Paradoksy życia - Krzysztof Kamieński - ebook

Paradoksy życia ebook

Krzysztof Kamieński

5,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2009
Opis

Miłość, zazdrość, egoizm i radość to tylko kilka z elementów składających się na naszą egzystencję. Życie człowieka jest pasmem zaprogramowanych i niezaprogramowanych wydarzeń. Faktor przeznaczenia i przypadku układa je w barwny kalejdoskop splatający się z otoczeniem. Drobne zdarzenia dnia przesuwają się nieubłaganym tempem dyktowanym przez czas. Czasem są to szare sekundy wypełnione sztampową codziennością, czasem są to chwile decydujące, zmieniające wybrany przez nas kierunek i nadające życiu nowy sens, czasem są to chwile pełne miłości, a czasem strachu. Nie tylko codzienna wola walki, chęć zysku i posiadania, ale również i chwile słabości, jak choroba, brak zdecydowania czy zaślepienie uczuciem, kierują naszą egzystencją, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie. Życie ludzkie, układające się kolorowym wachlarzem, pełne sprzeczności, pędzi do przodu. O tym opowiada książka Krzysztofa Kamieńskiego Paradoksy życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Kamieński
Paradoksy życia
© Copyright by Krzysztof Kamiński 2009Opracowanie graficzne: Barbara Rzepa-LeichsenringKorekta: Katarzyna Standerska
ISBN 978-83-7564-179-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

Obudził się. Była ósma rano. Normalnie wstawał o szóstej, budzony dźwiękiem budzika. Tym razem miał swój luksus. Dzień jak co dzień, ale jakże inny od normalnych dni. Pierwszy dzień pięciodniowego urlopu. Szef krzywił się trochę, ale w końcu puścił. Leżał, nie ruszając się. Leniwie przebiegał myślami plan dzisiejszego dnia. Śniadanie, spakować rzeczy, zadzwonić do Jolki, która czeka, że ją odbierze, i frrru… do Poronina. Pogoda jest piękna. Będzie zjeżdżać z dziewczyną ze stoku, potem zjedzą dobrą kolację w knajpce, a na końcu przyjdzie upojny wieczór i noc. Życie jest jednak wspaniałe. Nie ma co, trzeba wstać. Jolkę odbierze o czternastej, tak będzie najlepiej, a więc zadzwoni do niej później, niech sobie pośpi. Stanął w łazience przed lustrem i przyjrzał się krytycznie swojemu odbiciu. Nie najgorzej, chłop na schwał.

Golił się powolnymi ruchami, rozkoszując się brakiem stresu. To jest życie, wstajesz wyspany, masz czas, nikt cię nie goni, spokojnie załatwiasz swoje sprawy. Nagle zadzwonił telefon. Niech sobie dzwoni, on ma od dzisiaj urlop. Telefon dzwonił i dzwonił. Ktoś był uparty i nie dawał za wygraną. Dobrze, odbierze.

– Halo? Ciocia?! Co słychać, ciociu? Jak tam pogoda w Krakowie? Nieszczęście… Jakie nieszczęście, co się stało? Wujek?! Przecież przed tygodniem z nim rozmawiałem! Co… Zawał? Jak to zawał, kiedy? A pogrzeb… Za trzy dni? Tak, ja mam teraz urlop i będę w Poroninie. Nie wiem, no chyba przyjadę, muszę zebrać myśli… Taka strata… Wyrazy współczucia dla cioci. Proszę nie płakać. Aha… Syn wszystko załatwia… To dobrze, to dobrze… Oczywiście, zadzwonię.

Odłożył słuchawkę i wcale nie było mu do śmiechu. Wuj zmarł, mając osiemdziesiąt trzy lata. W sumie niezły wiek, mógł jednak jeszcze trochę pożyć. Sympatyczny starszy pan zajmował się na rencie ogrodnictwem. Przedwojenny inżynier. I co teraz zrobić? Na pogrzeb powinien pojechać, będzie cała rodzina, to jest wujkowi winien… Z drugiej jednak strony… Szkoda urlopu. Coś się wymyśli. Najwyżej straci dwa dni…

Dokończył poranną toaletę, ubrał się i zasiadł do śniadania. Tym razem miał czas na zrobienie sobie dobrej kawy. Była wyborna. Powoli wracał mu humor. Z pogrzebem coś wymyśli, nie będzie tak źle, a może tylko zadzwoni, ale teraz trzeba zacząć się pakować. Spojrzał na zegar, dochodziła dziesiąta. Znowu zadzwonił telefon. Nie, nie da rady, ma urlop i nie musi odbierać. To nie jest Jolka, ona jeszcze śpi, a więc nie odbieramy. Telefon dzwonił i dzwonił, aż wreszcie przestał. Nareszcie cisza. Po chwili odezwała się służbowa komórka. Nie mógł nie odebrać.

– Tak. Dzień dobry… Jeszcze nie wyjechałem… Tak, wyjeżdżam dzisiaj do Poronina. Co się stało? Jak to, produkcja stoi?! Dlaczego stoi? Uszkodzona maszyna? A co robi mój zastępca? Ja wiem, że on jest idiota… I co teraz? Zamówienie można przerzucić do innej drukarni… Czy mogę zadzwonić? Mogę. Ale ja dzisiaj wyjeżdżam! Dobrze, załatwię… Do widzenia.

Tak pięknie się ten dzień zaczął, a teraz chciało mu się po prostu rzygać. Która godzina? Jedenasta… Czasu było coraz mniej. Zadzwonił do zakładu i usiłował się połączyć ze swoim zastępcą. Ostatecznie podyktował sekretarce rozwiązanie problemu, podał kilka telefonów i poprosił o przekazanie wiadomości zastępcy oraz poinformowanie szefa. OK. Trzynasta trzydzieści. Zadzwonił do Jolki. Już wstała i pakowała się. Odbierze ją o szesnastej, wcześniej nie da rady, poza tym wszystko w porządku. Było kilka problemów, ale o tym potem, pa!

