A może piekła nie ma? - Tomasz Niedziela - ebook

A może piekła nie ma? ebook

Tomasz Niedziela

0,0

Opis

Jak jest w piekle? Czy, jak to przedstawiano na średniowiecznych obrazach, rzesza diabłów wpycha grzeszników do wrzącej smoły? A może wolicie ujęcie bardziej filozoficzne - stan wiecznej pustki?
W książce Tomasz Niedziela piekło okazuje się być bliżej, niż komukolwiek z nas się wydaje.
Wielomiesięczne aresztowania za błahostki.
Bzdurne przepisy, zniechęcające przedsiębiorców do podejmowania jakichkolwiek działań – czy wręcz powodujące ruinę już prosperujących interesów.
Błędne koło biurokracji – to urząd decyduje, czy istniejesz.
Co chwila w życiu coś się wali i trzeba zaczynać wszystko od początku.
Znasz to, prawda?
Witamy w piekle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TOMASZ NIEDZIELA

A może piekła nie ma

© Copyright by Tomasz Niedziela 2008

Korekta: Magdalena Geraga

Projekt okładki: Katarzyna Gawrych-Olender

ISBN 978-83-7564-086-1

Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

I Pierwszy raz

Nigdy nie lubiłem i nie lubię wstawać wcześnie rano. Jestem raczej „nocnym markiem”, dlatego też dość długo trwało pukanie do moich drzwi pewnego październikowego poranka. Wkrótce jednak natarczywe dobijanie zmusiło nas do podejścia do drzwi i otwarcia ich, po stwierdzeniu, że stoi za nimi policja. Zaraz też nastąpiło „wejście smoka”, na moich rękach znalazły się kajdanki zapięte za plecami i grupa smutnych panów rozeszła się po mieszkaniu, skutecznie dobudzając żonę, mnie i trójkę dzieci. Przeszukanie było pobieżne, ale formalności trwały kilka godzin, potem nastąpiła podróż na komendę policji, gdzie przejęli mnie policjanci z Kielc i udaliśmy się w krótką podróż Katowice-Kielce. Ponieważ niezbyt mnie interesowała rozmowa z policjantami (a raczej namawianie mnie do składania zeznań), prawie całą drogę drzemałem, lekko sobie pochrapując. Po przyjeździe na miejsce udaliśmy się do prokuratury, gdzie odbyło się pierwsze przesłuchanie. Na początku prokurator był łaskaw przedstawić mi dwa zarzuty i spytał, czy je rozumiem? Cóż było robić, przecież znam język polski i nie powinienem mieć żadnych problemów z czytaniem i zapamiętywaniem tekstów (to wchodzi w zakres nauki w podstawówce). Drugi zarzut był jednak tak zagmatwany (chodziło o uczestnictwo w grupie zorganizowanej), że powiedziałem, iż właściwie to nie za bardzo go rozumiem i że nie wiem, o co w nim chodzi. Na to prokurator odrzekł był, że to jest właśnie cała „sztuka prokuratorska”, żeby coś takiego wyrazić. No, wtedy po raz pierwszy opadła mi szczęka. Zaraz potem, kiedy dowiedziałem się, że dowodem na to są billingi telefoniczne rozmów z głównym podejrzanym przeprowadzone pół roku po domniemanym przestępstwie (dowiedziałem się jednak szybko, że skoro później tak dużo rozmawialiśmy, to i wcześniej musieliśmy rozmawiać, tylko że z innych telefonów, i już – sztuka prokuratorska), wtedy drugi raz opadła mi szczęka i zacząłem powolutku przeczuwać, że może być źle. Złożyłem zeznania i udałem się „na dołek”. Nazajutrz prokuratura przeprowadziła konfrontację z innym oskarżonym, który, jak się okazało, mnie w tej sprawie zakablował. W niewielkim pokoju siedział przy biurku prokurator, w dwóch przeciwnych rogach siedzieliśmy my, a przy nas dwóch an-tyterrorystów z bronią gotową do strzału! Wtedy już byłem raczej pewny, że jest źle. Gdzie ja, biedny księgowy, w takim towarzystwie? Oczywiście nasze zeznania się różniły (choć nie tak bardzo) i prokurator zdecydował się, że złoży wniosek o zastosowanie sankcji przeciwko mnie. Pamiętam, z jakim respektem, a raczej obawą podawano mi wszystkie dokumenty do podpisu! Nadzieja jednak umiera ostatnia: „grozi mi do trzech lat więzienia, jestem niekara-ny, o nieposzlakowanej opinii, mam dużą rodzinę na utrzymaniu, prowadzę własną firmę, przecież nie wlepią mi aresztu” – tak sobie myślałem.

Do sądu transportowali mnie w dalszym ciągu antyterroryści i wszędzie prowadzili mnie, stosując chwyt z tyłu, tak że głową szorowałem prawie po posadzce korytarza. Sędzia odroczył sprawę o dwadzieścia cztery godziny, bo chciał się zapoznać z aktami. „Dobrze jest” – pomyślałem. Na następny dzień, kiedy przedstawiałem swoje argumenty i schodziliśmy na przerwę, nawet antyterroryści założyli mi kajdanki z przodu, mówiąc – „ciebie na pewno nie zamkną”. Niestety, to nie były autorytety w tej sprawie, sędzia postanowił, że powinienem następne trzy miesiące spędzić w odosobnieniu i troszeczkę odpocząć. Nie chcę w ogóle wspominać czy mówić o reakcji rodziny, ani teraz, ani potem, ale poczułem uderzenie jak obuchem w łeb (teraz już wiem, co to naprawdę znaczy). Wróciliśmy na dołek (już ręce z tyłu i dwa chwyty za ręce od dwóch różnych antyterrorystów), dopiero nazajutrz wsadzono mnie wraz z kilkoma innymi pasażerami do samochodu i rozpoczęła się krótka podróż na Piaski. Ponieważ, jak zrozumiałem z rozmów, wszyscy już chyba nie pierwszy raz tam jechali i raczej się znali, zwrócili się z pytaniem do mnie:

– Jak się nazywasz?

– Darek Muchomor – odparłem zgodnie z prawdą.

I zapadła cisza, taka długa, dość znacząca.

– A skąd jesteś?

– Z Katowic.

– A masz brata?

– Tak.

– A jak ma na imię?

– Wojtek.

– A masz tu jakąś rodzinę?

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno.

I koniec dialogu. Już nikt więcej nie zadawał mi żadnych pytań. Nie wiedziałem, o co chodzi, nie wiedziałem, jak się zachować, nie wiedziałem nic. Martwiłem się, jak sobie tam na wolności dadzą radę beze mnie i co w ogóle będzie się działo. Zaraz jak zamknęła się za nami brama, rozdzielono nas i każdy udał się do innego pomieszczenia. Zadawano mnóstwo pytań, dość dokładnie przeszukano (udało mi się przemycić sto złotych), zaopatrzono we wszystkie potrzebne rzeczy do życia (według władz więziennych) i udałem się do tak zwanej celi przejściowej. Z tej celi utkwił mi w głowie tylko jeden osadzony, miał ze sobą wszystko, łącznie ze swoimi łyżkami i talerzami, i wszelkimi innymi tego typu akcesoriami (obecnie jest to zabronione) – ukrywał się kilka lat i w końcu chyba sam się zgłosił, by odsiedzieć wyrok, z tego, co pamiętam, chyba trzy i pół roku za udział w bójce ze skutkiem… On wydawał mi się (i nadal wydaje) taki zupełnie nierzeczywisty w tym miejscu – miał wszystkie rzeczy jak na wolności, a znajdował się w tak obskurnym miejscu – kontrast był nieprawdopodobny.

Na początku udzielono mi kilku lekcji dotyczących zachowania się pod celą. Teraz widzę, jakie miałem wtedy szczęście, że był taki (spokojny), a nie inny skład pod celą. Przesiedziałem tam przez pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu, przyznam się, że poza tymi talerzami z duraleksu nic nie pamiętam. Wprawdzie dowiedziałem się, że są grypsujący, frajerzy i cwele, ale nie wyraziłem chęci do grypsowania (do tej pory nie wiem, czy dobrze, ale jest już za późno) i poza wszechogarniającą nudą nie działo się nic. Cały czas abstrahuję od moich uczuć i myśli o rodzinie, pobycie w tym miejscu i tym podobnych sprawach. Ale… chyba w godzinę po wejściu do celi wpadli po mnie strażnicy. Okazało się, że odkryli brak stu złotych (zadeklarowałem większą kwotę na „dołku”, a oni porównali dokumenty). Na szczęście udało mi się szybko i polubownie załatwić oddanie tej kwoty, tyle tylko, że w całości znalazła się ona w tzw. „żelaznej kasie” (o co miałem później jeszcze jedną scysję ze służbami księgowymi). Na przejściówce nie można iść do biblioteki, nie ma nic do czytania, nie ma telewizora, nie ma nic. Przychodzisz w jednych ciuchach i chodzisz w nich dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo nic ci nie przysługuje. Już trzy dni siedziałem na dołku i kilka na celi, a tu zero kąpieli (jest jedna w tygodniu, akurat źle trafiłem), nie mogłem też nic kupić, wprawdzie po trzech dniach roboczych powinienem był iść na „wypiskę”, ale jakoś to umknęło tutejszym władzom. Wreszcie jednak udało mi się wyjść na wypi-skę (na taką regulaminową) z pozostałymi zatrzymanymi. Jednym z głównych celów mojego zatrzymania była obawa matactwa i odizolowanie mnie od pozostałych współoskarżonych. Patrzę, a tu w kantynie jest szef „naszej grupy zorganizowanej”. Oczywiście zaraz udaliśmy się do kąta (nie za karę), gdzie objaśnił mi wszystko w „naszej sprawie” – powiedział mi, ilu jest podejrzanych i gdzie siedzą, i tym podobne. Wprawdzie poznaliśmy się grubo po zaistnieniu przestępstwa (kilka miesięcy), ale kogo to tak naprawdę obchodzi?

