Rusałka znad Biebrzańskich Bagien - Barbara Cholewa - ebook

Rusałka znad Biebrzańskich Bagien ebook

Barbara Cholewa

3,8

Opis

Maćkowi, zdolnemu studentowi biologii i zapalonemu przyrodnikowi, życiorysu można tylko pozazdrościć. Znakomite wyniki na uczelni, w perspektywie rozpoczęcie doktoratu. No i piękna narzeczona, w dodatku z dobrze sytuowanej rodziny. Kto by pomyślał, jak bardzo w jego życiu namąci jeden wyjazd na praktyki terenowe nad Biebrzańskie Bagna?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Barbara Cholewa 2007

Korekta: Magdalena Geraga

ISBN 978-83-7564-092-2

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Dedykacja

Dla mojej Mamy

Motto

„Wszystko na tym świecie jest po coś…”

Rozdział I

Kwietniowe słońce nad Biebrzą chyliło się już ku zachodowi. Dzień, jak na tak wczesną porę roku, był wyjątkowo ciepły. Pod wieczór czuło się rześki, wiosenny chłód, ale w dzień temperatura przekroczyła dwadzieścia stopni. Podczas gdy na południu kraju można było jeszcze szusować na nartach, tutaj, nad Biebrzą, wszyscy już dawno zapomnieli o śniegu. I chociaż ten zakątek kraju uznany został przez meteorologów za polski biegun zimna, to tegoroczna wiosna tego nie potwierdzała. Tylko ten, kto zna te nadbiebrzańskie strony, potrafi w pełni ocenić ich niepowtarzalne piękno. Piękno niezależne od pory roku czy dnia.

Tego dnia zachód słońca nad Biebrzą był wyjątkowo urokliwy. Słynne Biebrzańskie Bagna wyglądały bardzo przyjaźnie. W taki wieczór nie pamięta się o ich mrocznych tajemnicach. Jednak legend o ich złej sławie krążyło w okolicznych wioskach bardzo dużo.

Zaledwie dwa lata temu odnaleziono starą Justynę z pobliskiej wioski, a właściwie to, co po niej pozostało. Pięć lat wcześniej, wiosną 1980 roku, zapędziła się na moczary w poszukiwaniu swojej krowy. Nigdy stamtąd nie powróciła. Rodzina zgłosiła milicji jej zaginięcie i równocześnie próbowała szukać na własną rękę. Po kilku dniach poszukiwań zarówno milicja, jak i rodzina dały sobie spokój. Bagna nie przywykły do oddawania swoich ofiar. Tylko czasami wśród okolicznej ludności krążyły pogłoski, że znowu ktoś widział unoszącego się nad moczarami ducha starej Justyny. Najprawdopodobniej były to opary mgły formujące się w różne dziwne kształty, ale ludzie wiedzieli swoje. W takie dni, gdy znowu ktoś przynosił wieść, że widział krążące widmo ducha Justyny, jakaś niewielka postać podążała w kierunku bagien, żeby przez zapalenie świeczki zapewnić spokój jej duszy. Była to Zosia, wnuczka starej Justyny, dla której bagna były czymś więcej niż mokrymi terenami cieszącymi się złą sławą. Były jej miłością. Nauczyła ją tego bezwiednie babka, stara wieśniaczka, opowiadając dziecku niezliczone historie związane z moczarami. Jedna z nich szczególnie utkwiła w pamięci Zosi. Była to opowieść o księżniczce uwięzionej na bagnach przez okrutnego ojca, który nie pozwolił córce na poślubienie ukochanego rycerza. Dziewczynka z wypiekami na twarzy słuchała o pochłonięciu rycerza przez bagna w czasie poszukiwań ukochanej, wreszcie o ukazującej się w każdy piątek, w który to dzień, jak krążyła legenda, bagna miały wciągnąć w swą czeluść zakochanego wojaka, jakiejś olbrzymiej postaci w czarnej, ciężkiej zbroi, wreszcie o tym, że duch rycerza przestał się ukazywać w momencie podjęcia przez okrutnego ojca decyzji o wybudowaniu kościoła, który miał być zadośćuczynieniem za grzech rozdzielenia zakochanych.

Słoneczny dzień sprzyjał jednak myśleniu o rzeczach miłych i przyjemnych, a nie o ponurych historiach związanych z moczarami.

W taki to kwietniowy wieczór groblą szło dwoje młodych ludzi. Można by powiedzieć, że była to bardzo piękna para, gdyby słowo „para” pasowało do nich. Ale tak nie było, bo choć obydwoje byli bardzo młodzi i urodziwi, to coś ich od siebie zdecydowanie różniło.

Byli to Maciek Chojewski i Zosia Zaburzanka, wnuczka owej słynnej Justyny z bagien. Maciek, dwudziestoczteroletni student Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, był wysokim, bardzo przystojnym młodzieńcem, o jasnych, gęstych włosach, które w wyjątkowo niesforny sposób układały się na jego głowie i często denerwowały ich właściciela.

Nie wiadomo, czy to z powodu włosów opadających na czoło w bardzo drażniący sposób, szczególnie gdy były za długie, bo ich posiadacz nie miał czasu albo pieniędzy, żeby pójść do fryzjera, czy było to coś, z czym Maciek przyszedł na świat, w każdym razie nawet z daleka można było go rozpoznać po charakterystycznym ruchu głowy, gdy próbował odrzucić z czoła burzę włosów.

Chociaż Maciek pochodził z maleńkiej wioski, zagubionej gdzieś pośród mazurskich jezior, widać było po nim wielkomiejską ogładę. Był ubrany w bardzo modne dżinsy, taką samą kurtkę i drogie skórzane buty, kończące się aż w połowie łydki. Na zakup tych butów mógł sobie pozwolić tylko dzięki korepetycjom, na które biegał kilka razy w tygodniu, udzielając lekcji niezbyt garnącym się do nauki uczniom z bogatych domów. Rodzice Maćka, małorolni chłopi utrzymujący się z niewielkiego gospodarstwa, robili wszystko, żeby syn, z którego byli bardzo dumni, mógł ukończyć uniwersytet. Chłopak był jedynakiem, co w przypadku wiejskich rodzin jest czymś bardzo rzadkim, ale matka Maćka, z powodu zaniedbań lekarzy i komplikacji, które nastąpiły po porodzie, nie mogła mieć więcej dzieci. Dlatego z mężem Franciszkiem dmuchali i chuchali na swojego jedynaka, nie zmuszając go do tak ciężkiej pracy na roli, jaka była udziałem innych wiejskich dzieci. Z tego też powodu marzeniem Maćka nie była, tak jak w przypadku większości młodych ludzi, ucieczka do miasta i uprawianie jakiegoś „miastowego” zawodu. Już w pierwszej klasie liceum wiedział, że swoją przyszłość zwiąże może nie tyle z rolnictwem, co na pewno z przyrodą. Wahał się co do wyboru kierunku studiów, ale ostatecznie zdecydował się na studiowanie biologii na Uniwersytecie Warszawskim.

Na ten sam kierunek studiów zdecydował się jego najbliższy przyjaciel z ławki szkolnej, Jurek Waligurski. Obaj chłopcy znali się od zawsze. Jurek, szczupły, ciemnowłosy chłopak, był synem nauczycieli z miejscowej szkoły. Państwo Waligurscy, którzy oprócz niego mieli jeszcze dwie młodsze córki, musieli także mocno zaciskać pasa, żeby wysłać syna na studia do Warszawy. Pensje nauczycielskie nie pozwalały na rozrzutne życie. Patrzyli z sympatią na przyjaźń syna z Maćkiem. Później bez zbędnych dyskusji zaakceptowali wybór syna dotyczący kierunku studiów.