Wrzucał szybko rzeczy do walizki. Bielizna, marynarka, kombinezon narciarski… Aha, przybory do golenia. Wbiegł do łazienki i sięgając po przybory do golenia, zauważył cieknącą po ścianie wąską strużkę wody. Spojrzał do góry. Róg sufitu ciemniał w oczach. Duże krople wisiały na odlepiającej się białej tapecie. Ogarnęła go niepohamowana wściekłość. Pognał do góry. Załomotał do drzwi. Nikt nie otwierał. Nacisnął dzwonek i dzwonił, dzwonił… Po drugiej stronie otworzyły się drzwi i wychyliła się głowa w papilotach.

– Co pan tu wyprawia?!

Nie odzywał się, trzymając cały czas rękę na dzwonku.

– Niech pan przestanie! Zwariował pan czy co, zaraz zawołam policję!

– Nie zwariowałem. Z sufitu w łazience leje mi się woda. Sąsiad mnie zalewa. Sąsiad mnie zalewa, rozumie pani!

– Jezus Maria, a może on umarł?!

– Niech się pani nie wygłupia, jeszcze tylko tego by brakowało.

– Wal pan w drzwi, może on tylko zasnął. Boże, Boże, może zadzwonić po policję?!

Po dobrej minucie walenia w drzwi, przy których stali już wszyscy obecni lokatorzy z dwóch pięter, zazgrzytał zatrzaskowy zamek i ukazała się zaspana twarz.

– Co się stało?

– Boże, on żyje! – zawołała sąsiadka w papilotach.

– Mogę wejść? Pan zalał mi łazienkę i jeszcze się pan pyta, co się stało?!

Zaspana twarz natychmiast wytrzeźwiała.

– Rany boskie, moja wanna, miałem się kąpać! Jak mi wstyd! Proszę wejść. Strasznie przepraszam, naprawdę strasznie przepraszam. Już, już… Już sprzątam. Gdzie ta ścierka? Strasznie przepraszam.

Nie trzeba było dalej wchodzić. Już od progu widać było drzwi łazienki, spod których lała się woda.

– Niech pan natychmiast zakręci wodę!

– Już, już! Co za nieszczęście, a ja taki durny. Co ja teraz zrobię? Proszę wejść, proszę wejść…

Wszedł do środka, bo co miał zrobić, i pomógł starszemu sąsiadowi zbierać wodę z podłogi. Sąsiad był więcej niż zmieszany.

– Jeszcze raz bardzo przepraszam, ja za wszystkie szkody zapłacę, jestem ubezpieczony. Już jutro przyjdzie agent.

– Jutro mnie nie będzie, dzisiaj wyjeżdżam na urlop – powiedział, nie bardzo już w to wierząc.

– A kiedy pan wróci?

– Dopiero za tydzień.

– Nie szkodzi, nie szkodzi, ja proszę pana wszystko pozałatwiam. Wszystko. A szkody opiszemy za tydzień. Dobrze? Zgadza się pan? Tak mi jest przykro, naprawdę.

– Dobrze, dobrze, to za tydzień się widzimy.

– Jeszcze raz strasznie przepraszam… Naprawdę przepraszam… I dobrego urlopu.

Była szesnasta. Szybko wykręcił numer do Jolki. Nie zdąży na szesnastą. Nie, nic się nie stało. Opowie wszystko, jak się spotkają. O osiemnastej. Skończył się pakować i zamknął walizkę. Poczuł głód. Nic dziwnego, od rana na jednej bułeczce i kawie to trochę za mało. Nie szkodzi, kupi sobie po drodze hamburgera. Zaplanowany stek wołowy zostanie w lodówce. Wystawił bagaże, zamknął drzwi na klucz i wsiadł do windy. Spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej. Zdąży. Jolka mieszkała na Okęciu, koło lotniska. Pojedzie Trasą Łazienkowską, tam można pruć.

Auto stało przed domem. Wrzucił bagaże i poszedł do piwnicy po narty. Po chwili był już z powrotem i wkładał narty do bagażnika. Spojrzał do przodu… Nie wierzył własnym oczom. Tuż przed jego samochodem stał wielki wóz meblowy, blokując wyjazd. Nie, tego było już za wiele. Dwóch brodatych facetów wynosiło zapakowane w folię meble.

– Panowie, ile czasu będziecie tu jeszcze stać? Ja muszę natychmiast wyjechać.

– Nie ma sprawy, zostały nam jeszcze tylko dwa foteliki. Parę minutek, i już pan jedzie.

Wsiadł zrezygnowany do samochodu i zapalił papierosa. Co za dzień, co za dzień… Po dobrym kwadransie wóz meblowy odjechał. Zapuścił silnik. Zegarek w samochodzie wskazywał piątą. Zdąży. Mimo wszystko zdąży. Trochę było dzisiaj przygód, ale zdąży. To była jego zasada, nie poddawać się i walczyć do końca. Los też można trochę przygiąć do ziemi, jak się chce. Jolka pewnie już czeka. Jak jej opowie dzisiejszy dzień, to chyba nie uwierzy. Jechać będą, niestety, nocą, ale to ma też plusy, mniejszy ruch i można szybciej grzać. Ostro wystartował i po chwili był już na trasie. Miał nawet szczęście, bo wieczorny ruch samochodowy nie był duży. Włączył radio. Zapowiadano pogodę. Na południu Polski opady śniegu i temperatury do minus sześciu stopni. Uśmiechnął się do siebie. Nie mogło być lepiej.