W końcu jednak wylądowałem na normalnej celi. Trochę się bałem tego wejścia, ale przecież na nic się nie ma wpływu, więc trzeba się pogodzić z rzeczywistością. Cela była czteroosobowa i mijałem się w klapie z kimś, kto ją właśnie opuszczał (dostał pracę w kuchni i szedł na celę dla pracujących). Zaraz po wejściu okazało się, że na tej celi znajduje się ów „ziomek”, który zadawał mi pytania w samochodzie, kiedy jechaliśmy do aresztu. Rozpakowałem się na górnej półce i zaraz zapytałem się tegoż ziomka:

– Powiedz, o co ci chodziło z tym wypytywaniem o rodzinę?

– A naprawdę nie masz tu nikogo?

– Już ci raz mówiłem.

– OK. Po prostu mój, i nie tylko mój, główny, a raczej jedyny kapuś to niejaki Cyprian Muchomor, chyba nie dziwisz się, że pytałem?

– Teraz już nie.

Tak więc udało się bez zbędnych zgrzytów wyjaśnić sprawę do końca już na początku i w ten właśnie sposób poznałem się ze Staszkiem – złodziejem samochodów, studentem III roku psychologii.

Nie wiem, ile metrów miała cela, ale jej umeblowanie wyglądało w sposób następujący, od okna poczynając: dwie pary metalowych łóżek piętrowych, pomiędzy nimi trudno było przejść jednej osobie, dwie zaś nie mogły się minąć; dalej stał po jednej stronie niewielki stół, a za nim był tak zwany „kącik sanitarny” – z umywalką i toaletą, obudowany dyktą na wysokość niecałych dwóch metrów; kącik sięgał do drzwi. Tak więc miejsce do chodzenia znajdowało się tylko naprzeciw stołu i kącika, poza tym stały tam dwa taborety (dwa inne stały pod stołem), tak że o żadnym ruchu nie mogło być mowy. Czyli pozostaje leżenie w łóżku i godzinny spacer. Jeżeli ktoś nie potrafi dużo czytać lub w inny sposób na tak małej przestrzeni zagospodarować czasu, to jego wegetacja wygląda bardzo kiepsko.

Kolejnym mieszkańcem celi był dwudziestoletni Zbyszek (być może pomyliłem imię). Po dziesięciu minutach pobytu pod celą zaczęło mi się wydawać, że jest co najmniej lekko opóźniony w rozwoju, po godzinie byłem tego prawie pewien, zaś po dobie nie miałem już żadnych wątpliwości, że chłopak jest upośledzony umysłowo. Był oskarżony o kradzież jakiegoś samochodu, którego miejsce było raczej w Muzeum Techniki (bynajmniej nie z powodu jego unikalności) niż na drodze. Podczas tej kradzieży chłopcy (bo było ich chyba dwóch) jechali na pierwszym biegu (nie potrafili jeździć samochodem), a żeby sprawdzić, czy ktoś za nimi nie jedzie, zatrzymywali się i wychylali przez okno, patrząc do tyłu (nie wiedzieli, że w aucie są lusterka i do czego służą). Zbyszka wychowywali dziadkowie, pochodził z tak zwanej „patologicznej rodziny”, praktycznie nie potrafił pisać i czytać (ciekawe, jak prokurator przedstawiał mu zarzuty), nie miał adwokata, w ogóle nie wiedział, o co chodzi. Kiedy dostawał jakiś list od babci (który trzeba mu było przeczytać), przez kilka godzin płakał, potem śmiał się, potem znowu płakał, i tak praktycznie cały dzień. W sumie miał ogromnie dużo szczęścia, że znalazł się pod taką, a nie inną celą (być może to nie szczęście, lecz świadome działanie służby więziennej?). Gdzie indziej jego los mógłby być tragiczny. Po sześciu miesiącach odsiadki prokurator też doszedł do wniosku, że jest on lekko niepełnosprawny i wypuścił go na wolność – czy zastanowił się, po co był ten areszt i jak zwichrował mu psychikę, ale kogo to właściwie obchodzi?

Czwartym pensjonariuszem był Gienek (też nie jestem pewien imienia), który zaszczycił tutejszy pensjonat swoją obecnością z tytułu kradzieży drzewa w lesie (to nie na pewno) i bójki z leśniczym (to już raczej pewne). Przyznać trzeba, że przybył do aresztu mocno pobity, ale to już, zgodnie z jego słowami, było zasługą władzy ludowej, która sama wstępnie wymierzyła mu sprawiedliwość. Podobnie zresztą było w przypadku Staszka, tylko że on prowadził dość długą batalię w prokuraturze (oskarżył konkretnych policjantów o pobicie) o sprawiedliwość w tej kwestii. Tak wyglądał początkowy skład naszej celi.

Spacerniak to był prostokąt otoczony wysokim murem, maszerowaliśmy wkoło po betonowym chodniku, w środku były chyba ze trzy ławki, gdyby ktoś w ciągu tej godziny się zmęczył. Akurat okno celi wychodziło na spacerniak (bo było ich kilka obok siebie) i pobliski las. Ponieważ znajdowaliśmy się na czwartym piętrze, widok na las był okazały. Jednym z głównych powodów odosobnienia w areszcie tymczasowym (podobno) jest obawa przed kontaktem z osobami przebywającymi na wolności. Dlatego też w pobliskim lesie znajdował się co chwila ktoś, kto chciał się skomunikować z jakimś pensjonariuszem. Nawoływaniom nie było końca. Na budynku, pod każdym oknem, znajduje się napisany numer celi, tak żeby kontakt był ułatwiony (i żeby strażnicy nie wiedzieli, kto i do kogo mówi). Poza tym z okien wylatywały tzw. lotki i prawie zawsze lądowały za murem w lesie – to w przypadku braku kontaktu taki najbardziej prosty i prymitywny sposób. Wiadomo od zawsze, że podczas widzenia było można, można i będzie można się skontaktować ze światem zewnętrznym, i to bynajmniej nie dzięki tym osobom, które akurat do delikwenta przychodzą. To tylko obłuda tych, którzy argumentują fakt konieczności przebywania w areszcie, żeby izolować od świata zewnętrznego. Pierwszy rząd drzew w lesie (głównie sosen) miał pomalowane na czarno pnie (jakimś smarem), tak żeby nie można było wejść – to też oczywiście taka zabawa, bo i tak wchodzili, stosując różnego rodzaju podpory – a zabawa po to, żeby wszyscy mieli poczucie dobrze spełnionego obowiązku i nikomu nie stała się krzywda. Podobno latem (tego jednak nie widziałem, tylko o tym słyszałem) przychodziły różne ładne i ciekawe dziewczyny i uskuteczniały pełny striptiz! Wtedy całą burtę ogarniało szaleństwo, ale jak tu się temu dziwić?! Niekiedy też policja przechodziła przez las i przeganiała odwiedzających, chociaż osobiście widziałem to tylko raz czy dwa.

Patrzysz się w lipo, leżysz na koju, czytasz (przeczytałem prawie całą tamtejszą bibliotekę – to tylko kilka półek w jednej szafie), myślisz, wokół ciebie przerażająca nuda i cały czas starasz się nie ześwirować. Niektórym się udaje. Chcesz za wszelką cenę choć trochę zorganizować sobie swój mały świat, tak żeby choć odrobinę przypominał ci normalność – robisz czajnik ze słoika po ogórkach, starasz się skądkolwiek przemycić małą łyżeczką do kawy (by nie słodzić i nie mieszać dużą plastikową łyżką od obiadu), załatwiasz sobie szklankę (by nie pić z plastikowego kubka) i starasz się nie zawsze jeść, co ci serwują w tamtejszej kuchni. Ale tak naprawdę to nic nieznaczące namiastki, chociaż może to jednak właśnie ma znaczenie?

