leo, by ją uratować? Czy ich miłość pokona przeszkody? I kim jest Brian? Okaże się wrogiem czy sprzymierzeńcem? Pełna przygód, emocji i niespodziewanych zwrotów akcji opowieść o sile miłości i przeznaczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (25 ocen)
12
6
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Augusta Docher

Habbatum

Projekt okładki: Dorothea Bylica

Copyright © INFOBIS Rafał Głąb

Copyright © Wydawnictwo BIS 2016

ISBN 978-83-7551-499-5

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33; fax 22 837-10-84

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Prolog

Cierpliwość jest cnotą. Równie pożądaną, co trudną do osiągnięcia. Na szczęście przez całe moje długie życie nie traciłam zbyt wiele czasu, tutaj również nie zamierzałam. Gdy nie marnuje się ani minuty, bycie cierpliwym przychodzi znacznie łatwiej.

Często rozglądałam się po moim więzieniu. Uroczy pokoik… – myślałam, parskając zduszonym śmiechem. Tygodnie spędziłam w celi do złudzenia przypominającej salkę sekcyjną w szpitalu, w którym pracowałam lata temu. Białe ściany połyskujące beznamiętnie i szepczące: Jesteś sama i to się nie zmieni…

Może i ktoś słaby duchem usłyszałby ich natrętne głosy, ale nie ja. Ja słyszałam jedynie cichy szczęk cyfrowych zamków, monotonne buczenie wody krążącej w rurach, czasami echo rozmów dobiegające z korytarza lub zza ściany. Skupiałam wzrok na wyciągniętych przed siebie nogach. Gdy przez dłuższą chwilę patrzyło się na wściekle pomarańczowe nogawki więziennego stroju, a potem szybko zamknęło oczy, pod powiekami falowało fioletowe morze.

– Purple, violet, violent… – mamrotałam wtedy do siebie.

Bawiłam się grą słów, to zawsze mnie relaksowało.

Nie miałam powodów do narzekania. Dbali o mnie, czasami aż nadto. Pierwszy miesiąc kosztował ich najwięcej, drugi podobnie: oślepiające światło trwało bez końca, całą dobę wylewało się z sufitu, zupełnie jak w niebie przedstawianym w hollywoodzkich produkcjach. Co dwie minuty w kwadratowym okienku pojawiała się twarz bez wyrazu. Jedyne, co było w niej ludzkie, to oczy. Sprawdzające, czy żyję.

Dwie osoby, istoty w niczym nieprzypominające kobiet, androgeniczne twory w paskudnych uniformach wyprowadzały mnie na spacer, czyli czterdzieści sześć okrążeń po małym placyku. Rewidowały kilka razy na dobę, zaglądały w każdy zakamarek celi i mojego ciała. Nie omieszkałam się odwzajemnić. Z odrazą patrzyłam, jak pieszczą się w palarni dla strażników. Kiedyś rzuciłam im w twarz obelgę, a jedno z nich oddało mi ręką.

Gdy usłyszałam, że wyrok w mojej sprawie zapadnie dopiero za rok, wkurzyłam się. Może dlatego nieco złagodzili warunki. Dotarło do nich, że nie jestem kłopotliwym więźniem. I że nie zamierzam ze sobą skończyć. Nastały noc i dzień. Codziennie przynoszono książki, mogłam wybrać jedną. Po czterech miesiącach znałam prawie wszystkie. Poprosiłam o nowości i dostawałam je. Jedna z nich została moją przepustką do wolności. Cieniutka jak mgiełka pary na butelce szampana i wąska niczym ślad po spływającej z niej kropli metalowa blaszka tkwiła grzecznie wewnątrz grzbietu książki. A tę schowałam w równie wąską szczelinę między ścianą a posadzką.

Wiedziałam, komu zawdzięczam to wszystko. Mój papuga z urzędu, śmieszny człowieczek o komicznie obrzękniętej twarzy: Jeffrey Reed… Na mój widok ślinił się nawet przez skórę. Niestety, taki nieudolny adwokacina jak on nie był w stanie nic zrobić. Miałam zostać tu na zawsze. Zaakceptowałam ten fakt, bo ich „na zawsze” zasadniczo różniło się od mojego „na zawsze”. Tylko ja decydowałam, ile będzie trwało. Nic na tym parszywym świecie nie jest za darmo. Musiałam obiecać temu obrzydliwemu knurowi, że gdy za niecały rok zasłużę na jedną marną godzinę w prywatnym pokoju, spędzę ją z nim. Podsunął mi oświadczenie. Podpisałam, uroczo się przy tym uśmiechając.

Mając wyjście awaryjne, poczułam się znacznie lepiej. Jeff załatwił zmianę strażników. Teraz zajmowali się mną wyłącznie mężczyźni. Czasami musiał wystarczyć jeden, bo moje koleżanki często sprawiały kłopoty. Szybko wytypowałam ofiarę. Nigdy nie lubiłam zwykłych, normalnych, szczęśliwych ludzi. Z takimi zawsze był problem. Bob Tyler był kandydatem idealnym: trzydziestopięciolatek, zazdrosny psychopata, fizyczny mięśniak, psychiczny mięczak, mieszkający w niewielkim domku na obrzeżach San Quentin.

Byłam zniesmaczona, obserwując jego wyczyny niegodne dżentelmena. Prał po twarzy śliczną Lucy, a jej włosy fruwały wtedy razem z nią, ale sama była sobie winna. Po co znosiła towarzystwo tego palanta? Bo ją utrzymywał? Biedaczka potrafiła osłodzić swój nędzny los. Sąsiad zawsze był pod ręką. Gdy tylko Bob odjeżdżał zdezelowanym fordem, kawaler John Feig – księgowy w małej spółce handlowej – spacerkiem pokonywał podwórko, a chwilę później równie leniwie eksplorował młode ciałko sąsiadki, po czym zostawiał dwudziestodolarowy banknot na szafce nocnej stojącej przy małżeńskim łożu Tylerów.

Zaprzyjaźniłam się z Bobem. Rozmawialiśmy. Chwaliłam jego muskulaturę. Wiedziałam, że co najmniej trzy godziny dziennie ćwiczy z zapałem w swojej przydomowej siłowni. Pasjonował się wędkarstwem, książkami o UFO, stawiał pasjanse, czasem grał na komputerze, znałam jego ulubioną drużynę bejsbolową, wiedziałam, na kogo głosował w ostatnich wyborach, co zjadał ze smakiem, a czego nienawidził.

Szybko znaleźliśmy nić porozumienia.

– Czemu my się wcześniej nie spotkaliśmy? Ech, Goldie – tak mnie nazywał – moje życie jest takie zasrane… Byłabyś świetną żoną, nie to co Lucy. Lubisz to samo co ja… – sapał, ze złością plując na wysypany żwirem spacerniak.

Kiedyś powiedziałam mu w największej tajemnicy, że widzę przyszłość. Kilka dni układałam bajeczkę o tym, jak to wujek Sam trzyma mnie w zamknięciu, bo jestem bardzo niebezpieczna, i że wkrótce na polecenie tajnych służb zostanę zlikwidowana. Płakałam, jęcząc, że nie chcę umierać. Mówiłam, że tylko on może odwrócić mój los. Oczywiście na początku Bob nie uwierzył, ale gdy któregoś dnia szepnęłam mu na ucho: „Zwolnij się zaraz po rozpoczęciu dniówki, jedź do domu, a zastaniesz swoją żonę puszczającą się z tym łachudrą Feigiem”, prawie zemdlał. Natychmiast spytał, skąd wiem, jak nazywa się jego sąsiad. Odpowiedź mogła być tylko jedna: „Mówiłam ci, Bob, jestem jasnowidzem”.

Nie uwierzył. Zawlókł mnie do celi i przez tydzień go nie widziałam. Oczywiście tylko on tak sądził. Zmiękł po tygodniu. Wpadł rano i burcząc pod nosem, kazał mi podać kolejny termin schadzki. Gdy wytłumaczyłam, że dzieje się tak prawie codziennie, no może oprócz dni, w których Lucy miesiączkowała, popadł w stupor. Tym razem posłuchał.

Ułożyłam się wygodnie i z ogromną satysfakcją obejrzałam dramat pod tytułem „Trójkąt w domu Tylerów”. Bob zgłosił się nazajutrz. Stwierdził, że nie wytrzyma i zabije Feiga oraz niewierną żonę. Nie odwodziłam go od tego pomysłu, za to przekazałam kolejną informację: „Potrafię przewidzieć numery w każdej loterii, w jakiej tylko zechcę wygrać. Ty zrobisz coś dla mnie, a ja się odwdzięczę”. Strzeliłam w dziesiątkę. Plan był prosty. Bob pomoże mi zwiać, później wpadnie na chwilę do domu załatwić swoje sprawy z Lucy i Johnem, a następnie uciekamy do Meksyku i żyjemy jak królowie: on i jego Goldie. Niczego się nie obawiał, przecież wszystko byłam w stanie przewidzieć i uchronić nas przed złapaniem.

Opracowałam ucieczkę w każdym detalu. Znałam więzienie lepiej niż którykolwiek jego dyrektor. Na pamięć wykułam kody do wszystkich przejść. Imiona i nazwiska strażników recytowałam wyrwana ze snu. Wytypowałam jedną z pracujących tu kobiet. Młoda Mary Kozlowsky była do mnie najbardziej podobna zarówno z figury, jak i twarzy. Podglądałam ją godzinami, a później mamrotałam cicho, żeby zapamiętać jej idiotyczne i prymitywne powiedzonka oraz gesty.

Bob próbował przemycić mapkę całego kompleksu. Ustąpił, gdy opowiedziałam mu ze szczegółami, jak wyglądają szafki w męskiej przebieralni. Patrzył na mnie jak na Boga.

Gdy nadszedł odpowiedni moment, cieszyłam się jak dziecko.

Mój pomocnik się spisał. O drugiej w nocy zaprowadził do kantorka służb porządkowych niczego niepodejrzewającą Mary. Uderzył ją pałką w głowę, obezwładniając na dobry kwadrans. Knebel ze skarpetki i uprzednio naszykowane sznury załatwiły resztę. Bez skrupułów zostawił nagą i nieprzytomną dziewczynę. Solidnie skrępowana i skutecznie uciszona, przeleżała kilka ładnych godzin za zablokowanymi drzwiami, zanim odnalazły ją sprzątaczki. I tak miała szczęście: zabroniłam Tylerowi ją zabić. Wytłumaczyłam, a on uwierzył, że tak będzie lepiej. Później według moich wskazówek załatwił kwestię oświetlenia, również awaryjnego. Opracowanie planu, by czasowo je unieruchomić, zajęło mi sporo czasu. Udało się. Wybuchnęłam śmiechem, gdy w całym więzieniu na pięć minut zapanowały egipskie ciemności.