Podjechał do dużego skrzyżowania. Światła zmieniły się na czerwone. Przyhamował i w tej samej sekundzie wielki wóz transportowy wbił się z pełną szybkością w zderzak jego auta. Trysnęło fontanną rozbite szkło tylnych lamp. Tylna część wozu skurczyła się o połowę, wyrzucając z siebie szklane powierzchnie szyb. Auto, robiąc pełny obrót, sunęło z impetem do przodu. Wyjeżdżający spod zielonych świateł mercedes przerwał dalszy niekontrolowany ruch uderzonego samochodu, wbijając się w jego maskę. Zapadła cisza. Cisza błoga i spokojna. Nie słyszał krzyku przechodniów ani syreny wozów policyjnych, ani pulsującego sygnału karetki. Nie widział wyciąganych w pośpiechu noszy i nie czuł wbijającej się w jego rękę igły łączącej go z kroplówką. Przez głowę przebiegały wielkie kolorowe koła. Widział Jolkę na śniegu, a potem swoich rodziców, a potem zapadła ciemność.

Ocknął się i otworzył oczy. Przez chwilę nic nie widział oprócz białego światła. Był z powrotem. Odbierał to uczucie jak przerwaną podróż donikąd. Po chwili zobaczył nad sobą pochyloną twarz pielęgniarki.

– Widzi mnie pan?

– Tak.

– Jak się pan nazywa?

– Roman Żarski.

– Dobrze. Proszę spokojnie leżeć i się nie ruszać.

– Gdzie ja jestem?

– Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek samochodowy.

– Nic nie pamiętam.

– Miał pan dużo szczęścia. Lekki wstrząs mózgu i złamany obojczyk.

– Złamany obojczyk… A ja miałem jechać na urlop…

– Pojedzie pan w lecie.

– Muszę natychmiast zadzwonić!

– Niech się pan uspokoi. Pani Jolanta czeka już od trzech godzin.

– Jak ją państwo zawiadomiliście?

– Dzwoniliśmy na numery z pana komórki. I ona się zgłosiła.

– Mogę ją teraz zobaczyć?

– Tak, ale tylko pięć minut. Wstrząs mózgu to nie żarty. Zaraz przyjdzie lekarz.

Siostra wyszła, a po chwili otworzyły się drzwi i zobaczył spłakaną Jolkę.

– Romek, tak się bałam… Ale lekarze powiedzieli, że miałeś dużo szczęścia. Boże, jak ja się zdenerwowałam.

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze.

Przytuliła do jego policzka mokrą od łez twarz.

– Tak się bałam, kochany, tak się bałam.

– Nie bój się, wszystko będzie dobrze. Tylko urlop szlag trafił.

– Urlop nie jest teraz ważny. Ważne, że żyjesz.

Spojrzał na jej zapłakane oczy i przez chwilę chciał jej opowiedzieć o swoich przeżyciach dzisiejszego dnia, i o swojej metodzie przyginaniu losu do ziemi, ale nie zrobił tego. Po co drażnić przeznaczenie.

A tak dobrze się ten dzień zapowiadał.

DREWNO NA OPAŁ

Wyszedłem przed dom i zobaczyłem Gustawa. Stał nieruchomo przy płocie, patrząc uważnie w jednym kierunku, jak gdyby zamyślony, ale jednocześnie czujnie kontrolujący otoczenie. Gustaw miał przeszło siedemdziesiąt lat, jednak wcale na tyle nie wyglądał. Szpakowate włosy i prosta sylwetka pozwalały przypuszczać, że jest przynajmniej dziesięć lat młodszy. Praca w polu i w lesie na wyrębie pozwoliła mu utrzymać fizyczną kondycję, która przydawała się jeszcze teraz w dorywczych pracach podejmowanych nie z potrzeby zarobku, bo miał się dobrze, ale z wrodzonej łapczywości na dodatkowe pieniądze. Podniosłem rękę na powitanie, Gustaw stał dalej nieruchomo jak słup soli, co było jednym z jego licznych trików, wprawiających jeszcze teraz w zakłopotanie znajomych i sąsiadów.

– Nie ruszałem się, bo nie chciałem, żebyś mnie zauważył – powiedział poważnym głosem i zachichotał. Uścisnęliśmy sobie ręce. Uścisk ręki Gustawa był szorstki i mocny, ale różniący się niepowtarzalnie od uścisku innych dłoni. Powodował to brak kciuka u prawej ręki, wynik niefortunnej zabawy toporkiem w dzieciństwie. Na początku znajomości nie mogłem się do tego przyzwyczaić, ale po latach nie robiło to już na mnie żadnego wrażenia. Szare rozbawione oczy patrzyły z uwagą, a ja wiedziałem natychmiast, że polowanie się zaczęło, i Gustaw, jak pies gończy wietrzący zwierzynę, okrąża powoli kolejny interes, mający przynieść małe albo duże zyski.

– Ładna pogoda – zauważył i patrzył dalej na mnie, czekając na zainteresowanie i pytania.

– Ładna – odpowiedziałem, przeciągając moment rozpoczęcia właściwej rozmowy na interesujący go temat.

Nie, nie zapytam o nic, niech sam zacznie.

– Posadziłeś nowe drzewka – kontynuował Gustaw z nadzieją.

– Tak – odpowiedziałem krótko.

– Nieźle, nieźle – zamamrotał i zapadła cisza, a ja po chwili zacząłem się śmiać.