Raz na tydzień przysługuje nam kąpiel. Zaraz po rannym apelu (który jest o szóstej) Staszek „siadał na klapę”, że chcemy jako pierwsi iść do łaźni. Łaźnia to była przerobiona cela, w której było sześć pryszniców i drugie pomieszczenie na przebieranie się. Za jednym zamachem wchodziło dwanaście osób, teoretycznie pod jeden prysznic powinny wejść dwie osoby, ale spróbuj się kąpać z miłym, młodym człowiekiem, całym wytatuowanym, o posturze Arnolda S., który właśnie nie chce się ruszyć spod prysznica? Już masz powód do zadry, a prysznic jest zamknięty. Zanim ktoś przyjdzie, jest już po temacie. Jednak niekiedy o wszystkim decyduje refleks i łut szczęścia – pierwszy zameldujesz się pod prysznicem, to może cię ktoś poprosi, żebyś się na chwilę (lub na zmianę) przesunął. I znów uda się uniknąć problemów, które mogą się pojawić zewsząd. Życie jest pełne pułapek.

Na spacer starałem się wychodzić zawsze, chyba że rzeczywiście mocno padało. Spacerniaki miały z jednej strony siatkę, za którą chodzili od czasu do czasu strażnicy. Poza tym „kogutkowy” też mógł widzieć część spacerniaka. Na spacer wychodziło na raz kilka cel, była to tak zwana grupa spacerowa (w takiej grupie nie mogły się znaleźć osoby mające tę samą sprawę, za którą je aresztowano). Jeżeli ktoś zostawał sam pod celą, to musiał przejść na ten czas do innej, bo samemu nie wolno było tam przebywać (podobno dlatego, żeby nikt się nie powiesił). Chodziliśmy sobie dookoła i staraliśmy się oglądać niebo. Razu pewnego dwóch gości z jednej celi od początku spaceru zaczęło dość ostro wymieniać poglądy. Raczej jeden nalatywał na drugiego, a siły, na pierwszy już rzut oka, nie były wyrównane. Już po chwili doszło do krótkiej bójki, to znaczy silniejszy okładał słabszego. Staszek szybko mi poradził, żebym podszedł do kraty (siatki) i patrzył się raczej, czy gad nie idzie i na pewno nie wtrącał się do tego, co się dzieje, bo to nie moja sprawa. W sumie nie wyobrażałbym sobie, żebym mógł się wtrącić, ale myślałem, że ktoś ich rozdzieli. Jeszcze kilka razy w ciągu tego spaceru dochodziło do wymiany ciosów i rozpaczliwej obrony. Pod celą właściwie nie da się bez poważnych kłopotów doprowadzić do bójki, więc spacerniak był doskonałym celem do wymiany poglądów. Nie były to całkiem częste zjawiska, ale nikt im nie zapobiegał i nikt ich nie przerywał. W czasie pierwszej wizyty u wychowawcy podpisywało się takie oświadczenie, że jest się w miejscu, gdzie może wystąpić podwyższona agresja i należy o jej wypadkach natychmiast powiadamiać władze zwierzchnie. Ciekawe, gdzie byś się później schował, gdybyś rzeczywiście chciał powiadomić?

Wieczorami, po zgaszeniu świateł, następowała gwałtowna wymiana informacji pomiędzy celami oraz pojawiały się inne rozrywki. Ci z nowo przybyłych, którzy dali się wkręcić, szczególnie zaś małolaty, śpiewali zadane im piosenki, opowiadali swój „pierwszy raz” i tym podobne historyjki. Dopóki nie było przypału, to taka opowieść mogła się ciągnąć prawie przez godzinę. W tym czasie odbywało się też najeżdżanie na kapusiów, pedofilów i innych, którzy jakoś się narazili. W owym czasie w Kielcach i okolicy panował gang „pompek”. Nazwa brała się stąd, że chłopcy byli mocno napompowani sterydami i większość czasu spędzali na siłowniach. Fama niosła, że są wśród nich dzieci osób wysoko postawionych w hierarchii miejscowej władzy. Z tego powodu, ale również dlatego, że byli bardzo brutalni i bezwzględni, nie cieszyli się wielką estymą w areszcie. Dodatkowo wpadali pojedynczo, więc pojedynczo znajdowali się w areszcie. Ponieważ taki, a nie inny był stosunek do nich, nie wychodzili na spacery (bo na spacerach cała burta by na nich jechała), dopiero wieczorami wyżywano się na ich temat. Blu-zgi też trwały prawie godzinę – taka miła kołysanka i utulenie do snu. Pewnego dnia okazało się, że pucują się do nas, że to u nas jest pedofil i okazało się, że chodzi o Gienka.

– Przypucuj się na lipo, jak do ciebie nawijają – powiedział Staszek.

– Po co? – pytał Gienek.

– Bo będą nam jechać cały czas.

– Ale ja nic nie zrobiłem takiego.

– To wyjaśnij to i już.

Oczywiście tej nocy nie dało się tego wyjaśnić, bo nikt w takie wyjaśnienia nie wierzy. Wprawdzie Gienek pokazywał nam „białko”, ale może coś jest nie tak? Nazajutrz Gienek nam powiedział, że pracuje tu jeden gad, którego ojca kiedyś Gienek dotkliwie pobił i ten teraz się mści, rozpowiadając o nim takie historie. Sytuacja ta była dość kłopotliwa i dla nas, bo mając pedofila pod celą trzeba go tępić, bo można podpaść pozostałym aresztowanym (po pierwsze), a poza tym słusznie mu się to należy (to po drugie, najważniejsze). Ponieważ Staszek znał tu bardzo wiele osób, wziął białko od Gienka, dopisał wyjaśnienie i „wysłał” do poczytania. Wyjaśnienie zostało przyjęte, chociaż chyba pewien smród pozostał.

Jak już wspomniałem, prokurator doszedł do wniosku, że nasz małolat jest stuknięty i po sześciu miesiącach intensywnych przemyśleń wypuścił go na wolność. Pustka na celi nie trwała długo, bo musi być ruch w interesie. Trafił do nas Hubert. Był jedynakiem, miał tylko ojca i narzeczoną. Ojciec był właścicielem sporego warsztatu samochodowego, dużego domu, paru samochodów itd., itp. Oczywiście Hubert wraz z nim prowadził ten warsztat. Pewnego razu przyjechał do nich klient, żeby mu naprawili silnik w fordzie. Koszty naprawy (czy też wymiany – nie pamiętam) były dość spore. Naprawa została dokonana, klient przyszedł odebrać samochód. Stwierdził, że musi przed zapłatą odbyć jazdę próbną. Wsiadł do auta, odjechał i… tyle go widzieli. Po pewnym czasie (znaczy po kilku dniach) Hubert udał się do niego po zapłatę (wraz z dwoma kolegami). Klient wezwał policję, twierdząc, że Hubert wymusza na nim pieniądze. Potem przyznał się, że ma dług wobec warsztatu. Ojciec chciał dać cały swój majątek jako zabezpieczenie dla prokuratury, ale prokurator (i sąd) uznał, że miejsce Huberta jest w areszcie. Hubert (jak już wspomniałem) miał narzeczoną. Narzeczona chodziła dwa razy dziennie na lipo, żeby z nim porozmawiać, ale głównie płakała. Niby przynosiła jakieś wiadomości, mówiła, co mają zdziałać adwokaci, ale tak naprawdę to zamiast go pocieszyć, to głównie płakała. Ojciec starał się wynająć najlepszych adwokatów, ale nie przynosiło to pożądanych efektów.

Tak na marginesie, w tak zapewne niecywilizowanym kraju jak Stany Zjednoczone Ameryki, sądy uważają, że bycie przedsiębiorcą (nawet niewielkim) to oznaka odpowiedzialności, kreatywności i wielu innych pozytywnych cech. Mając to na uwadze, nie orzekają przeciwko nim izolacyjnych środków zapobiegawczych, gdyż szkodzi to pracownikom, gospodarce jako całości, a efekty tego środka prawie zawsze są mierne. Cóż, w naszej Arkadii są najtęższe umysły prawnicze i wiedzą zdecydowanie lepiej.

Sprawa adwokatów jest zresztą dość ciekawa. Opinie na ich temat w areszcie były dość zróżnicowane, chociaż raczej negatywne. Oczywiście mnie też rodzina załatwiła adwokata (i chwała im za

to). Adwokat przyszedł do mnie i zaczął trochę rozmawiać o sprawie, ale zaraz przeszedł na temat mojego zdrowia i bardzo szybko spytał, czy z moją głową wszystko w porządku, bo on by mnie mógł stąd wyciągnąć na taki stan zdrowia. Oczywiście, póki co, z moją głową wszystko w porządku i nie miałem zamiaru nic kombinować w tym kierunku, więc ustaliliśmy, że porozmawia z moją żoną i ustali co trzeba. Opinia na jego temat była raczej dobra (chociaż nie do końca), ale moja żona stwierdziła, że po pierwsze okłamuje ją na temat tego, co robi, a po drugie chciał kasy „co łaska” – to znaczy zobaczymy później, więc dość szybko z niego zrezygnowaliśmy. Pomyślałem sobie, że jeżeli to jest jeden z najlepszych tutejszych adwokatów, to moja tutejsza perspektywa pobytowa może okazać się bardzo długa. I w taki oto sposób chwilowo sprawa adwokata okazała się nieaktualna.