To nam wystarczyło. Jak na szpilkach czekałam na mojego wybawcę. Minutę później Bob wpadł do celi. Przebrałam się błyskawicznie. Niestety, zabrał służbową broń Mary, pozostawiając wiszącą u pasa pustą kaburę. Opuściliśmy celę, idąc ramię w ramię i świecąc przed sobą służbowymi latarkami. Nikt nie zwrócił uwagi na moją opuszczoną „komnatę”. We wszechogarniającym chaosie czuliśmy się bezpiecznie. Każde drzwi stały przede mną otworem. Wystarczyła karta strażnika i znajomość wszystkich kodów. Niezaczepiani, wyszliśmy poza teren zabudowań. Później przejazd przez bramę służbowym samochodem. Jeden z przystojniaków krzyknął do mnie: „Mary, obiecałaś mi laskę!”. Odpowiedziałam mu spod opuszczonej nisko czapki z daszkiem: „Zmień dilera, a świat stanie się lepszy”. Stare powiedzonko sierżant Kozlowsky wywołało jak zawsze salwę śmiechu. Trochę byli zdziwieni, co robię w samochodzie razem z Tylerem, ale ten zgrabnie się wytłumaczył.

Co było najlepsze? Bob zachowywał się spokojnie i bez najmniejszych objawów stresu. Żartował, podśpiewywał, w radiu grała muzyka. Ale jak mogło być inaczej? Czuł się bezpiecznie u mojego boku, przecież w każdej sekundzie mogłam przewidzieć przyszłość i nas ochronić. Cóż za łatwowierny idiota! Do samego końca nie mogłam w to uwierzyć.

Mój bohater wypłacił z konta wszystkie swoje oszczędności. Łatwo go przekonałam, że musimy mieć coś na start. Kilka kilometrów za miastem stanęliśmy. W przydrożnych zaroślach czekał nowo zakupiony samochód, choć lepszym określeniem byłoby: „nowo zakupiony grat”. W bagażniku kłębiły się damskie i męskie ciuchy oraz kilka par obuwia. Wszystko używane, kupione w sklepie z odzieżą z drugiej ręki, jak kazałam. Znów musiałam zmienić garderobę, ale tym razem nie byłam sama. Zdjęłam piaskowy mundur, zrzuciłam więzienny podkoszulek i stanęłam w samej bieliźnie.

– Hej… przystojniaczku… – zagadałam do Boba, żwawo zdejmującego spodnie.

Nie spostrzegł, kiedy zdążyłam się prawie cała rozebrać. Zastygł z wrażenia. Obeszłam go i zatrzymałam się za umięśnionymi plecami.

– Jesteś wyjątkowo apetyczny, masz świetny tyłek – stwierdziłam zgodnie z prawdą. Nie zauważył, że podczas gdy jedną dłoń miałam zajętą intensywnymi pieszczotami, drugą delikatnie wyjmowałam z kabury służbową broń. Na szczęście dla Tylera koniec żywota jeszcze nie był mu pisany.

– Przeklęte zasady! – westchnęłam w duchu, biorąc zamach pistoletem.

Bob nie stracił przytomności. Zadrżał, ale ciągle stał na lekko ugiętych nogach. Miał wyjątkowo odporną łepetynę, choć to akurat było do przewidzenia. Od zawsze myślałam o nim Twardogłowy.

– Goldie… – jęknął z wyrzutem, więc błyskawicznie poprawiłam.

Tym razem podziałało.

Skuty kajdankami ocknął się zaledwie minutę później. Zapobiegawczo zastosowałam ten sam manewr, który mu podsunęłam przy planowaniu ucieczki.

– Dobrze, że masz dwie stopy – burknęłam, patrząc jak dławi się własną, obrzydliwie przepoconą skarpetką. – Dzięki za wszystko. Jestem zobowiązana, ale nie miałam innego wyjścia…

Szybko dokończyłam zmieniać garderobę. Założyłam ciasnawe czółenka i poprawiłam nieco zburzoną fryzurę. Wyjęłam portfel Boba i ogołociłam z pieniędzy. Karty i dokumenty przełamałam na pół, wsunęłam z powrotem, po czym silnym rzutem posłałam całość w okoliczne zarośla. Taki sam los planowałam dla telefonu komórkowego, ale po kilku sekundach zastanowienia uznałam, że chwilowo może się przydać, choćby dla zmylenia pościgu. Służbowy colt Boba trafił do tej samej kieszeni, w której szeleściły banknoty i dzwonił bilon.

Jeszcze raz rzuciłam okiem na Tylera. Leżał z zamkniętymi oczami i płakał. Musiał wiedzieć, że go nie zabiję. Głupcy wyczuwają instynktownie własną śmierć. Coś we mnie drgnęło, gdy tak się rozczulił nad sobą. W końcu to jemu zawdzięczałam wolność, a za dobrze wykonaną usługę się płaci. Nawet takim patałachom i naiwniakom.

Wyjęłam komórkę i znalazłam numer telefonu stacjonarnego kochasia pięknej Lucy. Nie odbierał. Po trzeciej próbie się udało.

– Halo… – Miał zaspany głos.

– Posłuchaj, Feig… – nie bawiłam się w zbędne uprzejmości – od dzisiaj nie tkniesz Lucy Tyler ani żadnej innej mężatki. Jeśli to zrobisz, cała dzielnica dowie się, co trzymasz w piwnicy i jak lubisz się zabawiać. Twój kierownik pierwszy. Powiem mu o randkach z jego żoną. Wiem wszystko, obserwujemy cię od dawna. Tyler wkrótce trafi za kratki. On też się nam naraził. Powiesz jego żonie, że ma go odwiedzać, w przeciwnym razie spotka ją coś strasznego. I niech wreszcie pójdzie do pracy i definitywnie skończy się puszczać – dodałam, krztusząc się ze śmiechu. – Teraz leć i przekaż jej to wszystko.

Rozłączyłam rozmowę i schowałam komórkę z powrotem.

– Już wiesz, dlaczego nie pozwoliłam, żebyś zatłukł Kowalsky? – spytałam, choć bez gwarancji, że Bob mnie słyszy i rozumie. – Miałeś farta, idioto, a twoja Lucy już nigdy nie pójdzie w tango. Gwarantuję.

Gdy odjeżdżałam, zobaczyłam w lusterku wstecznym, jak Bob powoli wstaje i zaczyna biec w stronę, z której przyjechaliśmy.

– Dzięki, przyjacielu – powiedziałam cicho.

Byłam wolna…

Rozdział 1Czarny pokój

Czułem się zupełnie jak w Wyee jeszcze kilka dni temu: oczy wlepione w sufit, w głowie pustka, a w sercu rozdzierający ból. I pytanie tłukące się po czaszce: dlaczego? Dlaczego znów straciłem Annę? Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Najtragiczniejsze déjà vu, jakie mogło być moim udziałem…

– Leż – warknął Kris, gdy tylko spróbowałem sięgnąć po wodę.

– Nic mi nie jest.

– Nie cwaniakuj, bo cię odwiozę z powrotem.

Po głosie poznałem, że Kris nie żartował. Siedział tuż obok i coś czytał.

– Nie mogę tak leżeć! – Podniosłem się na przedramionach. – Muszę jej szukać! Zaraz mnie szlag trafi w tym łóżku! Róbmy coś, Kris!

Chyba go sprowokowałem, bo z trzaskiem zamknął książkę i rzucił nią na podłogę. Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem.

– Posłuchaj! – podniósł głos. – Obiecałem lekarzowi, że będziesz odpoczywał, i mam zamiar dotrzymać danego słowa! Jeszcze raz powtórzę, ty uparty idioto: uruchomiłem wszystkie prywatne znajomości,  w s z y s t k i e!  Rozumiesz?! Sztab ludzi pracuje nad tą sprawą i pozwól im działać! Minęło dopiero dziesięć godzin! Anka może wrócić w każdej chwili – zakończył znacznie spokojniej.

– A ja mówiłem ci już tysiąc razy, że ona nie wróci, bo Debora ją porwała. To my musimy ją odnaleźć. Dobrze o tym wiesz. – Opadłem bez sił na poduszkę. – Która godzina?

– Pytałeś pięć minut temu. Dwudziesta pierwsza.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Ciągle nie mogłem zrozumieć motywów, którymi kierował się mój przyjaciel, ukrywając prawdę o Deborze.

– Przepraszam po raz enty. Sądziłem, że to nieistotne, nie pojawiła się w naszym obecnym wcieleniu. Byłem pewien, że przestała się nami interesować.

– Julia dzwoniła?

– Przecież byś słyszał.

– Może telefon się rozładował?

– Nie. Sprawdzałem przed chwilą oba, mój i twój. Masz, napij się wody.

Wypiłem duszkiem lodowaty płyn, ale to nie ostudziło mojej głowy.

– Oszaleję z tej bezczynności! – Rzuciłem w ścianę szklanką. Rozprysła się na kawałeczki. Zerknąłem na kumpla, jego jedyną reakcją było ostentacyjne uniesienie brwi. Wkurzył mnie ten stoicki spokój. – Wstaję, koniec tego. – Odrzuciłem kołdrę i powoli usiadłem na skraju łóżka.

– Okej. Skoro czujesz się na siłach. – Kris chyba dał za wygraną.

Próbowałem się podnieść, ale zupełnie mi to nie wychodziło.

– Naszprycowali mnie czymś! Konowały pieprzone! – sarkałem, ponawiając starania.

– Owszem. Trochę ci się dostało, miałeś przełom nadciśnieniowy. – Mój kumpel przyglądał się z politowaniem czynionym przeze mnie wysiłkom. – To dosyć niebezpieczny stan. Nie dziw się, że próbowali cię ratować. Leki zwiotczające mięśnie tak osłabiają.

– Po cholerę mi je podali? – zrzędziłem. – Czuję się jak kapeć!

– Bezpiecznik ci wybiło, no to podali – zarżał w odpowiedzi Kris.

– Jak długo to gówno będzie działać?

– Nie wiem, pewnie do jutra będziesz taki sflaczały.

– Zrób mi kawy.

– O tak! Już pędzę, podwójne espresso bez cukru?

– Skąd wiedziałeś? – burknąłem.

