Media i dziennikarstwo internetowe - Leszek Olszański - ebook

Media i dziennikarstwo internetowe ebook

Leszek Olszański

0,0

Opis

W serii Akademickie Warsztaty Dziennikarskie ukazują się podręczniki akademickie, książki o charakterze monograficznym i warsztatowym, a także tłumaczenia ważnych zagranicznych publikacji z dziedziny mediów.

Internetowe środki przekazu, początkowo mało istotny dodatek do tradycyjnych mass mediów, w połowie pierwszej dekady XXI w. uzyskały status równorzędnego partnera, a na początku drugiej dekady XXI w. ich rozwój już znacznie je wyprzedził.  Internet stworzył media totalne. Osaczają nas w przestrzeni, przewijają się na wyświetlaczach w tramwajach i autobusach, błyskają w hotelach, na lotniskach i przy sklepowych kasach, wibrują w smartfonach, wypełniają ekrany podłączonych do sieci telewizorów. O naszą uwagę walczą wszystkimi środkami naraz – tekstem, obrazem, dźwiękiem i animacją. Książka pojawia się w momencie fascynującym dla obserwatorów mediów, choć znacznie bardziej dla aktywnego uczestnika medialnego rynku. Na barkach obecnych i przyszłych dziennikarzy i redaktorów, blogerów, menedżerów społeczności, programistów i marketingowców spoczywać będzie ciężar odpowiedzi na najważniejsze pytania, które pozwolą dziennikarstwu przebyć drogę z analogowego do w pełni cyfrowego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Recenzent

prof. dr hab. inż. Włodzimierz Gogołek

Instytut Dziennikarstwa, Uniwersytet Warszawski

Redaktor

Ewa Skuza

Projekt okładki

Amadeusz Targoński

© Copyright by Poltext sp. z o.o.

Warszawa 2012

Poltext sp. z o.o.

01-694 Warszawa, ul. Oksywska 32

tel.: 22 832-07-07, 22 632-64-20

e-mail: [email protected]

internet: www.poltext.pl

Wstęp

Wstęp

Minęło pięć lat od pojawienia się w księgarniach mojego Dziennikarstwa internetowego. Gdy przystępowałem do napisania kolejnej książki, trudno było mi się oprzeć pokusie wyrzucenia z tytułu drugiego członu. Internetowe środki przekazu, początkowo mało istotny dodatek do tradycyjnych mass mediów, w 2005 r. uzyskały status równorzędnego partnera, a na początku drugiej dekady XXI w. ich rozwój już znacznie je wyprzedził. Dla ogromnej części mieszkańców krajów rozwiniętych są absolutnie podstawowym źródłem informacji, publicystyki i rozrywki. Słowo „internauta”, przez pierwszą dekadę rozwoju sieci opisujące wtajemniczonego pasjonata, pioniera i hobbystę, dziś kojarzy się równie mainstreamowo jak „telewidz” czy „czytelnik”.

Internet stworzył media totalne. Osaczają nas w przestrzeni, przewijają się na wyświetlaczach w tramwajach i autobusach, błyskają w hotelach, na lotniskach i przy sklepowych kasach, wibrują w smartfonach, wypełniają ekrany podłączonych do sieci telewizorów. O naszą uwagę walczą wszystkimi środkami naraz – tekstem, obrazem, dźwiękiem i animacją.

Mimo imponującego rozwoju technologicznego nie sposób oprzeć się wrażeniu, że media informacyjne pozostają nieco w tyle za wybuchowo rosnącym rynkiem treści i usług online. Od wielu lat głównym motorem rozwoju internetu są sieci społecznościowe, blogi, gry i multimedia. Internetowi dziennikarze, choć uzbrojeni w coraz potężniejszy zestaw multimedialnych narzędzi, toczą coraz cięższą walkę o czas i uwagę zagonionego internauty.

Walki o uznanie i uwagę użytkowników nie ułatwiają wewnętrzne zmagania mediów internetowych o własną tożsamość. Jak dalece uniwersalne kanony dziennikarstwa można nagiąć w walce o wysokie miejsca w wynikach wyszukiwarek? Jak \szybko przekazywać odbiorcom informacje, które nie zostały niezbicie potwierdzone? Jak drobno można szatkować materiały, wymuszając na czytelnikach generowanie odsłon? Jak mocno można obwiesić artykuły i filmy reklamami, by zachować komfort ich przeglądania, a przede wszystkim wiarygodność? Jak głęboki może być mariaż informacji z infotainmentem, by media nie straciły ostrości przekazu i zaufania odbiorców? Jak dalece podzielić się miejscem w wirtualnej mównicy z tysiącami „znanych dawniej jako publiczność” ludzi, coraz śmielej domagających się uwagi, prawa do własnego głosu w ramach mediów i decydowania o kształcie ich przekazu.

W czasie, gdy dziennikarze internetowi opracowują zmodernizowane kanony etyczne i merytoryczne swojego zawodu, menedżerowie nowych mediów borykają się ze znacznie bardziej prozaicznym problemem: jak zapewnić swoim firmom odpowiedni poziom finansowania. W miejsce mediów żyjących głównie z reklamy rodzą się coraz bardziej kompleksowe biznesowe modele łączące reklamę ze sprzedażą treści, usługami online, pośrednictwem finansowym, handlem i rozrywką.

Niniejsza książka pojawia się w momencie fascynującym dla obserwatora mediów, choć znacznie bardziej dla aktywnego uczestnika medialnego rynku. Na barkach obecnych i przyszłych dziennikarzy i redaktorów, blogerów, menedżerów społeczności, programistów i marketingowców spoczywać będzie ciężar odpowiedzi na najważniejsze pytania, które pozwolą dziennikarstwu przebyć drogę z analogowego do w pełni cyfrowego świata. Z przyjemnością razem z czytelnikami odbędę tę drogę w niedaleką, lecz fascynującą przyszłość.

Leszek Olszański

Rozdział 1. Rzut oka wstecz

ROZDZIAŁ 1

Rzut oka wstecz

Mówiąc o mediach internetowych najczęściej wyobrażamy je sobie jako strony WWW zapełnione gęsto upakowanymi nagłówkami, zdjęciami, filmikami wideo i wykresami kursów giełdowych. Coraz więcej internautów postrzega je poprzez mobilne aplikacje – zainstalowane w smartfonie programiki wyświetlające newsy i zdjęcia i budzące właściciela alarmem, gdy w sieci pojawi się breaking news.

1.1. Pierwsze kroki

Tymczasem związki prasy ze światem komputerów rozpoczęły się na długo przed upowszechnieniem sieci w formie, którą znamy i używamy obecnie. Gdy Tim Berners-Lee i Robert Cailliau, dwaj fizycy z genewskiej centrali CERN (Centre Européen pour la Recherche Nucléaire; Europejskie Laboratorium Fizyki Cząstek), dopiero opracowywali zręby swojej idei World Wide Web, na świecie prężnie działała już sieć tzw. BBS-ów. BBS (Bulletin Board Service, tablica ogłoszeniowa) na pierwszy rzut oka przypominał znany nam internet. Typowa „elektroniczna tablica” była po prostu komputerem połączonym z siecią telefoniczną za pomocą modemu. Użytkownik komputera z modemem mógł zadzwonić pod numer telefonu, pod którym działał BBS, a po nawiązaniu komunikacji przez maszyny czytać opublikowane tam artykuły lub np. wpisywać się na listę dyskusyjną. Dzięki połączeniom między BBS-ami możliwe było także wysyłanie poczty elektronicznej. W porównaniu z internetem, możliwości sieci BBS-ów (znanej w Europie jako Fidonet) były niewielkie. Po uzyskaniu połączenia zamiast do ogólnoświatowej sieci czytelnik uzyskiwał dostęp wyłącznie do zasobów danego BBS. Jednak w ten sposób w cyberprzestrzeni zadebiutowało wiele tytułów prasowych, wśród których nie zabrakło także polskiego „Komputera” (obecnie ukazuje się jako „PC World Komputer”).

Narodziny i upowszechnienie dojrzałej wersji globalnej sieci musiało przynieść szybki rozwój związanych z nią mediów. Początek dały małe, amatorskie i półamatorskie strony WWW. Wśród redakcji eksperymentujących z elektronicznym wydaniem znalazła się regionalna gazeta z Północnej Karoliny – „The News & Observer”. Serwis „N&O” wykorzystujący technologię BBS radził sobie doskonale (gazeta udostępniała między innymi konta poczty elektronicznej osobom prenumerującym wydanie papierowe – rezygnacja z prenumeraty oznaczała utratę adresu e-mail). W 1994 r. jeden z redaktorów, Zonker Harris, docenił potencjał zupełnie nowej przeglądarki internetowej – programu Mosaic – umożliwiającego wyświetlanie na ekranie komputera stron WWW wzbogaconych o grafikę. W krótkim czasie NandO Times (tak od skrótu tytułu macierzystej gazety nazwano nowy serwis) stał się samodzielnym tytułem, popularnością znacznie przewyższającym papierowe wydanie „The News & Observer”. Redakcja z Północnej Karoliny została prekursorem internetowego dziennikarstwa, opracowując m.in. konstrukcję zautomatyzowanej strony internetowej, pozwalającej szybko i w prosty sposób, bez ręcznego pisania kodu HTML publikować artykuły i towarzyszące im zdjęcia. Przetestowała graficzne rozwiązania głównej strony, podział serwisu na działy tematyczne, a także handel internetową „powierzchnią reklamową”. Bliską współpracę z pionierskim medium internetowym nawiązała największa na świecie amerykańska agencja prasowa Associated Press, co zainspirowało redakcję do pełniejszego wykorzystania możliwości internetu i uruchomienia serwisu aktualizowanego na bieżąco, w sposób zbliżony bardziej do serwisów agencyjnych, radiowych bądź telewizyjnych kanałów newsowych niż drukowanego dziennika.

Amerykańskie i światowe media nie zamierzały bezczynnie patrzeć na sukcesy NandO. Obecność w internecie, w 1994 r. uważana za ekstrawagancję, jednak szansę (choć słabo sprecyzowaną) na zarabianie pieniędzy w sieci, szybko dostrzegać zaczęli bogaci inwestorzy. Na fali rosnącej „internetowej bańki mydlanej”, czyli gwałtownego, rozpętanego po wejściu na giełdę firmy Netscape (producenta popularnej przeglądarki stron internetowych), do internetu ruszyła rzeka pieniędzy. W 1995 r. amerykańscy „venture capitalists” zainwestowali w internetowe przedsięwzięcia 595 milionów dolarów, w 2000r. kwota inwestycji sięgnęła 15,6 miliarda!1. Swoje strony WWW powszechnie zaczęły zakładać media.

W elektronicznych redakcjach królowała moda na swobodę zachowania, ubioru. Nieskrępowaną niczym kreatywność zapożyczono z rozbudzających wyobraźnię pierwszych dotcomów – firm internetowych z okolic kalifornijskiej Doliny Krzemowej z Netscape.com na czele. Symbolem nowego, młodzieżowego, myślenia o mediach stały się pseudonimy, którymi posługiwali się naczelni NandO Frank Daniels – Lord High Protector i George Schlukbier – Chief Bull Goose Looney. „Oni urzędowali na 10. piętrze. Biuro działało wyłącznie przy sztucznym świetle. Mieli więcej miejsca niż redakcja. A kiedy byli w złym humorze, mogli do woli gryzmolić po ścianach” – opowiadał o swojej redakcji w 2001 r. podczas Międzynarodowego Sympozjum Dziennikarstwa Internetowego na Uniwersytecie w Austin redaktor Scott Clark, wicenaczelny „Houston Chronicle”2. Wiele gazet zdecydowało się na zatrudnienie internetowych reporterów, którzy niezależnie od podstawowego zespołu na gorąco przygotowywali informacje do wydania online.