– Z czego się tak śmiejesz? – zapytał, i widać było, że bardzo go męczy ta powierzchowna rozmowa i brak zainteresowania z mojej strony. Poddałem się i zapytałem wprost:

– Co się stało, nowe wiadomości?

Szare oczy błysnęły i podziękowały za postawione pytanie.

– Twój sąsiad splajtował, działka i dom będą zlicytowane, za dwa tygodnie w ratuszu o godzinie dziewiątej.

– Niewiarygodne! – krzyknąłem ze zdziwienia, a Gustaw rozkoszował się moim zaskoczeniem.

Faktycznie, moi sąsiedzi, mając około dwóch tysięcy metrów kwadratowych ziemi, nie dbali o nic, dom zamieniał się pomału w ruinę i należało przypuszczać, że przyczyną tego stanu rzeczy był brak środków finansowych. Z drugiej jednak strony to młode małżeństwo musiało mieć się raczej dobrze. Maciej pracował jako taksówkarz, a Karolina wychowywała dwójkę dzieci z pomocą teściów i rodziców. Z ostatnich rozmów prowadzonych przez płot nie wynikało, że zanosi się na kryzys. Ci młodzi sąsiedzi byli dla mnie wygraną na loterii. Nie prowadząc żadnych prac w domu i ogrodzie, nie hałasowali kosiarką do trawy, nie używali piły łańcuchowej, nie stukali młotkiem, nie zakładali mocnych reflektorów w strachu przed złodziejami, oślepiających otoczenie, nie słuchali głośnej muzyki i zachowywali się tak, jakby ich w ogóle nie było. Już wyobrażałem sobie, po zakończonej licytacji, nowych właścicieli z psem, kotem i trójką wrzeszczących dzieci. Już słyszałem ryk maszyn budowlanych rozwalających stary dom, rzężenie pił łańcuchowych ścinających stare drzewa, tworzące zieloną sąsiedzką granicę, dającą poczucie osłony i bezpieczeństwa, stuk maszyn kładących chodniki i warkot samochodów jeżdżących tam i z powrotem przed moim nosem.

– Jak chcesz, to możemy tam wejść. Nie musisz pytać o pozwolenie, obiekty wystawione na licytację obejmują inne prawa – zaproponował Gustaw.

– Ale tam, przed domem, stoi ich samochód – zaoponowałem.

– Nie szkodzi, że stoi, oni już zwiali do rodziny. Zobacz, jak tu pusto.

Otworzyliśmy furtkę i weszliśmy do środka. Dookoła drewnianego domu z odpadającą płatami od ścian ciemnobrązową farbą poniewierały się porozrzucane plastikowe butelki. Pod ścianami leżało w stosach niechlujnie pocięte drzewo, które, nie będąc przykryte przed deszczem, ściemniało od pochłoniętej wody, zachodząc pomału pleśnią i mchem. Pod oknem walały się zwoje starych kabli, stosy mokrych gazet i gromadzone od wielu dni worki ze śmieciami. Na dawnym trawniku piętrzył się stos mebli ogrodowych z łuszczącą się białą farbą. Gustaw chciał przejść dookoła domu. Nie było to jednak takie łatwe, ponieważ moi sąsiedzi, mając psa, postawili labirynt ogrodzeń i furtek, trzymających się co prawda tylko „na jednym gwoździu”, ale utrudniających skutecznie poruszanie się. Po drugiej stronie domu otworzył się widok na łąkę zrytą kretowiskami i zarośniętą pokrzywą i ostem.

– Katastrofa – zauważył Gustaw i szedł dalej. Schodząc do strumienia, minęliśmy po drodze starą porzuconą kosiarkę do trawy i wrak dostawczego samochodu. Na dole stała rozwalająca się szopa z suchym drewnem.

– Zawracamy – powiedział Gustaw i skierował się w stronę domu. Pieczołowicie sprawdzał, czy przypadkiem nie pozostawiono otwartych drzwi i okien. Obejrzeliśmy jeszcze garaż i leżące przed jego drzwiami narzędzia ogrodnicze, po czym, nic nie mówiąc, skierowaliśmy się do wyjścia. W drodze powrotnej Gustaw rozgadał się trochę, rozważając pomysł kupna tej nieruchomości za niską cenę i związane z tym spekulacyjne możliwości.

– A ty, nie chciałbyś kupić? – zapytał. Oczywiście nie byłem tym zainteresowany, ale rozumiałem jego podniecenie.

– Mógłbyś chociaż odkupić za tanie pieniądze drewno na opał z tej szopy – powiedział.

Pomysł nie był zły. Faktycznie, miałem kominek, a zapas drewna musiał być ciągle uzupełniany. Może mógłbym sąsiada przycisnąć i kupić opał za tani grosz. Wyszliśmy na drogę. Zaproponowałem kawę, ale Gustaw był już myślami w ratuszu i u notariusza. Prowadzenie dalszej rozmowy nie miało sensu.

Rzeczywiście, przez najbliższe trzy dni nie było widać u moich sąsiadów śladu żywego ducha. Trochę miałem do nich żal, że nie podzielili się ze mną tą smutną wiadomością plajty i że się nie pożegnali, wyjeżdżając. Znaliśmy się ostatecznie parę dobrych lat. Na czwarty dzień zauważyłem w oknach światło. Parę razy przejechał samochód. Sąsiedzi wrócili. Do licytacji pozostał jeszcze tylko tydzień. Powoli przymierzałem się do rozmowy o drewnie na opał. Chciałem to elegancko załatwić i wyrazić jednocześnie ubolewanie z powodu zaistniałej sytuacji. Karolina była teraz cały czas w domu, a więc któregoś dnia zebrałem się na odwagę i w ciepłe słoneczne popołudnie zapukałem do drzwi.