W celach obok dość szybko zmieniali się lokatorzy, siedzieli tam jacyś klienci za różne naprawdę głupstwa, więc mieli perspektywy na szybkie wyjście. Każdy, kto wchodził, miał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu, na które przysługiwało mu odwołanie w terminie siedmiodniowym. Oczywiście zdecydowana większość z nich nie miała o tym bladego pojęcia, ale od czasu do czasu razem ze Staszkiem pomagaliśmy pisać te odwołania. Nadszedł listopad i znowu pojawił się jakiś nowy klient na celi obok, o wyglądzie lekko przypominającym gościa spod budki z piwem. Ale na spacerze zaoferowaliśmy się napisać mu to odwołanie, więc mówimy mu:

– Ziomek, zajedź to postanowienie, to szybko napiszemy ci odwołanie, może wyjdziesz?

– Ale po co?

– No jak to po co? – zapytałem.

– Chłopie, teraz to mi się już nie opłaca. Zima idzie, wszystkie miejsca zajęte, gdzie ja teraz pójdę – pod most? Na wiosnę napiszesz!

No i tu zmieniła się optyka mojego spojrzenia na pobyt tutaj niektórych osób. Ten wyżej wspomniany dostał nowe buty i skarpetki, wykąpał się i był zadowolony ze swej aktualnej pozycji. Jakiż można mieć dziwny punkt widzenia. Nie dla wszystkich pobyt tutaj był tragedią i prawie końcem świata, niektórym bardzo mało potrzeba do namiastki szczęścia.

Po pewnym czasie przyszedł do mnie kolejny adwokat (wiele zawdzięczam żonie). Ten jednak był zupełnie inny. Zadał konkretne pytania i uczciwie przedstawił sprawę. On też cieszył się dużą estymą w areszcie i był uznawany za bardzo dobrego mecenasa. Ale pod celą panowała generalna opinia, że z aresztu się nie wychodzi. Może na sprawie, może do uprawomocnienia się wyroku, ale nie ma na co liczyć, i tej wersji najlepiej się trzymać, wtedy łatwiej jest siedzieć. Oczywiście to proste tak mówić, ale jeżeli na wolności ma się rodzinę, małe dzieci, to sytuacja nie jest komfortowa. Na szczęście okazało się, że prokurator kończy śledztwo i lada dzień otrzymamy akta do czytania, co też niebawem nastąpiło. Akta odczytywaliśmy wszyscy razem (poza kapusiem) w sali, gdzie normalnie odbywały się widzenia. Już nie pamiętam, ile było tomów tych akt, ale na czytanie mieliśmy dwa dni. Takie wspólne czytanie (często na głos) polegało głównie na tym, że nabijaliśmy się z co celniejszych wypowiedzi współoskarżonych i świadków, a tak naprawdę nikt gruntownie ich nie przejrzał. Mnie dotyczyły fragmenty w jednym czy dwóch tomach, więc mogłem sobie to dokładnie przeczytać. Za kilka dni mieliśmy pojechać do prokuratury, podpisać zakończenie śledztwa. Zaraz z rana wzięli nas do sieczkarnika, a po chwili podjechał samochód, który miał nas zawieźć do prokuratury. I tu nastąpiła mała niespodzianka: zapakowali nas razem do samochodu, razem z kapusiem. Zanim zdążyliśmy ruszyć, już nastąpiła mała scysja pomiędzy nami a nim. Nie wiem, czy celowo, czy przez pomyłkę (wątpię) zabrali nas razem. Czyżby nikt nie lubił kapusiów? Nawet policji i prokuraturze po śledztwie są zbędni? Jakoś udało nam się jednak dojechać do prokuratury, wszyscy cali i zdrowi. Tam już posadzono nas w osobnych pokojach, to znaczy kapuś poszedł do innego niż my. Po przyjściu okazało się, że pana prokuratora nie ma i nie będzie przed czternastą, bo jest w sądzie. No to siedzieliśmy i czekaliśmy. Prokurator przybył około piętnastej i zajął się swoimi sprawami. Minęły chyba jeszcze ze dwie godziny tej bezczynności. Na szczęście do jednego z nas przyszedł adwokat, który zakupił nam kanapki. Ale w końcu konwojujący nas policjanci troszkę się zdenerwowali i jeden z nich poszedł i opieprzył (!) prokuratora, że gdyby wiedzieli, że to tyle potrwa, to wzięliby dla nas wyprowian-towanie, że to oni są za nas odpowiedzialni i żeby wreszcie zajął się tym zakończeniem śledztwa! Ponieważ to słyszeliśmy, to prawie szczęka nam opadła! No, ale dzięki temu prokurator nas dostrzegł i zaczął z nami czynności. Było to na przełomie października i listopada. Pamiętam to dokładnie, bo miałem ze sobą wniosek o uchylenie aresztu. Wniosek był umotywowany głównie tym, że w związku z zakończeniem śledztwa wszystkie przesłanki dotyczące mojego aresztowania upadły, a okoliczności związane z nadmierną szkodliwością stosowania wobec mnie aresztu dla mnie i mojej rodziny są oczywiste, a maksymalna kara, która może mnie czekać, to trzy lata. Koniec wniosku był taki (mniej więcej): nie bez znaczenia jest również fakt, że trzeciego listopada brat mój obchodzi urodziny, a w Katowicach jest jedyny koncert zespołu Deep Purple, na który to obiecałem go z tej okazji zaprosić. Około osiemnastej prokurator był łaskaw mnie przyjąć i dać mi do podpisania dokument o zakończeniu śledztwa. W sumie trwało to trzy minuty (nie można było tego szybciej załatwić?) i zaraz powiedziałem, że mam wniosek o uchylenie aresztu. Prokurator szczerze i uczciwie odpowiedział mi, że i tak mi nie uchyli, bo nie może (niby dlaczego?), a przedłuży to tylko moment oddania aktu oskarżenia do sądu. Doszedłem do wniosku, że to rzeczywiście nie ma sensu, a w sądzie zawsze są jakieś większe szanse. W zamian za to (może) prokurator dał mi korespondencje z domu bez cenzury (co za gest!). Zanim załatwił nas wszystkich i zanim wróciliśmy do aresztu, była dwudziesta druga. W taki właśnie sposób wygląda praca prokuratury i szybkie i sprawne śledztwo – coś, co mogło trwać godzinę, trwało cały dzień od rana do wieczora, ale kogo to właściwie obchodzi? W czasie powrotu nie doszło już do żadnych scysji i szczęśliwie dotarliśmy na Piaski. Z ciekawostek dodam jeszcze, że w akcie oskarżenia były załączone wycinki z lokalnych gazet o sprawie. Skąd dziennikarze dowiedzieli się o sprawie? – przecież to policja odkryła tę sprawę! Mogli tylko z dwóch źródeł – z policji lub prokuratury, i tylko stamtąd uzyskali informacje. A następnie napisali na tej podstawie artykuły, które z kolei prokuratura zamieściła w aktach. Kilka dni później z głośnika, znajdującego się w celi (betoniara); głośnika, z którego puszczano jakiś lokalny program radiowy, dowiedziałem się, że akt oskarżenia przeciwko „naszej grupie” został skierowany do sądu. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się tego z pisma prokuratury. W związku z zakończeniem śledztwa adwokat robił więcej nadziei, ale podchodziłem do tego z dużą dozą ostrożności.

Pod celą życie toczyło się bez zmian. Hubert po zmroku siadał na lipo i rozmawiał z narzeczoną, która nadal głównie płakała; Staszek co jakiś czas otrzymywał wnioski o porównanie jego odcisków palców w związku z kolejnymi kradzieżami samochodów (czyżby tylko on kradł samochody w Kielcach i okolicy?); Gienek opowiadał, ile to drzewa z lasu wywieźli i co z nim zrobili (jeszcze trochę i miałbym ochotę zostać stolarzem). Tak więc sytuacja była bez zmian. Nie mieliśmy telewizora pod celą, bo już wielokrotnie odmawiano Staszkowi zgody na jego otrzymanie w tutejszym areszcie. Postanowiliśmy razem napisać długie pismo o konieczności posiadania telewizora pod celą i w końcu jego dziewiąta (!) prośba została uwzględniona. Telewizory przyjmowano tylko raz w tygodniu (chyba w czwartki), a poza tym kilka dni trwało sprawdzenie, czy nie ma w nim jakiś dodatkowych urządzeń. W końcu jednak dostaliśmy szkiełko pod celę. Cały dzień trwało łapanie programów i ustawienie telewizora w odpowiednim miejscu, bo grube mury troszeczkę zakłócały wątłą antenę z telewizora (żadnych innych nie można było mieć, a zbiorczej anteny nie było). Na niektórych programach głównie padał śnieg, ale kilka dało się oglądać. Na moje nieszczęście pozostali współspacze oglądali w telewizji wszystko, łącznie z brazylijskimi, argentyńskimi i wenezuelskimi serialami, często dwa razy na dzień te same odcinki! Im wprawdzie szybciej mijał czas, ale ja już nie mogłem się skupić na czytaniu. Ale takie jest życie i trzeba się z tym pogodzić. Zanim się pojawił telewizor, zdarzało nam się zagrać w karty, najczęściej w tysiąca. Później jednak się to nie zdarzało. Przerażająca jest siła telewizji. Całe szczęście, że prokurator, a później sąd wyrażał zgodę na widzenia z rodziną, bo to była jedyna rzecz, która mogła podtrzymać na duchu. Pod celą nie było żadnej nadziei.