1.2. Polska dołącza do stawki

Internetowa rewolucja medialna jest w Polsce niemal rówieśniczką demokracji. Prawdopodobnie pierwszym internetowym publikatorem był dziennik „Donosy”. Elektroniczną gazetkę niedługo po pierwszych częściowo demokratycznych wyborach w 1989 r. zaczęła wydawać grupa młodych fizyków z Uniwersytetu Warszawskiego. Swój medialny projekt wyjaśnili w jubileuszowym 1024 (liczbę 1024 uzyskujemy z podniesienia liczby 2 do 10 potęgi, zaś liczba 2 od zarania jest bardzo ważna w świecie komputerów, działających w oparciu o system dwójkowy) wydaniu: „W sierpniu 1989 spora grupa naszych znajomych przebywała poza Polską. Zaczęliśmy posyłać im skróty najświeższych wiadomości. A po tygodniu mieliśmy już kilkudziesięciu czytelników. I tak się rozwinęło..”” Gdy dostęp do krajowych mediów poza Polską był niezmiernie trudny, nie istniały polskie satelitarne kanały telewizyjne, „Donosy” dla kilkutysięcznej rzeszy czytelników – głównie naukowców i światowej Polonii – stanowiły jedyny kontakt z krajem. W wielu miejscach na świecie, do których nie docierały słabo rozwinięte sieci komputerowe, gazetka była drukowana i kolportowana tradycyjnymi metodami (zawsze bezpłatnie), faksowana, a nawet odczytywana w radiu. Pierwszy zachowany w archiwum numer pisma w całości wyglądał następująco3:

Amatorski zespół redakcyjny czerpał informacje z głównych polskich gazet, w tym z „Gazety Wyborczej” (GW), „Życia Warszawy” i „Rzeczpospolitej”. Początkowo „Donosy” rozpowszechniano za pomocą poczty elektronicznej, były też publikowane na specjalnej liście dyskusyjnej. Od strony technicznej były zatem tekstowym newsletterem. Swobodny styl redagowania, brak wyraźnego rozdzielenia komentarza od informacji, swobodny język, wykorzystywanie wiadomości zaczerpniętych z profesjonalnych mediów i zdeklarowany subiektywizm („podajemy przede wszystkim te informacje, które NAS cieszą lub bulwersują, te które NAM wydają się szczególnie istotne. Staramy się, by jedynie w ten sposób objawiały się poglądy polityczne redakcji”.) czyniły z „Donosów” protoplastę informacyjnych weblogów. I czynią do tej pory, gdyż mimo rozkwitu elektronicznej informacji pismo jest wciąż żywe.

Profesjonalne polskie media wkroczyły do cyberprzestrzeni ze sporym opóźnieniem. Jako pierwsze w październiku 1994 r. ukazało się wydanie „Gazety w Krakowie” (GwK) – krakowskiej mutacji „Gazety Wyborczej”. Za pomocą serwera Gopher (bliskiego przodka World Wide Web) gazeta publikowała wiadomości lokalne, a także artykuły z dodatku „Komputery i biuro”. W 10. rocznicę uruchomienia serwisu jego redaktorzy Dorota Gut i Stanisław Stanuch wspominali:

Pierwsze historyczne wydanie internetowe „GwK” z 3 października zaczynało się od zapowiedzi tekstu Pijany samobójca: „Cztery radiowozy policyjne, dwa samochody strażackie i jedna karetka pogotowia uczestniczyły w nocy z soboty na niedzielę w akcji ściągania pijanego samobójcy z rusztowania kościoła Mariackiego”. Dalej był fascynujący opis sprowadzania na ziemię nietrzeźwego kibica Cracovii (bo to on okazał się owym desperatem). Jakiś czas później dostaliśmy list z Ameryki. Autor po angielsku pytał nas, czy wyrażamy zgodę na to, aby drukował babci każdy otrzymany numer „Gazety w Krakowie”. Dla 90-letniej urodzonej w Polsce pani elektroniczne wydanie „GwK” było jedyną formą kontaktu z polską prasą.

Rok później, pod adresem www.gazeta.pl (jedna z najstarszych komercyjnych domen zarejestrowanych w naszym kraju) ruszyła elektroniczna wersja GW. W tym samym czasie w internecie zaczęło regularnie ukazywać się „Życie Warszawy” i „Rzeczpospolita”.

Wzrastający zasięg i znaczenie internetowych edycji gazet, a także witryn WWW prowadzonych przez stacje radiowe i nadawców telewizyjnych nie przekładał się niestety wyraźnie na ich zawartość. Licznie odwiedzane strony newsowe zawierały głównie materiały zaczerpnięte z macierzystych „starych mediów” – artykuły prasowe, ewentualnie – choć w stopniu o wiele mniejszym niż teraz, dysponowały również opracowanymi pochodzącymi z anteny, fragmentami wideo i audio, z reguły fragmentami programów informacyjnych, wywiadów itp.

W XXI w. polska prasa wkroczyła w znacznej większości wyposażona w witryny internetowe, stopień obecności redakcji w sieci był jednak bardzo zróżnicowany. Niektórzy, tak jak Agora – wydawca „Gazety Wyborczej” czy Polskapresse – właściciel 10 gazet regionalnych, utworzyli rozbudowane serwisy internetowe, które zdobyły sporą popularność: Gazeta.pl i Naszemiasto.pl. Poważnie wejście do internetu potraktowali też niektórzy wydawcy lokalni, np. „Gazeta Olsztyńska”, która wspólnie z „Dziennikiem Elbląskim” i kilkunastoma lokalnymi tygodnikami, założyła portal Warmii i Mazur – Wm.pl. Duża część polskich tytułów, w tym dziennik „Rzeczpospolita”, poprzestała jednak na dosyć statycznej „gazecie internetowej”, w znikomym stopniu wykorzystującej możliwości sieci. Dosyć pasywna polityka tradycyjnych wydawców sprawiła, że polska prasa w internecie wyraźnie ustąpiła pola młodym konkurentom – portalom internetowym. Do połowy 2005 r., Gazeta.pl była jedyną w Polsce stroną internetową prowadzoną przez firmę z korzeniami w tradycyjnych mediach, której udało się przebić do pierwszej dziesiątki najpopularniejszych witryn w kraju4. Dominacja tych ostatnich sprawiła, że niektóre redakcje, w tym tygodnik „Polityka”, długo nie zdecydowały się na samodzielne przygotowanie serwisu, lecz ograniczyły się do nawiązania współpracy z portalami. „Polityka” ocknęła się dopiero w 2005 r., otwierając nowoczesną, autonomiczną witrynę. Późny start i dość mocno statyczna zawartość sprawiły jednak, że miała niewielkie szanse na uzyskanie znaczącej oglądalności.

Tymczasem już na przełomie wieków do Polski docierać zaczęły echa coraz głębszych przemian na zachodnim rynku medialnym. Efekty gospodarczej dekoniunktury, która nastąpiła na rynkach światowych na przełomie XX i XXI w. w znacznym stopniu dotyczyły właśnie branży elektronicznej, spowodowały bardzo mocną presję konkurencyjną na rynku mediów. Prowadzone w 2003 r. w Niemczech badania sprzedaży i czytelnictwa prasy5 wykazywały, że pęknięcie wirtualnej „bańki mydlanej” i bankructwa kilku znanych firm internetowych bynajmniej nie zahamowały wzrostu liczby użytkowników najnowszego elektronicznego medium, podczas gdy czytelnictwo i sprzedaż papierowych gazet – tak jak to wcześniej przewidywano – stopniowo, lecz nieubłaganie maleje. W krajach rozwiniętych zaczęła się formować coraz liczniejsza i atrakcyjniejsza ekonomicznie grupa odbiorców traktujących sieć nie jako uzupełniające, lecz główne źródło informacji.

W 1998 r. według szacunków „American Journalism Review” w internecie było 5000 gazet codziennych, ukazujących się w większości krajów świata. W 2004 r. można już było bezbłędnie stwierdzić, że – przynajmniej na terenie przodujących w jego wdrażaniu Stanów Zjednoczonych – internet dołączył do najważniejszych źródeł codziennych informacji dla co najmniej 1/5 społeczeństwa6. Także newsów i innych informacji typowo dziennikarskich. W Polsce ten poziom udało się osiągnąć dopiero 9 lat później7, przed wyborami parlamentarnymi 2011r. W 2005 r. w świetle badań firmy analitycznej Jupiter Research8 już 26% – o 7% więcej niż w 2001 r. – traktowało to medium jako podstawowe źródło najświeższych wiadomości, a 50% Amerykanów mających dostęp do internetu odwiedzało regularnie strony informacyjne. Wśród najmłodszych respondentów (18-24 lat) internet deptał już po piętach telewizji; 33% młodych ludzi uważało go za podstawowe źródło informacji, podczas gdy wierni telewidzowie stanowili tylko 40%, a amatorzy prasy drukowanej – 10%.

W badaniach prowadzonych przez europejski oddział tej samej firmy9 okazało się, że 27% mieszkańców krajów zachodnich przyznaje się do spędzania coraz mniejszej ilości czasu z tradycyjnymi mediami, na korzyść internetu.

Rysunek 1. Rola mediów w dostępie do najnowszych informacji wśród mieszkańców USA

Źródło: Pew State of the News Media 2011, stateofthemedia.org.

Na początku drugiej dekady XXI w., nikt nie mógł już mieć wątpliwości jak układają się trendy. Internet zdecydowanie wybił się na pierwsze miejsce wśród źródeł newsów używanych przez młodszą część społeczeństwa, wyprzedzając zdawałoby się bezkonkurencyjną telewizję. Bardzo wyraźnie zaczął również zyskiwać także wśród emerytów (rys. 1).

Na te informacje nakładają się zbieżne dla większości państw rozwiniętych dane o spadku czytelnictwa gazet. Według badań Audit Bureau of Circulations10 z maja 2005 r. sprzedaż dzienników dla całych Stanów Zjednoczonych spadła średnio o 1,9% w ciągu sześciu miesięcy. W zbliżonym okresie (styczeń-lipiec 2005 r.) sprzedaż polskich dzienników zmalała o 3,3%. Co prawda najważniejsze tytuły, dla Stanów Zjednoczonych „The New York Times” i „USA Today”, a w Polsce „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Przegląd Sportowy” i niektóre gazety regionalne11 wciąż opierały się spadkowi. W kolejnych latach odpływ czytelników wydań papierowych stał się boleśnie wyraźny.

Rysunek 2. Sprzedaż gazet w USA, w mln egzemplarzy

Źródło: Pew State of the News Media 2012, stateofthemedia.org.

Coraz częstsze wykorzystywanie najnowocześniejszego kanału publikacji przestało być postrzegane jako moda. Internet stał się ważnym rynkiem, na którym trzeba być obecnym, by przetrwać. Sam fakt prowadzenia strony internetowej, nawet udanej i popularnej, przestał wystarczać. Działalność online musiała zacząć przynosić konkretne przychody. Długo opierająca się komercjalizacji sieć zaczęła być dla gazet konkurentem na polu czysto ekonomicznym. Nieprzypadkowo lata kryzysu najlepiej zniosły serwisy internetowe, którym, tak jak „The Wall Street Journal”, od początku udało się przyzwyczaić użytkowników do opłat subskrypcyjnych. Płatna treść, zjawisko bardzo nielubiane przez internautów, to jednak tylko jedna z możliwości zarabiania. Coraz ważniejszym źródłem przychodów zaczęła stawać się internetowa reklama, choćby za sprawą prowadzonych przez niezależne przedsiębiorstwa internetowych serwisów ogłoszeniowych, które w krajach wysoko rozwiniętych niemal całkowicie przejęły od gazet drobne ogłoszenia o pracy, a także o nieruchomościach i motoryzacyjne. W tym okresie dało się zauważyć coraz silniejsze zainteresowanie internetową reklamą wielkich koncernów dysponujących wielomiliardowymi budżetami promocyjnymi. Chrysler w 2004 r. na reklamę w internecie przeznaczył 10% swojego budżetu, w 2005 r. zwiększył tę kwotę do 18%. Z wolna zaczęło się wydawać, że internet może stać się dla mediów sojusznikiem.

1.3. Czas portali

Już jednak w momencie przygotowywania swoich wirtualnych wydań tradycyjne media napotkały konkurencję zupełnie nowych graczy, bardzo często niezwiązanych kapitałowo z wydawcami prasy bądź nadawcami telewizyjnymi. W świecie internetu było to nieuniknione. Wydawcą może tu zostać każdy, kto ma informacje do przekazania. A także – jak ze zdziwieniem przekonali się wydawcy prasy, radia i telewizji – jeśli ich nie ma. Pewna kategoria internetowych serwisów rozpoczęła bezpośrednią konkurencję z wkraczającymi stopniowo do sieci informacyjnymi dinozaurami. Były to portale internetowe.