– Dobra, to sobie pożartowaliśmy.

– Ruby dzwoniła?

– Dzisiaj nie. Wczoraj z nią gadałem, mówiłem, że się odnalazłeś i że wkrótce ich odwiedzisz.

– Chwała Bogu – odsapnąłem z ulgą.

– Skoro nie dzwoniła, to znaczy, że nie wie o tym incydencie. – Kris znów starał się mnie uspokoić. – Nikt nie wie, na szczęście. Mądra babka ta twoja Angela.

Pokiwałem głową w odpowiedzi. Faktycznie, znów spisała się bez zarzutu. Zadzwoniła do Krisa i to on przyjechał do szpitala. Mogłem mu wszystko szybko opowiedzieć. Każda minuta była cenna.

– A Barrow? – Przypomniałem sobie o jednym z zaufanych kumpli Krisa.

– Już ci mówiłem.

– Powtórz jeszcze raz. Pieprzy mi się w głowie – poprosiłem, cały czas uparcie próbując dźwignąć się z łóżka. Na przemian napinałem i rozluźniałem mięśnie ramion i nóg.

– Dwa razy dzwonił. Szukają, sprawdzili wszystkie lotniska i Anna nie wyleciała z żadnego w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Prawdopodobnie nadal jest w kraju.

– Julka zgłosiła zaginięcie?

– O to też pytałeś przed godziną. Nie zgłosiła, bo nie może. Jeszcze jest za wcześnie. Na dodatek Anka jest pełnoletnia, zabrała ze sobą paszport, nikt z policji oficjalnie nie będzie jej szukał. Jakiś chłopak od Barrowa założył podsłuch w telefonie Julii, na razie tyle zrobili. Bogiem a prawdą, zupełnie nielegalnie zamontowali pluskwę.

– Przecież się zgodziła, to jak nielegalnie? – dociekałem.

– Niezgodnie z prawem i przepisami. Nie wolno im korzystać z takich wynalazków.

– Aha. Kris! Pomóż, człowieku, muszę wstać! Jakoś rozchodzę ten szajs, którym mnie naszpikowali. W najgorszym wypadku wykituję i spotkamy się za dwadzieścia lat. – Popatrzyłem na niego.

– No dobra. – Wzruszył ramionami. Chyba zauważył, że nie odpuszczę. Usiadł obok i zarzucił moje ramię na plecy. – Na trzy… Raz, dwa i…

– O w mordę, jaki helikopter, zaraz rzygnę… – Próbowałem utrzymać pozycję pionową, ale nogi miałem jak z waty.

– Siadamy?

– Nie! Wytrzymam, idziemy. Zaprowadź mnie pod prysznic. Zaraz mi przejdzie. – Strugałem bohatera, choć nigdy w życiu nie czułem się tak słaby. Nawet po największej alkoholowej bibie. – Co za syf te leki.

Przejście do łazienki zajęło nam dobre trzy minuty. W tym czasie wyrzuciłem z siebie stek przekleństw i obelg pod adresem wszystkich, którzy mnie tak załatwili. Nie oszczędziłem nikogo, włącznie z sanitariuszami, których uznałem za nadgorliwych idiotów, i lekarzami, którzy zamienili mnie w żywego trupa. Kris nie miał zamiaru opuścić łazienki mimo ostrych protestów z mojej strony. W końcu ustąpiłem i w bieliźnie wlazłem do kabiny.

– Lepiej? – spytał, gdy z niej wyszedłem.

– O niebo! – stwierdziłem, sięgając po ręcznik.

Kwadrans spędzony pod strumieniem chłodnej wody zdecydowanie polepszył mi samopoczucie. – Podaj mi suchy T-shirt.

– Co teraz?

– Jak to co? Jedziemy do Julii – odpowiedziałem bez zastanowienia.

– No i po co?

– Po co, po co? – przedrzeźniałem go. – Może coś wie!

– Nie ma mowy. Tam jest kompletny sajgon. Dobrze, że Wanda i Jack są przy niej. W czasie gdy cię zabierali do szpitala, na telefon Małej zadzwoniła Julka. Wiktoria z nią rozmawiała i wytłumaczyła, dlaczego komórka Anki była u was w biurze. Później ja podjechałem na chwilę. Wtedy gdy leżałeś na OIOM-ie i spałeś jak dziecko.

– I co jej powiedziałeś?

– Nic szczególnego, oprócz tego, że jesteś w szpitalu. Przecież dopiero dzisiaj poznaliśmy się osobiście, poza tym przypominam ci, że nie byliśmy sami.

– Nie pytała, co z Anką? Gdzie jest? Kris, co ty bredzisz?! – Uderzyłem pięścią w brzeg umywalki.

– Pytała.

– No i?

– Nic nie mogłem zrobić. Przecież jej nie powiem, że Debora, czyli zmaterializowany duch z naszej przeszłości, porwał jej córkę! Stwierdziłem, że może się poprztykaliście i że Anka na pewno się odnajdzie, bo to rozsądna dziewczyna.

– I uwierzyła ci?

– Nie do końca, dlatego obiecałem, że spróbuję odszukać Małą. Na szczęście Julka ślepo wierzy w moje umiejętności. Stwierdziła, że skoro ciebie znalazłem jakimś cudem, to i Ankę odnajdę. Tłumaczyłem, że to nie żaden cud, tylko zaprzyjaźniony detektyw, przy okazji oficjalnie wprowadzając Barrowa do akcji.

– Kris, ja też wierzę tylko w ciebie. Pomóż mi, błagam. – Nagle wszystko do mnie dotarło. Siadłem na brzegu wanny, w której jeszcze dobę temu chlapaliśmy się z Anną. Na szafce zostały jej kosmetyczka i piżama. Podniosłem granatowy ciuszek i przytuliłem do twarzy, ciągle pachniał moją dziewczyną. – Jak jej się coś stanie, ja tego nie przeżyję… – ledwie wydusiłem przez ściśnięte z bólu gardło.

– Będzie dobrze. Zobaczysz. – Kris mnie objął.

Chciałem mu wierzyć, ale w głębi serca czułem, że to koniec.

* * *

– Otwórz oczy, Anno. Obudź się… – Cichy głos wlewał mi się do uszu.

Byłam pewna, że go znam, ale nie mogłam sobie przypomnieć, do kogo należał. Wystarczyło spełnić prośbę tajemniczej kobiety, żeby poznać rozwiązanie zagadki. Nie wiem, co mnie powstrzymywało, jakiś bliżej nieokreślony strach? Słyszałam, że coś cicho szumi, zupełnie jak słaby letni wietrzyk. Na policzkach czułam chłodny powiew, powietrze przesycone słabym zapachem świeżo skoszonej trawy pieściło nos.

– Otwórz oczy. – Tajemniczy ktoś się zniecierpliwił.

Powoli rozchyliłam powieki. Przez moment wszystko wydawało się kompletnie rozmazane, ale w końcu obraz nabrał ostrości. Śliczna kobieta, podobna do porcelanowej laleczki, nachylała się nade mną. Luźno spleciony warkocz o barwie dojrzałych kłosów zboża otaczał jej idealnie gładką twarz, delikatny makijaż, kremowy sweterek – wszystko sprawiało wrażenie czegoś nieskończenie perfekcyjnego. I znajomego.

– Hej, Dorothy… – z trudem wysapałam powitanie.

Próbowałam się podnieść, niestety moje ciało odmówiło posłuszeństwa, nie mogłam się ruszyć.

– Spokojnie, nie wstawaj. Za chwilę wrócisz do normy – stwierdziła rzeczowo, przybliżając do moich ust plastikową butelkę zakończoną specjalnym dzióbkiem. – Musisz się napić. To woda z elektrolitami.

Nieśmiało pociągnęłam kilka łyków, płyn był zimny, lekko słonawy i niezbyt smaczny, mimo to świetnie gasił pragnienie.

– Wypij wszystko, jesteś trochę odwodniona.

Posłusznie opróżniłam całość. Od razu poczułam się lepiej, choć ciągle byłam słaba, głowa opadła mi na poduszkę. Przez chwilę próbowałam się rozglądać, ale wzrok uparcie wracał do mojej nauczycielki. Siedziała tuż obok i uśmiechała się łagodnie. W końcu odwzajemniłam jej uśmiech, wyglądała przecież tak sympatycznie.

– Lepiej?

– Tak. – Pokiwałam głową.

– Okej, zadam ci kilka pytań. Postaraj się odpowiedzieć najlepiej, jak potrafisz. Zgoda? – Chwyciła moją dłoń i lekko ją uścisnęła.

– Dobrze.

– Jak się nazywasz i ile masz lat?

– Przecież wiesz – zachichotałam. – Dlaczego pytasz?

– Odpowiedz, proszę.

– No dobrze, nazywam się Anna Wilk i mam dziewiętnaście lat – odparłam.

– Świetnie. A kim ja jestem i jak się nazywam?

– Jesteś moją nauczycielką farmacji, nazywasz się Dorothy Vengere.

– Doskonale. Teraz coś trudniejszego: gdzie mieszkasz i jak ma na imię twoja mama?

– Mieszkam w Londynie, przy Hamprough Road, a moja…. – nagle coś chwyciło mnie za gardło – moja…

– Mama… – podpowiedziała, wpatrując się uważnie.

– Moja mama ma na imię… Dorothy, coś mi się dzieje. – Zacisnęłam oczy, a do uszu przytknęłam dłonie.

– Spokojnie. Oddychaj – ledwie usłyszałam polecenie.

Posłusznie wykonałam kilka głębokich wdechów. Opuściłam ręce. Myśli znów przepływały swobodnie. Przed zamkniętymi oczami wyświetliły się informacje, zupełnie jak na ekranie komputera.

– Moja mama ma na imię Julia. Mieszkam w Londynie, nazywam się Anna Wilk, mam dziewiętnaście lat, w styczniu skończę dwadzieścia i wtedy stanę się Wędrowcem, tak jak Leo… Leo?! Mama?! Mama!!! – Zerwałam się i usiadłam, jakby ktoś niewidzialny podniósł mnie jak szmacianą lalkę.

– Gdzie ja jestem?! Gdzie jest mama, gdzie Leo?! Co z nimi zrobiłaś?!