Po pewnym czasie miałem już serdecznie dość tego telewizora. Wpadłem na taki pomysł i ogłosiłem go ziomkom:

– Słuchajcie, ziomki – powiedziałem – ja kupię ten telewizor od Staszka za trzysta złotych, wiecie, że mam kasę na wypisce, więc się zrobi zakupy. Oddamy szkiełko na magazyn i jak wyjdę, to sobie go z powrotem weźmiecie.

– No nie wiem – odparł Staszek – zastanowię się.

– Tylko myśl szybko!

Pozostali byli trochę niezdecydowani i generalnie rzecz biorąc mój pomysł nie został podchwycony (a szkoda!). Starałem się jakoś odizolować od tego szkiełka, ale nie zawsze było to łatwe. Jeżeli już coś chciałem wieczorem obejrzeć, to okazywało się, że o dwudziestej trzeciej wyłączają fazę i nie można dokończyć oglądania filmu. Zawsze pod górkę!

Kilka dni później były znowu widzenia, ale ponieważ miałem je chyba dwa tygodnie wcześniej, nie spodziewałem się nikogo. Ale gdzieś tak około piętnastej zawołali mnie na widzenie. Na widzeniu był mój ojciec i syn. Szybko okazało się, że Tomaszek jest rozbudzony, rozespany, więc bardzo marudny i chce do mamy. Udało nam się go przekazać „do mamy”, która czekała w poczekalni. Potem zamówiliśmy dwie kawy. Ojcu udało się zaraz jedną wylać w całości na stół i podłogę, więc póki co była mała zadyma, bo sala widzeń była mała, a odwiedzających jeszcze mnóstwo. Posprzątaliśmy ten bałagan i mogliśmy wreszcie pogadać.

– Mam dla ciebie dwie wiadomości: jedna dobrą, drugą złą, którą chcesz usłyszeć najpierw? – spytał ojciec.

Od razu pomyślałem o jednym: sąd zgodził się na kaucję (o co zabiegaliśmy), ale ustalił ją na tak wysokim poziomie, że nie ma szans jej zapłacić!

– Najpierw tę gorszą – odpowiedziałem.

– Ruch Chorzów znowu przegrał! – zaśmiał się tata.

– Wiem! Mam tu telewizor, a ta dobra?

– Dzisiaj zgodzili się na kaucję – siedem tysięcy złotych! Nie zdążyliśmy dzisiaj wpłacić, ale jutro rano Renia zapłaci i wychodzisz!

Dalej już nie dało się rozmawiać! Powiedziałem tylko tacie, że zrobimy jeszcze drobne zakupy i idę pod celę, bo takie widzenie nam nic nie da. I tak też zrobiliśmy. Oczywiście kiedy tylko wróciłem pod celę, zaraz wszystko (z detalami) opowiedziałem. Na początku nikomu nie chciało się wierzyć!

– Przecież nikogo nie puszczają – powiedział Staszek – odkąd nastał Kaczyński, nie ma żadnych wyjść!

– No widzisz, a tu taka niespodzianka – odparłem.

– Kurczę, szkiełko – zawołał Staszek – czemu ci go nie sprzedałem, jutro miałbym je z powrotem i zakupy za trzy stówy!

– No widzisz, masz pecha – odparłem – ale za to zrobiłem wam zakupy na zakończenie.

Na następny dzień od rana miałem „zwinięty mandżur” i czekałem, aż po mnie przyjdą. Gdzieś około jedenastej poszedłem na rozmowę do wychowawcy, który przekazał mi radosną nowinę. Był trochę zdziwiony, że o tym wiem, zadał kilka pytań i się rozstaliśmy. Wróciłem jeszcze pod celę i dopiero przed samym obiadem wzięli mnie do magazynu i do ewidencji. Areszt ostatecznie opuściłem dopiero około piętnastej. Za bramą czekała na mnie Renia. Trzymała w ręku różę. Trudno opisać, co się czuje przy takim powitaniu. Wychodziłem z jeszcze jednym ziomkiem, miejscowym, z Kielc. Ponieważ nie miał się w co ubrać, dali mu nową kurtkę i dziesięć złotych na drogę. Ponieważ Piaski leżą trochę za Kielcami, zaproponowałem mu, że go podwieziemy do miasta. Jechaliśmy do miejsca, gdzie wysiadł, jakieś dziesięć minut, a on w tym czasie zaproponował mi kupno kurtki, potem (po mojej odmowie) zaplanował jej sprzedaż i zaplanował wydanie całej kasy. On, wychodząc z samochodu, czuł się już prawie pijany. My pojechaliśmy dalej, do domu.

Wiele rzeczy, szczególnie tych złych, chciałem za wszelką cenę wyrzucić z pamięci. Pobyt tam był stosunkowo krótki, więc mogło się to udać. Wprawdzie na wolności, poza rodziną, wszystko się rozsypało, firma upadła, ludzie stracili pracę, ja pieniądze, klienci zaufanie… Ale kogo to obchodzi, sprawa do tej pory jest „w lesie” i jej końca nie widać.

II Drugi raz

Nigdy nie lubiłem i nie lubię wstawać wcześnie rano. Jestem raczej „nocnym markiem”, dlatego też dość długo trwało pukanie do moich drzwi pewnego lutowego poranka. Wkrótce jednak natarczywe dobijanie zmusiło nas do podejścia do drzwi i otwarcia ich, po stwierdzeniu, że stoi za nimi policja. Nauczeni poprzednim smutnym doświadczeniem, spokojnie czekaliśmy na efekty przeszukania i papierkowej roboty. Po kilku godzinach policjanci byli gotowi do wyjazdu. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło i o czym wtedy myślałem (chyba naszło mnie chwilowe zaćmienie umysłu), ale ubrałem się w garnitur, jakbym nie wiedział, dokąd jadę! Na początku pojechaliśmy na policję, gdzie odbyło się tzw. „okazanie”. Wraz trójką łysych, obciętych na „zero”, na czarno ubranych młodych ludzi, zostałem wprowadzony do pokoju z weneckim lustrem. Ciekawe, którego z nas miał ten ktoś z drugiej strony rozpoznać – mnie w garniturze (marynarka była w czarno-żółtą kratę), czy jednego z tych trzech miłych, młodych mężczyzn? Na niewątpliwy sukces policji należy zaliczyć fakt, że rozpoznanie im się udało. Następnie przyszedł po mnie funkcjonariusz, który dał mi do podpisu dokument, że byłem rozpoznawany, na stole położył zaś protokół rozpoznania, chyba po to, żebym nie miał wątpliwości, kto był po drugiej stronie lustra. Po kilku godzinach udaliśmy się do prokuratury, gdzie tym razem, nauczony poprzednim, smutnym doświadczeniem, odmówiłem składania zeznań. Niezbyt długo to trwało, jak zawieźli mnie na dołek. Początkowo siedziałem sam, ale po kilku godzinach przyprowadzili mi Mongoła, który pobił się gdzieś pod knajpą i groziła mu deportacja, bo przebywał u nas nielegalnie. Oczywiście wcześniej strażnicy spytali się mnie, czy chcę siedzieć sam, czy z kimś, powiedziałem, że sam, bo dołek był pusty, odpowiedzieli, że nie ma sprawy, a potem przyprowadzili do mnie jedynego delikwenta, który tam jeszcze przybył. Okazało się, że koleś ma ochotę na rozmowę. Nie za bardzo chciało mi się go słuchać, a w dodatku dość kiepsko i niewyraźnie mówił po polsku. Dopiero fakt, że jest fanem sumo i uprawiał zapasy, trochę (siłą rzeczy) zachęcił (a raczej zmusił) mnie do słuchania. Od tego czasu dużo wiem o współczesnej Mongolii, nielegalnych emigrantach i jego rodzinie. Na szczęście gdzieś tak około drugiej w nocy zasnął. Następnego dnia wzięli mnie prosto do sądu, gdzie wylądowaliśmy około trzynastej. Okazało się, że musimy trochę poczekać. W tym czasie Renia załatwiła mi adwokata, który miał zapobiec aresztowaniu. Czekaliśmy trochę dłużej. Sprawa w końcu się odbyła. Do tej samej sprawy było nas pięciu zatrzymanych, żadnego z nich nie znałem (znowu!), zresztą miałem tylko jeden zarzut. W końcu po dwudziestej trzeciej sąd wrócił po naradzie i skierował mnie na trzy miesiące do Tarnowskich Gór. Myślałem, że zawiozą mnie na dołek, a rano pojadę do aresztu. Tu jednak odbyło się inaczej: pojechaliśmy na dołek, ale tylko po to, żeby zabrać moje rzeczy, i pojechaliśmy do Tarnowskich Gór, dokąd dojechaliśmy około pierwszej w nocy. Nastąpiło krótkie przekazanie, rewizja i poszliśmy na przejściówkę. Gdy zapalili światło, wszyscy pod celą się obudzili. Było tylko jedno czy dwa wolne koja. Rozłożyłem się na jednym z górnych. Cela była dwunastoosobowa. Zaraz też jeden ze współosadzonych podszedł do mnie i spytał się, jaki mam sikor, zobaczył go sobie i wrócił do siebie. Nawet o nic mnie nie pytali i poszliśmy spać. Nazajutrz poznałem wszystkich obecnych, tym razem towarzystwo okazało się trochę mniej ciekawe niż poprzednio, dodatkowo mój strój niezbyt tu pasował i moje przyjęcie było raczej chłodne. W ciągu dnia ten, który mnie pytał o zegarek, kilkakrotnie zagadnął mnie, czy bym nie był chętny mu go podarować. Wprawdzie był trochę niższy ode mnie, ale „troszeczkę” lepiej zbudowany, ogolony na łyso i wydziarany. Powiedzmy, że nie skorzystałem z jego propozycji. Po południu chłopcy zaczęli ćwiczyć przy użyciu blatu, plastikowych butelek po wodzie mineralnej i tym podobnych przyrządów.