Słowo „portal”, obok „strony” i „witryny”, należy do terminów najczęściej używanych w naszym kraju wobec różnego typu internetowych publikacji niekoniecznie na tę nazwę zasługujących. Mamy portal finansowy Money.pl i portal społecznościowy Nasz Klasa. Historia prawdziwych portali sięga pionierskich czasów sieci WWW. Jak większość internetowych inicjatyw tamtych czasów, także ta zrodziła się w środowisku naukowym. W 1994 r. dwaj doktoranci fizyki Uniwersytetu Stanforda, David Filo i Jerry Yang, zaczęli opracowywać listę ciekawych stron odnalezionych podczas wędrówek po rodzącej się sieci. Linki umieszczali na stronie pod tytułem Jerry and David’s Guide to World Wide Web, po pewnym czasie zmienili jej nazwę na Yahoo! Wesoły okrzyk oficjalnie stanowił skrót od słów Yet Another Hierarchical Officious Oracle (jeszcze jedna hierarchiczna natrętna wyrocznia), w rzeczywistości nawiązywał do nazwy humanoidalnych zwierząt pociągowych używanych do ciężkiej pracy przez inteligentne konie – bohaterów jednej z Przygód Guliwera Jonathana Swifta (w polskich tłumaczeniach zwierzęta te znane są jako jahusy). W krótkim czasie praca, choć wykonywana społecznie, tak wciągnęła obydwu młodych internautów, że zaczęli poświęcać jej więcej czasu niż swoim przewodom doktorskim. Zachwyceni byli inni użytkownicy sieci. Pod koniec 1994 r. strona rejestrowała milion kliknięć dokonanych przez ponad sto tysięcy ludzi, a dwaj młodzieńcy przy pomocy zamożnych przedsiębiorców z Doliny Krzemowej założyli firmę, której wartość bardzo szybko sięgnęła milionów dolarów.

Słowo „portal” jako określenie podobnych serwisów wywodzi się z ich początkowo głównej roli – wirtualnych bram do bogatych, lecz niezorganizowanych zasobów internetu. Portale zarówno o zasięgu światowym (AltaVista, MSN, AOL, Lycos, HotBot, Netscape), jak i krajowym (Wirtualna Polska, Onet, Interia), które zachęcone sukcesem Yahoo! zaczęły się mnożyć, początkowo koncentrowały się właśnie na katalogowaniu odsyłaczy do innych stron, zyskując dzięki temu czołowe pozycje w rankingach „klikalności”. Szybko jednak ich właściciele zorientowali się, iż zamiast odsyłać internautów na obce strony znacznie korzystniej będzie zatrzymać ich u siebie jak najdłużej, a następnie wykorzystać komercyjnie – jako adresatów reklam oraz bezpośrednich nabywców oferowanych na stronach towarów i usług.

Rysunek 3. Yahoo! w pierwszych latach istnienia12

Rysunek 4. Yahoo! wprowadza nagłówki agencyjnych depesz na główną stronę. Pod logo portalu można zaobserwować jedną z wczesnych form baneru reklamowego

Proste witryny portali zaczęły „puchnąć” od darmowych i płatnych serwisów. Wąska szpaltka z kilkoma nagłówkami najświeższych wiadomości pod skromnym tytułem In the news na głównej stronie Yahoo! znalazła się dość późno – w 1999 r. (rys. 10). Potem poszło już z górki. W połowie 2005 r. Yahoo! oferowało ok. 110 serwisów usługowych – od tradycyjnych (poczta elektroniczna, obsługa prywatnych stron internetowych, forum i gry wideo), przez system elektronicznych map świata, serwis randkowy, do sklepów internetowych i wirtualnych domów aukcyjnych.

W tyle za amerykańskimi pierwowzorami nie zostawały polskie portale internetowe. Na stronach Onetu, kategoria Aktualności w katalogu występuje niemal od samego powstania strony w 1996 r. Onet nie zajmował się samodzielnym przekazywaniem informacji. W 1997 r. w katalogu publikowano jedynie linki odsyłające odwiedzających stronę do nielicznych dostępnych w sieci serwisów informacyjnych: Polskiej Agencji Prasowej, Katolickiej Agencji Informacyjnej, Centrum Informacyjnego Rządu, a także serwisu skomputeryzowanej już wtedy Diecezji Tarnowskiej oraz... Telegazety TVP, która bardzo wcześnie udostępniła w internecie wiadomości wyświetlane na ekranach telewizorów. Onet, który bez mała od powstania stał się najczęściej odwiedzaną polską stroną internetową, tworzył też czasem ad hoc serwisy informacyjne poświęcone szczególnie dramatycznym i wymagającym częstej aktualizacji wydarzeniom, np. wielkiej powodzi z 1997 r. Aktualizowane na bieżąco informacje na stronach najstarszych polskich portali – Wirtualnej Polski i Onetu – zadomowiły się w 1998 r. w formie zainspirowanej amerykańskimi portalami wąskiej szpalty nagłówków umieszczonej po prawej stronie witryny.

Portale, które do tej pory dla ogromnej grupy internautów wciąż stanowią synonim „mediów internetowych”, przeważnie nie korzystały z doświadczeń tradycyjnych publikatorów. Informacje nigdy nie stały się ich podstawowym produktem. W początkowym okresie swego istnienia (a wiele do tej pory) zatrudniały też bardzo niewielu dziennikarzy.

Ogłoszenia o pracy publikowane przez największe portale sugerowały raczej duży koncern IT niż redakcję. Dominowały takie stanowiska jak: e-Commerce Manager, Webmaster/programista, programista systemowy, administrator baz danych, grafik internetowy, specjalista ds. wsparcia sprzedaży itp. Wśród 107 ofert pracy, które 15 czerwca 2005 r. na swoich stronach publikowało Yahoo! nie było ani jednego dla absolwenta studiów dziennikarskich.

Rysunek 5. Jedna z pierwszych stron Onet.pl (1997 r.)

Nie mając własnych materiałów dziennikarskich, portale od swoich pierwszych dni uzależnione były od zewnętrznych źródeł. Najważniejszą rolę wśród nich odgrywają zwyczajowo agencje informacyjne. Dla Yahoo!, MSN i innych portali anglojęzycznych są to głównie Associated Press (AP) i Reuters, dla krajowych: PAP (Polska Agencja Prasowa), Informacyjna Agencja Radiowa czy KAI (Katolicka Agencja Informacyjna). Wykorzystując bardzo intensywnie depesze agencyjne, portale dokonały kopernikańskiego przewrotu w świecie mediów przełomu wieków, w których agencje służyły głównie do uzupełniania własnego serwisu informacyjnego. Atutem serwisów agencyjnych była niewątpliwie szybkość działania. Przystosowane do wspomagania telewizji i stacji radiowych były w stanie dostarczyć internetowej redakcji bieżących informacji – znanych z telewizji informacyjnych breaking news z dnia na najbardziej gorące tematy, głównie polityczne, ekonomiczne i sportowe. Ceną za ten luksus był suchy i sztuczny język, powierzchowność większości relacji, brak pogłębienia i analizy newsa oraz zgrzebna uniformizacja – jakikolwiek portal odwiedziłeś, mogłeś spodziewać się na nim podobnego zestawu newsów w tym samym, bezosobowym opracowaniu. Dodajmy, z tymi samymi błędami popełnionymi w pośpiechu przez agencyjnego dziennikarza, którego nie był w stanie poprawić młody, niedoświadczony i pracujący w pośpiechu redaktor internetowy. Zamiast spokojnej pracy nad tekstem, musiał się on skupić na jak najszybszym wyszukiwaniu depesz, tłumaczeniu zagranicznych doniesień, łączeniu w całość i aktualizacji informacji pochodzących z różnych agencji, i ewentualnym językowym wygładzaniu całości (często nieudanym).

Tabela 1. Udział materiałów własnych i agencyjnych w serwisach informacyjnych amerykańskich mediów internetowych w 2004 r. (w %)

Konkurencja ze strony portali okazała się dla internetowych wydań gazet bardzo trudna. W początkowym okresie swego funkcjonowania były to strony modne, otoczone aurą nowości, znacznie bardziej „cool” niż postpapierowe dinozaury. Oferowały internautom o wiele więcej funkcjonalności niż konta poczty internetowej – pełne chętnych do rozmowy chatroomy i fora, komunikatory, serwisy randkowe. W końcu zaczęły konkurować z gazetami na ich własnym podwórku. Obok powszechnie dostępnych, szybko obrabianych informacji agencyjnych serwisy newsowe portali zaczęły puchnąć od artykułów-cytatów, budowanych na podstawie ekskluzywnych wiadomości pochodzących z porannych wydań gazet.

Jak to działa wydawcy prasy norweskiej zorientowali się już w połowie lat 90. Wcześniej, jak na całym świecie, zdążyli przywyknąć do tego, że ich artykuły cytowane są w poszukujących newsa porannych programach stacji radiowych. Takie cytowanie było wydawcy gazety na rękę, gdyż działało jako skuteczna promocja. Zachęcony radiową audycją czytelnik sięgał po gazetę bądź wchodził na stronę WWW wydawcy. Kiedy informację powtarzały wieczorne programy informacyjne w telewizji, również przyczyniały się do promocji kolejnych wydań gazety, które zawierały follow-upy hitowego artykułu. Układ sił zmienił się wraz z pojawieniem się internetowego start-upa, portalu Nettavisen.no. Jego założyciele nie mieli pieniędzy na sfinansowanie autonomicznej redakcji. Postanowili więc działać jako metamedium, czyli – mówiąc nowocześniej – po prostu jako agregator informacji zaczerpniętych z konkurencyjnych gazet. „Systematycznie przeglądając gazety i cytując najatrakcyjniejsze tematy, Nettavisen, mimo niewielkich środków finansowych, w krótkim okresie był w stanie zaoferować kompletny serwis informacyjny, do tej pory dostępny tylko na stronach największych gazet”, komentują norwescy prasoznawcy13. Zwolnione od mozolnego zbierania informacji szczupłe siły redakcyjne Nettavisen użył do stworzenia kilku atrakcyjnych, własnych newsów dziennie. Wypuszczał je w porze przygotowywania wieczornych wydań telewizyjnych programów informacyjnych, w których brylował na równi ze znacznie droższymi w codziennym utrzymaniu konkurentami. Wiele lat później podobną metodę – niskokosztowy rozwój wzbogacony niewielkim „wkładem własnym” – wykorzystał superpopularny, a przez niektórych uznawany za objawienie, internetowy dziennik Huffington Post.

Przezroczysty charakter portalowych serwisów informacyjnych zrodził w końcu pokusę jeszcze bardziej radykalnego obniżenia kosztów i automatyzacji procesu redagowania. Pomysły wyeliminowania ludzi i zastąpienia ich programem komputerowym wyszukującym informacje i umieszczającym je na stronie WWW pojawiały się już w latach 90. m.in. wśród kadry technicznej licznie powstających na przełomie wieków polskich portali i ich poszukujących oszczędności przełożonych. Ostatecznie większość pomysłów tego typu upadła. Na trwałe, choć z umiarkowanym sukcesem, w międzynarodowym internecie zadomowił się Google News (GN).

Strona została otwarta w 2002 r. przez najpopularniejszą na świecie wyszukiwarkę internetową. W 2005 r. system komputerowy Google News monitorował 4500 stron informacyjnych z 20 krajów. W 2008 r. rozpoczął agregację polskich mediów. Organizacja wiadomości przebiega kilkuetapowo. System regularnie przegląda strony obsługiwanych serwisów. Treść odnalezionych artykułów jest automatycznie analizowana, a następnie pochodzące z różnych źródeł teksty na ten sam temat są grupowane w formie wątku przypominającego dyskusję powstającą na internetowych forach. Aby ustalić wagę tematu, algorytm analizuje liczbę stron, na której wykrył informację i pozycję, na której ją odnalazł. Im nowsza jest wiadomość i im wyższą pozycję uzyskała w penetrowanych serwisach, tym wyżej zostaje wyeksponowana na stronach Google News. Serwis umieszcza u siebie tylko tytuły, lidy tekstów (ok. 200 znaków) oraz miniatury zdjęć. Aby przeczytać resztę, trzeba wejść na stronę autorów artykułu (lub medium, które skutecznie wiadomość skopiowało, bo Google nie przejmuje się prawem pierwszeństwa).