Rzuciłam się instynktownie na Dorothy, ale chyba przewidziała moją reakcję, bo w ułamku sekundy poderwała się i odskoczyła od łóżka. Byłam bezradna, nic nie czułam od pasa w dół i choć próbowałam się podczołgać do brzegu materaca, niestety błyskawicznie opadłam z sił. Znów zamknęłam oczy, chciałam się skupić. Natychmiast zobaczyłam wszystko jak w filmie: szkoła, ja, Dorothy, Jack, nasza rozmowa, Astrum, Habbatum, zastrzyk…

To było jak koszmarny sen, który po przebudzeniu nie chce się skończyć i uparcie trwa. Pod powiekami pojawiło się znajome pieczenie, łzy ciekły mi po twarzy. Czułam, jak torują sobie ścieżkę, powietrze chłodziło miejsca, po których płynęły. Ale musiałam wziąć się w garść, nie mogłam tak się rozkleić!

– Widzę, że przypomniałaś sobie wczorajszy dzień, bardzo mnie to cieszy – podsumował cyniczny głos.

W mojej głowie pojawiła się nieodparta chęć, aby stanąć naprzeciw Dorothy i podjąć walkę. Kilka mocnych wdechów i znów siedziałam na łóżku. Szybko otarłam twarz i popatrzyłam na moją nauczycielkę, starając się zachować spokój.

– Czego ode mnie chcesz? – wypaliłam z całą mocą, na jaką mnie było stać.

– Ho, ho, jaka jesteś ostra! – Zaśmiała się lekko. – Dowiesz się w swoim czasie, a na razie wracaj do sił. Będą ci potrzebne, zwłaszcza te psychiczne. Skoro już ci lepiej, to posłuchaj uważnie: władza w nogach wróci w ciągu kilkunastu minut. Za godzinę będziesz całkowicie sprawna fizycznie. Ktoś przyniesie ci posiłek. Radzę zjeść wszystko i nie grymasić. Jedzenie będziesz dostawać pięć razy dziennie. Na blacie – wskazała mały okrągły stolik – leży harmonogram. Zapoznaj się i zastosuj do niego. Nie muszę chyba dodawać, jakie będą konsekwencje twojej niesubordynacji? To tyle, wobec tego witaj w moich skromnych progach. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Idź do diabła – mruknęłam w odpowiedzi, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi.

* * *

– Kris, gdzie byłeś do cholery?! – krzyknąłem, ledwo stanął w progu.

– Cześć. W domu. Skoro mam tu zostać parę dni, przywiozłem trochę ciuchów i laptopa. – Mój przyjaciel postawił swój bagaż na skraju łóżka.

– Mogłeś mnie uprzedzić – stwierdziłem z wyrzutem.

– Uprzedziłem. – Podniósł leżący na szafce świstek papieru i mi podał. – Nie odczytałeś? Odwiozłem panią Helenę, wpadła rano i trochę tu ogarnęła. Spałeś jak zarżnięty, więc cię nie budziliśmy, pewnie to te leki. – Przysiadł ciężko tuż obok wielkiej sportowej torby. – Jak się czujesz?

– Nie pytaj. – Zwiesiłem głowę. – Julia przed chwilą dzwoniła. To jej telefon mnie obudził.

– Opowiesz?

– Nie mam siły. – Siedziałem, międląc w ręku kartkę z wiadomością Krisa, w końcu zmiąłem papier w kulkę i rzuciłem na podłogę.

– Co robisz?

– Coś tu mam. – Otworzyłem szufladę szafki i grzebałem w niej niecierpliwie, wyrzucając na podłogę dziesiątki papierów i innych przypadkowo poupychanych szpargałów. Po chwili wydobyłem zmiętą paczkę marlboro i zapalniczkę. – Muszę zakurzyć. Otwórz okno, jeśli ci przeszkadza.

– Nie przeszkadza. Chyba też zapalę. – Kris wyciągnął papierosa. – Nie wiem, czy jeszcze potrafię się tym posługiwać, ostatni raz jarałem w Bostonie.

– Ja w Wyee. To jak jazda na rowerze – dodałem między jednym a drugim zaciągnięciem.

– Uhm.

Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, w końcu zgasiłem peta w pustej filiżance. Zaczerpnąłem powietrza. Musiałem opowiedzieć Krisowi, jak odbyła się ta okropna rozmowa z Julią.

– Powiedziała, że nie chce mnie widzieć na oczy, że przeklina dzień, w którym stanąłem na drodze jej córki, że mnie nienawidzi, bo przeze mnie to wszystko się stało. Boże, daj mi siłę przetrwać… – Ukryłem twarz w dłoniach, wyraźnie przeceniłem własną odporność psychiczną. Czułem się jak ostatni śmieć, jak najgorszy człowiek, który stąpał kiedykolwiek po ziemi, ale kontynuowałem: – Julia tak strasznie płakała, gdy obrzucała mnie tymi wszystkimi słowami, że w pewnych momentach nie mogłem jej zrozumieć. W końcu się rozłączyła, oczywiście natychmiast oddzwoniłem, chciałem się czegoś dowiedzieć, ale odebrał Jack i powiedział, że Julia nie chce już ze mną gadać, i żebym dał jej spokój. O co chodzi? Co ja takiego zrobiłem? – Kręciłem głową. – Za co tak mi się oberwało?

– Anna do niej dzwoniła.

– Czemu nic nie mówisz?! – Podskoczyłem jak oparzony. – Kiedy? Co mówiła?! Gdzie ona jest? Co z nią?! No mówże, do cholery!!! – Chwyciłem go za bluzę i szarpnąłem.

– Przestań! – Odsunął moje ręce. – Zaraz ci wszystko powiem, ale musisz się uspokoić! Mała żyje, to jest pewne – wysapał.

– Mów, co wiesz! – Nie mogłem się doczekać wyjaśnień.

– Już! – odparł zniecierpliwiony. – Barrow zadzwonił do mnie rano, była może siódma, nie pamiętam dokładnie. Powiedział, że wczoraj późnym wieczorem Anna skontaktowała się z matką. Pogadały przez minutę, no i pewnie dlatego Julka dzisiaj…

– Co Anna mówiła?! – przerwałem mu.

– Mam to nagranie, po to przywiozłem komputer. Barrow wysłał mi je rano na e-mail.

– Słuchałeś?

– Tak.

– Dawaj tego kompa! – Zerwałem się i sięgnąłem po torbę Krisa.

– Chwileczkę! Siadaj. Najpierw kilka kwestii technicznych.

– Jasne. – Posłusznie wróciłem na swoje miejsce.

– Alan przekazał mi pewne informacje dotyczące tego nagr…

– Jaki Alan?

– Do jasnej cholery! Nie przerywaj mi ciągle! Alan to imię Barrowa!

– Sorry, już się zamykam. – Na sekundę zakryłem usta dłonią.

Kris pokręcił głową, ale opowiadał dalej:

– Więc Alan powiedział, że badają to nagranie. Na razie niewiele odkryli. Ich zdaniem w trakcie rozmowy Mała czymś się przemieszczała. Nie wiedzą, co to jest, ale raczej nic powietrznego, czyli samolot i śmigłowiec odpadają. Gdzieś w tle słychać silniki, ale uznali, że nie wydają charakterystycznego dźwięku, czy też nie ma on częstotliwości odpowiedniej dla maszyn latających. Nie znam się na tym, ale to fachowcy i na pewno wiedzą, co mówią.

– Aha – potaknąłem. – Coś jeszcze? Potrafią zlokalizować miejsce, z którego dzwoniła?

– Na razie się nie udało, ale za to zauważyli coś innego.

– Co?

– Skup się. Puszczę ci nagranie. Wsłuchaj się bardzo uważnie, jeśli coś ci się nasunie, od razu mi powiedz. Zgoda?

– Okej.

– Uprzedzam, będzie ciężko. Wytrzymasz?

– Tak, chyba tak… – potwierdziłem, choć bez przekonania.

– Dobrze. To zabieramy się do roboty.

Kris otworzył torbę. Przez dłuższą chwilę grzebał w komputerze, w końcu spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.

– Możemy zaczynać?

– Poczekaj! – Wyciągnąłem ostatniego papierosa i błyskawicznie odpaliłem. – Okej. Jestem gotowy…

* * *

Dorothy nie kłamała, rzeczywiście czucie w nogach wróciło w ciągu kwadransa. Usiadłam na brzegu łóżka i próbowałam powoli się podnieść. W końcu się udało. Niepewnie, ale bez większych problemów podeszłam do stolika. Na szczęście tuż obok niego ktoś postawił dwa małe fotele i mogłam trochę ochłonąć po kilkumetrowym spacerze.

– Harmonogram – wymamrotałam, podnosząc zadrukowaną gęsto kartkę.

Dobre pięć minut zajęło mi zapoznanie się z treścią. Im dłużej czytałam, tym większa złość mnie ogarniała. W końcu zmięłam papier w kulkę i rzuciłam nią w kierunku drzwi. Już zapomniałam o tym, że jeszcze pół godziny wcześniej leżałam bez sił. Zerwałam się i zaczęłam krążyć po moim więzieniu.

– Co to ma być? Jestem jakimś skazańcem?! – wrzasnęłam w stronę kamery wiszącej nad łóżkiem.

Śledziła każdy ruch, bezszelestnie obracając się w moją stronę. Naliczyłam pięć takich urządzeń: wszystkie zamontowane pod sufitem – na tyle wysoko, że nie było szansy się do nich dostać. Ta nad wezgłowiem wyrka i dwie w naprzeciwległych rogach były dosyć spore, pozostała dwójka prezentowała się mniej okazale.

Rozglądałam się czujnie: pomieszczenie było duże, chociaż wydawało się znacznie mniejsze z powodu bardzo ciemnego, prawie czarnego koloru ścian i sufitu. Zmierzyłam krokami całość wzdłuż i wszerz. Z tych prymitywnych pomiarów i pamięciowych obliczeń wyszło, że pokój zajmuje powierzchnię około trzydziestu pięciu metrów kwadratowych. Oświetlenie stanowił rząd umieszczonych pod sufitem mikroskopijnych żaróweczek plus światło dzienne, czyli dwa duże, niczym nieprzysłonięte okna z mlecznymi szybami, oczywiście oba bez możliwości otwarcia. Nie zauważyłam żadnych uchwytów. Nie przepuszczały ani grama dźwięków z zewnątrz, zresztą w całym pomieszczeniu panowała dziwna, niepokojąca cisza. Umeblowane było dosyć skromnie: łóżko, niewielka szafa, biurko i obrotowy fotel, mały stolik z ustawionymi wokół tapicerowanymi krzesłami, oszklony regał. Szybki rzut oka pozwolił mi na stwierdzenie, że w tym ostatnim meblu znajduje się sporo książek, wszystkie w języku angielskim. Kryminały, biografie, coś kobiecego – same nowości.