A chłopcy jeszcze w szkole podstawowej, może dzięki świetnemu nauczycielowi biologii, wielkiemu pasjonatowi przyrody, zakochali się w pięknie jezior, łąk, pól i lasów. Niejednokrotnie, kiedy powinni byli siedzieć nad lekcjami, uciekali do lasu albo w pola, żeby z bliska obserwować życie roślin, ptaków i zwierząt. Chociaż obaj bardzo zdolni, często dostawali dwóje za nieodrobione lekcje. Zamiast ślęczeć nad rachunkami i rozprawkami z polskiego, woleli udawać słynnych indiańskich tropicieli.

Niezapomniane wrażenie wywarła na nich, a szczególnie na Maćku, szkolna wycieczka zorganizowana przez profesora Zarzyckiego, który był ich wychowawcą w liceum, do Doliny Rospudy. Profesor, znający niemal każdy metr kwadratowy doliny na pamięć, godzinami potrafił opowiadać swoim uczniom o tym jednym z najcenniejszych obszarów torfowiskowych w Polsce. Wtedy to, jak później mawiał Maciek, bagna rzuciły na niego urok i przyciągały go do siebie jakąś magnetyczną, niewytłumaczalną siłą.

Nawet ich życie uczuciowe przebiegało podobnie. Będąc na drugim roku studiów, poznali w czasie wakacji dwie studentki medycyny z Warszawy, Ewę i Joannę, i od dwóch lat stanowili, przynajmniej według przyjaciół i znajomych, dwie nierozłączne pary. Koledzy robili nawet zakłady, że dwaj przyjaciele staną na ślubnym kobiercu ze swoimi wybrankami w tym samym dniu.

Dzisiaj Maciek jednak nie myślał jeszcze o tak, jak by się zdawało, odległej przyszłości. Już drugi rok z rzędu przyjeżdżał nad Biebrzę na obóz naukowy z siedmioma innymi kolegami. Wśród kolegów nie mogło oczywiście zabraknąć Jurka. Podobnie jak pozostali, obaj przyjaciele wybrali sobie tematy pracy magisterskiej związane, ogólnie mówiąc, z nadbiebrzańską przyrodą. Obóz miał się rozpocząć w maju. Ponieważ kontakt z wioską leżącą gdzieś na końcu świata był bardzo utrudniony, a jedyny telefon we wsi należał do sołtysa, Maciek przyjechał wcześniej, żeby się zorientować, czy pan Zaburz, tak jak poprzedniego lata, wynajmie im starą drewnianą chatę po swoich rodzicach, w której bez krępowania kogokolwiek mogliby się rozłożyć ze sprzętem wypożyczonym z uniwersytetu: z książkami, atlasami i innymi pomocami naukowymi. Zaburz bardzo chętnie przystał na wynajęcie chaty. Chociaż w zwykłym wiejskim domu Zaburzów się nie przelewało i liczył się każdy grosz, gospodarz dobrze potraktował biednych studentów i cena, którą wyznaczył za sześciotygodniowy pobyt, nie była wygórowana. Na dodatek polecił swojej córce, siedemnastoletniej Zosi, żeby pomogła panu Maćkowi w przygotowaniu domku na przyjęcie pozostałych kolegów, którzy mieli dojechać na początku maja.

Tymczasem Maciek, zamiast zajmować się omiataniem pajęczyn, noszeniem drewna na opał i wody z pobliskiej studni oraz wykonaniem drobnych napraw w celu doprowadzenia domu do stanu używalności, szedł z Zosią nadbiebrzańską groblą, wypatrując oznak budzenia się do życia z zimowego snu zwierząt i roślin.

Zosia, prześliczna dziewczyna o typowo słowiańskiej urodzie, miała oczy jak chabry i dwa jasne, niezwykłej grubości warkocze. Była jakby troszkę nie z tej epoki. Podczas gdy jej koleżanki robiły wszystko, żeby jakimś cudem wymusić na rodzicach zakup modnych dżinsów, chodziły na dyskoteki, nosiły krótko obcięte włosy, ona była ubrana w starą spódnicę, przerobioną ze spódnicy babki Justyny, uszytą przez matkę bluzkę ze zwykłego kretonu, a w dodatku, idąc z przystojnym studentem z Warszawy, była bosa.

Ani narzekania matki, ani wieczne utyskiwania ojca nie mogły jej zmusić do porzucenia cygańskiego trybu życia. Ukochała Bagna Biebrzańskie tak jak kiedyś jej babka, Justyna. I chociaż bagna zabrały babce życie, miłość do nich, jaką przekazała wnuczce, pozostała. Po ukończeniu szkoły podstawowej, gdzie, delikatnie mówiąc, nie wykazała się ani specjalnymi talentami, ani zbytnią pilnością, nie paliła się do kontynuowania nauki.

Jednak pan Zaburz, wykazując się zdrowym chłopskim rozsądkiem, wiedząc, że małe gospodarstwo podzielone w przyszłości na córkę i jej trzech młodszych braci nie wyżywi tak licznej gromady, zmusił córkę, aby podjęła dalszą naukę w szkole ogrodniczej w pobliskim miasteczku. Nie był to bardzo duży wysiłek, tak że po spełnieniu niewdzięcznego codziennego obowiązku szkolnego i po wykonaniu wszystkich czynności gospodarskich narzuconych jej przez rodziców Zosia zawsze miała czas, aby pobiec na bagna. Niektórzy co bardziej przesądni sąsiedzi mówili, że to babka Justyna ją wzywa. Ale kto w dwudziestym wieku wierzyłby w takie rzeczy?!

Maciek pamiętał Zosię z poprzedniego roku jak przez mgłę. Zaskoczyła go jej wyjątkowa uroda, ale była to jeszcze uroda dziecka. Pamiętał tylko rumieniącą się bez przerwy i bardzo nieśmiałą panienkę, dla której zamiana paru słów ze studentem z Warszawy, pod nieobecność rodziców przeważnie zajętych w polu, stanowiła nieopisaną mękę.

– Tak musiała wyglądać Zosia z „Pana Tadeusza” – pomyślał Maciek. – Tak samo śliczna i tak samo nieśmiała.

Zresztą, zdaniem sąsiadów, Zośka od Zaburzów chętniej rozmawiała z ptakami i zwierzętami na bagnach niż z innymi ludźmi.

Teraz było jednak inaczej. Zaraz po „ugadaniu się” Maćka z ojcem co do wynajęcia chaty dziadków, odezwała się pierwsza:

– Chce pan, to pokażę, gdzie gniazdują bataliony. Jest ich w tym roku wyjątkowo dużo. A, i wiem, gdzie gniazdo ma para żurawi.

Maciek niepewnie spojrzał na dziewczynę.

– Chcesz powiedzieć, że wiesz, gdzie są bataliony? To część tematu mojej pracy magisterskiej!

A dziewczyna ciągnęła dalej:

– Wiem też, jak podejść najbliżej do łosi. W zimie to nie ma żadnego problemu, żeby je zobaczyć, bo nieraz podchodzą pod same okna, ale teraz to tylko ja wiem, jak się do nich zbliżyć.

– No, no. Nie brak ci chełpliwości.