Karolina, korpulentna blondynka o miękkich rysach twarzy, otworzyła drzwi i spojrzała na mnie pytająco. Fakt faktem, moje kontakty towarzyskie z sąsiadami nie były zbyt bogate. Duża różnica wieku (Karolina była młodsza ode mnie o prawie trzydzieści lat), brak czasu i inne zainteresowania nie sprzyjały głębszemu rozwojowi znajomości.

– Dzień dobry – bąknąłem. – Co słychać?

– O, wszystko po staremu – odpowiedziała, uśmiechając się, ale nie zapraszając do środka, być może ze względu na nieopisany bałagan w domu.

– Jak dzieci?

– W porządku, ale co się stało, że do nas przyszedłeś?

– No wiesz, jest mi bardzo przykro z powodu waszych trudności – powiedziałem, poruszając wreszcie właściwy temat i szukając jednocześnie odpowiednich słów związanych z dalszą konwersacją.

– Jakich trudności? – zapytała.

– Macie teraz trudną sytuację, koszty przeprowadzki, nie wiadomo, ile przyniesie licytacja.

Karolina słuchała z coraz większą uwagą moich wynurzeń, i widać było, że niewiele z tego wszystkiego rozumie. Na końcu mojego monologu zauważyłem na jej twarzy cień niepokoju, a potem strach i zwątpienie.

– Maciek nic mi o tym nie mówił. Dom jest wystawiony na sprzedaż? Nie, to nieprawda! Nie, nie…

Poczułem, że wplątuję się w bieg rodzinnych zdarzeń moich sąsiadów, tracąc kontrolę nad przebiegiem wypadków.

– A zatem, chcesz od nas odkupić drewno na opał? – zapytała jeszcze raz, i widać było, że z trudnością panuje nad sobą.

– Tak, teraz przyda wam się każdy grosz – odpowiedziałem obłudnie. – Ale proponowałbym najpierw porozmawiać z mężem.

Karolina patrzyła na mnie dużymi przerażonymi oczami i widać było, że tysiąc myśli przebiega jej w kosmicznym tempie przez głowę. Katastrofa finansowa, licytacja domu i działki, może jeszcze dalsze spłaty pieniężne, o których się nic nie wie, to było dla niej trochę za dużo. Poczułem się głupio i przeklinałem w myślach Gustawa za te jego „nowe wiadomości”.

Kupowanie drewna na opał od zbiedniałych sąsiadów nie było najlepszym pomysłem. Wykorzystywanie niedogodnej sytuacji, żeby wytargować niską cenę? Nie, to było trochę poniżej mojego poziomu. Ale historia, co mnie podkusiło, żeby się w to wplątać.

Karolina zaczęła pomału dochodzić do siebie. Była ostatecznie kobietą stojącą mocno na ziemi i mającą realne podejście do życia. Strach zaczynał się przeradzać we wściekłość.

– A więc będziemy zlicytowani za dwa tygodnie? – zapytała mocnym głosem.

– Tak.

– W ratuszu, w sali numer dwa?

– Tak – odpowiedziałem, tracąc coraz bardziej pewność siebie.

– Dobrze, muszę najpierw porozmawiać z mężem.

– Oczywiście, jak będziesz czegoś potrzebować, to służę pomocą – zaproponowałem. – Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiedziała cicho, ale widać było wyraźnie, że jest zdenerwowana i drapieżna.

Wycofałem się szybkim krokiem. Wieczór minął spokojnie. Wyszedłem nawet na mały spacer. Starałem się zapomnieć o tej przykrej dla mnie rozmowie. Księżyc wybiegł na niebo i przesuwał się pomału w kierunku ciemnej linii lasu. Było cicho i przytulnie, jak to zwykle w lipcu. Zapaliłem fajkę, rozkoszując się dobrym smakiem tytoniu. Są w życiu takie chwile, kiedy nagle, bez powodu, z niczego, czujemy przechodzące przez nas fale szczęścia i zadowolenia. Właśnie teraz odczułem to coś, to nieokreślone, to co wyzwala nas często z szarej codzienności i kłopotów dnia codziennego. Fantastycznie piękna przechadzka. Po niecałej godzinie wróciłem do domu i po zjedzonej kolacji pomału szykowałem się do snu. Usłyszałem nagle łomotanie do drzwi. Zwykle przychodzący do mnie goście używają dużego mosiężnego dzwonka przy furtce albo małej kołatki na drzwiach. To nie był jednak dzwonek ani kołatka, to było nieprzerwane walenie pięściami w moje frontowe drzwi. Wyjrzałem przez okno, ale niewiele mogłem zobaczyć. Walenie nie ustawało. Atmosfera pięknego wieczoru rozprysła się na tysiące kryształowych odłamków i pozostał tylko głuchy odgłos uderzeń w moje pięknie fornirowane drzwi wejściowe.

Zszedłem na dół i otworzyłem, niech się dzieje wola boska. W drzwiach stał Maciej. Był, tak jak ja, średniego wzrostu, ale szczupłej budowy. Miał na sobie dresy, które zawsze wkładał po pracy. Czarne włosy, zwykle starannie uczesane, rozdzielone wyraźnym przedziałkiem po prawej stronie, były tym razem w nieładzie. Na nogach miał szare tenisówki z niezawiązanymi sznurowadłami. Pod lewym okiem widoczna była spora opuchlizna, która szybko rosła, ciemniejąc jednocześnie. Wargi mu drżały, oczy błądziły nerwowo po mojej twarzy. To był zupełnie inny Maciej niż ten, którego dotąd znałem. Czułem instynktownie nadchodzącą burzę.