Z blatu biurka podniosłam urządzenie wyglądające jak pilot. Przez chwilę próbowałam dostrzec, gdzie może znajdować się jakikolwiek odbiornik uruchamiany za jego pomocą, ale niczego nie zlokalizowałam. Miałam już odłożyć tajemniczy przedmiot, ale postanowiłam nacisnąć kilka kolorowych klawiszy, i bingo! Jedna ze ścian z dyskretnym szumem rozsunęła się na boki, ukazując dosyć spory ekran. Naciskałam jak oszalała gumowe kwadraciki, były nieopisane, mogłam więc zdać się jedynie na intuicję. Udało się po chwili: ekran rozbłysnął światłem i nagle z nie wiadomo gdzie ukrytych głośników popłynęła dosyć głośna hip-hopowa muzyka. Trafiłam na MTV. Gorączkowo starałam się uciszyć ryk ciemnoskórego wokalisty, gdy drzwi mojej celi otworzyły się z jeszcze głośniejszym hukiem.

– Widzę, że się rozgościłaś? – Dorothy stała w progu i uśmiechała się bezczelnie.

– O tak! Świetny pensjonacik, witamy w krypcie – warknęłam, ale nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia.

– Pozwól. – Podeszła energicznym krokiem i wyjęła pilota z mojej dłoni. – Jednak to bardzo prymitywne urządzenie chyba nie będzie potrzebne. Coś ci pokażę, patrz uważnie. – Obróciła się w stronę monitora. – Sue, ścisz muzykę. Sue, pokaż listę kanałów filmowych. Sue, wybierz HBO. Sue, pogłośnij trochę. Sue, wyłącz się.

Każda komenda Dorothy była spełniana natychmiast po wygłoszeniu, w końcu telewizor się wyłączył i ponownie zapadła cisza, teraz zakłócana jedynie szumem klimatyzacji.

– Teraz ty. Spróbuj – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Musisz jedynie na początku wymienić imię Sue, no i oczywiście patrzeć na ekran, gdy wydajesz polecenia.

– Sue, pocałuj mnie w dupę – rzuciłam w kierunku Dorothy. – Och! Nie działa, pewnie dlatego, że patrzę w twoją stronę – zachichotałam nerwowo.

– Z pewnością. – Perfekcyjna blondynka wyraźnie nie zamierzała dać się wyprowadzić z równowagi.

Odwróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i powtórzyłam komendę.

Bardzo żałuję, ale nie mogę spełnić twojego żądania, zmień polecenie – aksamitny głos sączył się ze ścian.

– Sue, pokaż listę kanałów informacyjnych. Sue, włącz CNN. Sue, pogłośnij. Sue, ścisz. Sue, wyłącz się, włącz, pokaż listę kanałów przyrodniczych, wybierz Animal Planet… – rzucałam komendy coraz szybciej.

– Dość! Sue, wyłącz się na godzinę! – Dorothy nagle mi przerwała.

– Sue, włącz się natychmiast! – odbiłam piłeczkę.

Bardzo żałuję, ale nie mogę spełnić twojego żądania. Brak uprawnień, odczekaj godzinę.

– Świetnie, może teraz spokojnie porozmawiamy? – Moja gospodyni usiadła przy stoliku i wskazała mi ręką wolne krzesło.

– Okej – ustąpiłam.

– Jesteś głodna?

– Nie.

– Wobec tego obiad podadzą koło drugiej.

Chciałam sprawdzić, która jest godzina, ale ze zdumieniem odkryłam brak zegarka. Dorothy spostrzegła ten gest i natychmiast wyjaśniła, że osobiste rzeczy zostały mi odebrane i schowane. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że nie mam swoich ciuchów, a ubrana byłam w białą, dżersejową koszulkę z krótkimi rękawami, takie same spodnie i bawełniane skarpetki. Zupełnie jak pacjentka wariatkowa.

– Co to za miejsce, jaki dzisiaj jest dzień? Która godzina!? Od kiedy tu jestem? Powiedz mi, o co ci chodzi, do cholery?! – podniosłam głos.

– Czas i datę bez problemów poda ci Sue, gdy tylko ją o to zapytasz, niestety dopiero za godzinę będziesz mogła sprawdzić. Jest prawie dziesiąta rano, wtorek.

– Dlaczego nie mogę otworzyć okna?

– Tu nie ma okien. – Dorothy wzruszyła ramionami.

– Nie ma? A to co jest? Fatamorgana? – Wskazałam na dwie oszklone kwatery.

– To specjalne lampy imitujące dzienne światło. Emitują wszystkie rodzaje promieniowania, których dostarcza nam słońce. Jak każdy człowiek, ty też nie możesz bez niego funkcjonować. Dostałabyś krzywicy i depresji. – Dorothy oparła się wygodnie i tłumaczyła mi najspokojniej na świecie, jak funkcjonalne jest moje więzienie. – Jesteśmy pod ziemią, dosyć głęboko, na pewno się domyślasz, że nie będziesz miała możliwości zbyt często wychodzić na spacer. Tutaj – rozejrzała się z dumą – masz zapewnione idealne warunki biologiczne: światło, temperaturę, wilgotność powietrza…

– Zupełnie jak krzaczek marychy uprawiany na nielegalnej plantacji. Wzrusza mnie twoja troska, ale wolałabym mniej komfortowe warunki na wolności.

– Anno… – Dorothy wysunęła się lekko w moją stronę – chyba się domyślasz, że z własnej woli nie opuścisz tego miejsca? To ja zadecyduję, kiedy to się stanie, o ile w ogóle to nastąpi. – Jej spojrzenie było zimne jak lód, głos nie zdradzał żadnych emocji.

Zadrżałam. Strach znów zaczął brać górę, serce waliło tak głośno, że chyba obie je słyszałyśmy.

– Gdzie jestem? – ledwie wykrztusiłam z siebie.

– Pod ziemią, już ci mówiłam.

– Mam klaustrofobię, zaraz będę mieć duszności, umrę tutaj… – zablefowałam, chwytając się za gardło.

– Nie kłam. Zresztą podać ci środki przeciwlękowe to żaden problem. To jak? Uleczona? – zaśmiała się.

– Jesteśmy w Londynie? Po co mnie tu zamknęłaś? – poddałam się.

– Nie zamierzam odpowiadać na takie pytania, zwłaszcza dzisiaj. Jak widzę, przeczytałaś harmonogram – zerknęła na zwitek papieru leżący przy drzwiach. – Już wiesz, że będziesz otrzymywać pięć posiłków dziennie. Są świetnie zbilansowane i dostosowane idealnie do twojego wieku i płci. Jesteś nieco niedożywiona, masz za niskie BMI i kiepskie wyniki morfologii, musimy tego przypilnować. Powinnaś być w dobrej formie, może będzie potrzebna, na wypadek gdybyś nie chciała współpracować. Wtedy… – zawiesiła głos.

– Co wtedy?!

– Jeśli wszystkie metody perswazji zawiodą, wtedy przeprowadzimy zabieg.

– Jaki zabieg? – wyjąkałam drżącym głosem.

– Inseminację.

– Inseminację?

Przez moment nie mogłam skojarzyć, co oznacza ten termin, ale już po kilku sekundach przypomniałam sobie. Chce, żebym urodziła dziecko? Po co jej ono? Jedno za drugim, pytania rodziły mi się w głowie. Moje zaciśnięte gardło nie pozwalało na ich wyartykułowanie. Nagle skojarzyłam, co spotkałoby mnie po urodzeniu potomka, i zadrżałam. Rzuciłam wzrokiem na Dorothy. Chyba zauważyła, że przypomniałam sobie, jak posiadanie dziecka skończyło się dla mojego ojca. Zmarł w wieku dwudziestu pięciu lat, kilka minut po moich narodzinach.

– Tak. Dobrze rozumujesz. – Pokiwała głową w odpowiedzi. – Chociaż to ostateczność i mam nadzieję, że nie będę musiała uciekać się do takich metod. Miesiączkujesz regularnie?

Nie miałam zamiaru jej odpowiadać. Odwróciłam głowę i wlepiłam wzrok w blat stolika.

– Jeśli nie odpowiesz, sami do tego dojdziemy. Znam kilku lekarzy, nie będzie problemów z gruntownym przebadaniem. To jak?

– Nie.

– Co nie?

– Od trzech miesięcy nie miałam miesiączki.

– Tak przypuszczałam, jesteś bardzo szczupła. Poprawimy BMI i od razu twój organizm wróci do normy. Mamy czas.

– Uhm.

– Żeby ci nie przyszło do głowy się głodzić. – Dorothy zaśmiała się lekko. – Wszędzie są kamery, radzę grzecznie wszystko zjadać. W łazience masz trochę bardziej intymne warunki, tam nie ma monitoringu, ale w posadzce wmontowaliśmy czujniki badające twoją wagę. To jak? Będziesz współpracować?

Przez chwilę myślałam, jak się zachować w obliczu takiej bezczelności, ale nagle przypomniałam sobie, co mówił Klaus, mój trener. Twierdził, że intensywne ćwiczenia fizyczne mogą powodować u młodych kobiet wahania wydzielania hormonów i zatrzymanie prawidłowego przebiegu cykli miesięcznych. Przynajmniej w ten sposób mogłam chwilowo zapobiec powrotowi mojej płodności. Postanowiłam wykorzystać tę wiedzę, nie miałam zamiaru tak łatwo się poddać.

– Okej, będę grzeczna – rzuciłam – ale stawiam jeden warunek.

– Słucham.

– Proszę, pozwól mi zadzwonić do Leo albo do mamy. Nie dałam znaku życia, na pewno szaleją ze strachu.

– To akurat już załatwione. Pogadałaś z Julią przez telefon.

– Co?! Kiedy? – Wybałuszyłam oczy.

– Wczoraj wieczorem koło dziewiątej.

– Aha… – Nagle przypomniałam sobie moją rozmowę z Dorothy.

Uprzedziła, że podda mnie hipnozie, która skasuje pamięć krótkotrwałą z ostatnich kilkunastu godzin. Wyszło na to, że hipnoza zadziałała, nie kojarzyłam niczego, co wydarzyło się od momentu, kiedy dostałam zastrzyk z jakimś świństwem, aż do chwili przebudzenia w czarnym pokoju.

– Chcę usłyszeć tę rozmowę! – stwierdziłam z determinacją. – Jak cię znam, masz nagranie. Muszę mieć dowód, że faktycznie się odbyła.