Chłopak nie wiedział, co o tym myśleć. Ale Zaburz, słysząc ich rozmowę, odezwał się:

– Dziewczyna zna bagna lepiej niż swój dom rodzinny. Zna tam chyba każdy centymetr ziemi. Próbowaliśmy z matką wybić jej z głowy włóczenie się po bagnach, szczególnie po tym, co się zdarzyło mojej teściowej. Ale że musiałbym wiązać ją codziennie powrozem, tośmy machnęli ręką. Byle zrobiła to, co do niej należy, w gospodarstwie. Chłopcy są jeszcze za mali, żeby pracować, a i tak się garną do roboty o wiele bardziej niż ona.

Zosia pokornie schyliła głowę, słysząc te uwagi ojca, ale dusza jej śmiała się na myśl, że przynajmniej dopóki we wsi będą studenci, dopóty może bez narażania się na zbędne zrzędzenie ze strony rodziców przebywać na bagnach do woli.

– Dlaczego chodzisz bez butów? – Chłopak bez specjalnego zainteresowania, ale trochę zaintrygowany spojrzał na bose stopy idącej u jego boku dziewczyny. – Przecież to dopiero kwiecień, zaziębisz się!

– E, tam. – Zosia machnęła ręką. – Nic mi nie będzie. Ja nigdy nie choruję. W butach nie wyczułabym topieli, a na bosaka zawsze wiem, gdzie można stanąć, żeby bagna nie wciągnęły.

Maciek z coraz większym niedowierzaniem spoglądał na dziewczynę. Było w niej coś niespotykanego, a nawet jakby coś mistycznego.

– Matka się o ciebie nie boi? Szczególnie po tym, co się zdarzyło twojej babce?

Dziewczyna nagle spochmurniała.

– Babka ratowała naszą Krasulę. Krowa za ciężka, nie dała rady. Ale pst!

Zosia pokazała Maćkowi na migi, że ma być cicho. Byli dobrych parę kilometrów od domu. Zbliżali się właśnie do zarośli. Dziewczyna, jakimś sobie tylko znanym sposobem albo szóstym zmysłem, wyczuła obecność prawowitych mieszkańców tej krainy. Maciek, starając się stąpać jak najciszej i nie dotykać gałązek leżących na ziemi, posłusznie podążał za swoim, zdobytym w tak nieoczekiwany sposób, przewodnikiem. Jeszcze dwa kroki i ujrzał, zaledwie może dziesięć metrów od miejsca, gdzie stali, majestatycznie wyglądającego łosia, który spokojnie, jakby nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, ogryzał korę z drzewa. Chłopak stał w niemym zdumieniu. W ubiegłym roku obserwował z kolegami łosie w tym rejonie, ale było to zawsze z bardzo dużej odległości. Nie miał pojęcia, że to przepiękne, płochliwe zwierzę pozwoli się podejść tak blisko.

Tymczasem mała czarodziejka znowu bezgłośnie dała znać Maćkowi, że czas się wycofać, zanim łoś dojdzie do wniosku, że ktoś mu chce przeszkodzić w kolacji.

Dni, które potem nastąpiły, miały na zawsze pozostać w pamięci młodego naukowca. W oczekiwaniu na kolegów, nie chcąc zupełnie zawieść ich zaufania, Maciek nawet kosztem snu wykonywał niezbędne prace w chacie, w której mieli zamieszkać.

Kiedy tylko Zosia zdołała się uporać z obowiązkami szkolnymi i gospodarskimi, natychmiast szli podziwiać kolejne cuda nadbiebrzańskiej przyrody. Przemierzali codziennie całe kilometry. Dziewczyna sobie tylko znanymi sposobami potrafiła przeprowadzić Maćka przez pas trzcinowisk okalających rzekę i dojść do strefy turzycowisk znajdujących się teraz pod wodą. Stąd, pośród obsychających rozlewisk, mogli obserwować majestatycznie kroczące żurawie. Czasami brali rowery i jechali nad Brzozówkę. Kiedyś o mało nie weszli na parę dzików odpoczywających w tak licznych tu łozinach. Widzieli przemykające się lisy i jenoty. Podziwiali białe dywany zawilców i żółte kobierce kaczeńców. Raz, mając zgodę rodziców dziewczyny, poszli oglądać wschód słońca nad Biebrzą, gdy cały świat, otulony jeszcze nocnymi mgłami i oparami rzecznymi, z niechęcią budził się ze snu. Maciek, całe życie marzący o dalekich, egzotycznych podróżach, doskonale wiedział, że widok kilkunastu czapli stojących nieruchomo nad rzeką niczym powyginane pnie drzew, mógłby zadowolić najbardziej wytrawnego podróżnika.

Jak na kwiecień, cały czas było wyjątkowo ciepło. Ptasie koncerty rozpoczęły się na dobre. Usłyszeli nawet gulgoczącego cietrzewia, który czując, że przyroda przyspiesza, zdecydował się nie czekać do maja. Wszystko zieleniło się w oczach.

Pewnego popołudnia zapędzili się tak daleko od domu, obserwując wiosenne przeloty gęsi i wsłuchując się w metaliczne trąbienie żurawi, że zanim się spostrzegli, zrobiło się ciemno.

– Zosiu, zobacz! – zawołał Maciek, spoglądając w rozgwieżdżone nad ich głowami niebo. – Spadające meteoryty! Szybko, zamknijmy oczy i pomyślmy sobie jakieś życzenia!

Ta posłusznie wykonała polecenie.

– Co sobie pomyślałaś? – Bo ja chciałbym co roku tutaj przyjeżdżać, a ty?

Dziewczyna zmieszała się i z pokraśniałymi policzkami niepewnie spojrzała na pytającego. Ale zaraz odzyskała rezon i odpowiedziała:

– Nie wolno takich życzeń wypowiadać na głos, bo się nie spełnią.

Maciek zaśmiał się wesoło, nie próbując nawet znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego nagle poczuł się bardzo szczęśliwy.

– Wracajmy, bo i tak już będę się musiał gęsto tłumaczyć przed twoimi rodzicami. Już się pewnie niepokoją i myślą, że nas bagna pochłonęły.

Tego wieczoru Maciek nazwał Zosię Rusałką.

Rozdział II

– Co za upalny maj! – powiedziała Ewa do swojej przyjaciółki Joasi, podając jej szklankę wody mineralnej. – Nie mam pojęcia, jak przetrwamy sesję egzaminacyjną, jeżeli takie temperatury utrzymają się jeszcze trochę. Nie mam już siły do tego ciągłego wkuwania. Myślę, że jeszcze trochę, a głowa z trzaskiem pęknie mi na pół.

– Bo jesteś zdecydowanie za ambitna – odrzekła Joanna. – Musisz być zawsze najlepsza? Ja będę szczęśliwa, jak moja średnia z ostatniej sesji wyniesie powyżej trzech i pół. Mając taki zawód i tak musimy się uczyć całe życie. Dlatego zamiast samych piątek, jak tego wymaga od ciebie twój papcio, wolę się trochę częściej zabawić. Nawet kosztem stopni.

Obie dziewczyny, Ewa Herman i Joanna Wieczorkiewicz, siedziały w pokoju Ewy w willi państwa Hermanów na Saskiej Kępie.

Ewa, córka znanego profesora medycyny i świetnego ginekologa, była wysoką, zgrabną brunetką o kocich, zielonych oczach.