Google News od początku budził mieszane uczucia wśród internetowej społeczności. Skuteczność działania automatycznego serwisu w wersji angielskojęzycznej zasługuje na uznanie. Wątki tematyczne są w większości przypadków dobierane bezbłędnie. Automat prawidłowo rozpoznaje też i eksponuje główne wydarzenia dnia. Wersje w innych językach, w tym w języku polskim, działają o wiele słabiej, nie zdobyły też większej popularności. Przeciętny internauta nie wchodzi na główną stronę Google News. O jego istnieniu przypomina sobie głównie wówczas, kiedy linki do zagregowanych przez niego artykułów pojawiają się na klasycznej stronie z wynikami wyszukiwania (rys. 6). Wadą Google News jest jego duża bezwładność. Strona odświeżana jest z kilkunastominutowym opóźnieniem. Jest też całkowicie uzależniona od decyzji podejmowanych w monitorowanych mediach. Spektakularnego dowodu swej niedoskonałości GN dostarczyło 13 czerwca 2005 r., po ogłoszeniu przez sąd wyroku uniewinniającego Michaela Jacksona z zarzutu seksualnego molestowania dzieci14. Serwis Yahoo! podał wiadomość zanim ukończono odczytywanie wyroku. Automat Google zareagował dopiero po 22 minutach, gdy informacja trafiła już na pierwsze strony większości mediów internetowych na świecie.

Rysunek 6. Linki Google News wśród wyników wyszukiwania na hasło „Mitt Romney” (w trakcie trwania kampanii prezydenckiej w USA w 2012 r.)

Autorzy mniejszych stron marzą, by znaleźć się wśród źródeł cytowanych przez Google w nadziei na wzrost popularności swojego serwisu – głównie właśnie dzięki wtłaczaniu przez wyszukiwarkę materiałów newsowych z klasycznymi wynikami wyszukiwania. Promocją jednak nie zawsze są uszczęśliwieni informacyjni potentaci. Tak jak Agence France Presse, która sądownie zmusiła Google do rezygnacji z subskrypcji swoich artykułów. Podobnie wyświetlania fragmentów swoich francuskojęzycznych artykułów (holenderskojęzyczne się ukazują) kolektywnie zabroniły Googleowi media belgijskie. Kiedy jednak zapadał właściwy wyrok, oczy świata mediów kierowały się już w zupełnie inną stronę.

1.4. Weblogi, od ekskribicjonizmu do dziennikarstwa

Nie minęło wiele czasu od pęknięcia banki internetowej a spłoszeni inwestorzy zaczęli znowu łakomie spoglądać na wirtualny biznes. Tym razem byli już jednak znacznie rozważniejsi. Wiedząc, że przychody generowane przez strony WWW są ograniczone, koszty tworzenia treści wysokie a publiczność kapryśna, o wiele chętniej powierzali swoje pieniądze przedsięwzięciom, w których treści tworzyli sami użytkownicy, w dodatku chętni do zapamiętałej dyskusji ze swoimi odbiorcami. Rodził się Web 2.0 i jego pierwsi przedstawiciele – blogi.

Weblog – jeden z najmodniejszych terminów w internecie połowy pierwszej dekady XXI w. – stanowi zbitek dwóch angielskich wyrazów: web – sieć, przez Anglosasów używanego zamiennie ze słowem internet i log, który przed epoką komputeryzacji najczęściej kojarzony był z dziennikiem okrętowym. Jak wszystkie internetowe zjawiska, blogowanie ma bardzo krótką historię. Powszechnie uważa się, że autorem terminu jest John Barger, zatrudniony w instytucie pedagogicznym Northwestern University, ceniony znawca Jamesa Joyce’a. Barger, który swoje literackie pasje łączył z zamiłowaniem do badań nad sztuczną inteligencją i – niestety – dość jadowitym antysemityzmem, zasłynął wśród Amerykanów jako redaktor jednego z pierwszych interaktywnych dzienników, znanego jako Robot Wisdom (http://www.robotwisdom.com). Słowa weblog użył on po raz pierwszy w 1997 r. Skrócona wersja blog ukazała się dwa lata później na stronie Petera Merholza, który znalazł swój sposób na podział wyrazu: we blog (my blogujemy). W 2004 r. Merriam Webster wybrał nazwę internetowego dziennika na słowo roku15.

Pierwsze blogi były projektowane wyłącznie przez swoich autorów. Ogromna popularność pierwszych pamiętników i status gwiazd, który zaczęli zyskiwać blogerzy, wkrótce wzbudziły zainteresowanie komercyjnych operatorów. Pod koniec 1999 r. w Stanach Zjednoczonych zaczęły pojawiać się pierwsze serwisy – pitas.com, pyra.com, lifejournal.com, zwłaszcza ogromnie popularny, kupiony później przez Google’a blogger.com – oferujące użytkownikom możliwość szybkiego automatycznego założenia własnego publicznego pamiętnika, bez znajomości techniki tworzenia witryn internetowych. Bomba wybuchła. W ostatnim roku minionego stulecia w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie weblogi powstawały już tysiącami, stając się, obok list dyskusyjnych, forów i ich późniejszych dzieci, sieci społecznościowych, jednym z najciekawszych socjologicznych zjawisk internetu.

Typowe narzędzie do przygotowywania blogów przypomina uproszczoną wersję systemów zarządzania treścią CMS (content management system) używanych przez większość gazet i portali internetowych. Centralne miejsce zajmuje zazwyczaj szpalta zawierająca kolejne wpisy w odwrotnej, chronologicznej kolejności, wzbogacona o listę łączy do innych zaprzyjaźnionych blogów bądź stron WWW. W odróżnieniu od serwisów portalowych, posty, przynajmniej we wczesnych latach 2000. z reguły publikowane były na głównej stronie w całości, bez wprowadzania graficznego podziału na lid i korpus artykułu. Później, w miarę jak blogerzy zaczęli uczyć się zarabiania pieniędzy, coraz częściej zaczęli ukrywać podstawową część wpisów i zmuszać tym samym czytelników do generowania dodatkowych odsłon. Autorzy bloga mogą kształtować jego szatę graficzną, a mniej wymagający – kopiować gotowe szablony od innych użytkowników.

Nie sposób dokładnie ustalić, ilu ludzi pisało weblogi w okresie ich największego rozkwitu. Skalę zjawiska może zobrazować szybkość jego wzrostu. Pierwszy znany katalog blogów, założony w 1999 r. przez informatyka Jessego Jamesa Garretta16 zawierał jedynie 23 pozycje. W 2006 r. raport opracowany przez agregatora blogów, firmę Technorati, notował ich niespełna 58 milionów17, a każdego dnia za pomocą różnych platform zakładanych było nowych 100 tys. blogów. Redakcje polskich serwisów: blog.onet.pl i blog.pl chwaliły się wówczas odpowiednio ponad 600 i ponad 100 tysiącami założonych elektronicznych dzienników. Oczywiście duża część blogujących po założeniu dziennika i opublikowaniu kilku bądź kilkunastu wpisów traciła zapał. Równocześnie prawdziwi zapaleńcy, lub osoby robiące to z profesjonalnych pobudek, zdolni byli – i są nadal – prowadzić po kilka blogów naraz.

Jak każde masowe zjawisko, blogowanie ma bardzo wiele odmian tak pod względem formalnym, jak i merytorycznym. Zwiększające się możliwości komputerów osobistych, łączy internetowych, a także upowszechnienie fotografii cyfrowej spowodowały rozwój obrazkowej wersji – fotoblogi (np. Buzznet.com), czy niezwykle ostatnio popularny tumblr.com oraz wideoblogi (http://vloggercon.blogspot.com/), których autorzy znacznie ograniczają słowa na rzecz przekazu wizualnego.

Rysunek 7.Instapundit.com – bardzo popularny w USA weblog polityczny

O ile na Zachodzie blogi powstawały od początku w dużej części z zawodowo-hobbystyczno-naukowych pobudek (patrz Robot Wisdom), o tyle w naszym kraju hitem stały się głównie mocno osobiste pamiętniki, w których autorzy (częściej autorki), z mniejszym lub większym udziałem wyobraźni, opisywali swoje codzienne życie, często nie szczędząc jego pikantnych szczegółów. Blog pełnił funkcję zbliżoną nieco do tej, którą obecnie spełnia facebookowa ściana. Z tą różnicą, że internetowe dzienniki bardzo często prowadzone były anonimowo. Obdarzeni poczuciem humoru autorzy tego typu internetowych pamiętników zwali się często „ekskribicjonistami” – podkreślając zasadniczą różnicę pomiędzy tradycyjnym pamiętnikiem, głęboko ukrytym w szufladzie i jego elektroniczną wersją, którą mogą (i zgodnie z intencjami piszącego powinni) przeczytać wszyscy użytkownicy internetu. Zdaniem Marii Cywińskiej-Milonas, z Pracowni Badań Internetu w Instytucie Studiów Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego18, niebagatelny wpływ na popularność tej formy publicznych zwierzeń w Polsce wywarł opublikowany w czerwcu 2001 r. w „GW” reportaż Leszka Talki Smutek blogacza. Reporter i felietonista skupił się głównie na osobistym wymiarze blogowania, przytaczając wiele przykładów kontrowersyjnych obyczajowo wynurzeń publikowanych przez internetowych pamiętnikarzy. Artykuł, który praktycznie wprowadził do języka Polaków nieznane słowo „blog”, równocześnie zdefiniował typ blogera, co następnie wykorzystano w skierowanej do nastoletnich internautów ofercie polskich portali (Onet.pl, Tenbit.pl) reklamujących swoje serwisy hasłami typu „Opowiedz nam o swoim życiu!”. Stereotyp utrwaliły docierające z Zachodu doniesienia o obyczajowych skandalach z udziałem blogerów (np. brytyjskiej stewardessy Ellen Simonetti zwolnionej z pracy za wystąpienie na łamach bloga w zbyt kusej spódniczce).

„Im ciekawsze jest twoje życie, tym mniej piszesz w internecie”. Ukuta przez samego Johna Bargera, ojca gatunku, zasada ostatecznie okazała się prawdziwa. Bujne życie osobiste nieodwołalnie odpłynęło z blogów do serwisów społecznościowych, a blogi w naszym kraju, podobnie jak za granicą, zaczęły kojarzyć się przede wszystkim z informacją i komentarzem.

O tym, jak duże możliwości dają proste internetowe mechanizmy publikowania artykułów, świat przekonał się po tragedii z 11 września 2001 r. W pierwszych dniach po terrorystycznym ataku na centrum Nowego Jorku informacje publikowane przez niezależne od profesjonalnych mediów osoby bardzo pomogły opanować sytuację w ogarniętym paniką mieście. Wstrząs, jaki wywołał tragiczny atak oraz ogłoszona wkrótce potem przez prezydenta George’a W. Busha wojna z terroryzmem, spowodowały nagłą eksplozję internetowego pisarstwa. To wówczas narodził się Instapundit.com, polityczny weblog prowadzony przez Glenna Reynoldsa, profesora prawa i libertarianina z Tennessee, który mimo powszechnej na Zachodzie żądzy odwetu nawoływał do umiaru i nie przenoszenia odpowiedzialności za zamach na całą muzułmańską społeczność. Odzew ze strony czytelników był potężny. Instapundit z prywatnego dziennika przedzierzgnął się w masowo odwiedzane medium, a naśladujące go lub polemizujące z nim war-blogs rozbudziły zainteresowanie czytelników, dzięki czemu amatorskie dziennikarstwo uzyskało znaczące wpływy i moc opiniotwórczą.