– Myślę, że mogę przystać na twoją prośbę, czy raczej żądanie – parsknęła śmiechem. – To może być całkiem zabawne. Sue – obróciła się w kierunku ekranu – włącz osobiste, wybierz rozmowa z Julią, zrób głośniej.

– Halo, mama?

– Ania?! Boże, gdzie ty jesteś?

– Nieważne, musiałam wyjechać. Nie martw się o mnie, jestem bezpieczna.

– Boże! Co ty mówisz? Aniu, gdzie ty jesteś? Kiedy wracasz? Co się dzieje?!

– Nie mogę ci powiedzieć, nie chcę. Wrócę niebawem. Będę pisać i czasami dzwonić. Nie szukaj mnie, sama podjęłam decyzję o wyjeździe. Przyjaciółka pomogła mi zorganizować się w nowym miejscu.

– Ale dlaczego?! Co się stało? Jaka przyjaciółka?

– Nieważne. To wspaniała osoba, godna zaufania, mogę na nią liczyć. Muszę przez jakiś czas pobyć sama, poukładać myśli i rozeznać się w uczuciach. To wszystko przez Leo, on bardzo mnie skrzywdził. Dlatego nie chcę ci zdradzić miejsca pobytu, boję się, że Leo dotarłby do tej wiedzy i zaczął mnie nachodzić.

– Co on ci zrobił? Boże, dziecko, powiedz mi, co jest grane?! Zaraz zwariuję!

– Coś bardzo podłego. Nie chcę teraz o tym mówić, kiedyś ci wyjaśnię.

– Ale jeszcze rano rozmawiałyśmy i wszystko było między wami w porządku! Byłaś taka szczęśliwa! Aniu, kochanie, to się nie trzyma kupy, ta cała historia!

– Między mną a Leo wszystko skończone. Muszę kończyć, dbaj o siebie…

– Ania! Nie rozłączaj się! Poczekaj!!!

– Mamo, dbaj o siebie. Wkrótce się odezwę, napiszę list. Pa…

– Puść to jeszcze raz – wykrztusiłam przez łzy.

– Po co?

– Chcę jeszcze raz usłyszeć mamę! – wrzasnęłam z całych sił.

– Jak sobie życzysz. Sue, odtwórz ostatnie wybrane – Dorothy spokojnie wydała polecenie.

Słuchałam uważnie nagrania, starając się nie uronić nawet słówka, to był jakiś koszmar. Mama zdenerwowana do granic możliwości i ja mówiąca do niej jak pieprzony robot. Rwąca rzeka i ocean spokoju, histeryczka i zombie – tak wyglądała moja „rozmowa” z mamą. Nie przejęłam się, że cała ta historyjka z Leo oparta była na kłamstwach, wstrząsnęło mną jedynie to, że mama tak bardzo była zdenerwowana.

– Co za suka z ciebie! – wykrztusiłam w końcu z obrzydzeniem.

– Jakie słownictwo! Niezły rynsztok. Ładnie mi dziękujesz, a ja jestem taką uprzejmą, wspaniałą i godną zaufania osobą – odparła ze śmiechem adresatka mojego „komplementu”. – Cóż, nie liczyłam na wdzięczność.

– Wyjdź – warknęłam. – Nie mam ochoty cię oglądać. Spieprzaj, bo ci zrobię krzywdę!!! – Zerwałam się z krzesła i stanęłam nad Dorothy z zaciśniętymi pięściami.

– Nie radzę podnosić głosu, a tym bardziej ręki na mnie. To może się fatalnie skończyć. Dzisiaj podamy ci dwie pigułki. Białą będziesz zażywać codziennie: poprawia pamięć i koncentrację, fioletowa zapewni ci łatwiejsze zasypianie i stonuje cię nieco. Możesz ją połknąć po kolacji.

– Wsadź sobie te swoje pigułki, gdzie chcesz, nic nie będę łykać – oświadczyłam hardo.

– Nie ma problemu, leki możemy podać domięśniowo. To jak?

– Wynocha! – tylko tyle byłam w stanie powiedzieć.

Ledwie zamknęła za sobą drzwi, rzuciłam się na łóżko. Płakałam chyba kwadrans, łkałam, waląc pięścią w poduszkę. Przepełniała mnie niewyobrażalna złość, bo byłam bezsilna. Nie bałam się Dorothy, przerażało mnie jedynie to, że mama cierpi i że Leo z pewnością czuje to samo. Troska o nich odbierała mi rozum.

* * *

– No i jak to widzisz? – Kris zamknął laptopa.

– Daj zebrać myśli. Zresztą, co ja gadam, jakie myśli? – Zwiesiłem głowę.

– Posłuchaj. Musimy to jakoś usystematyzować. Wiem, że ci ciężko, ale postaraj się. Pierwsza sprawa: te wszystkie opowiastki o tym, jak to skrzywdziłeś Ankę, są bzdurą?

– No jasne. To jakiś bełkot.

– Okej. Jakie wrażenia? Znasz Małą dobrze, znacznie lepiej niż ja. Gadałem z nią raptem dwa razy, coś mógłbym powiedzieć na temat tego nagrania, ale wolałbym nic ci nie sugerować.

– Debora czymś ją naszprycowała. To nie była Anna, ten głos, ton, sposób wypowiedzi.

– Też tak uważam.

– Co teraz? – Podniosłem wzrok na Krisa. – Mamy kilka opcji, ale szczerze mówiąc, przychodzi mi do głowy tylko jedno.

– Chcesz powiedzieć Julii?

– Tak. Biorę to na siebie – zadeklarowałem się. – Muszę jej wszystko wyjaśnić, nie wytrzymam tego poczucia winy! To moja jedyna szansa! Wystarczająco skrzywdziłem jej córkę swoim zachowaniem, ucieczką do Australii, brakiem zaufania i wszystkim, co zrobiłem. Julia wspaniałomyślnie mi wybaczyła, a teraz znów cios! Powiem jej wszystko bez względu na konsekwencje! Zasługuje na to jak nikt inny. Poza tym nie mogę znieść świadomości, że mnie nienawidzi.

– Obawiam się, że nie będzie chciała z tobą rozmawiać. Zdajesz sobie z tego sprawę?

– Uhm. – Popatrzyłem na niego. – Ale muszę spróbować.

– Nie podoba mi się ten pomysł. Wiem, że cię nosi, i rozumiem to, ale uważam, że powinniśmy przeczekać kilka dni. Może Mała coś napisze, skoro tak deklarowała.

– Nie wytrzymam tej bezczynności i świadomości, że Julka mnie nienawidzi za coś, czego nie zrobiłem – prawie słowo w słowo powtórzyłem poprzednią kwestię.

– A ja ci radzę, poczekajmy do pierwszego listu.

– Poczekajmy? Chyba zwariowałeś!? Jak mam czekać? Mam siedzieć spokojnie, jakby nic się nie stało, podczas gdy Debora pastwi się nad Anną?

– Posłuchaj, i tak nic to nie da, kilka dni cię nie zbawi. Odrzuć emocje. Wiesz, jak ostatnio to się dla ciebie skończyło. Nie działaj pochopnie. Angela dzwoniła rano. Pytała, jak się czujesz. W czwartek masz casting, zarezerwowała ci bilet na samolot i nie wiedziała, czy ma odwołać twój udział. Pozwoliłem sobie na podjęcie decyzji w twoim imieniu.

– Boże, chyba nie myślisz, że polecę teraz do Stanów? W dupie mam casting – burknąłem.

– Ostudź głowę. Zajmiesz się czymś, poza tym nie przeginaj. Kilka dni temu wróciłeś po trzymiesięcznej nieobecności. Zaufaj mi: ciężka praca jest świetnym lekarstwem. Julka trochę ochłonie, ty też. Może chłopaki jeszcze coś odkryją.

Kris zamilkł. Widziałem, że nad czymś się zastanawia.

– Co jest? – Zniecierpliwiło mnie to. – Coś jeszcze wiesz? Jesteś jakoś dziwnie spokojny.

– Leo. Muszę ci coś wyznać. Zrobisz mi kawy? – Podniósł się z łóżka.

Konkretne śniadanie i duża kawa istotnie poprawiły mi samopoczucie. Kris, rozwalony na fotelu, też wyglądał lepiej.

– Dawaj, co powinienem wiedzieć? Przypuszczam, że to ma związek z Deborą. Już wiem, że jest Wędrowcem. Wytłumacz, jak to możliwe, że nie zauważyłem u niej znamienia? – Byłem pełen nowej energii.

– Po kolei. Otóż, jak słusznie zauważyłeś, Debora rzeczywiście jest Wędrowcem, ale nie należy do plemienia Eperu, dlatego nie ma naszego znaku.

– Co? – zszokowała mnie ta informacja.

– Nie wszyscy Wędrowcy to ludzie z kryształowym charakterem. I wśród nas zdarzają się odszczepieńcy. Plemię tych outsiderów nazywa się Habbatum, a ich znak to jasnobrązowy trójkąt z zaokrąglonymi szczytami. Debora miała go na prawym przedramieniu. Zgadza się?

Pokiwałem głową, rzeczywiście coś takiego widniało na ręce mojej eksdziewczyny z poprzedniego wcielenia.

– Mają je po prawej stronie? – doprecyzowałem.

– Tak, zawsze po prawej, a my zawsze po lewej stronie ciała. Skoro już poruszyliśmy tę kwestię, muszę ci wytłumaczyć, dlaczego nasze znamiona są tak istotne. Będę się posługiwał przykładem Debory. Tak samo jak my potrafi opuszczać ciało i podglądać ludzi, ale znak Eperu uniemożliwia jej to w stosunku do nas. Nie widzi nas ani nie może usłyszeć, co mówimy.

Musiałem przyjąć minę nierozgarniętego idioty, bo Kris szybko kontynuował:

– Debora widzi Astrum.

– Boże, jakie Astrum? – Chwyciłem się za głowę.

– Nie wiem dokładnie, jak wygląda Astrum, ale ponoć jest to świetlny twór o kulistym kształcie i średnicy dochodzącej do kilku metrów. Wszyscy zwykli ludzie znajdujący się w jego zasięgu również są niewidoczni i niesłyszalni dla członków plemienia Habbatum.

– Czekaj. Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałem. Jeśli Debora przyleciałaby tu, ciebie nie zobaczy i nie usłyszy, ale mnie bez problemów może podglądać?

– Nie do końca. Na razie jestem obok ciebie, moje Astrum na to nie pozwoli. Pamiętaj o promieniu tego tworu.