Rozmawiała ze swoją przyjaciółką tak jak wszystkie zaprzyjaźnione dziewczyny na całym świecie rozmawiają ze sobą, ale uważny obserwator od razu zauważyłby, że całą jej postać charakteryzuje jakaś niebywała duma.

Koledzy i koleżanki z roku uważali, że jest zarozumiała. Nie przysparzało jej to zbyt wielu przyjaciół na studiach. Nie cierpiała jednak bardzo z tego powodu. Jak gdyby była ponad to.

Ewa miała kochającą rodzinę składającą się z rodziców, zamężnej siostry Magdy, piastunki Gieni, która opiekowała się nią od drugiego miesiąca życia, a która teraz zajmowała pozycję gosposi, oraz prawdziwego wilczura o wdzięcznym imieniu Apacz. Ponadto miała przyjaciółkę Joannę i swojego Maćka.

Joanna, córka skromnej urzędniczki, była całkowitym przeciwieństwem swojej przyjaciółki. Niezbyt wysoka, ruchliwa blondynka z burzą naturalnych loków, miała – jak utrzymywał jej chłopak, Jurek Waligurski – największe, najpiękniejsze i najbardziej niebieskie oczy na świecie. Pani Wieczorkiewiczowa sama wychowywała córkę. Ojciec Joanny, inżynier pracujący w biurze projektów, zmarł nagle na atak serca, gdy Joasia miała zaledwie dwa lata. Po jego śmierci matce zaproponowano skromną posadę w tymże biurze. Dziecko wychowywali praktycznie dziadkowie, dzięki którym Joanna poznała smak prawdziwego domu. Z matką widywały się tylko wieczorem, gdy ta przychodziła odebrać swój skarb, jak często nazywała Joasię. To jednak dzięki dziadkom, którzy starali się wychować wnuczkę jak najlepiej, dziewczyna doszła do czwartego roku studiów medycznych. W liceum, zawsze skłonna do zabaw i różnych psot, zwana była przez przyjaciół Iskierką. Nie wykazywała się też zbyt wielką pilnością, przynajmniej w pierwszych klasach liceum. Później jednak dzięki babci, która w młodości była pielęgniarką i zawsze podkreślała, że żaden inny zawód nie daje tak wysokiego statusu społecznego jak lekarz, Joanna ostro wzięła się do pracy. Maturę zdała całkiem przyzwoicie i za pierwszym podejściem dostała się na Wydział Lekarski Warszawskiej Akademii Medycznej. Dla całej rodziny było to bardzo wielkie przeżycie. Dziadków rozpierała duma, a i Joanna, początkowo nie do końca przekonana do kierunku studiów, doszła ostatecznie do wniosku, że dokonała właściwego wyboru.

Częste wizyty w domu na Saskiej Kępie u przyjaciółki, Ewy, jeszcze bardziej utwierdziły ją w tym przekonaniu.

Cały klan Hermanów, z wyjątkiem gosposi Gieni oraz psa Apacza, składał się z samych lekarzy. Ojciec, ginekolog, oprócz wykładów na Akademii Medycznej prowadził prywatny gabinet. Matka, pediatra, pracowała w społecznej służbie zdrowia. Siostra Magda, starsza od Ewy o całe pięć lat, poszła w ślady ojca i robiła, podobnie jak jej mąż, specjalizację w dziedzinie ginekologii i położnictwa.

Chłonąc atmosferę naukowych dyskusji o ostatnich nowinkach przynoszonych i przywożonych z całego świata do domu Hermanów przez bardzo częstych gości, Joanna na zawsze połknęła bakcyla medycyny. Z myślą o ojcu, którego wcale nie pamiętała, postanowiła w przyszłości poświęcić się kardiologii.

Dziewczyny spotkały się i zaprzyjaźniły zaraz na początku studiów. Wiele studentek, którym nie dane było dostąpić sympatii Ewy, bardzo dziwiło się tej przyjaźni. Dziewczyny były tak różne od siebie, że trudno było uwierzyć, że tak dobrze się dogadywały. Co złośliwsi twierdzili, że Joannie imponował lekarski dom Hermanów, a Ewa zawsze potrzebowała kogoś, kto by ją uwielbiał i podziwiał, co nie byłoby takie proste, gdyby przyjaźniła się z dziećmi rodziców o podobnym statusie społecznym. Mimo tych wszystkich różnic, dziewczyny łączyła naprawdę wielka przyjaźń.

Dzisiaj jednak, mimo trwającej sesji egzaminacyjnej, żadna z nich nie myślała o nauce. Rodzice postanowili wydać wielkie przyjęcie z okazji nominowania pani Hermanowej na dyrektora jednego z warszawskich szpitali pediatrycznych. Zapowiadała się wspaniała zabawa z tańcami, która z uwagi na piękną pogodę miała się odbyć w ogrodzie. Tak więc dziewczyny postanowiły chwilowo zapomnieć o czekających je egzaminach i zajęły się o wiele bardziej frapującym tematem mody. Na co dzień ubierały się tak jak większość młodzieży na całym świecie w schyłkowym okresie dwudziestego wieku. Dżinsy, bluzki, sweterki, w poszukiwaniu których nieraz buszowały po Bazarze Różyckiego, stanowiły podstawę ich garderoby. Joanna, która nie przykładała aż tak wielkiej wagi do swojego wyglądu, a ponadto nie chciała nadwyrężać skromnych środków finansowych swojej matki i dziadków, była z takiej sytuacji całkiem zadowolona. Natomiast Ewa, która szyk odziedziczyła po matce, lubiła od czasu do czasu, nawet na wykłady, ubrać się w bardzo wyszukanym stylu. Nie było to zbyt trudne, bo ojciec, który często uczestniczył w międzynarodowych sympozjach lekarskich, przywoził ukochanej córeczce kreacje będące ostatnim krzykiem mody w Paryżu, Londynie czy Rzymie.

W tym uroczystym dla Hermanów dniu zarówno Ewa, jak i Joanna postanowiły zrobić przyjemność nowej pani dyrektor i swym wyglądem podkreślić wagę chwili. Jednym słowem, postanowiły zaprezentować się wystrzałowo!

– Nie mogę się zdecydować, którą mam włożyć – powiedziała Ewa, patrząc na dwie rozłożone na fotelach sukienki. – Powinnam włożyć tę błękitną, bo to ostatni prezent od ojca. Ale wiesz, że kocham wszystkie odmiany czerwieni, i ta druga w kolorze wina jakoś bardziej do mnie pasuje.

– Przymierz obydwie – poradziła Joanna. – Ja nie mam problemu. Wystąpię w tej białej w różowe kwiatuszki. Wiesz, dziadkowie odkładali przez parę miesięcy, żeby mi coś kupić na specjalne okazje. No, ale wkładaj!

Joanna z podziwem patrzyła na przyjaciółkę paradującą po pokoju najpierw w czerwonej, a później w błękitnej sukience. Po dobraniu butów i dodatków szala przechyliła się zdecydowanie na korzyść sukni w kolorze czerwonego wina.

Te dywagacje na temat romantycznych szczegółów kobiecego stroju zostały przerwane w sposób dość gwałtowny.

– Ewa! Wołam i wołam od pół godziny! – Zasapana pani Gienia weszła do pokoju, nawet nie zadając sobie trudu, żeby zapukać.