Za ojca dziennikarskiego blogowania uznać należy Matta Drudge, autora strony Drudge Report (http://www.drudgereport.com/). Dziennik złożony z bardzo krótkich cytatów z gazet i czasopism, wybranych przez autora, wraz z odnośnikami do oryginalnych materiałów (Drudge wykonuje więc głównie działalność określaną obecnie jako curation, działa raczej jak Google News niż jak Nettavisen i nie kopiuje artykułów, tylko linkuje do nich) publikuje on już od 1994 r. Początkowo rozsyłał go zainteresowanym pocztą elektroniczną, ostatecznie jednak uruchomił stronę WWW z cytatami i odnośnikami, a także (rzadziej) własnymi artykułami. Sposób funkcjonowania Drudge Report przypomina do złudzenia powstałe później weblogi, choć sam autor nie lubi tego słowa i uważa się za niezależnego dziennikarza. Serwis Drudge’a sławę zawdzięcza informacjom, które autorowi udało się wydobyć, między innymi dzięki znajomościom w redakcjach amerykańskich gazet i stacjach telewizyjnych zawartym podczas pracy w sklepie z pamiątkami przy studiach sieci telewizyjnej CBS (Columbia Broadcasting System). Najsłynniejszą z nich bez wątpienia była wiadomość o romansie między Billem Clintonem a Monicą Lewinsky. W 1998 r. Drudge dowiedział się nieoficjalnie, iż jeden z dziennikarzy „Newsweeka” przygotował artykuł demaskujący nieformalne kontakty prezydenta i stażystki, lecz w ostatniej chwili kierownictwo redakcji wstrzymało jego publikację. Drudge, szczycący się, że sam jest swoim jedynym redaktorem, bez skrupułów wyręczył „Newsweeka”, rozpętując sławną na całym świecie „aferę rozporkową”, która o mały włos nie zakończyła się odsunięciem Billa Clintona od władzy19.

Serwis internetowy Drudge’a, choć ogromnie prosty do tej pory pozostaje niezwykle istotnym graczem na amerykańskiej scenie medialnej. Utrzymuje się w pierwszej setce najpopularniejszych stron internetowych w USA, ale umieszczane na niej linki do materiałów publikowanych w innych mediach są w stanie napędzić im bardzo znaczący ruch – niejednokrotnie większy niż linki z superpopularnych serwisów społecznościowych – Facebooka i Twittera.

Nie sposób nie wspomnieć o Ariannie Huffington. Blogerka polityczna, która popularność zdobyła domagając się dymisji Billa Clintona, założyła The Huffington Post – stronę która z blogowej formy przekształciła się w dynamiczny serwis informacyjny, jako pierwsza z powstałych niezależnie od „Big Media” internetowych przybytków informacyjnych nagrodzonych nagrodą Pulitzera20.

Obserwacja działalności „dużych mediów” to jeden z najczęściej spotykanych typów zaangażowanego politycznie blogowania. Kolejna afera, rozpętana na blogu, wydarzyła się pod koniec 2002 r. Podczas urodzinowego przyjęcia kończącego 100 lat Stroma Thurmonda, polityka amerykańskiej prawicy, głos zabrał Trent Lott, ówczesny lider republikańskiej większości w senacie. Lott między innymi wyraził swój żal, iż republikański matuzalem podczas wyborów prezydenckich w 1948 r. nie zdołał pokonać rywala – Harryego Trumana. „Ameryka byłaby lepszym krajem, gdyby Thurmond wygrał” – powiedział. Thurmond dla wielu Amerykanów od lat był żywym symbolem przekonań rasistowskich, które otwarcie głosił podczas kampanii, którą z nostalgią wspominał Lott. Rasistowskie resentymenty prominentnego polityka przeszłyby bez echa, gdyby nie reakcja blogowiczów. Pierwszy na łamach swojego webloga Talking Points Memo zareagował liberalny felietonista Joshua Marshall. Co ciekawe – o ile afera Clinton/Lewinsky przed przeniknięciem do mainstreamu rozwijała się głównie w grupach dyskusyjnych Usenetu, ten skandal nagłośnili już sami blogerzy, co w pełni pokazało możliwości „blogosfery” – wspólnoty autorów sympatyzujących ze sobą i wymieniających odnośniki. Wielu z nich z nie mniejszą pasją niż samego Lotta zaatakowało redakcje wpływowych amerykańskich gazet i stacji telewizyjnych, które postanowiły przemilczeć kompromitujące wystąpienie. Wrzenie internetowej publiczności skłoniło główne krajowe media do podjęcia wstydliwej sprawy. Niedługo później Lott, od którego zdystansowali się partyjni koledzy, z prezydentem G.W. Bushem na czele, został zmuszony do złożenia dymisji. „Weblogi zdobyły swój pierwszy skalp” – z goryczą ogłosił cytowany przez Dana Gillmora21 konserwatywny felietonista „New York Post”.

Zapowiedzi wzrostu politycznego znaczenia weblogów potwierdziły się. W maju 2005 r. do czytania informacyjnych weblogów przyznawały się 32 miliony Amerykanów, czyli mniej więcej jedna piąta populacji czytającej prasę22. Z blogowych informacji korzystać zaczęły profesjonalne media, w tym publiczne radio z Minnesoty, które uruchomiło program The Blogging of The President pokazujący kampanię wyborczą oczami autorów politycznych weblogów. Chcąc nie chcąc podczas swoich konwencji wyborczych Demokraci i Republikanie udzielili blogerom takich samych akredytacji, jakie otrzymywali etatowi dziennikarze amerykańskich mediów. „Konwencje z roku 1924 były pierwszymi radiowymi, z roku 1952 – telewizyjnymi. Konwencje z roku 2004 przejdą do historii jako blogowe!” ogłosił po ich zakończeniu Patrick Belton, współredaktor politycznego bloga OxBlog, a równocześnie wykładowca w katedrze polityki zagranicznej uniwersytetu w Oxfordzie. Partie rychło zaprzęgły zaprzyjaźnionych blogerów do pomocy w kampanii wyborczej, m.in. do zbierania funduszy wśród przeciętnych Amerykanów.

Jeszcze bliżej prawdziwego dziennikarstwa i to jego najtrudniejszej odmiany, jakim jest korespondencja wojenna, znalazły się blogi poświęcone wojnie w Iraku. Popularność, z którą równać mogły się wyłącznie profesjonalne strony informacyjne i stacje telewizyjne, zyskał wówczas blog Where is Raed? pisany przez młodego mieszkańca Bagdadu ukrywającego się pod pseudonimem Salam Pax. Żyjący w niedostępnej dla zachodnich dziennikarzy (władze irackie nie pozwalały korespondentom na opuszczanie hotelu w centrum miasta) ogarniętej wojną stolicy Salam barwnym językiem przedstawiał codzienność oblężonego miasta, w tym strach ludzi przed amerykańskimi bombardowaniami i represjami upadającego reżimu Saddama Husajna, propagandę państwowych władz i skomplikowaną mozaikę sympatii i antypatii Irakijczyków wobec sił zmagających się o władzę w ich kraju. Blog 30-letniego architekta zawdzięczał wyjątkowość sporemu talentowi literackiemu, erudycji i ostrości poglądów autora, ale przede wszystkim był wiarygodny. Salamowi kilkakrotnie udało się zdementować informacje podawane przez stronę amerykańską (np. o zniszczeniu nadajników irackiego radia rządowego) i iracką (o podpaleniu przez Amerykanów składów ropy naftowej, co w rzeczywistości zrobili wierni Saddamowi Irakijczycy). Do popularności Salama Paxa przyczyniły się właśnie media, które bardzo szybko zaczęły wykorzystywać go jako źródło informacji. Społeczność blogowa wykreowała go na swoją gwiazdę, przeciwstawiając jego autentyczne informacje artykułom profesjonalnych dziennikarzy, których działalność znacznie ograniczała polityka informacyjna obydwu walczących armii. Po zajęciu Bagdadu odnaleźli Salama Paxa dziennikarze brytyjskiego „The Guardian”, a jego blogowe zapiski opublikowano w formie książki.

Siła oddziaływania bloga Salama Paxa zainspirowała samych dziennikarzy. Obok pisania artykułów do macierzystej redakcji, coraz częściej sięgają po blogową formę wyrazu. Chris Albritton, pierwszy całkowicie niezależny, choć profesjonalny korespondent wojenny, były dziennikarz Associated Press i nowojorskiego dziennika „Daily News” w momencie wybuchu wojny znał ten zakątek świata – wcześniej pisywał bowiem korespondencje z Kurdystanu. Swoją szaloną wojenną przygodę rozpoczął od prośby o finansowe wsparcie. Poskutkowało. Na apel poszukiwacza newsów (i guza) odpowiedziało 342 zwolenników niezależnego dziennikarstwa, przekazując na jego konto ok. 15 tysięcy dolarów na sprzęt i podróż na Bliski Wschód. Korespondencje publikowane pod adresem http://www.back-to-iraq.com/ przyniosły Albrittonowi uznanie, dzięki czemu w 2005 r. mógł po raz trzeci wrócić do Iraku, tym razem już jako „wolny strzelec” rozchwytywany przez różne redakcje, z magazynem „Time” na czele. W dalszym ciągu, pomimo wznowienia współpracy z „dużymi” mediami, publikuje swój blog.

Wojna i polityka to jednak nie jedyne domeny tematyczne dziennikarskich blogów. Popularniejszą i dającą szansę na pewniejszy dochód formą działalności wydaje się być weblog „niszowy”, o ściślej zakreślonych ramach tematycznych. Za wzorcowy i przykład takiej drogi posłużyć może Gawker Media – pierwsze na świecie profesjonalne wydawnictwo blogowe. Założyciel Gawker Media, Nick Denton wcześniej m.in. korespondent „Financial Timesa” w Dolinie Krzemowej, w 2002 r. odkrył potęgę drzemiącą w weblogach. Jak przyznał się reporterowi magazynu „Wired”, na pomysł wpadł pewnego wieczoru podczas alkoholowej biesiady w towarzystwie kilku dziennikarzy. Czy nie byłoby fajnie wykorzystać popularną blogową formułę, zacząć pisać na jakiś modny temat, a potem sprzedawać reklamy, tak jakby to była prawdziwa gazeta? – zapytał.

Rysunek 8. Gawker.com, jeden z pierwszych blogoidów plotkarskich na świecie

Idea połączenia spontaniczności blogerów z gwarantowaną przez nanowydawnictwo (termin ukuty przez Dentona) regularnością aktualizacji i gwarancją utrzymywania poziomu sprawdziła się znakomicie. W maju 2005 r. w jego „stajni” działał już Gawker – magazyn plotkarski o nowojorskim towarzystwie, Wonkette – blog również plotkarski, lecz skupiający się na waszyngtońskiej elicie politycznej, Defamer – weblog o gwiazdach i premierach filmowych, popularyzujący nowoczesne, technologiczne gadżety Gizmodo, motoryzacyjny Jalopink i erotyczny Fleshbot, i kilka innych tytułów adresowanych do miłośników telewizji, gier komputerowych i zagranicznych podróży. Redaktorów swoich blogów Denton poszukuje, przeglądając efekty ich własnej, wcześniejszej zabawy w pisanie w sieci. W ten właśnie sposób udało mu się zwerbować prawdziwy skarb – Elizabeth Spiers, 26-letnią analityk finansową z Alabamy, która podjęła się prowadzenia flagowego tytułu, dość szybko umieszczonego przez magazyn „Time” na liście 50 najlepszych stron internetowych. Popularności Gawkerowych weblogów nie zmniejszyły nawet nieustanne zmiany redagujących, którzy po zdobyciu rozgłosu zaczęli przenosić się do „dużych” i lepiej płacących mediów. Narodziły się blogoidy.