– Dałem ciała, usuwając znamię. – Pokiwałem głową.

– Nie da się ukryć, ale jest jeszcze druga strona medalu: wszyscy z Habbatum mogą nas bardzo szybko zlokalizować poprzez Astrum – dodał strapionym tonem Kris.

– Uhm – przyznałem mu rację.

– Wystarczy, że opuszczą ciało, przelecą się nad światem i już nas wyłapią, bo świecimy jak robaczki świętojańskie.

– A oni? – dociekałem.

– Postrzegamy ich jak wszystkich innych. Sprawdziłem, nie ma różnicy. Możemy ich podglądać, słyszeć i tak dalej.

– I o to głupie Astrum tyle krzyku? – Piłem do sytuacji, gdy Kris potężnie mnie zrugał za to, że usunąłem znak Eperu.

– Nie wiem. Przypuszczam, że tworzenie Astrum to niejedyna właściwość naszych znamion.

– Okej, co jeszcze wiesz? – Świdrowałem go wzrokiem.

– To Debora zakończyła moje poprzednie wcielenie.

– Co?! – Podskoczyłem gwałtownie.

– Ona prowadziła ciężarówkę, która staranowała mój samochód.

– Nie! Dlaczego mi nie powiedziałeś?! – Walnąłem pięścią w stół, puste filiżanki podskoczyły jak na komendę. – Rozmawialiśmy o tym! Czyli to ona chciała zabić moich rodziców i prawie się jej udało! – przypomniałem mu.

– Chyba się mylisz. Przecież hamowała, i to ostro. Pamiętasz? – Zerknął na mnie. – Przypuszczam, że spodziewała się tylko mojej skromnej osoby i gdy zauważyła twoją matkę siedzącą z przodu, wcisnęła pedał hamulca, ale już było za późno. Debora jakoś wydostała się z samochodu i podbiegła do nas. Od razu sprawdziła, czy twoi rodzice żyją, dopiero później podeszła do mnie. Przez chwilę myślałem, że udzieli nam pomocy, ale ona stała, czekając na moją śmierć. Wreszcie straciłem przytomność i tak się skończyło. Uważam, że tylko mnie chciała się pozbyć, dlatego nic ci nie powiedziałem.

– Czym się jej tak naraziłeś? – nie mogłem zrozumieć.

– Nie mam bladego pojęcia, tak samo jak nie wiem, dlaczego uprowadziła Annę. Możesz być spokojny, na pewno nie chce jej zabić. Gdyby miała takie zamiary, już dawno by to zrobiła.

– W tej kwestii chyba muszę przyznać ci rację. Nie wiem dlaczego, ale ciągle myślę, że to wszystko, czyli twój wypadek i porwanie Anny, ma związek ze mną. Ty jesteś moim przyjacielem, a Anna dziewczyną. Może tu tkwi klucz do rozwiązania tej zagadki?

– Nie wiem, co o tym myśleć.

– Jesteś zmęczony? – Zerknąłem na Krisa.

– Nie da się ukryć. Kiepsko spałem.

– Idź się połóż.

– Chyba cię posłucham. Co będziesz robił?

– Pojadę do agencji. – Podniosłem się z kanapy.

* * *

Trzy dni. Siedemdziesiąt dwie godziny wlokące się jak senny koszmar. Dorothy gdzieś wybyła. Najpierw się ucieszyłam, ale teraz zaczynało mnie to martwić.

Próbowałam się zorientować, gdzie jestem przetrzymywana. Najpierw dokładnie sprawdziłam listę wszystkich kanałów telewizyjnych, licząc na jakikolwiek program regionalny, który zdradziłby miejsce mojego przymusowego pobytu, niestety wszystko wyglądało jak w najczęściej spotykanym repertuarze angielskiej telewizji kablowej. Jedyne, co ustaliłam na podstawie czasu posiłków, godzin podawanych w programach informacyjnych i mojego oświetlenia imitującego naturalne, to fakt, że jestem w podobnej do londyńskiej strefie czasowej.

Przejrzałam wszystko, co znajdowało się w pokoju i łazience: metki wiszące przy ręcznikach i pościeli, a nawet dywanie, opakowania kosmetyków, każdą książkę, meble. Całe wyposażenie pochodziło ze sklepu IKEA. Sprytnie. W każdym europejskim kraju IKEA miała swoje sklepy, to był marny trop.

Kolejna rzecz: mój jadłospis. I znów klapa na całej linii. Już po pierwszym śniadaniu wiedziałam, że marna to wskazówka. Był to typowy angielski posiłek, na stole wylądowały grzanki, jajka na bekonie, kiełbaski, marmolada, pomidory i dobra herbata – wszystko bardzo smaczne, to musiałam przyznać. Najpierw chciałam strajkować i nie jeść, ale po namyśle postanowiłam dobrze się odżywiać. Intuicyjnie czułam, że energia i siła będą mi potrzebne.

Posłusznie łykałam dostarczaną codziennie białą pigułkę, a fioletową odkładałam na później. Według słów Dorothy, był to jakiś środek nasenny. Przetestowałam lek: zażyłam jedną tabletkę w środku dnia. Działał bez zarzutu: przespałam całe popołudnie. Wiedziałam, że większość tego typu lekarstw zażytych w zbyt dużej dawce może spowodować śmierć, i tak postanowiłam się przygotować na najgorszą ewentualność. Nie miałam pojęcia, dlaczego zostałam uprowadzona i uwięziona, wolałam mieć chociaż jednego asa w rękawie.

Posiłki przynosił Brian. Dawałam mu jakieś dwadzieścia parę lat: młodszy od Leo, ale z pewnością starszy ode mnie. Wyglądał jak wzorcowy przedstawiciel rasy nordyckiej: przystojny blondyn z niebieskimi oczami, wysoki, dosyć mocno umięśniony, ale mimo to zachował szczupłą sylwetkę. Niestety, nie był szczególnie rozmowny. Pierwszego dnia prawie wcale się nie odezwał, przedstawił się jedynie i powiedział kilka słów. Na podstawie wyjątkowo mocnego akcentu domyśliłam się, że pochodzi ze Stanów.

Wjeżdżał małym wózkiem kelnerskim, sprzątał naczynia z poprzedniego posiłku i podawał kolejny. Asystował mi przy każdym lunchu. Przed jedzeniem musiałam połknąć tabletkę. Brian bardzo tego pilnował. W końcu chyba znudziło mu się siedzenie w milczeniu i wymieniliśmy parę uwag. Ciężko rozmawiać z kimś nowo poznanym. Pogoda odpadała z oczywistych powodów, więc gadaliśmy o muzyce, zdrowym odżywianiu i książkach kucharskich. Brian okazał się wielkim fanem Gary’ego Rhodesa. Stwierdził, że lubi jego przepisy, zwłaszcza te na dania z ryb. Ja preferowałam Delię Smith, więc podyskutowaliśmy o naszych faworytach, choć i on, i ja świetnie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nasza polemika to typowy zapychacz czasu.

W drugim dniu pobytu odkryłam ze zgrozą, że mój kelner-dozorca też jest z plemienia Habbatum. Niechcący zrzuciłam kubeczek, Brian próbował go złapać i schylił się gwałtownie, wtedy przez ułamek sekundy jego koszula lekko się rozchyliła, ujawniając sekret: znamię ukryte na prawym obojczyku. Załamałam się. W swojej naiwności liczyłam, że Brian jest zwykłym człowiekiem i może uda mi się w jakiś sposób przeciągnąć go na swoją stronę, ale to zdarzenie ostatecznie pozbawiło mnie złudzeń. Byłam zdana wyłącznie na siebie, a wątła nić sympatii, którą próbowałam podtrzymywać, zniknęła jak babie lato.

Zerknęłam na ekran: dochodziła ósma. Jeszcze kilkanaście minut i znów mogłam spróbować. Zgodnie z harmonogramem kolacja podawana była punktualnie o dwudziestej, później szybki prysznic i kładłam się do łóżka. Bynajmniej nie miałam zamiaru od razu zasypiać, chociaż o tej porze byłam już nieco senna, śniadanie dostarczane o ósmej rano nie pozwalało na długi wypoczynek.

Codziennie wieczorem gasiłam światło, oczywiście również ustną komendą, i gdy w pokoju robiło się ciemno – trenowałam latanie. Uparcie, czasami przez kilka godzin, ćwiczyłam opuszczanie ciała, niestety bez większych efektów, choć dzisiaj nad ranem prawie się udało! Przez chwilę miałam wrażenie, że znajduję się pod sufitem, doleciałam do kamery wiszącej nad łóżkiem i przyjrzałam się jej z bliska. Ten niespodziewany sukces tak mnie wytrącił z równowagi, że nawet nie wiem, kiedy znalazłam się z powrotem w ciele. Miałam szczęście. Ledwie doszłam do siebie, gdy drzwi się otworzyły i Brian wjechał z rogalikami, jajecznicą i parującą kawą.

Cały dzień zastanawiałam się, czy to nie były jedynie moje halucynacje, i jak najszybciej chciałam ponowić próbę. Na tę okoliczność wykąpałam się już przed kolacją, każda minuta była cenna.

– To ty? – ledwie wykrztusiłam z siebie.

– Zaskoczona? Wiem, wiem, nie jestem tak atrakcyjna jak Brian. – Dorothy weszła do celi, pchając przed sobą wózek. – I jak? Zaaklimatyzowałaś się?

Przez chwilę rozważałam, jak mam zareagować, ale ostatecznie postawiłam na uprzejme zachowanie, w końcu byłam na jej łasce.

– Tak.

– Brian jest miły?

– Uhm.

– To świetnie. Widziałam, że jedzenie też ci podeszło. Ćwiczysz codziennie? – Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem.

– Tak, mam kiepski kręgosłup i muszę się ruszać.

– Trzygodzinny trening? Podziwiam za determinację. – Dorothy nadal nie spuszczała ze mnie oczu.

– Półtoragodzinny – uściśliłam.

– Ale dwa razy na dzień. Jak zawodowiec.

– Lubię ruch, poza tym co mam tu robić? – Wzruszyłam ramionami.

– Okej, nie wnikam. Chcesz, to ćwicz. Może udostępnię ci kilka kanałów z gimnastyką? Zumba, aerobik, joga? Co cię interesuje? – Rozkładała kolację na stoliku, co jakiś czas na mnie zerkając.