Pani Gienia, bezdzietna wdowa pochodząca z jednej z podwarszawskich wsi, pracująca u Hermanów od lat dwudziestu sześciu, czyli od przyjścia na świat ich starszej córki, Magdy, pełniąca aktualnie obowiązki gosposi, była bardziej członkiem rodziny niż płatną służącą. Nie posiadając nikogo bliskiego, kochała wszystkich członków klanu Hermanów, nie wyłączając Apacza, miłością gorącą i bezgraniczną. Wychowała obydwie córki doktorostwa, ale szczególnym uczuciem darzyła Ewę. Po jej urodzeniu pani Hermanowa dość długo chorowała i pani Gienia miała Ewę wyłącznie dla siebie. Teraz wyglądała na bardzo wzburzoną.

– Ten łajdak, Józek, obiecał ryby na dzisiejsze przyjęcie – wysapała. – Obiecał, że wytrzaśnie świeżutkie ryby, tyle co złowione, choćby spod ziemi. A teraz przysłał swojego syna z wiadomością, że z ryb nici. I co ja mam zrobić? Pan doktor nie wyobraża sobie przyjęcia bez ryb. Ja mam pełne ręce roboty. Ciasto w piekarniku. Dziewczynki, skoczcie na bazar, może uda się wam dostać jakąś świeżą rybę!

Obie dziewczyny, wyrwane tak brutalnie z romantycznego świata mody, roześmiały się serdecznie. Rybne zmartwienie pani Gieni bardzo je rozbawiło. Widząc jednak zdenerwowanie niani i gosposi w jednej osobie, pierwsza odezwała się Joanna:

– Niech Gienia się nie denerwuje. Jakoś zaradzimy temu rybiemu kłopotowi. Ja już właśnie miałam wychodzić. Ewa pójdzie ze mną i razem kupimy ten tak pożądany towar. Ta gruba handlarka w budce na końcu bazaru na pewno będzie coś miała.

Pani Gienia z wdzięcznością spojrzała na dziewczynę.

– Tylko żeby były świeże! – dodała.

Bardzo lubiła Joannę. Uważała, że zamkniętej w sobie, poważnej Ewie przyjaźń trzpiotowatej, zawsze wesołej dziewczyny przynosi dużo korzyści. Niejednokrotnie wspierała Joannę, gdy ta chciała wyciągnąć przyjaciółkę gdzieś na tańce albo do klubu studenckiego.

– Jaka szkoda, że nie ma chłopców – westchnęła po raz setny tego dnia Ewa, schodząc za Joanną po schodach. – Maciek wprawdzie woli stare, drewniane chaty niż przyjęcia w najbardziej eleganckich salonach, ale tak bardzo mi go brakuje.

À propos – miałaś ostatnio jakąś wiadomość od Jurka?

– Nie – powiedziała Joanna – ostatni list dostałam na początku ubiegłego tygodnia. Ten, o którym ci mówiłam. Pewnie dzisiaj coś przyjdzie. A ty? – zapytała.

– Ja też ostatnią wiadomość miałam w ubiegłym tygodniu.

– Chłopcy wydają się bardzo zadowoleni – dodała Joanna. – Udało im się już do tej pory zebrać mnóstwo materiału naukowego. Jurek mi pisał, że mają jakiegoś miejscowego przewodnika czy przewodniczkę, bez której nie zebraliby ani połowy tego wszystkiego, co potrzebne im do napisania prac.

– Cieszę się – Ewa przez chwilę znalazła się w marzeniach w ramionach ukochanego. – Maćkowi bardzo zależy na pozostaniu na uczelni. Chciałby napisać doktorat o przyrodzie nad Biebrzą. Wiesz, że powstał projekt utworzenia Biebrzańskiego Parku Narodowego. Maciek bardzo się w to zaangażował. Ale nie wiem, czy mu się uda. Ten mały rudy Wiesiek, no wiesz, ten, który się do ciebie przystawia, też ma wielką chrapkę na stanowisko asystenta, a prawdopodobnie będzie tylko jedno miejsce… No, ale zajmijmy się teraz polowaniem na ryby, bo inaczej nasza pani Gienia gotowa umrzeć na atak serca – zadecydowała Ewa, wchodząc do królestwa ukochanej piastunki, aby zabrać siatkę na zakupy.

Gawędząc jeszcze po drodze o swoich ukochanych, dotarły wreszcie na bazar, gdzie, wbrew obawom pani Gieni, bez trudu zdobyły świeżutkie, przynajmniej według zapewnień grubej handlarki, ryby. Joasia pospieszyła do dziadków, gdzie razem z matką jadały codziennie obiady, a Ewa, dzierżąc siatkę pełną ryb, udała się w kierunku domu.

Miłość do Maćka spadła na Ewę jak grom z jasnego nieba. Ta dumna dziewczyna, nieskłonna do zwierzeń, wielokrotnie powtarzała Joannie, że jeżeli nie spotka miłości swojego życia, to wcale nie wyjdzie za mąż. I chociaż na miejsce u jej boku miało ochotę wielu kolegów, nie tylko z uczelni, bardzo rzadko umawiała się na randki. Denerwowała ją głupota większości wielbicieli, którzy po kilku randkach próbowali ją zaciągnąć do łóżka.

Joanna, w przeciwieństwie do niej, randkowała na zabój. Umawiała się z chłopakami już w pierwszej klasie liceum. Łamała serca na prawo i lewo, spotykając się czasem z dwoma chłopakami równocześnie. Nawet kiedy była już dziewczyną Jurka, nieraz zdarzało się jej wyskoczyć z jakimś kolegą z roku do kina czy na prywatkę.

Obie przyjaciółki poznały swoich chłopców przebywając w 1983 roku, po ukończeniu drugiego roku studiów, na wakacjach w małej wiosce rybackiej niedaleko Węgorzewa. Wynajęły pokój w prywatnym niewielkim domu. Nie był to może elegancki pensjonat, jakich tutaj przybywało, ale Ewa wiedziała, że Joanna nie może pozwolić sobie na zbytnie luksusy. Dlatego, chcąc przynajmniej część wakacji spędzić z przyjaciółką, zrezygnowała ze swoich przyzwyczajeń. Zamieszkały więc w skromnym, lecz schludnie wyglądającym domu, z czystymi pokojami i wspaniałymi posiłkami przygotowywanymi przez gospodynię. Na dodatek pewne niedogodności, jak mycie się w misce czy brak ubikacji wewnątrz domu, rekompensował im wspaniały widok z okna ich pokoju na przepiękne jezioro Święcajty, pełne o tej porze żaglówek, kajaków i wszelkiego rodzaju łódek. Pogoda dopisywała. Opalały się, kąpały, pływały kajakiem po jeziorze. Wieczorami spotykały się z innymi młodymi ludźmi przybyłymi tutaj z całej Polski. Trochę romansowały, szczególnie ciągle zakochana Joanna, i śpiewały przy ogniskach, gdzie dwie ładne dziewczyny były mile widziane, szczególnie przez męską część młodej społeczności.

Pewnego dnia, w drugim tygodniu swojego pobytu, wypłynęły jak co dzień kajakiem na jezioro. Nic nie wskazywało na zmianę pogody. Rano niebo było lazurowe, bez jednej chmurki. Słońce świeciło bardzo mocno. Zmęczone wiosłowaniem postanowiły odpocząć w przybrzeżnych szuwarach. Początkowo obserwowały leszcze i liny, „chodzące” po zarośniętym wspaniałymi roślinami wodnymi dnie jeziora i całą masę pływającego drobiazgu wodnego, którego nie potrafiły nazwać. Niedaleko od nich pluskały się w wodzie całe gromady wodnego ptactwa, przeważnie kaczek. Ale czy to z powodu zmęczenia wiosłowaniem, czy z powodu zmieniającego się ciśnienia powietrza, obie naraz poczuły ogarniającą je nagle wielką senność.