Ze dwie godzinki się pomęczyli i zjedli solidną kolację. Cela miała trochę ponad dwadzieścia metrów kwadratowych (powiedzmy: nie trzyma norm, ale to przejściówka), dwa lipa, za lipami kraty, siatka i blindy (takie metalowe żaluzje poziome), tak że pod celą było zawsze ciemno. Było sześć zestawów łóżek, dwa stoły, kącik sanitarny okryty prześcieradłem i kilka półek. Przyznam się, że takiej nory nie widziałem, w porównaniu z poprzednim pobytem było to zdecydowane równanie w dół. Na początku byłem cały czas w tym samym garniturze, tej samej koszuli i pozostałych ciuchach. Na szczęście w ciągu kilku dni Renia dostarczyła mi wszystkie potrzebne i dozwolone rzeczy. Tak się składa, że chłopcy o mnie, a raczej o moim zegarku, nie zapomnieli. Miał on oczywiście pewną wartość, poza tym był urodzinowym prezentem od Reni, więc nie miałem się ochoty z nim rozstawać. Niestety, sytuacja stawała się, delikatnie rzecz biorąc, coraz bardziej nieciekawa. Trochę to inaczej wyglądało niż poprzednio, w dalszym ciągu nikogo nie znałem, powoli nie miałem wyjścia. Starałem się grać na czas, gdyż miałem nadzieję, że mnie szybko przerzucą na normalną celę. Oni też o tym wiedzieli, więc wkrótce delikatnie (nie nadużywałbym tego słowa) oświadczyli mi, że jak tak dalej będzie, to zrobią na mnie „dziesionę”, a po dobroci to zrobią ze mną zamianę na inny sikor (taki za pięć złotych). Ze wstydem przyznam się, że w końcu uległem, załatwiliśmy to w końcu jak prezent, ale miałem do siebie duży żal i bałem się, żeby później nie było już tylko gorzej. Tak to minął pierwszy weekend. W poniedziałek rano wszyscy oni dostali przerzutki do innych cel. Zostaliśmy we trójkę. Zaraz zacząłem sobie czynić wyrzuty, że gdybym wytrzymał jeszcze dwa dni… ale było już po fakcie. Jak wspomniałem, pod celą zostało nas tylko trzech, ale na chwilę, jeszcze przed obiadem przyszli następni. Nasza trójka była dość ciekawa: jeden miał zarzuty, za które groziło do jednego roku odsiadki (podobno nie wolno stosować w takich przypadkach aresztu), ale nie zgłaszał się na sprawy i w sumie przesiedział cztery miesiące; drugi miał zarzut handlu fałszywymi pieniędzmi, w postanowieniu stwierdzono, że podczas akcji CBŚ wymieniono fałszywe na prawdziwe pieniądze i rok (!) po tej akcji (tak zwanym zakupie kontrolowanym) zatrzymano Sławka! Jak to zwykle, każdy przychodzący musiał pokazać „białko”. Następnego dnia znowu wchodzi jakiś kolejny gość i pytamy się go:

– Ile masz?

– Dwadzieścia pięć – on na to!

No to nogi się ugięły pode mną. Tyle to się dostaje za „głowę”. A wygląd miał taki, że i pięciu złotych bym za niego nie dał.

– Za co?

– Za grzywnę… policzyli mi dwadzieścia złotych za dzień, a miałem pięć stów.

No i tak rozpoczął się ruch pod celą. Jak to mówią: drzwi się nie zamykały. Jedni wjeżdżali, drudzy wyjeżdżali, a naszej trójki nikt nie ruszał. Szybko okazało się, że przychodzą tu głównie tacy, którzy mają odsiedzieć grzywnę, jedni na kilka dni, inni na dwadzieścia, maksimum trzydzieści, przegląd charakterów był totalny, chociaż monotonny. Jednym z pierwszych sukcesów policji było doprowadzenie do aresztu z noclegowni klienta, który miał do odsiadki dwadzieścia dni za grzywnę. Wielki sukces! Pomimo tego, że wszystkich najpierw brali pod prysznic (poza tymi, którzy przychodzili o drugiej w nocy – czyli mnie), on w dalszym ciągu śmierdział niesamowicie. Najpierw wyciągnął brudne skarpety zza pazuchy, potem zdjął buty! Wystawiliśmy je za lipo, a skarpety kazaliśmy wyrzucić – trochę pomogło. Przyszedł obiad, klient podszedł z platerami i wziął zupę i drugie, usiadł na koju (przy blacie nie było na tyle miejsca) i powiedział: od ponad roku nie jadłem obiadu składającego się z dwóch dań! Klient był prawie wniebowzięty, gdzie będzie mu lepiej! I takich zaczynało być coraz więcej. Najkrótsza odsiadka to były trzy dni. Ziomek przyszedł pijany do sądu, sąd skazał go na trzy dni za obrazę sądu. Pierwszy dzień spędził w izbie wytrzeźwień, na drugi dzień przyszedł do nas (jeszcze był lekko zawiany), a na trzeci dzień wyszedł. Kiedy był u nas, to był jeszcze w takim stanie, że cały czas spał – nic sobie nie zapamiętał z tego pobytu.

Za oknami naszej celi był spacerniak. Nie był on zbyt wielki. Tradycyjnie chodziliśmy dookoła, w środku były chyba ze trzy ławki. Spacerniak cały był wyasfaltowany i otaczał go dość wysoki mur. Jedyne, co widzieliśmy, to wierzchołki dwóch drzew, dzięki temu mogliśmy obserwować, jak zmieniają się w przyrodzie pory roku. Właściwie były dwa spacerniaki, pomiędzy którymi znajdowała się budka strażników, tak by mogli oni obserwować je oba naraz. Ciągle doskonale pamiętam tę norę, w której mieszkaliśmy. Tak naprawdę to nawet tego spacerniaka nie widzieliśmy, bo blindy umieszczone w oknach zasłaniały nam jakikolwiek widok. Może nie byłby to wielki problem, bo na celi przejściowej można przebywać do czternastu dni, ale tu czas mijał, a nas dalej w niej trzymali. Na szczęście tym razem mogłem się dostać do biblioteki, mimo że przebywałem na celi przejściowej. Wychowawca przyniósł mi listę książek i mogłem sobie wybrać, co chciałem. Ku mojemu zdziwieniu było tam wiele klasyki, którą wprawdzie wcześniej czytałem, ale i takiej, która mi umknęła, więc na szczęście miałem co czytać. Później brano mnie nawet do biblioteki i sam na miejscu mogłem wybierać. Wtedy okazało się, że wybór jest jeszcze ciekawszy. Było to bardzo słabe światełko w codziennej, ponurej rzeczywistości.

Ponieważ w dalszym ciągu ruch pod celą był wielki, towarzystwo często się zmieniało. Wpadali tu ludzie za tak śmieszne i banalne sprawy, że wstyd o nich pisać. Ponieważ czasu miałem mnóstwo, a zajęć niewiele, często pisałem odwołania, zażalenia i mnóstwo innych pism dla przybywających. Napisałem ich około setki i mogę przyznać, że kilka z nich odniosło skutek, z czego byłem potem bardzo zadowolony. Trzeba jednak przyznać, że była to kropla w morzu. Pisałem też różnym ziomkom listy do gazet, telewizji, ale te nigdy nie przyniosły żadnego odzewu. Żadna ze spraw nie była przecież sensacyjna, to, że były to przypadki rażąco niesprawiedliwe, nikogo nie interesowało.