Rysunek 9.Pudelek.pl, pierwszy polski blogoid plotkarski

Blogoidy23 to wyraz popularny w polskim środowisku internetowym, powstały, jak sądzą niektórzy, być może z połączenia słów „blog” oraz „tabloid”24, choć oryginalnie w języku angielskim oznaczający raczej osobę uzależnioną od blogowania. To dość wyspecjalizowane serwisy internetowe przypominające blogi, lecz redagowane komercyjnie przez minizespoły redakcyjne i obliczone na zdobycie dużej popularności. Blogoidy mocno zawitały do Polski dzięki takim stronom jak kontrowersyjny Pudelek.pl, przygotowany przez grupę O2 blogoid, którego można uznać za klon właśnie amerykańskiego Gawkera. Z blogów blogoidy przejęły prostotę formy – żadnych usług, maili, czatów tylko mnóstwo notek, fotografii i filmików. Plotkarski pazur odziedziczyły po papierowych brukowcach, a łatwość do posługiwania się „znalezionym w internecie” materiałem od portali. Trochę notek wyniuchanych własnym sumptem, donosy użytkowników przesyłane redakcji pocztą elektroniczną, wiele newsów skompilowanych z agencji, prasy, radia i telewizji, niektóre – jak uważają sami bohaterowie, głównie telewizyjni i muzyczni celebryci – wyssane z palca. Do tego zjadliwy i pełny (nierzadko celnych) złośliwości język i mamy receptę na sukces. Pudelek, a wraz z nim wcześniej nieoglądane w internecie w takim natężeniu, kolorowo-tandetne plotki o „gwiazdach” przebojem wdarły się (2006-2008) do elity najpopularniejszych stron internetowych w Polsce, prowokując procesję naśladownictw przygotowanych przez inne firmy medialne jak Plejada.pl (Onet), Plotek.pl (Agora), Pomponik.pl (Interia), a także niezależnych wydawców jak Kozaczek.pl. Efektem ubocznym ogromnej popularności blogoidów, a także ich ogromnej produktywności, była wściekłość25 celebrytów, pozwy sądowe i biadania publicystów nad dramatycznie niskimi gustami internetowej publiczności.

Blogoidy to jednak nie tylko plotki, to także solidna informacja i rozrywka na poziomie. Rosnąca fala popularności blogów wyniosła wiele z nich do tak dużej popularności, że w pewnym momencie rozsadziły formułę autorskiego, osobistego bloga, rosnąc do statusu popularnych i wpływowych magazynów. Ich receptą na sukces było z reguły skupienie się na stosunkowo wąskiej tematyce, zwykle osobistej pasji blogera-założyciela i budowa serwisu informacyjnego, który głębokością penetracji swojej działki tematycznej i fachowością pisarstwa przebijał mainstreamowe media. Szczególnie wiele tego typu tytułów powstało wokół tematów nowoczesnych technologii. Oprócz wspomnianego Gizmodo.com, warto wymienić blogoidy technologiczne ze stajni mikrowydawnictwa Weblogs Inc., z Engadget.com na czele, a także poświęconego technologiom bloga TechCrunch.com, cyberpunkowo-naukowego BoingBoing.net. Wiele z wymienionych blogoidów może się poszczycić pozycją wśród tysiąca najpopularniejszych stron internetowych świata, a najwięksi, jak superpopularny Mashable.com, oczywiście poświęcony internetowi, technologiom i mediom społecznościowym, są wprost zaliczani do największych stron internetowych na świecie26. Podobnych mediów nie brakuje też w Polsce. Warto wymienić choćby ogólnotechnologiczne strony Spider’s Web (spidersweb.pl) czy Antyweb.pl. Wiele z nich, po dużym sukcesie, zostało wykupiły duże koncerny. Kupienie stajni Weblogs Inc. przez koncern AOL za 25 mln dolarów zostało przyjęte przez branżę jako mocny dowód, że blogi mogą być poważnym biznesem.

Podobną drogę przebyły weblogi poświęcone polityce, z czasem rozrastające się do rozmiarów dużych i wpływowych postportalowych serwisów dziennikarskich, które gromadzą kilkudziesięcio-i więcej-osobowe zespoły autorów i wielomilionową publiczność. W większości z nich założyciele pierwotnego webloga odgrywają wciąż ogromną rolę, kształtując redakcyjne i polityczne oblicze. Oprócz wspomnianej Arianny Huffington są to m.in. Markos Moulitas z poświęconego politycznym analizom Daily Kos, Mickey Kaus z kulturalnego bloga The Slate, Joshua Marshall ze śledczego Talking Points Memo27.

Oczywiście wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia ze swobodną produkcją i przepływem informacji, nie sposób uniknąć patologii. Wśród blogerów znalazł się nawet niechlubny odpowiednik słynnego Jaysona Blaira28. Sean-Paul Kenney, autor jednego z blogów wojennych, postanowił uprościć sobie zadanie. Zamiast osobiście poszukiwać informacji, zapisał się na listę subskrypcyjną prywatnej wywiadowni gospodarczej firmy Strapboard dostarczającej między innymi pogłębionych analiz sytuacji na irackim froncie29. Zaczerpnięte stamtąd informacje wklejał bez najmniejszych modyfikacji do własnego bloga. Jak większość oszustw w internetowym świecie i to bardzo szybko wykryto. W stosunkowo krótkim czasie działalność blogera została zdemaskowana i napiętnowana przez czytelników i autorów innych dzienników poświęconych wojnie. Tutaj jednak ujawniła się słabość blogowego systemu medialnego. W przeciwieństwie do Blaira, którego kariera dziennikarska została raz na zawsze zakończona, Kenney nie zaprzestał redagowania swojego bloga The Agonist i mimo nadwerężonego zaufania nadal znajduje czytelników.

Blogerów działających poza demokratycznymi krajami od zawsze prześladowały wrogie wolności słowa polityczne reżimy. Niepokorni internetowi pamiętnikarze podlegają w wielu krajach szykanom podobnym do tych, których doświadczają dziennikarze niezależnych mediów. Często nawet większym, gdyż nie broni ich autorytet międzynarodowych instytucji medialnych i dziennikarskich stowarzyszeń. W lutym 2005 r. „Gazeta Wyborcza” wraz z resztą światowych mediów opisała historię dwóch blogerów z Iranu, Arasza Sigraczi i Modżtaba Saminedżad. Obydwóm postawiono typowe w podobnych przypadkach zarzuty: nawoływanie do kontrrewolucji i udostępnianie na blogach informacji atrakcyjnych dla obcego wywiadu. Sigraczi za swoją quasi-dziennikarską działalność dostał wyrok aż 14 lat więzienia. Podobne prześladowania spotykają autorów weblogów w Chinach. W kraju, który zasłynął jedną z najskuteczniejszych na świecie akcji cenzurowania internetu (aby wejść na chiński rynek zgodę na usuwanie z wyników wyszukiwania stron zawierających pojęcia „wolność słowa”, „demokracja”, „Plac Niebiańskiego Spokoju”, czy „Falun Gong” wyraziły m.in. Google i MSN, Microsoft Network) w połowie 2005 r. więzionych za wyrażanie swoich opinii na blogach i na listach dyskusyjnych było ok. 60 internautów. Najtragiczniejszy dotychczas przypadek związany z dziennikarstwem internetowym: Grigorij Gongadze, dziennikarz niezależnej gazety internetowej „Ukraińska Prawda” w sierpniu 2000 r. został zamordowany. Choć nie udało się tego udowodnić, zdaniem ukraińskiej opozycji zabójców nasłać mogły osoby powiązane z ówczesnym prezydentem Ukrainy Leonidem Kuczmą.

Powstałe w Stanach Zjednoczonych weblogi bardzo dobrze zaaklimatyzowały się również na Starym Kontynencie. Według redagowanego na zasadach wiki (patrz kolejny podrozdział) serwisu prowadzonego przez wpływowego blogera – Loic Le Meura30 – w 2005 r. w 20 krajach funkcjonowało znacznie ponad 8 milionów weblogów.

Zdecydowany prym wiodła Francja, której obywatele założyli ponad jedną trzecią działających w Europie internetowych dzienników. Zdaniem obserwatorów do ogromnej popularności blogosfery przyczyniły się wolnościowe tradycje kraju nad Sekwaną od Rewolucji Francuskiej do studenckich wystąpień w maju 1968 r. Silny impuls rozwojowy dały blogom liczne artykuły we francuskiej prasie, szeroko opisującej ten nowy socjologiczny fenomen, a także otwierającej – jak „Le Monde” – serwisy weblogowe dla swoich czytelników. Autorów weblogów informacyjnych inspirują także osoby publiczne na czele z byłym premierem Alainem Juppé prowadzącym osobistą stronę z komentarzami na temat francuskiej sceny politycznej oraz komisarz Unii Europejskiej ds. komunikacji Margot Wallstróm. Swoich naśladowców znalazły tutaj także nanowydawnictwa a’la Gawker Media. Osiem tematycznych tytułów hiszpańskiego wydawnictwa Weblogs SL (np. „Vidaextra” o grach komputerowych, „Xataka” o elektronicznych gadżetach, kulinarne „Directo al Paladar” i piłkarskie „Notas de futbol”) w 2005 r. notowało milion odwiedzin miesięcznie. W 2012 r. stajnia Weblogs SL liczyła już ponad 30 tytułów, a firma – między innymi dzięki światowej popularności języka hiszpańskiego – stała się największym mikrowydawnictwem w Europie.

W polskiej blogosferze, przez lata zdominowanej przez radosną twórczość egzaltowanej młodzieży, trend zakładania weblogów informacyjnych zaczął przybierać na sile w drugiej połowie 2004 r. Co ciekawe, wśród weblogowej awangardy znalazły się środowiska... artystyczne. Już od pierwszych miesięcy 2003 r. humanistyczny światek śledził i komentował wpisy w „brukowcu literackim online” (http://kumple.blog.pl/), komentujące zarówno twórczość, jak i wydarzenia z życia towarzyskiego. Nieco później uroki blogowania o środowisku odkryli plastycy, zakładając webloga Graster (http://www.raster.blog.pl/) „Szmaciasto – informacyny dodatek do «Rastra» [internetowy magazyn artystyczny – przyp. L.O.] redagowany przez grupę anonimowych informatorów”. Mimo tej deklaracji programowej, weblog publikuje głównie pozbawione plotkarskich wątków informacje, uczestniczy także w propagowaniu akcji społecznych, np. protestów przeciwko skazaniu przez sąd kontrowersyjnej artystki

– Doroty Nieznalskiej. Blogową formę ekspresji podejmowały także osoby blisko związane z internetem i technologiami komputerowymi. Warto tu wymienić wyśmienity serwis na temat związków prawa z internetem prowadzony od 1997 r. jednoosobowo przez Piotra Waglowskiego (http://prawo.vagla.pl/). Warto wspomnieć, że Waglowski jako jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy w polskim internecie, z trzyletnim wyprzedzeniem informował w swoim blogu o przygotowywanym w zaciszu waszyngtońskich i tokijskich gabinetów porozumieniu ACTA (patrz rozdział 2.2)

– którego podpisanie doprowadziło do największej w historii polskiego internetu akcji obywatelskiego oporu przeciwko instytucjom rządowym.

Do 2005 r. stosunkowo opornie rozwijała się w naszym kraju budząca zazwyczaj największe emocje kategoria internetowych dzienników – weblogi polityczne. Niezasłużoną „gębę” przyprawił im na dłuższy czas wyśmiewany przez prasę, pionierski blog eurodeputowanego Samoobrony (później PiS), Ryszarda Czarneckiego31. „Zły jestem na komputer, na którym piszę ten blog. Są znaki francuskie, są niemieckie

– nie ma polskich. A ja jestem polskim posłem” – żalił się w jednym z pierwszych wpisów polityk32. Mimo to blogowy ferment przeniknął do światka polityków, szczególnie tych niepokornych „harcowników”, którzy w blogach odnaleźli sposób na zintensyfikowanie swojej medialnej obecności, bez oglądania się na wytyczne partyjnych władz. Dzięki takim politykom jak Janusz Palikot33, Ludwik Dorn34, czy inny weteran blogowania – Janusz Korwin-Mikke – w drugiej połowie pierwszej dekady XXI w. polskie media, a zwłaszcza internetowe portale otrzymały nowy materiał do cytowania i komentowania – blogowe wpisy polityków35, w tym takie „perełki” jak insynuacje Janusza Palikota na temat homoseksualizmu Jarosława Kaczyńskiego, nawoływania Adama Hofmana do ogolenia głowy Aleksandra Kwaśniewskiego, przeprosiny Joanny Senyszyn za Kościół katolicki czy biadolenia Ludwika Dorna nad „susłoidyzacją” (od nazwiska posła Marka Suskiego) jego partii36.