– Muszę się koniecznie zdrzemnąć, inaczej nigdzie nie dopłynę – stwierdziła Joanna, ziewając szeroko.

– Dziwne, ale mnie też bardzo się zachciało spać – powiedziała Ewa.

– Myślę, że możemy pozwolić sobie na małą drzemkę, do brzegu niedaleko i nic nam tu chyba nie grozi – dorzuciła.

Chociaż mały kajak nie pozwalał na zbyt wygodną pozycję i drzemka odbywała się na siedząco, obie dziewczyny zapadły w głęboki sen.

Pierwsza obudziła się Ewa. A właściwie obudził ją krzyk jakiegoś ptaka. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Rozejrzała się trochę nieprzytomnie. Wrzeszczący ptak odezwał się ponownie, jakby chciał wykrzyczeć jakieś ostrzeżenie. Ewa zadrżała, chociaż w dalszym ciągu panował straszny upał. Zaczęła gwałtownie potrząsać śpiącą przyjaciółką.

– Joasiu! Obudź się natychmiast! Zobacz, co się dzieje na niebie!

Gwałtownie obudzona Joanna natychmiast oprzytomniała. Spojrzała na niebo we wskazanym przez Ewę kierunku i wydała z siebie okrzyk przerażenia. Niebo było czarne. Z kłębiących się chmur, mimo ciągle świecącego słońca, wiało niespotykaną grozą.

– Nie zdążymy przed burzą przepłynąć całego jeziora. Musimy szukać schronienia tutaj, blisko tego brzegu – stwierdziła autorytatywnie. – Lubię czasem przygody podnoszące adrenalinę, ale teraz zachowałyśmy się jak dwie idiotki szukające samobójczej śmierci. Płyniemy! – rzuciła rozkazująco.

Ewa biernie poddawała się rozkazom energicznej przyjaciółki. Posłusznie zabrała się do wiosłowania w kierunku wyznaczonym przez Joasię. Dziewczyna przyzwyczajona do luksusowych, zawsze bezpiecznych wakacji, nie miała nic przeciwko temu, aby w takiej sytuacji ktoś inny przejął inicjatywę. Do brzegu, niezawładniętego całkowicie przez szuwary, gdzie można by było zostawić kajak, nie było zbyt daleko, ale niebo wyglądało coraz bardziej niepokojąco. Słońce zostało zdmuchnięte nagle jakąś niewidzialną siłą. Wszystkie ptaki gdzieś zniknęły, jakby i one chciały się ukryć przed nadchodzącą burzą. Jezioro, jeszcze dwie godziny temu tętniące życiem, zamarło. Zapanowała złowróżbna cisza.

Dziewczyny z całych sił wiosłując do brzegu, poczuły na plecach pierwsze krople deszczu. Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła niebo na pół. Za chwilę rozległ się grzmot tak potężny, że obydwie zadrżały. W tym jednak momencie Joanna ostatnim, pewnym machnięciem wiosła przybiła do brzegu.

– Wyciągnijmy kajak bardziej na brzeg. Nie mam zamiaru płacić za jego utratę – nawet w takiej chwili praktyczna Joanna myślała o wszystkim.

– Widzę jakąś ścieżkę w tym lesie! Biegnijmy nią! – w dalszym ciągu dyrygowała posłuszną Ewą. – Może jest tu jakaś chata, gospodarze przecież nie mogą odmówić nam gościny w takiej sytuacji, burza w lesie jest bardzo niebezpieczna – rzuciła, biegnąc już ścieżką i ponaglając do większego wysiłku lekko otumanioną przyjaciółkę. Biegły jeszcze przez jakiś czas. Deszcz przeszedł w ulewę. Burza nasilała się. Ścieżka nagle urwała się i dziewczyny znalazły się na jakiejś polanie. Ale nie było na niej żadnej chaty. Pośrodku polany stał samotny mały namiot.

– Trudno, pukam! – Joanna znowu przejęła inicjatywę.

Ale nikt nie wyszedł na ich spotkanie. Namiot pozostawiony w środku lasu był pusty.

– Nie ma rady, wchodzimy! – powiedziała Joanna i energicznie odsunęła zamek błyskawiczny namiotu – później będziemy się tłumaczyć właścicielom.

Zupełnie mokre i wyczerpane biegiem i emocjami, wślizgnęły się do środka. Potężny grzmot towarzyszył zamykaniu namiotu.

– No, jesteśmy bezpieczne – westchnęła Joanna z ulgą. – W namiocie nic nam nie grozi… o ile burza nie zwali na nas jakiegoś potężnego drzewa – dodała.

Ewa, bardzo jeszcze przestraszona zaistniałą sytuacją, powoli odprężała się, słysząc uspokajający głos przyjaciółki.

Z początku, z powodu panujących na zewnątrz ciemności, nie mogły w środku zbyt wiele dojrzeć.

Ale za chwilę, kiedy tylko oczy przyzwyczaiły się do mroku, zobaczyły, że w namiocie znajdowały się dwa dmuchane materace, dwa śpiwory i porozrzucane na nich części męskiej garderoby. A więc lokatorów było dwóch, w dodatku nie bardzo dbających o porządek. Ale w kącie namiotu dojrzały coś, co napełniło je szczerym zadowoleniem. Znajdowała się tam mała maszynka do gotowania wody, herbata w puszce, cukier w słoiku, a nawet woda w harcerskiej manierce. Tymczasem na zewnątrz rozszalało się prawdziwe piekło. Deszcz przeszedł w grad, a temperatura spadła o kilkanaście stopni. Silny wiatr targał małym namiocikiem. Dziewczyny, przemoczone do suchej nitki, trzęsły się z zimna.

– Trudno, skorzystamy i z herbaty, później będziemy się zastanawiać, co zrobić – Joanna zaczęła skomplikowane w takich warunkach czynności związane z przygotowaniem napoju. Trwało to chwilę, bo musiały trochę przemeblować wnętrze namiotu, żeby ustawić maszynkę na twardej podłodze. Po jakimś czasie delektowały się gorącą, parującą herbatą, pijąc z jednego kubka, bo drugiego nigdzie nie było widać.

Tymczasem burza zaczęła się uspokajać. Grzmoty ucichły, ale niebo pozostało zasnute chmurami i siąpił drobny, zimny deszcz.

– Brrr… jak tu wyjść i wsiąść do kajaka w tych mokrych szortach i podkoszulkach – wzdrygnęła się Ewa – i płynąć w tym deszczu. Przecież nie możemy zostawić kajaka w tej głuszy, bo już nigdy go nie zobaczymy. – Dziewczyny niepewnie spoglądały na siebie. Nawet Joanna straciła zwykły animusz i nie bardzo wiedziała, co robić.

– Poczekajmy jeszcze chwilę, może zjawią się mieszkańcy tego pałacu i pożyczą nam jakieś peleryny – zaproponowała. – Z jednej strony, nie jest jeszcze późno i mogłybyśmy trochę poczekać, ale z drugiej strony boję się, że nasza pani gospodyni narobi rabanu, że coś się nam stało – dorzuciła. – Chyba zaraz przejdzie – dodała jeszcze, rozsuwając zamek namiotu. Wychyliła głowę i w tym momencie, chcąc spojrzeć w niebo, zobaczyła młodego chłopaka mniej więcej w jej wieku, który z niedowierzaniem i zaskoczeniem spoglądał na nieproszonego gościa.