– Co ty sobie myślisz, skurwysynie! – wrzasnął. – Co ty sobie myślisz, skurwysynie! – wrzasnął powtórnie, nie mogąc być może w kolejnych przypływach wściekłości, znaleźć innych sformułowań.

– Ty chcesz, skurwysynie, kupić ode mnie drewno na opał?! – ryczał dalej.

Twarz zaczęła mu sinieć, a ja szybko przymknąłem drzwi, zakładając łańcuch.

– Mordę ci obiję, ty kurwo! – ryczał dalej przez szparę w drzwiach.

Musiałem zacząć działać, ponieważ sytuacja rozwijała się szybko w niebezpiecznym kierunku. Nie mogłem go wpuścić w tym stanie do środka, a więc pozostała tylko możliwość prowadzenia rozmowy przez uchylone drzwi, ograniczone założonym przeze mnie w ostatniej chwili łańcuchem.

– O co chodzi? – zapytałem rzeczowo, zdając sobie jednak sprawę, że Maciej może nie usłyszeć pytania, ponieważ ryczał dalej, obrzucając mnie wszelkimi możliwymi wyzwiskami. Jak długo można jednak krzyczeć. Po dobrej chwili słyszałem tylko sapanie, a potem już spokojniejszym głosem Maciej zapytał: – Coś ty, ścierwo, nagadał mojej żonie? Co za bzdur jej naopowiadałeś, że dom ma być zlicytowany, że mamy niespłacone długi! Coś ty, durniu, nawymyślał?!

– Nie bardzo wiem, o co chodzi – zaoponowałem nieśmiało. – Przecież chyba wiesz o licytacji.

– O jakiej, kurwa, licytacji! – ryknął Maciej, zebrawszy na nowo siły.

– O licytacji twojego domu, za dwa tygodnie – odpowiedziałem, dodając po sekundzie: – W ratuszu, w sali numer dwa.

– Naucz się czytać, ty baranie, jeszcze się policzymy – wrzasnął Maciej, a przez szparę w drzwiach wleciała miejscowa gazeta, z zakreśloną na czerwono rubryką o mających się odbyć w najbliższym czasie licytacjach. Słyszałem, jak odchodził, plując dalej przekleństwami i epitetami pod moim adresem. Zamknąłem i zaryglowałem drzwi. Cały wieczór zmarnowany. O spaniu nie było już mowy. Podszedłem do barku, wlałem sobie do kieliszka duży koniak i wypiwszy go jednym haustem, wziąłem do ręki gazetę. Po krótkiej lekturze wszystko było jasne. Gustaw pomylił adresy. Zlicytowany miał być faktycznie wolnostojący dom z garażem, wielkość działki też była podobna, tylko adres się nie zgadzał. Dom do licytacji nosił adres Duszyńskiego 9, mój sąsiad mieszkał przy ulicy Daszyńskiego 9. Kiepska sprawa. W tym momencie poczułem się strasznie paskudnie, jak ostatni łach. Ty, człowiek na poziomie, wykręcasz takie numery, rozsiewasz nieprawdziwe wiadomości i ryzykujesz obicie mordy, a wszystko przez zachłanność i chęć łatwego zarobku. Tak traci się dobrych sąsiadów. Tu nie pomogą na razie żadne kwiaty ani dana w prezencie butelka wina. Nie ma co, trzeba będzie poczekać. Czas goi rany.

Następnego dnia wyszedłem przed dom i zobaczyłem Gustawa. Podniósł do góry rękę w powitalnym geście. Odwróciłem się i poszedłem do ogrodu. Dzisiaj nie miałem chęci na żadne konwersacje ani nowości z okolicy.

WYBÓR DO KOŃCA ŻYCIA

– Czy życie nie jest piękne? – zapytał Jan swoją żonę, stojąc przed ich własnym, nowo wybudowanym domem. Bezchmurne niebo połyskiwało lazurowym błękitem, a promienie słońca odbijały się jasną łuną od małego jeziorka leżącego w głębi doliny.

– Życie jest piękne, naprawdę piękne – odpowiedziała jego małżonka. Trzymali się za ręce i cieszyli się kolejną szczęśliwą chwilą ich życia. Swoją egzystencję budowali wspólnym wysiłkiem przez wiele lat i nareszcie osiągnęli cel. Powodziło im się nad podziw dobrze. Spłacili długi, cieszyli się dobrym zdrowiem, byli w trakcie realizowania swoich marzeń. Nic dodać, nic ująć.

– Tam, z prawej strony, koło płotu będziesz musiał posadzić jeszcze kilka krzewów – zauważyła żona, będąc z natury dokładną osobą, rozmiłowaną w porządku i ładzie.

– Oczywiście, kochanie – odpowiedział Jan, szybując myślami zupełnie gdzie indziej, gdzieś daleko, wśród nowych pomysłów, przesuwających się leniwie przez jego głowę.

Tak mijały dni wypełnione rozkoszowaniem się naturą, niezależnością finansową, którą sobie wypracowali, ustawianiem i przestawianiem nowych mebli, dyskutowaniem o nowych pomysłach ogrodniczych. Poznawali swoich nowych sąsiadów i zwiedzali nieznane im do tej pory okoliczne miasteczka i wioski.

– Czy nie jesteśmy szczęśliwi? – pytał retorycznie Jan, pijąc czerwone wino na tarasie z widokiem na jezioro.

– Ależ tak, kochanie – odpowiadała jego żona, przeciągając się na leżaku w promieniach słońca.

Pewnego ranka Jan, przygotowując się jak zwykle do porannego biegu, który zapewniał mu, jak twierdził, krzepkość ciała i elastyczność mięśni, wpadł na nowy pomysł.

– Skarbie! – krzyknął do leżącej jeszcze w łóżku żony. – Mam świetny pomysł!