Zafascynowanych polityką blogerów nie brakowało w naszym kraju także wśród ludzi spoza świecznika. Ogromną popularność zdobył sobie np. blog anonimowej komentatorki podpisującej się pseudonimem kataryna.kataryna37. W swoich komentarzach kataryna skupiała się w większości przypadków na budzących największe emocje wydarzeniach ze świata polskiej polityki, jak afera Rywina, Orlenu i PZU, lustracja, media i rodzina prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Swoją popularność w dużym stopniu zawdzięcza krytyce tez prasowych i telewizyjnych komentatorów, w tym dziennikarzy „GW”. Zawdzięcza ją też promocji ze strony samego portalu. W szczytowym okresie kampanii wyborczej w 2005 r. wpisy kataryny wywoływały dyskusje gromadzące po kilkaset przychylnych i nieprzychylnych komentarzy. Kataryna rychło znalazła naśladowców, których spora grupa zjednoczyła się później na platformie blogowej salon24.pl.

1.5. Dziennikarstwo społeczne i społecznościowe

Popularność blogów doprowadziła do rozkwitu aspiracji tworzącej je społeczności. Najbardziej znany z nich, amerykański dziennikarz Dan Gillmor, autor często cytowanej blogowej biblii We the Media używa do jego określenia terminu grassroots journalism, który przetłumaczyć można jako „dziennikarstwo oddolne”. Owo określenie bezpośrednio nawiązuje do terminu grassroots democracy opisującego zjawisko, którego najbardziej wymowny przykład mogliśmy zaobserwować pod koniec 2004 r. podczas bezkrwawej, demokratycznej pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, kiedy wielotysięczne tłumy protestujących zmusiły władze do powtórzenia sfałszowanych wyborów zwieńczonego zwycięstwem kandydata opozycji. Zdaniem publicystów blogi informacyjne prowadzone przez amatorów miały zająć w systemie demokratycznego państwa pozycję swoistej piątej władzy, zdolnej patrzeć na ręce zarówno organom państwowym i korporacjom, jak i tradycyjnej czwartej władzy – komercyjnym mediom, gdy uwikłają się w nieformalne układy ze światem polityki bądź wielkiego biznesu.

W XX w. dostarczanie informacji zostało niemal w całości zmonopolizowane przez dziennikarzy i „newsmakerów”, polityków i legiony specjalistów od public relations dążących do powszechnej manipulacji. Ekonomiczne warunki przygotowania wydań gazet, emisji programów telewizyjnych i radiowych wykreowały duże, aroganckie instytucje – „Big Media” (...).W świecie „dużych mediów” przekazywanie informacji przypomina akademicki wykład. My mówimy co się wydarzyło, wy możecie to najwyżej kupić lub nie. Napiszecie do nas list – wydrukujemy jak nam się będzie chciało. Jeśli jesteśmy dużą stacją telewizyjną, zignorujemy was kompletnie, chyba że pozwiecie nas do sądu. W świecie XX-wiecznych mediów króluje zadowolenie z siebie i arogancja. (...) Dziennikarstwo jutra będzie bardziej niż wykład przypominać rozmowę lub seminarium. (...) sieć będzie medium, w którym da się usłyszeć głos każdego z nas38.

Zwolennicy niezależnego internetowego dziennikarstwa chętnie i często wytykają tradycyjnym mediom ich potknięcia. „W porównaniu z «Newsweekiem» i innymi «dużymi mediami» Microsoft jest firmą niezwykle dbającą o klienta” – pisał złośliwie autor bloga Man Without Qualities39 po słynnej pomyłce amerykańskiego tygodnika, którego nieprawdziwa informacja o profanacji Koranu w amerykańskiej bazie Guantanamo doprowadziła do krwawych zamieszek w krajach muzułmańskich.

Niestety, mimo wielokrotnie udowodnionej rosnącej roli mediów internetowych w świecie współczesnym, niezależne dziennikarstwo blogowe podlega bardzo istotnym ograniczeniom. Podstawową słabością samotnych internetowych dziennikarzy jest ograniczony dostęp do najnowszych informacji. Raportujący wprost do internetu bezpośredni świadkowie opisywanych wydarzeń, tacy jak Salam Pax – choć to oni w dużej mierze pomogli niezależnemu dziennikarstwu rozpostrzeć skrzydła – należą do rzadkości. Słabość tę potwierdziły obserwacje zawartości prywatnych weblogów, przeprowadzone przez Vincenta Mahera, nauczyciela dziennikarstwa internetowego z Rhodes University School of Journalism Media Studies w Południowej Afryce podczas akcji ratunkowej po samobójczych zamachach bombowych w Londynie w lipcu 2005 r. „To, co znalazłem, to duża porcja arbitralnej krytyki i niezbyt interesujących powtórzeń za tradycyjnymi mediami” – napisał Maher40.

Istotnym ograniczeniem jest też ogromne rozdrobnienie weblogów i subiektywny dobór informacji przez redagujących. Uzyskanie pełnego obrazu wydarzeń dnia z amatorskich internetowych dzienników wymaga subskrypcji i regularnych odwiedzin co najmniej kilkudziesięciu stron internetowych bądź też długotrwałej i wyczerpującej wędrówki poprzez blogosferę śladami kolejnych odnośników.

Odpowiedzią na te niedomagania blogosfery miały być wyspecjalizowane serwisy dziennikarstwa obywatelskiego. W teorii powinno było to zadziałać perfekcyjnie. Tak jak zadziałał Slashdot. Najpopularniejszego (w swoim czasie, gdy główną grupę użytkowników internetu stanowili jeszcze pasjonaci technologii) na świecie webloga grupowego założył w 1997 r. Rob Malda (użytkownikom serwisu znany jako CmdrTaco), 21-letni student ze stanu Michigan. Strona o Gwiezdnych wojnach przeistoczyła się szybko w serwis dla geeków poświęcony technologiom komputerowym i programowaniu, nauce, grom telewizyjnym, a w końcu także polityce.

Slashdot.org nie był jednak typowym portalem ani blogiem. Artykuły na jego łamy pisało ponad 50 tysięcy zewnętrznych, niezwiązanych zawodowo z firmą Geek Inc. autorów. Artykuł napisać i zaproponować kilkuosobowej i bardzo wybrednej redakcji mógł każdy zarejestrowany użytkownik. Czytelnicy mogli również proponować redakcji modyfikacje przeczytanych na stronie artykułów, jeśli uznali, że wymagają one korekty. Kilkuosobowy zespół redaktorów-administratorów przyznawał, że niezbyt wnikliwie kontroluje prawdziwość nadsyłanych informacji, zamiast tego zaleca czytanie komentarzy. Jeśli pozornie zasługująca na zaufanie historia okaże się nieprawdziwa, społeczność slashdoterów z pewnością błyskawicznie to zauważy41.

Interaktywność Slashdot, możliwość błyskawicznego wzięcia udziału w dyskusji i unikalne poczucie przynależności do wirtualnej wspólnoty zaowocowało niezwykłą lojalnością czytelników strony – typową cechą serwisów społecznościowych, szczególnie tych o hobbystycznym profilu.

Jak zauważył Lou Rutigliano, doktorant wydziału dziennikarstwa uniwersytetu w Austin w przedstawionym w 2004 r. wykładzie Gdy publiczność staje się producentem, śledząc godziny wpisów poszczególnych autorów w komentarzowych wątkach pojawiających się pod tekstami, można zaryzykować twierdzenie, że wielu czytelników praktycznie ani na chwilę nie opuszcza witryny42.

Osiągnięcia Slashdota są imponujące: w 2000 r. został obwołany „najlepszą stroną społecznościową”, a w 2004 r. główną stronę serwisu odwiedzało około trzech milionów ludzi dziennie. W czasach, gdy łącza i serwery internetowe były o wiele słabsze niż obecnie obrósł, zasłużoną renomą, głoszącą, że pojedynczy link z popularnej notki zamieszczonej na Slashdot jest w stanie zablokować mniejszą stronę WWW (tzw. Slashdot effect).

Sukces Slashdota w 2004 r. zdyskontował serwis jeszcze bardziej obrazoburczy w swojej formie – Digg.com. Serwis niemający w ogóle własnych treści, niemający – w przeciwieństwie do Slashdot.com – nawet szczątkowej redakcji, za to wspierany przez potężną publiczność, również mocno geekowską. Formą przypomina trochę Google News, gdyż zamiast artykułów publikuje wyłącznie linki. Znajdujesz ciekawy temat, wklejasz link i pozostali użytkownicy decydują o jego losach. Albo „wykopią” tak, że link trafi na pierwszą stronę, by wszyscy mogli go kliknąć i obejrzeć oryginalny materiał, albo „zakopią” i link zniknie użytkownikom z oczu.

Strona Digga była zawsze niezmiernie ascetyczna. Miniaturowe zdjęcia, tekstowe linki i duże przyciski do promowania linków bądź strącania ich w otchłań zapomnienia. Proste i ogromnie skuteczne. Być może dlatego Digg doczekał się mnóstwa naśladowców, z popularnym w Polsce, również głównie w środowisku geeków serwisem Wykop.pl.

Wchodząc na medialny rynek Digg wywołał niezwykle żywą dyskusję. Oto decyzja o tym, co ważne została wyjęta z rąk kompetentnego-i-profejsonalnego-kolegium-redakcynego i przekazana internautom. Mało tego, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na pierwszą stronę zamiast linku do tekstu z poważnej gazety, jak „Forbes”, trafiła kolekcja demonicznych grafik opracowanych na podstawie kreskówki Wojownicze żółwie ninja albo encyklopedyczny opis ruchomych piasków zaczerpnięty ze społecznościowego serwisu popularnonaukowego.

Blogerzy i prorocy nowych mediów byli zachwyceni „Ci faceci nie znają ograniczeń. Duże, stare media będą wiecznie zamartwiać się o swoją markę i unikalny głos, podczas gdy ci innowatorzy wymyślają newsy (...) na nowo – bo potrafią”. pisał The Guardian”43. W jeszcze wyższy ton uderzał bloger Leo Babauta „Digg.com zmienia fundamentalnie zasady na jakich ludzie uzyskują dostęp do informacji. Demokratyzuje media. Wyrywa kontrolę redakcjom i daje ją ludziom. Nie ma sensu się kłócić, czy to dobrze, czy źle. To się po prostu dzieje na naszych oczach. – Perorował dodając, że powiew demokratyzacji już niedługo obejmie inne dziedziny życia przez biznes i rozrywkę do polityki44.

Rysunek 10. Polski serwis społecznościowy Wykop.pl do tej pory przypomina oryginalną formą Digg.com

Digg świata nie odmienił. Wszystko na to wskazuje, że nie będzie mu dane dorównać długowiecznością mediom, które miał wysadzić z siodła. W połowie 2012 r. cierpiąca na spadek oglądalności strona, ogołocona z obsługującego ją zespołu informatyków została sprzedana za zaledwie pół miliona dolarów45. Z pewnością jednak znacząco wsparł mocno idee dziennikarstwa obywatelskiego, które przyświecały od dawna organizacjom mającym o wiele większe ambicje. Takie jak Independent Media Center (JMC) bardziej znane jako Indymedia46. Serwis internetowy powstał w 1999 r., przed rozpoczęciem szczytu Światowej Organizacji Handlu w Seattle, żeby zapewnić „obsługę prasową” przygotowywanym antyglobalistycznym demonstracjom. Sens istnienia Indymediów od początku stanowiło stworzenie przeciwwagi dla mediów prowadzonych przez duże korporacje i organy państwowe.

Indymedia to nie tylko internet. Organizatorzy próbowali wydawać własne gazety, współpracowali z offowymi stacjami radiowymi i TV. Zainteresowanie IMC sprawami lokalnych społeczności spowodowało bardzo prężny pod względem geograficznym rozwój serwisu. Na pięciu kontynentach w 2005 r. działało ponad 150 lokalnych wersji akceptowanych przez główną redakcję. Zdecydowana większość stron eksponowała przycisk „Publikuj” pozwalający każdemu internaucie na szybkie i wygodne wysłanie na stronę swojego artykułu wraz ze zdjęciami i wideo. Wyznawana przez IMC zasada open publishing nakazuje automatyczną publikację wszystkich nadesłanych informacji, nieusuwanie wpisów poza ekstremalnymi przypadkami, a ponadto podejmowanie decyzji wspólnie po wcześniejszej dyskusji na forum.