– Ale mnie wystraszyłeś! – Joanna bardzo szybko odzyskała rezon.

– Tak? A co ja mam powiedzieć? Przecież to mój namiot! – powiedział chłopak, wpatrując się trochę bezczelnie w okrągłe i rozszerzone jeszcze ze zdumienia oczy Joanny.

Był to szczupły, ciemnowłosy chłopak, średniego wzrostu, w przeciwdeszczowym płaszczu ociekającym wodą, z wędką w jednej ręce i plastikowym wiadrem w drugiej.

– Maciek, mamy gościa! – rzucił do kogoś stojącego za nim.

– Nie gościa, tylko gości – powiedziała Joanna i dorzuciła, gramoląc się z namiotu – Ewa, wychodź! Musimy opuścić ten gościnny pałac!

Za plecami nieznajomego stał drugi chłopak – wysoki, przystojny blondyn z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Był podobnie wyekwipowany jak jego towarzysz. Ponieważ deszcz ustał już zupełnie, dalsza rozmowa mogła się odbyć już na zewnątrz.

– Ja jestem Joanna Wieczorkiewicz, a to moja przyjaciółka, Ewa Herman – dokonała prezentacji Joasia.

– A ja nazywam się Jerzy Waligurski, a to mój przyjaciel, Maciek Chojewski – odwzajemnił się pierwszy chłopak.

– Skoro prezentacja odbyła się na światowym poziomie, teraz chcielibyśmy wiedzieć, co robicie w naszym namiocie, chociaż nietrudno zgadnąć, bo my tę nawałnicę też musieliśmy przeczekać w namiocie innych wędkarzy – odpowiedział sam sobie Jurek, w dalszym ciągu wpatrując się intensywnie w oczy Joanny. – Tyle tylko, że my zostaliśmy zaproszeni – dodał.

Dziewczyna pokrótce streściła przygodę dwóm nowym znajomym.

– Nie dość, że wdarłyśmy się do waszego domu, to jeszcze piłyśmy waszą herbatę – tłumaczyła dalej.

Ewa i Maciek cały czas milczeli.

– Jak się wam możemy zrewanżować? – Joanna nadal w imieniu żeńskiej grupy podtrzymywała dyskusję.

– Wiem jak – rzekł Jurek. – Pójdziecie do domu się przebrać w jakieś bardziej ludzkie ciuchy, stosowne do pogody, i pomożecie nam zjeść nasz dzisiejszy połów. Ryby dzisiaj brały jak oszalałe i gdyby nie ta burza, mielibyśmy tego o wiele więcej, ale i tak wystarczy na dobrą kolację. – Maciek, co ty na to? – rzucił do ciągle milczącego towarzysza.

I tak się zaczęło. Po trzech tygodniach wspólnych wakacji młodzi ludzie wiedzieli o sobie wszystko, co w takich okolicznościach wiedzieć się powinno.

Podczas wieczorów spędzanych przy ognisku chłopcy dowiedzieli się, że obie dziewczyny pochodzą z Warszawy, że są studentkami medycyny, że Joanna jest jedynaczką, a Ewa ma siostrę, że znają się od dwóch lat, że lubią kino, teatr, że razem spędzają mnóstwo czasu, ucząc się do egzaminów raz u Ewy, raz u Joanny.

Z kolei chłopcy powiedzieli nowym znajomym, że mieszkają w małej wiosce koło Węgorzewa, że namiot rozbijają kilka kilometrów od rodzinnych domów, żeby być jak najbliżej natury i że żywią się głównie rybami przez siebie złowionymi, że Maciek jest jedynakiem, a Jurek ma dwie młodsze siostry, a co najważniejsze, że obydwaj studiują biologię na uniwersytecie, także w Warszawie. Ta ostatnia informacja została skwitowana stwierdzeniem, że widocznie ich spotkanie nie było przypadkowe, i że przeznaczenie musiało w tym maczać swoje palce. Trzpiotowata, zawsze skora do żartów i śmiechu Joanna poważniała tylko w jednym momencie – gdy zaczynało się mówić o polityce. Wnuczka żołnierzy AK, zarówno dziadków ze strony matki, jak i ojca, wychowana w atmosferze wielkiego patriotyzmu i tęsknoty za wolną Polską, znalazła w Jurku wielkiego zwolennika swoich poglądów. Zresztą Jurek już po kilku dniach znajomości zwierzył się jej, że jest bardzo zaangażowany w działalność Niezależnego Związku Studentów, czym bardzo zyskał w oczach dziewczyny.

– Ten system musi runąć – stwierdzał autorytatywnie – i to szybciej niż się wam wydaje. – Co z tego – mówił – że parę dni temu władze zniosły po pięciuset osiemdziesięciu sześciu dniach stan wojenny, skoro więzienia są pełne więźniów politycznych, a najwartościowszych ludzi zmusza się do emigracji, dając im paszport tylko w jedną stronę.

A w kraju działo się źle. Symptomy całkowitego załamania gospodarki były coraz bardziej widoczne. Otrzymanie przydziału na mieszkanie graniczyło z cudem, a w dodatku musiało być poparte olbrzymimi znajomościami i zazwyczaj bardzo solidną łapówką. Marzeniem ogromnej liczby młodych, wykształconych ludzi, była ucieczka na Zachód. Posiadanie jakichkolwiek urządzeń poligraficznych czy maszyn drukarskich było traktowane niemalże jak zbrodnia, nie mówiąc już, że w przypadku znalezienia ich przez Służbę Bezpieczeństwa podlegały natychmiastowej konfiskacie, a właściciele wędrowali za kratki. Podczas niezależnych manifestacji zorganizowanych 1 Maja przez „Solidarność”, manifestanci w Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu i Warszawie zostali brutalnie zaatakowani przez ZOMO. Aresztowano ponad tysiąc osób. Mimo to 3 maja, w rocznicę uchwalenia Konstytucji, demonstranci bawiąc się z władzami w kotka i myszkę, ponownie zorganizowali niezależne demonstracje w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Lublinie.

W czerwcu 1983 roku z drugą pielgrzymką do Polski przybył papież Jan Paweł II. Na trasie całej pielgrzymki witały go hasła i transparenty „Solidarności”. W ludzi znowu wstąpiła nadzieja. Jednak już kilka dni po wyjeździe papieża, w rocznicę Czerwca'56, ZOMO znowu dało o sobie znać i rozproszyło manifestację w Poznaniu.

Często, gdy dyskusja polityczna pomiędzy Joanną i Jurkiem przedłużała się, zarówno Ewa jak i Maciek, wykazujący kompletny brak zainteresowania, zostawiali parę dyskutantów i uciekali nad brzeg jeziora, aby w świetle księżyca cieszyć się nawzajem swoją obecnością.

Po trzech tygodniach, gdy wakacyjny pobyt obu przyjaciółek nad jeziorem Święcajty dobiegł końca, nowi znajomi żegnali Joannę i Ewę już jako swoje dziewczyny.