– Co się stało, kochanie? Co za pomysł? – zapytała żona, która, nie będąc zwolenniczką porannych biegów, leżała jeszcze w różowej piżamie na ich dużej kanapie.

– Musimy kupić psa! To stworzenie ożywi nasz dom, zmusi nas do bardziej czynnego życia. No wiesz, pies jest przyjacielem człowieka. Poranne spacery z psem, tresura, bezpieczeństwo… Czy to nie jest dobra idea?

– Czy dobrze się nad tym zastanowiłeś? – zapytała.

– Oczywiście, że się zastanowiłem. Wybrałem nawet rasę. Border collie jest psem moich marzeń. Zwierzę jest średniej wielkości, około pięćdziesięciu centymetrów w kłębie, opuszczony ogon z charakterystyczną białą końcówką, lekkiej budowy, bardzo inteligentny i żywego usposobienia.

– Gdzie będzie spał ten twój pies? – zapytała konkretnie.

– Och, to nie jest żaden problem, na przykład w ogrodzie zimowym pod schodami – odpowiedział bez namysłu.

– A co będzie, jak wyjedziemy na urlop? – pytała dalej.

– Zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie – odpowiedział bez zastanowienia, widząc już czarno-białego psa rasy border collie przebiegającego przez pokój.

– Gdzie chcesz go kupić? – pytała dalej, czując już przegraną.

– To też nie jest problem! – zawołał z entuzjazmem. – Zawsze znajdzie się jakaś okazja.

I rzeczywiście, okazja się znalazła. Jeszcze w tym samym roku, na początku lata, spacerując wśród wilgotnych i nasłonecznionych okolicznych łąk, spotkali, jak to w życiu bywa, przypadkiem i niespodziewanie, młodą dziewczynę spacerującą jak i oni, z biało-czarnym psem, średniej wielkości, z charakterystyczną białą końcówką opuszczonego ogona, lekkiej budowy i jak można było natychmiast rozpoznać, żywego usposobienia.

– Przepraszam – zapytał nieśmiało Jan, drżąc z podniecenia. – Co to jest za rasa?

– Border collie – odpowiedziała dziewczyna, uśmiechając się.

– Co za przypadek! – wykrzyknął Jan. – Piękny pies, chciałbym mieć właśnie takiego psa.

– Klara będzie miała za parę miesięcy szczenięta. Klara, chodź tu, pokaż się panu.

Jan był zachwycony.

– Piękny pies, czy jest rzeczywiście czystej rasy?

– Ależ oczywiście – odpowiedziała młoda osoba, uśmiechając się do Jana. – Co prawda bez papierów, ale widzi pan jednak, jak Klara wygląda, a ojciec przyszłych szczeniąt jest znanym championem i medalistą wielu psich wystaw.

– Wspaniale – powiedział Jan, mając już wizję jazdy na rowerze z biało-czarnym, wspaniałym, rasowym psem u boku. Wyszukał wizytówkę i podał ją bez namysłu dziewczynie.

– Proszę do nas zadzwonić. Do widzenia.

– Do widzenia panu.

Od tego momentu coś się zmieniło w życiu biegnącym do tej pory beztroską idealną linią do przodu. Jan roztaczał coraz to nowe wizje życia z psem, a żona powoli zamykała się w sobie, będąc coraz bardziej sceptyczna i zamyślona. Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia, koło południa, zadzwonił telefon.

– Już są – obwieścił Jan, podskakując z radości. - Musimy koniecznie tam pojechać i obejrzeć szczenięta.

Droga wiła się łagodnymi zakrętami poprzez wrzosowe łąki i torfowiska. Obydwoje podziwiali piękno przyrody i blask zachodzącego słońca.

– Ile będzie ten pies kosztował? – zapytała konkretnie.

– Ach, to nie jest żaden problem – odpowiedział Jan, pogrążony w marzeniach.

Po półgodzinnej jeździe samochodem osiągnęli cel podróży. Dom leżał na skraju lasu i sprawiał wrażenie opuszczonego. Na błotnistej łące chodziło kilka koni, czekając zapewne długo na wodę, która miała zostać nalana do pustych plastikowych pojemników stojących obok. Klara powitała ich radosnym szczekaniem.

– Zapraszam do środka – zawołała ich nowa znajoma, wyglądając przez okno.

W przedpokoju, w dużej skrzyni leżało, poruszając się niemrawo, sześć czarno-białych, tłustych kiełbasek.

– Zobacz, co to za cudowne szczeniaki – zawołał Jan do żony.

– Proszę, proszę dalej – zapraszała właścicielka.

Weszli do pokoju, w którym na centralnym miejscu stała duża klatka z parą długowłosych, uszastych królików w środku. Zaduch był nie do wytrzymania. Mała dziewczynka siedząca na starej kanapce pokiwała do nich ręką.

– Aniu, przywitaj się – zawołała dziewczyna.

– Sama pani tu mieszka? – zapytał Jan.

– Tak, tylko z Anią, jej ojciec niestety nas opuścił. Co zrobić. Czego państwo się napijecie, może herbaty?

– Kochanie – zwrócił się Jan do żony. – Napijesz się herbaty?

Po dobrej godzinie jechali z powrotem. Wybrali szczeniaka, miał się nazywać Jack. Ustalono też cenę, która nie była zbyt niska, ale Jan, owładnięty wizją posiadania psa, był nie do zatrzymania.

– Ten dom, ta posesja, to brudne dziecko, te konie w błocie, to przecież jest jedna wielka tragedia – powiedziała żona do Jana, mając nadzieję, że jej mąż się opamięta.

– Ach, nie możesz wszystkiego brać dosłownie – odpowiedział Jan, pogrążony w marzeniach.