IMC, jeden z najciekawszych i najbardziej masowych społecznych ruchów medialnych w internecie, miał swoje chwile chwały, jak podczas demonstracji towarzyszących Światowemu Forum Ekonomicznemu w Warszawie w kwietniu 2004 r. Podekscytowani społeczni dziennikarze opowiadali kolegom z miesięcznika „City Magazine”: „Komercyjne stacje radiowe z Zachodu zaczęły wydzwaniać do nas po informacje, byliśmy dla nich bardziej wiarygodni niż PAP!”47. Ich szeroki rozwój powstrzymała jednak skutecznie kula u nogi jaką było silne, ideologiczne i polityczne zaangażowanie. Z nagłówkami, wśród których dominują opisy demonstracji, pikiet, policyjnych akcji i zatrzymań pod wyrazistymi nagłówkami: Łamanie praw człowieka w Krakowie (29 stycznia 2005 r.), Fala przemocy policyjnej (9 lutego 2005 r.)48, Zamach na demokrację (27 lutego 2005 r.), trudno przebić się do mainstreamu.

Kolejną inicjatywą dziennikarską o lewicowych korzeniach, która nie odniosła większych sukcesów są Wikinews. Fakt ten może zaskakiwać, ponieważ serwis powstał jako jedna z odnóg Wikipedii. Stworzona w 2001 r. przez Jimmiego Walesa i Larryego Sangera międzynarodowa, neutralna światopoglądowo, otwarta49 i tworzona przez wszystkich chętnych internautów encyklopedia odniosła niebywały sukces, stając się jednym z najciekawszych kulturalnych zjawisk początku XXI w., lądując na stałe w pierwszej dziesiątce największych stron internetowych świata i praktycznie eliminując tradycyjne leksykony z codziennego użytku.

Gdy pod koniec 2004 r. bliższy dziennikarstwu projekt – Wikinews – serwis, w którym każdy na zasadach zbliżonych do Wikipedii może wprowadzać i redagować artykuły, wielu spodziewało się spektakularnych zmian na rynku medialnym. Serwis CyberJournalist.net50 uznał projekt za krok w stronę stworzenia narzędzia informacyjnego o wiele efektywniejszego od blogosfery, w której informacje posiadane przez wielu ludzi zamiast stopniowo przeciekać ze strony na stronę, mogą zostać szybko i efektywnie zebrane w jednym artykule.

Dzięki wsparciu społeczności wikipedystów Wikinews otwarły mutacje w 27 językach, ale odnotowały niewiele sukcesów. Pewną rolę udało im się odegrać na przykład podczas relacjonowania katastrof naturalnych. Niestety, redagowane na gorąco wiadomości obnażyły podstawowe słabości stron opartych na zasadzie wiki – chaos panujący w kolektywnie tworzonych artykułach i powolne podejmowanie decyzji w drodze dyskusji przez dużą grupę autorów. Tak jak podczas relacjonowania akcji ratunkowej po ataku huraganu Katrina w Nowym Orleanie. W jednej z notatek Wikinews ogłosiły wówczas, że śmigłowiec prowadzących ewakuację został ostrzelany, co spowodowało zawieszenie akcji ratunkowej. Kontrowersyjny artykuł był edytowany i zmieniany 28 raz w ciągu dnia po to, by ostatecznie okazało się, że żaden tego typu incydent nie miał miejsca51. Piszący artykuły świadkowie wydarzeń skarżyli się również na obowiązującą w Wikinews zasadę bezstronności. Wyczuleni na tym punkcie redaktorzy wielokrotnie poprawiali newsowe kawałki, przeinaczając ich treść z pomniejszych powodów. W efekcie Wikinews zamiast działać szybciej od „dużych mediów” było od nich wolniejsze i mniej wiarygodne52. Powszechny dostęp do edycji to także łatwość sabotażu. W jednej z relacji na temat odłączenia od aparatury podtrzymującej życie Amerykanki Terri Schiavo pojawił się wpis o odpięciu od aparatów... papieża Jana Pawła II. Skandaliczna informacja widniała na ekranach przez kilka minut, czas krótki w przypadku encyklopedycznej definicji, lecz kompromitująco długi jak na czołówkową informację internetową.

Listy serwisów poświęconych dziennikarstwu obywatelskiemu, które nie spełniły pokładanych w nich nadziei dopełnia serwis komercyjny, słynny Oh My News. Pod tytułem – wykrzyknikiem – krył się ogólnoinformacyjny serwis założony przez Koreańczyka Oh Yeon Ho. Zatrudniał bardzo niewielki zespół – 14 techników, profesjonalnych dziennikarzy i redaktorów. Większość tekstów miała pochodzić z innego źródła. „Dziennikarze nie są żadnym egzotycznym gatunkiem. Dziennikarzem jest każdy, kto szuka informacji, opisuje je i dzieli się nimi z czytelnikami” – napisał Oh Yeon Ho we wstępniaku pt. Każdy obywatel jest reporterem. Oh My News rozbudziło wyobraźnię zwolenników dziennikarstwa obywatelskiego liczbą zdobytych współpracowników (37 tys. w 2005 r.), popularnością koreańskiej witryny internetowej (do 20 mln użytkowników w okresie przedwyborczym) i ogromnym zaufaniem, którym obdarzyła serwis duża grupa koreańskiego społeczeństwa. Za tym zaufaniem szły pewne sukcesy dziennikarskie, np. informacja na wyłączność o tragicznym wypadku drogowym z udziałem stacjonujących na półwyspie amerykańskich żołnierzy, którzy samochodem pancernym przejechali dwójkę dzieci. Sukcesy skończyły się, gdy Oh Yeon Ho podjął decyzję o ekspansji poza granice Korei. Japoński oddział firmy przynosił straty i po dwóch latach działania został zamknięty. Niedługo później okazało się, że mimo sporej liczby reklam zakupywanych w gazecie, między innymi przez instytucje rządowe, straty przynosi również serwis koreański, co zmusiło firmę do apelu o pomoc finansową ze strony czytelników53. Ostatecznie w 2010 r. działalność zakończył międzynarodowy serwis internetowy prowadzony przez Oh My News. Redakcja przyznała, że nie jest w stanie weryfikować i redagować informacji napływających z całego świata i z serwisu agregującego „obywatelskie” artykuły zmieniła się w bloga... o dziennikarstwie obywatelskim. Swoim współpracownikom poradziła kontynuować misję na terenie własnego kraju54. Internet oferował im już wówczas zestaw narzędzi, których siła rażenia przewyższała wszystko, o czym napisaliśmy do tej pory.

1 A. Metrick, A. Yasuda, Venture Capital and the Finance of Innovation, 2nd ed., John Wiley & Sons, 2010.

2 International Symposium on Online Journalism, 2001, Looking at the Present – The Current Status of Journalism on the Internet, http://journalism.utexas.edu/onlinejournalism.

3 „Donosy”, 1989 r. Pisownia zgodna z oryginałem. Redakcja nie używała (i nie używa do dziś) polskich liter, by nie sprawiać problemów użytkownikom.

4 Według badań Megapanel PBI/Gemius, za czerwiec 2005 r., Gazeta.pl znajdowała się na 8 miejscu wyprzedzana między innymi przez Onet.pl, Google.pl, wvp.pl i Interię.pl, a także przez strony Microsoftu i Allegro.

5  A. Rubinowicz, Prasa pod ekonomiczną presją; „Gazeta Wyborcza”, 22.04.2003.

6 Pew Project for Excellecne in Journalism, The State of the News Media 2004 – An Annual Report on American Journalism; stateofthemedia.org, 2004.

7Telewizja głównym źródłem wiedzy Polaków o polityce,gazetaprawna.pl, 2011.

8 L. DiGiacomo, Jupiter Research Reveals Growing Preference For Online News, http://news.wooeb.com/NewsStory.aspx?id=6123&cat=1.

9Europeans ditch TV for PC,http://www.theregister.co.uk

10 M. Górak, Prasa będzie dinozaurem,http://www.internetstandard.pl/

11Sprzedaż dzienników w lipcu 2005,http://www.press.pl/

12 Wszystkie historyczne zrzuty ekranu serwisów internetowych pochodzą ze strony www. archive.org. Stamtąd pochodzą też przybliżone dane wprowadzania poszczególnych usług przez wymienione portale internetowe.

13 A.H. Krumsvik, What Is the Strategic Role of Online Newspapers, „Nordicom Review” 2006, No. 27.

14 M. Olszewski, Wyrok na Jacksona: człowiek znów wygrał z komputerem,Gazeta.pl.

15Word of the Year 2004,http://merriam-webster.com/info/04words.htm, 2004.

16 J.J. Garrett, The page of only weblogs,http://www.jjg.net, 1999.

17 D. Sifry, State of the Blogosphere, October, 2006, http://www.sifry.com; 2006. Liczba blogów podanych przez Sifry’ego nie uwzględnia ile z nich było regularnie aktualizowanych.

18 M. Cywińska-Milonas, Metablog,http://www.cywinska.pl.

19Scandalous scoop breaks online, bbc.co.uk,1998.

20 M. Flame, http://www.crainsnewyork.com/article/20120416/MEDIA_ENTERTAINMENT/ 1204199908, Digital media takes home a Pulitzer,http://crainsnewyork.com, www.crainsnewyork.com, 2012.

21 D. Gillmor, We the media,http://www.authorama.com.

22 Pew Internet & American Life Project Report, Blogosphere,http://www.pewinternet.org/.

23 D. Kaznowski, Blog czy blogoid?,kaznowski.blox.pl, 2008.

24 Sh. Pillai, Why my BLOG is called a BLOGOID?,http://technorati.com.

25Pudelek – aktywny, żywy, ciekawski,uwaga.tvn.pl, 2008.

26 Informacje o popularności stron internetowych według serwisu Alexa.com. Obarczone są dużym błędem i należy traktować je orientacyjnie.

27 A. Sullivan, Why I blog?,theatlantic.com, 2008.

28 R. Rieder, The Jayson Blair Affair, „American Journalism Review”, (ajr.org), 2003.

29 International Symposium on Online Journalism, The State of Blog Journalism, http://journal-ism.utexas.edu/onlinejournalism.

30 L. Le Meur, The european blogosphere,http://www.socialtext.net/loicwiki/.

31www.ryszardczarnecki.pl/.

32 A. Pawlicka, Politycy do blogów, „Metro”, 15.06.2005.

33http://palikot.blog.onet.pl/, http://januszpalikot.natemat.pl/.

34http://dorn.blog.onet.pl/.

35 Wpisy blogowe polityków w dużym wyborze można podziwiać w metablogu http://blog.blogipolitykow.com.

36Najważniejsi blogerzy polskiej polityki,gazeta.pl, 2009.

37Kataryna.blox.pl.

38 D. Gillmor, We the Media, op. cit.

39 R. Musil, Tipping Points,http://musil.blogspot.com/. 2005.

40  S. Outing, Is There Hope for Citizen Reporting?,http://poynter.org/.

41Slashdot FAQ,http://slashdot.org/faq/.

42 L. Rutigliano, When the Audience is the Producer: The Art of the Collaborative Weblog,

http://journalism.utexas.edu/onlinejournalism/.

43 J. Jarvis, Can you Digg what is happening to journalism?,guardian.co.uk, 2006.

44 L. Babauta, Digg Life: How Social Media Will Change the World,lifehack.org, 2009.

45 J. Walker, S.E. Ante, Once a Social Media Star, Digg Sells for $500,000,wsj.com, 2012.

46 Por. http://www.indymedia.org.

47 „City Magazine”, maj 2004.

48 Por. http://pl.indymedia.org.

49 Oparta na licencji GNU Free Documentation License.

50 CyberJournalist.net, The Potential for WikiNews: Collaborative News by All, 2004.

51