Podczas gdy romans Joanny i Jurka przebiegał bardzo burzliwie, miłość Ewy i Maćka była dostojna i naznaczona jakby piętnem powagi. Ta dumna, trochę wyniosła dziewczyna uważała, że Maciek jest wyjątkowo przystojny, ale pewnie potraktowałaby go jak wielu innych swoich równie atrakcyjnych wielbicieli, gdyby chłopak próbował ją podrywać w sposób, jaki dobrze już znała. Maciek jednak ani jednym słowem, ani jednym spojrzeniem nie dawał jej do zrozumienia, że jest nią zainteresowany w jakiś szczególny sposób. Traktował ją jak koleżankę i ze swadą opowiadał o swoich pasjach. Mówił, że chciałby się poświęcić badaniom zagrożonych gatunków zwierząt i że jego marzeniem jest zorganizowanie naukowej ekspedycji do Amazonii. I nawet jeśli dostrzegł wyjątkową urodę dziewczyny, nie dał po sobie poznać, że zrobiła na nim specjalne wrażenie.

Ale sam romantyzm okoliczności poznania, cudowne wieczory z rozgwieżdżonym nad głowami niebem, spacery w świetle księżyca przypieczętowane pierwszymi pocałunkami, zrobiły swoje. Ewa wróciła zakochana w Maćku po uszy.

Rozdział III

– Maciek! Maciek! – podniecony Jurek Waligurski wpadł do starej chaty Zaburza. – Spotkałem Zosię! Mówiła, że za tą wielką kępą brzezin w starorzeczu Biebrzy widziała kilkanaście łosi. Mówi, że jeszcze sama nie widziała ich tylu naraz.

Te posągowo piękne zwierzęta przebywały zazwyczaj w małych grupkach po dwie, trzy sztuki naraz, rzadko w większych. Maciek skoczył na równe nogi.

– Idziemy! – gorączkowo zbierał rzeczy potrzebne do obserwacji zwierząt. Porwał lornetkę, aparat fotograficzny i długi składany statyw, na którym można było ustawić sprzęt do podglądania leśnych mieszkańców.

Chłopcy już od kilku tygodni przebywali z grupą sześciu innych kolegów z uniwersytetu na obozie naukowym nad Biebrzą. Oprócz Maćka i jego przyjaciela, Jurka Waligurskiego, tylko jeszcze jeden chłopak, Wiesiek Ruda, podobnie jak oni pisał pracę w Instytucie Zoologii. Pozostali zajmowali się biologią eksperymentalną roślin i mikrobiologią. Wspomniany Wiesiek Ruda, jakby chcąc promować własne nazwisko, był rudy, a w dodatku piegowaty. Nie odznaczał się imponującym wzrostem, co nadrabiał wielką złośliwością. Był zazdrosny i zawistny, ale także bardzo zdolny. Był dobrym studentem i chociaż pozostali nie mieli wielkiej ochoty na jego towarzystwo, musieli zaakceptować wybór uczestników obozu naukowego przez władze uczelni i pogodzić się z jego obecnością. Chłopak żywił szczególną niechęć do Jurka Waligurskiego, ponieważ bardzo mu się podobała Joanna, dziewczyna Jurka, którą poznał na jednej z imprez studenckich. Nie wiedzieć czemu, niechęć tę przeniósł na Maćka, chyba tylko dlatego, że ten był najbliższym przyjacielem jego „przeszkody”, jak nazywał Jurka, w drodze do zdobycia uczuć przedmiotu swoich westchnień. Nie miał u Joanny żadnych szans, ale nie chciał się z tym pogodzić.

Stara, licząca już blisko osiemdziesiąt lat chata, zbudowana jeszcze przez dziadka pana Zaburza, cała była z drewna, które, jakkolwiek nadżarte już zębem czasu i przez korniki, trzymało się jeszcze całkiem dobrze. Chata składała się z czterech izb. W trzech małych pokoikach studenci urządzili sobie sypialnie, które służyły równocześnie jako pracownie naukowe, a kuchnię ze wspaniałym starym piecem użytkowali wspólnie.

Wiesiek, oprócz wielu wad, miał też nieliczne zalety. Był prawdziwą „złotą rączką” i w czasie ubiegłorocznego pobytu zbudował przy pomocy kolegów pięć drewnianych pryczy, co wobec trzech starych, pamiętających chyba jeszcze czasy Noego łóżek, dawało każdemu uczestnikowi obozu całkiem wygodne miejsce do spania. Niestety, złośliwy los zadecydował, że Maciek i Jurek musieli zaakceptować – jako koledzy z jednego instytutu – jego obecność w pokoju, który dzielili. Teraz, jak zwykle, Wiesiek z niechęcią spojrzał na podekscytowanego kolegę. Siedząc na łóżku, robił jakieś notatki z dzisiejszych obserwacji. Tematem jego pracy magisterskiej były małe zwierzęta, z naciskiem na odbudowę populacji bobrów wytrzebionych przez okolicznych kłusowników.

– No, no, zastanawiam się, czy tak naprawdę wam spieszno, żeby zobaczyć łosie, czy tę małą kusicielkę z bagien. Uważaj, Maciek, Ewie chyba by się nie podobał sposób, w jaki na ciebie patrzy. Jeszcze cię wciągnie w te swoje bagna.

Maciek w pierwszej chwili zareagował tak, jakby chciał się rzucić na siedzącego na łóżku kolegę.

– Nie waż się nigdy więcej tak o niej mówić i nie mieszaj swoim plugawym językiem do tego Ewy – wysyczał tylko, po czym dodał – Jurek, idziemy!

Młodzi mężczyźni szybkim krokiem udali się w kierunku miejsca, gdzie spodziewali się zobaczyć stado władców tej krainy.

Zaczął się właśnie czerwiec. Po wyjątkowo ciepłym kwietniu i upalnym maju nastał okres burz i ulewnych deszczy. Bagna jakby ożyły. Teraz wprawdzie spoza chmur wyjrzało słońce, ale było bardzo parno. Komary cięły niemiłosiernie. Chłopcy, prawie biegnąc, dotarli do skraju torfowiska.

– Jak tu inaczej teraz niż było w maju. Mam wrażenie, że po tych deszczach bagna podwoiły swoją objętość – powiedział Maciek. – Mam jednak nadzieję, że uda się nam podejść do łosi od strony bagna, bo od strony rzeki nie mamy szans – dodał.

Jakkolwiek tematem pracy magisterskiej Maćka były ptaki, ze szczególnym naciskiem na te najbardziej rzadkie jak bataliony, dubelty czy kropiatki, a łosie, dziki, wilki, borsuki i jenoty dostały się Jurkowi, obydwaj chłopcy byli łasi na oglądanie wszystkiego, co w tej pięknej krainie chodziło, fruwało czy pływało. Potrafili godzinami podpatrywać bociany, których tu było całe mnóstwo i które kroczyły dumnie bardzo blisko pracujących na polach chłopów, nie wykazując zwykłych dla dzikich gatunków objawów bojaźni.

– Podobno co czwarty bocian na świecie jest Polakiem – zaśmiał się Maciek, spoglądając na przelatującego nad ich głowami bociana. – Widać bardzo im się tu podoba – dodał. – Nigdy nie zapomnę też tej pary żurawi, tak bardzo zajętej sobą, że nie zauważyły pracującego kilkanaście metrów dalej chłopa z koniem i furą – dorzucił jeszcze.

Faktycznie, była to ostoja dzikiej przyrody, którą potrafi docenić tylko prawdziwy jej miłośnik.

Nagle Jurek uderzył się w czoło.

– Jezus Maria, przecież dzisiaj moja kolej przygotowania kolacji. Już ostatnio czekaliście do jedenastej. Ten głupi Wiesiek mnie zadręczy.