– Dzięki, wystarczy mi MTV i Viva. Mam własny zestaw ćwiczeń – burknęłam pod nosem. Nie miałam zamiaru jej wtajemniczać w swoją intrygę. Wszystko, co trenowałam, było bardzo obciążające fizycznie, chociaż dla laika mogło sprawiać wrażenie lekkiego i łatwego.

– Rozumiem. Już w piżamie?

– Tak, wyjątkowo dobrze sypiam. Może przez te fioletowe pigułki?

– Może? – zawiesiła głos, jakby miała coś jeszcze dodać.

Przyglądałam się jej uważnie, zawsze była bardzo dobrze ubrana. Teraz podwójnie zwracałam na to uwagę, wszak strój potrafił wiele powiedzieć. Niestety, Dorothy miała na sobie biały fartuch dokładnie przykrywający wszystko pod nim. Klasyczna fryzura, czyli warkocz ciasno oplatający głowę, perfekcyjny makijaż, taki sam manicure – całość jak zwykle. Chyba zauważyła, że lustruję ją wzrokiem, bo uśmiechnęła się znacząco.

– Nie będę ci przeszkadzać, jutro dłużej porozmawiamy, ale zanim pójdę, muszę ci coś założyć. – Podniosła małe pudełko, po chwili wyjęła z niego przedmiot przypominający do złudzenia duży męski zegarek.

– Co to jest?

– Hm. Przeszkadzacz? – Uśmiechnęła się ironicznie Dorothy.

– To znaczy?

– Potrafisz latać?

– Nie – odpowiedziałam szybko, czując, jak rumieniec wpełza mi na twarz. Nigdy nie byłam mistrzem w kłamaniu.

– Dzisiaj rano pierwszy raz się udało, prawda?

– Nie. – Szłam w zaparte.

– Mam wariograf, może sprawdzimy?

Nie odpowiadałam, strużka potu spływała mi po czole. Czułam, jak koszulka przykleja się powoli do moich pleców.

– Nieważne. Wyciągnij lewą rękę.

Spokojnie patrzyłam na Dorothy zapinającą metalową bransoletę na moim nadgarstku.

– Gotowe. Nie próbuj tego sama zdejmować, zresztą i tak ci się nie uda. Chcesz wiedzieć, do czego to służy? Czy sama się domyślisz?

– Powiedz – wyjąkałam przez zaciśniętą z nerwów krtań.

– W czasie gdy latamy, nasze ciała są zupełnie nieruchome, taki stan zostanie zarejestrowany przez czujniki w bransolecie. Gdy opuścisz ciało na dłużej niż pięć minut, to urządzenie wyśle sygnał w postaci elektrycznego impulsu, praktycznie niewyczuwalny, ale na tyle mocny, że twój organizm go zarejestruje i natychmiast wrócisz.

– Nie będę mogła zasnąć! Co kilka minut będzie mnie razić prąd! Zwariowałaś?! Dlaczego mnie tak dręczysz? – Byłam przerażona taką wizją.

– Nie rozśmieszaj mnie. – Dorothy uniosła brwi. – Nic cię nie będzie razić. W czasie snu ciało zachowuje się zupełnie inaczej. Gdy opuszczamy je duchowo, jest jak martwe: spada ciśnienie, tętno zwalnia, zmniejsza się temperatura – to jak hibernacja. Bez obaw, urządzenie nigdy nie pomyli tych dwóch stanów.

– Przez pięć minut można daleko zalecieć – odgryzłam się.

– No cóż, nie radzę ci się spóźniać. Nagły powrót bywa bolesny. Leo ci nie opowiedział? – Znów była rozbawiona.

– Nie. – Ścisnęło mnie w żołądku, gdy tylko usłyszałam imię mojego chłopaka.

– Sama się przekonasz. Z tego, co zdążyłam zauważyć, jesteś wyjątkowo upartą osóbką. Zupełnie jak twój dziadek – rzuciła z przekąsem.

– Dziadek? – Zaintrygowała mnie.

– Właśnie. No ale my tu gadu-gadu, a kolacja stygnie. Smacznego i dobranoc.

– Nie wychodź! – Chwyciłam ją za rękaw kitla, ale Dorothy popatrzyła na moją rękę takim wzrokiem, że od razu puściłam tkaninę.

– Porozmawiamy innym razem – oświadczyła i zamknęła za sobą drzwi. – Aha, zapomniałabym! Jeśli chcesz, napisz list do mamy. Wyślę go jutro, oczywiście najpierw przejdzie przez cenzurę…

Rozdział 2List, który nabił w butelkę

Ciągle nie potrafiłem przyznać przed samym sobą, że jestem niezły. Każda kolejna nagroda zaskakiwała mnie tak samo jak pierwsze wyróżnienie, które otrzymałem lata temu. Wątpiłem w swój talent, nie licząc na jakąkolwiek zmianę w postrzeganiu siebie jako dobrego aktora. Może nie było mi pisane uwierzyć, że nim jestem? Byłem kompletnie zagubiony między tym, co słyszałem i widziałem, a własnymi uczuciami.

Czasami spędzałem godziny przed ekranem laptopa, czytając mniej pochlebne opinie na swój temat. Nie było ich wiele, więc wyszukiwałem je skrzętnie, a niektóre nawet archiwizowałem w specjalnie założonym do tego celu folderze. Zaglądałem tam, czerpiąc z lektury dziwną masochistyczną przyjemność. Ewidentnie miałem problem z poczuciem własnej wartości.

Stanąłem przed drzwiami mieszkania. Byłem tak niewiarygodnie zmęczony, że najchętniej otworzyłbym je mentalnie. Niestety, nie potrafiłem. Sięgnąłem do kieszeni w poszukiwaniu klucza lub karty, gdy nagle drzwi się otworzyły. Na okazanie zaskoczenia nie starczyło mi sił.

Kris uśmiechnął się szeroko:

– Właź, kowboju. Czekałem na ciebie. Jak podróż? Kiedy przyleciałeś?

– O dwudziestej pierwszej byliśmy na lotnisku, ledwo żyję. – Wszedłem do środka i ostatkiem energii postawiłem na komodzie torbę podróżną. – Nawet Mike narzekał na tempo.

– Szybko was odprawili. – Kris zerknął na zegarek. – Siedzę tu od ósmej. Zrobię ci ciepłą kolację. – Krzepiąco poklepał mnie po ramieniu. – Jak casting? Masz kontrakt?

– A jak myślisz? Żeby mi wszystko tak w życiu wychodziło jak to pieprzone granie. – Parsknąłem śmiechem, zzuwając przepocone buty. – Podpisałem papiery i prosto na samolot.

– Konkurencja duża?

– Nieliczna, kilka osób, ale za to górna półka górnej półki. Sama  e l i t a  została zaproszona.

– Gratulacje. Zagrać u Rickmana to nie byle co. – Wziął ode mnie kurtkę i odwiesił do szafy jak troskliwa matka.

– Nie da się ukryć – zgodziłem się z nim.

– Kiedy zdjęcia?

– Najwcześniej za jakieś trzy, cztery miesiące, tylko dlatego przystałem na jego warunki. Teraz nie miałbym głowy do pracy. Słychać coś? – dopytywałem, idąc za Krisem w kierunku kuchni.

– Jeśli chodzi o Małą, niestety bez zmian.

– Aha.

Codziennie gadaliśmy przez Skype’a. Kris na bieżąco informował o postępach w śledztwie, a raczej o ich braku. Staraliśmy się rozmawiać na tyle oględnie, że nawet gdyby ktoś nas podsłuchiwał, niczego by się nie dowiedział.

– Chodź, coś zjesz. Frytki z jajkiem? A może kanapki z frytkami? – zaproponował coś, co w niektórych kręgach uznawane było za kulinarne prostactwo i oznakę robotniczego pochodzenia, ale ja uwielbiałem te dwa dania. Może dlatego, że George potrafił przyrządzać wyłącznie frytki i pasł mnie nimi za każdym razem, gdy Ruby późno wracała z pracy.

– Zjem wszystko, ale może najpierw wezmę prysznic?

– Ja też jestem głodny – zaśmiał się.

– Śmierdzę – uprzedziłem lojalnie.

– Przeżyłem Wyee, dzisiaj też wytrzymam.

Kris wycierał usta papierową serwetką, w końcu rzucił ją na stół.

– Mamy coś nowego, chociaż na razie to niepotwierdzone. Debora zakończyła poprzednie wcielenie w tym samym dniu co ty. Dzisiaj rano się o tym dowiedziałem, uprzedzam twoje pretensje.

– Co? – Nie mogłem załapać. – O czym ty mówisz?

– To, co słyszałeś. Twoja matka, ty i Debora – wszyscy zmarliście dwunastego września osiemdziesiątego pierwszego.

– Tak?! Skąd wiesz? – Wytrzeszczyłem oczy.

– Prawo jazdy jest sfałszowane, zawiera nieprawdziwe nazwisko, datę i miejsce urodzin. Tak naprawdę Dorothy nie nazywa się Vengere, tylko Goldberg, urodziła się w Bostonie. Moim zdaniem to nie przypadek.

– Co masz na myśli?

– Waszą śmierć w tym samym dniu. – Kris spoglądał tak poważnym wzrokiem, że aż ciarki mnie przeszły.

– Poczekaj chwilę. – Podniosłem się z krzesła. – Chcesz drinka?

– Alkohol to twój wróg – zaśmiał się.

Pobiegłem do salonu, niestety nie mogłem zlokalizować żadnej butelki. Już miałem dać za wygraną, ale postanowiłem sprawdzić lodówkę, i bingo! Pani Helena zadbała o zaopatrzenie. Trzęsącymi rękami odkręciłem butelkę whisky. Trucht z powrotem, trzy szybkie łyki i mogłem kontynuować.

– Alkohol to zły doradca – Kris poczęstował mnie kolejnym oklepanym frazesem.

– Jedna szklanka – wytłumaczyłem się.

– Niech ci będzie. Posłuchaj: Alan ma trochę znajomych w Stanach, poszperali w archiwach i okazało się, że Deborę, a raczej jej ciało, znaleziono kilka kilometrów od twojego bostońskiego domu.

– Jak zmarła?

– Otruła się. Przy zwłokach leżała strzykawka z resztką jakiejś mieszanki. Cyjanek i coś jeszcze.

– Chryste! Myślisz, że mnie też tak załatwiła? – wykrztusiłem przez zaciśnięte ze strachu gardło.

– Szczerze mówiąc, tak. Przypomnij sobie pożar, który nie wiadomo skąd się wziął. Lata mieliście ten piecyk i nigdy nie sprawiał problemów.

– Ale po co to zrobiła?