– Właściwie to pomału nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego – wyszeptała w zadumie, patrząc przez okno samochodu na księżyc uciekający przez las.

Myśl o posiadaniu psa rasy border collie nie opuszczała Jana ani na chwilę. Wizja czarno-białego psa prześladowała go w dzień i w nocy. Próby wyperswadowania tego pomysłu przez żonę nie przynosiły żadnego widocznego rezultatu. Jan był zniewolony swoją ideą, i nikt ani nic nie mogło go od niej oderwać.

– Co byś powiedziała na to kochanie, gdybyśmy znowu tam pojechali? – zapytał nieśmiało pewnego popołudnia.

– Dokąd?

– No wiesz, zobaczyć naszego szczeniaka.

– Tobie już nic nie pomoże, jeszcze dojdzie do tego, że pies będzie ważniejszy niż ja.

– Nie żartuj, kochanie, przecież wiesz, że to nieprawda – odpowiedział, stwierdzając z przerażeniem, że może jednak jego żona ma trochę racji.

– No, to jedziemy czy nie? Jak chcesz, to mogę pojechać sam.

– Nie, nie, jedźmy razem, jak już tak bardzo chcesz. I jedźmy zaraz.

– Zaraz? – ucieszył się. – No to jedziemy!

Dojechali na miejsce. Przed domem stało duże auto, konie piły wodę z plastikowych pojemników, a na podwórku mała umorusana dziewczynka bawiła się z Klarą. Podeszli bliżej.

– Przyjechali goście! – krzyknęła mała Ania do siedzącej na schodkach matki.

Zza drzewa wyszedł duży, ciężkiej budowy pies, wielkości bernardyna, z podniesionym, bez charakterystycznej białej końcówki, ogonem. Poruszał się powoli i z godnością, w niczym nie okazując gorącego temperamentu. Był rudo-biały.

– Witamy, witamy, co za niespodzianka – zawołała ich młoda znajoma.

– Co to jest za pies? – zapytał Jan.

– To jest Rex, tata naszych pięknych szczeniaków.

– Trochę dziwnie wygląda – stwierdził Jan.

– Dlaczego dziwnie? – zapytała.

– No, nie jest za bardzo podobny do border collie.

– Nigdy tego nie zauważyłam, przecież to jest champion tej rasy. Napiją się państwo herbaty?

Napili się herbaty, to znaczy tylko Jan, bo jego żona nie miała chęci, popatrzyli na szczeniaki, i na wybranego przez Jana pieska, porozmawiali chwilę z właścicielką i ruszyli w drogę powrotną.

– Musimy się wycofać z tej transakcji – powiedziała żona. – To wszystko przestaje być powoli normalne. Widziałeś te brudne szklanki do herbaty, o ciastkach już nie wspomnę, przypominały wyglądem psi granulat. Chcesz rzeczywiście kupić tego psa? Czy nie dostrzegasz, że przez ten twój psi obłęd rozpada się powoli nasze spokojne i szczęśliwe życie?

– Przesadzasz, zamknijmy tę dyskusję i jedźmy spokojnie do domu – odpowiedział Jan.

Naturalnie, zaczął się przez chwilę zastanawiać nad sensem swojego przedsięwzięcia, ale po kilku dniach wizja posiadania psa przesłoniła jego rodzące się wątpliwości. Jan kupił kilka książek o psach i niezbędne wyposażenie potrzebne dla małego szczeniaka. Była tam miska, smycz, małe psie zabawki, koszyk do spania i jeszcze kilka innych drobiazgów. Zakupy zrobił sam, bez żony.

Wreszcie nadeszła chwila odbioru ulubienica. Jan wsiadł do samochodu i pojechał znaną już mu drogą, marząc o nowym towarzyszu życia.

Szczeniak okazał się trudnym przypadkiem, a może Jan nie dorósł do nowej roli. Już po kilku dniach w domu unosił się zapach moczu i kału. Jack – tak nazwał ostatecznie psa – nie miał zamiaru załatwiać swoich potrzeb na dworze. Trzeba było oddać nowy perski dywan do prania, zabytkowy stoliczek stojący w przedpokoju stracił jedną nogę, rozprute zostały trzy nowe aksamitne poduszki leżące na kanapie. Po kilku dniach żona, wygłosiwszy głośny i nerwowy monolog, wyjechała do matki. Jan cierpiał bardzo z tego powodu, ale co miał zrobić, był za słaby, żeby wycofać się ze stworzonej przez siebie sytuacji. Został sam z psem. Przeżył w ciągu następnych miesięcy wiele rozczarowań ze swoim ulubieńcem. Pogryzione meble, obszarpane grzbiety książek na regale, objedzone domowe kapcie – to tylko niewiele przykładów pokazujących charakter jego pupila. Czy to był rzeczywiście jego pupil? Wydaje się, że stworzona przez Jana wizja wymarzonego psa przesłoniła kompletnie rzeczywistość. Z kolejnych listów otrzymywanych od żony wynikało, że sytuacja pogarsza się z tygodnia na tydzień.

– Albo ja, albo pies – to było jej ultimatum. Przestał odpowiadać na listy, mając nadzieję na poprawę sytuacji. Do tego jednak nie doszło. Kolejny list napisała nie jego żona, tylko jej adwokat. Pismo utrzymane w ostrym tonie dotyczyło rozwodu. Usiłował porozumieć się z żoną, ale bez skutku. Zresztą wizja czarno-białego psa kroczącego u jego boku była silniejsza niż rozsądek. I tak, przeznaczenie dogoniło go szybkimi krokami i Jan poddał się biegowi wypadków, godząc się z losem.