Pewnym problemem, a raczej niedogodnością dla pozostałych osadzonych, była sprawa braku telewizora. Na początku było tak, że można go było kupić w kantynie na wypisce, ale jak ostatni został kupiony (zaraz na początku mojego pobytu), dyrekcja doszła do wniosku, że już nie wolno sprowadzać takiego sprzętu przez kantynę. Pozostawało tylko otrzymywanie „szkiełek” z zewnątrz. Mnie tam niespecjalnie paliło się do posiadania szkiełka, ale w końcu zgodziłem się go załatwić. No, moja Renia załatwiła go tak, że jeden ze współspaczy go otrzymał. Ponieważ nie było w tej celi anteny zbiorczej (zresztą co tam było?), należało załatwić antenę zwykłą. Na szczęście okazało się, że jest jeszcze taka w kantynie. Wspaniała akcja, którą uskuteczniliśmy, umożliwiła nam jej zdobycie, dzięki, nie ukrywam, wydatnej pomocy wychowawcy. Niekiedy takie drobnostki zajmowały nam cały dzień, ale dzięki temu dzień szybciej mijał. Pomimo tej anteny obraz był nieszczególny, ale lepszy rydz niż nic. Kraty, blindy i mury robiły swoje – były tylko trzy programy. Z drugiej strony fakt posiadania własnej anteny miał ten plus, że kiedy w nocy wyłączano antenę zbiorczą, my mogliśmy dalej oglądać program, a zdarzało się, że nocą było coś ciekawego, a nikt nie lubi, jak mu się wyłącza telewizor na ostatnie piętnaście minut filmu.

Cały czas, jak do tej pory, nie otrzymywałem żadnych widzeń, wiedziałem, że prokurator nie chce się zgodzić, że robi mi na złość. Miałem wtedy troje dzieci, żonę w zaawansowanej ciąży, a prokurator uważał, że jedynym moim celem i marzeniem jest to, żeby przekazać na widzeniu tajne informacje dotyczące śledztwa albo takowe otrzymać. Ale to był tylko drobny początek jego pomysłowości. Ponieważ moje dwie starsze córki pochodziły z poprzedniego małżeństwa i miałem wyłączne prawa do opieki nad nimi, „troskliwy” prokurator zwrócił się do Sądu Rodzinnego o ustalenie opieki nad nimi! Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma problemów z opieką nad nimi, jedyny jaki jest – leży w niemożliwości utrzymywania między nami więzi. W jednym z postanowień o odmowie zmiany stosowanego środka zapobiegawczego napisał, że „nawet z aresztu mogę sprawować władzę rodzicielską, chociaż w ograniczonym zakresie”, ale nie dawał żadnych widzeń! Oczywiście nie zawiadomił mnie o fakcie skierowania tej sprawy do sądu (mojego adwokata również), tak że pewnego dnia rano totalnie zaskoczonemu powiedziano mi, że idę do Sądu w Tarnowskich Górach, i już! A w sądzie dowiedziałem się, że chodzi o ustalenie sprawy do opieki nad córkami. Teraz to opisuję dość chłodno, ale wtedy myślałem, że dostanę na miejscu zawału. Jeszcze po miesiącu od tej sprawy byłem pewny, że jak tylko wejdę do prokuratury, to rozwalę krzesłem prokuratorowi ten durny łeb. Jeżeli chciał przez to doprowadzić do składania przeze mnie zeznań, to się grubo rozczarował, a wręcz osiągnął efekt odwrotny do zamierzonego. Na szczęście nigdy nie zawieźli mnie do tej prokuratury, więc nic nie mogło się wydarzyć. Jestem bardzo spokojnym i unikającym wszelkiej przemocy człowiekiem, ale zachowanie tego prokuratora mogło każdego doprowadzić do szewskiej pasji, albo i czegoś gorszego. Wcześniej i później widziałem ludzi, którzy z o wiele błahszych powodów robili sobie i innym krzywdę.

Przez pewien czas w stałym składzie celi było nas czterech, doszedł kolejny „młody człowiek”, który nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, gdyż był dość konfliktowy i dlatego został z nami na przej-ściówce. Szybko jednak delikwent od nocowania w cudzych mieszkaniach – ten, który miał zagrożenie do roku (pomylił piętra po pijanemu i nie dał się wyrzucić z mieszkania sąsiadki), wreszcie miał sprawę, dzięki czemu zaraz go wypuścili i skład stały znowu zmalał do trzech osób.

W Tarnowskich Górach, inaczej niż w Kielcach, duże znaczenie miał podział na grypsujących i niegrypsujących, czyli frajerów. Ów małolat (obecnie trzeci stały pensjonariusz) sam siebie zaliczał do tych, którzy „trzymają solówę” – czyli był gdzieś pomiędzy, to znaczy niby kiedyś był grypsujący, niby nie schowali go do wora, niby miał wszystko wyjaśnić, ale póki co było jak było. Wprawdzie gdy wychodził na spacery, dość głośno jechali na niego z całej burty, ale raz to były stare, raz nowe konflikty. Ta „solówa” polegała głównie na tym, że sam sobie brał posiłki i wszystko jadał osobno, ponieważ nie miał raczej pomocy z zewnątrz, raczej nie miał wielu okazji do jedzenia samemu poza ustalonymi posiłkami. Z drugiej jednak strony dość długo już siedział, więc miał paru znajomków, którzy od czasu do czasu coś mu podrzucali.

Sławek, grypsujący, który cały czas zaliczał się do stałych bywalców, dobrze grał w karty. Jak sam twierdził, od czasu do czasu żył z grania w karty, w co jestem mu w stanie uwierzyć. Dość często z nim grałem, a w zamian za to, że napisałem mu wiele pism i odwołań oraz, jak twierdził, lubił mnie, powiedział, że jak będzie grał ze mną, to nie będzie oszukiwał (przy innych mu się to nie zdarzało). Dzięki temu udało mi się nawet kilka razy z nim wygrać w tysiąca. Małolat też często chciał grać to z nim, to ze mną. Z nudów można było z nim grać, chociaż gdy przegrywał, to się bardzo wściekał, a że zdarzało się to w miarę często, nie zawsze chciało mi się z nim grać. Za to gdy pod cele wpadł ktoś nowy, zawsze chciał z nim grać, a najchętniej „o coś”. Ponieważ rzadko coś miał, starał się pożyczać i oszukiwać, co wychodziło mu nie najlepiej, ale nowi byli prawie zawsze tak zastraszeni, zdenerwowani i przerażeni, że praktycznie zawsze z nim przegrywali. Jeżeli zauważył, że nowy coś ma lub przez przypadek się czymś pochwalił, to tak długo go męczył, aż wreszcie zagrał i z reguły przegrywał: a to przemycone do celi sto złotych (o to była niekiepska awantura), a to jakąś inną rzecz na wymianę. Od czasu do czasu miałem ochotę się wtrącić i powiedzieć im, żeby nie grali, ale po pierwsze brakło mi chyba odwagi, a po drugie nie należy się w więzieniu wtrącać w takie sprawy, bo z pewnością można tylko i wyłącznie narobić sobie wrogów i źle skończyć. Zdarzało się niekiedy tak, że nowy nie miał zupełnie nic. Wtedy małolat wymyślał, że będą grali o litr wody za każde rozdanie – wypija ten, kto przegra całego tysiąca. Zawsze przegrywał nowy. Niekiedy jak tej wody było po kilkanaście litrów, przegraną można było wymienić na coś innego. Jeden musiał się obciąć na „odwrotnego irokeza” – to znaczy wycinał sobie i wygalał „szlaczek” na łyso na środku głowy, inny musiał wypijać jakieś świństwa typu: pasta do zębów, płyn do zmywania i inne tym podobne, jeszcze inny obiecał, że kupi coś podczas najbliższej wypiski. I tak to w mniej lub bardziej nerwowej atmosferze toczyło się życie pod celą przejściowej. Dodatkowo małolat potrafił być upierdliwy dla nowo przybyłych meneli. Uprzykrzał im życie jak tylko mógł, zabierał rzeczy, lał na nich zimną wodę, kazał sobie robić pranie i tym podobne. Prymat siły nad rozumem jest w tym miejscu tak bardzo przerażający i oczywisty. Ponieważ te wszystkie sprawy coraz bardziej mnie wkurzały, zaczęło dochodzić pomiędzy nami do zadrażnień i konfliktów. Dzięki temu, że i jemu napisałem kilka odwołań, pismo do telewizji oraz że ogrywałem go w karty, trochę zależało mu na mojej opinii i dobrych stosunkach, ale nie mogło to trwać wiecznie.

Pomimo częstych wizyt u wychowawcy (oczywiście na takie tematy z nim nie rozmawiałem), w dalszym ciągu nie chciał mnie nigdzie przenieść, tak jak i Sławka. Tak sobie myślałem, że w końcu ta sytuacja eksploduje, ale lepiej nie martwić się kłopotami, póki one nie martwią się nami. Raz zdarzyło się, że przyprowadzili nam (dosłownie) pod celę klienta z padaczką alkoholową, trzepało nim ze dwa dni, zanim wywieźli go gdzieś do szpitala. Innym razem przywieźli dziadka, który nie umiał chodzić (był o kulach). Przypomnieli sobie, że parę lat temu nie zapłacił grzywny. Kiedy przyszli po niego, to siedział w domu sam z wnuczką, którą się opiekował, gdy rodzice byli w pracy. Co za sukces sądów, prokuratury i policji w wytropieniu i osadzeniu słynnego złoczyńcy!

I tak w „ciszy i spokoju” mijały pierwsze trzy miesiące. Na dniach przyszła „przedłużka”. Jej uzasadnienie było bardzo ciekawe: prokurator zamierzał przeprowadzić ze mną czynności procesowe (nigdy ich nie przeprowadził) i zamierzał badać moją pozostałą działalność przestępczą, którą zamierzał dopiero wykryć, a bał się, że będę wpływał na świadków lub w inny sposób utrudniał postępowanie. Czy ten osioł myśli, że z aresztu nie można kontaktować się ze światem zewnętrznym i załatwić, co się chce? Kogo on uważa za idiotę – siebie czy mnie? Każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że zawsze było można, można i będzie można się kontaktować i załatwiać interesy na zewnątrz. Tylko wielka obłuda całego wymiaru sprawiedliwości sprawia, że jest to koronny argument stosowania tymczasowego aresztowania. Ale obłuda i udawanie to podstawa całego tego systemu. Temida jest nie tylko ślepa, ale udaje głuchą. Po takiej argumentacji, jak ta zawarta w uzasadnieniu, wiedziałem, że długo jeszcze nie zobaczę świata na wolności. Sam mój pobyt nie przedstawiał takiego problemu (człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, a to mimo wszystko nie gułag), ale martwiła mnie sytuacja w domu, szczególnie zaś zbliżający się termin porodu. Prokurator się dobrze bawił: trzymał mnie w najgorszej norze w tutejszym areszcie, chciał odebrać mi prawo do opieki nad dziećmi i nie zgadzał się na żadne widzenia z rodziną. Ciekawe, ilu normalnych ludzi o normalnej psychice nie dostałoby co najmniej lekkiego zaburzenia umysłu?

Po pewnym czasie, to znaczy po ponad trzech miesiącach od aresztowania, prokurator chciał błysnąć swoją dobrocią i zrozumieniem i zgodził się na pierwsze widzenie – dokładnie w tym dniu, w którym lekarz wyznaczył Reni termin porodu. Na szczęście nie urodziła naszego potomka w areszcie, to by dopiero było! To widzenie to był dla mnie totalny odlot po takim czasie, w dodatku od razu przy stoliku same sensacje. Dwa dni po tym widzeniu Renia urodziła naszego drugiego chłopaka. To widzenie znacznie podniosło mnie na duchu, bo bardzo martwiłem się, jaka jest sytuacja w domu, jak sobie dają radę beze mnie i co się w ogóle dzieje?!

W końcu jednak udało mi się wywalczyć przeniesienie z tej przejściówki! Nie wiem, jakiemu zbiegowi okoliczności to zawdzięczam: zwolniły się miejsca w innych celach, nasz wychowawca szedł na urlop, czy coś jeszcze innego, ale udało się – razem ze Sławkiem przenieśli nas na blok „A”. Całe więzienie w Tarnowskich Górach składało się z dwóch bloków: starego („A”) i nowego („B”). Nowy był o wiele większy i tam znajdowały się wszystkie przejściówki, cele były tam większe (nawet dwudziestoosobowe) i wolałem znaleźć się na bloku „A”, co się udało. Nasza nowa cela była dziesięcioosobowa, ale razem z nami było nas tylko ośmiu. Bez problemu zajęliśmy wolne koja. Były one ułożone tak, że pod celą było dość dużo miejsca, poza pięcioma rzędami łóżek stały dwa stoły i ohydny kącik sanitarny.

W areszcie był stolarz, który za „ramkę szlugów” robił półki na książki i inne potrzebne rzeczy. Dzięki temu mieliśmy pod celą parę półek, między innymi na szkiełka, bo mieliśmy dwa (w początkowej fazie), także na książki oraz przybory toaletowe. Kącik sanitarny był zakryty starym kocem, żeby nam się przypadkiem z luksusu w głowach nie poprzewracało. Spacerniak był też trochę inny niż poprzedni. Był chyba trochę mniejszy tak „na oko”, w środku też były trzy ławki, ale cały był obudowany blachą falistą, a lato zbliżało się wielkimi krokami. Kiedy słońce zaczynało coraz bardziej grzać, blachy były coraz cieplejsze i w środku było prawie jak w saunie. Ale może to była jakaś ciekawa odmiana w tej monotonii? Pod tą celą też dość często wymieniali się odsiadujący. Chyba przez ten czas, kiedy tam siedziałem, przez celę przeszło dwadzieścia-trzydzieści osób. Bardzo szybko po naszym wejściu na nową celę wrócił jeden z wcześniej tam przebywających, o ile pamiętam, był na leczeniu czy rehabilitacji, a może na obserwacji psychiatrycznej. I tak po jego powrocie mieliśmy już pod celą trzy szkiełka i trzech z zarzutami z artykułu 148. Dwóch miało usiłowanie, trzeci zaś zlecenie. Pierwszy próbował zadźgać swojego szwagra nożem za to, że regularnie bił jego siostrę, a swoją żonę. Niestety, jak sam stwierdził, był dość mocno pijany i nie mógł znaleźć właściwego noża (z odpowiednio długim ostrzem) i dźgnął go w szyję za płytko, więc nie zabił go, lecz tylko mocno zranił, a że tuż obok był szpital, szwagier zdążył się tam dowlec i go odratowano. Rzeczywiście, sprawca tego czynu był tak pijany, że policja nie miała problemów, żeby go znaleźć i doprowadzić (spora dawka alkoholu była ujęta w aktach). Drugi podobno zlecił zabójstwo, ktoś kiedyś widział u niego broń, ktoś coś mówił i zarzut był. Trzeci wypadek był zaś najciekawszy i najbardziej interesujący. Kolega Andrzej, kiedy wjeżdżał do aresztu, miał zarzut zastraszania żony, ale z czasem wszystko się zmieniło. Okazało się, że usiłował pozbawić ją życia. A rzecz wyglądała następująco: pół roku przed aresztowaniem (a zarazem zgłoszeniem przestępstwa przez żonę) Andrzej, w stanie upojenia alkoholowego, strzelał do swojej żony z pistoletu, to znaczy trafił kilka razy w ścianę, która znajdowała się kilka metrów od niego. Po pół roku żona sobie o tym przypomniała i doniosła o tym na prokuraturę, ta zaś odnalazła ślady na ścianie i przedstawiła pierwszy zarzut. Według Andrzeja w sprawie chodziło o pieniądze (jak to zwykle bywa) i nacisk małżonki doprowadził do zmiany zarzutu na usiłowanie morderstwa (żeby chłop strzelał z pięciu metrów pięć razy i ani razu nie trafił, gdyby chciał?). Kiedy wpadliśmy pod celę, Andrzej siedział już prawie trzy lata. Poraził mnie jego optymizm! Oczywiście jego psychika była w tragicznym stanie, do szału doprowadzało go, że w ogóle nie widział dzieci (nawet Rzecznik Praw Obywatelskich nalegał na sąd, aby ten umożliwił mu widzenia z dziećmi, pomimo tego, że matka je ukrywała), ale w sumie jak na warunki, w których przebywał, był w nie najgorszej kondycji. Przeczytałem prawie wszystkie dokumenty w jego sprawie i powiedziałem mu, że nie ma szans, że go załatwią. Jeżeli chodzi o jakiekolwiek postępowania sądowe czy prokuratorskie, już wtedy byłem zdecydowanym pesymistą (w tym wypadku pesymista to dobrze poinformowany optymista) i tak jest do tej pory. Im dłużej byliśmy razem pod celą, im więcej pism do niego przychodziło, tym bardziej byłem przekonany, że będzie źle. Kiedyś, jak mnie o coś wkurzył (scysje są nieuniknione), powiedziałem mu bardzo złośliwie, że dostanie dwanaście lat. I tyle dostał w pierwszej instancji. Na szczęście mnie tam już wtedy nie było, ale do tej pory źle się z tym czuję. Podsumowując te trzy przypadki: śpisz na celi, na której śpi osiem osób, z tego trzem postawiono zarzut zabójstwa – do tej pory nie potrafię określić, co wtedy czułem i co o tym myślałem.

Jeżeli chodzi o pozostałych, to byli to różni dziesioniarze lub alimenciarze. A to po pijanemu wyniósł ktoś od kogoś telewizor wart pięćdziesiąt złotych (rok odsiadki – złapali go, bo nie umiał donieść do domu telewizora, był za ciężki) albo wyłudził kredyt na magnetowid (osiem miesięcy aresztu, wyszedł po którejś sprawie, nie wiem, jak się skończyła), albo siedział za alimenty za nie swoje dziecko – to majstersztyk. Klient rozwiódł się z żoną. Żona, jak to mówią, poszła w tango i zaszła w ciążę, ponieważ ojca dziecka nie było, na prośbę swojej, byłej już wtedy, żony, tytułem starej znajomości i ewentualnego pojednania, zgodził się wpisać siebie jako ojca (dureń!). Cały czas płacił alimenty na dwójkę swoich dzieci. Po wielu latach stracił pracę i przestał płacić (zresztą już tylko na jedno), wtedy była współmałżonka dodatkowo podała go do sądu o wszystkie zaległe alimenty na trzecie dziecko. Ten delikwent niestety trochę się podłamywał, bo cały czas na niego najeżdżałem albo za głupotę (że się dał wrobić), albo za to, że nie płacił (nie lubię alimenciarzy).

Oczywiście inni