Pejzaż retro - Bożena Szlucha - ebook

Pejzaż retro ebook

Bożena Szlucha

4,6

Opis

Dlaczego powstała ta książka? Jak pisze autorka we wstępie: „Po pierwsze chcę, aby moje dzieci i wnukowie nie musieli zastanawiać się, skąd pochodzą i dlaczego są tacy, a nie inni. Po wtóre, myślę, że winna jestem coś osobom, które w swoim życiu kochałam, a także kocham najbardziej na świecie. Po trzecie, z egoizmu, bo nie chcę po swojej śmierci, tak po prostu, całkowicie zniknąć. Chcę zostawić potomnym cząstkę siebie i świata, który wiele lat temu istniał. Piszę więc w takiej formie, która pozwala na to, abym mogła od czasu do czasu wyzierać spoza opowiadanych historii. Piszę też dla przyjemności, bo miło jest wracać myślami do dzieciństwa, świata, który już dawno nie istnieje. To tak, jakbym wsiadała do wehikułu czasu! Pstryk i już jestem gdzie indziej. Dzieje moich rodziców, dziadków, pradziadków, wplecione w losy kraju, są też maleńką lekcją historii”.
Poznajmy zatem kolejne pokolenia, przede wszystkim kobiet – począwszy od tych z początku XX wieku, których jedynym „zadaniem” było wyjść dobrze za mąż, aż po współczesne: aktywne, samodzielne, sprawnie posługujące się najnowszymi osiągnięciami techniki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (20 ocen)
15
4
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bożena Szlucha
Pejzaż retro
© Copyright by Bozena Szlucha 2009Obraz na okładce: Leon Chrapko
ISBN 978-83-7564-210-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.
Podziękowania

Chciałam serdecznie podziękować wszystkim, którzy zachęcali mniedo napisania tej książki i jej wydania. Każdy w inny sposób ma swójudział w tym, że „Pejzaż retro” wykluł się, urósł i rozwinął skrzydła,czym sprawił mi ogromną radość.

I tak dziękuję:

Moim dawno zmarłym krewnym za to, że istnieli, w ciekawychczasach wiedli barwne życie i po nich odziedziczyłam, oprócz genów,wspomnienia, które są kanwą tej książki.

Mojej babci Mani i dziadkowi Szymkowi za akceptację,bezgraniczną miłość oraz podwaliny pod ukształtowanie mnie takiej,jaką jestem.

Dzięki ich ciekawemu życiu było o czym pisać.

Babcia była dla mnie najwspanialszą babcio-mamą, mimo iż przezdwadzieścia cztery lata słyszała „ty i ta twoja Dzidziusia”.

– Odkryłaś we mnie, Babciu, wrażliwego człowieka i wiernegosłuchacza!

Moim rodzicom chciałam podziękować za miłość i rozsądek.Dzięki Wam babcia Mania nie do końca mnie rozpaskudziła.Dziękuję też za wspomnienia, których nasłuchałam się przez całeżycie.

Moim siostrom za to, że są niepowtarzalne i wraz ze mnąprzeżywały rodzinne wzloty i upadki.

Szczególnie dziękuję Lucynie, która przez wiele lat była mojąnajlepszą przyjaciółką.

Mojemu mężowi Jędrkowi jestem wdzięczna za odwagę i chęćwejścia na moją drogę. Za wszystkie wspólne chwile i wytrwałośćw podążaniu ze mną. Za wyrozumiałość, wsparcie oraz wiarę w mojesiły.

– Jędrusiu! Dzięki Twojemu uczuciu tradycja rodzinna „małżeństwz miłości aż po grób”, jest nadal kultywowana.

Moim dzieciom i wnukom dziękuję za miłość.

Szczególnie mojej córce Stelli za to, że jest dla mnie zarazemkrytykiem, jak i korektorem.

– Dzięki Wam zaczęłam spisywać historię rodziny.

Mojemu zięciowi i mojej synowej za dar miłości i wejście donaszej rodziny. Za wartości, które wnieśli w wianie.

Mojej przyjaciółce Eli chciałabym podziękować za przyjaźń.

– To Ty odkryłaś we mnie poetkę oraz pisarkę i wspierałaś mnie,będąc pierwszą czytelniczką książki.

A teraz będą specjalne podziękowania dla moich przyjaciół;

Wspólnie Grażynce i Leonowi za to, że w ich cudownym domuodkryłam raj i zakochałam się w Bieszczadach.

– Grażynko, dzięki za przyjaźń, atmosferę, której jesteś mistrzem,wiele wspaniałych, artystycznych przeżyć oraz za nakłanianie dopisania i wydania książki.

– Leonie, wdzięczna jestem Tobie za cierpliwość, przyjaźń,wsparcie, wszelkie uwagi pomocne przy napisaniu i wydaniuksiążki oraz za zgodę na wykorzystanie zdjęcia Twojego obrazu naokładkę.

Wstęp

Dlaczego napisałam tę książkę? Trudno odpowiedzieć jednymzdaniem. Po pierwsze chcę, aby moje dzieci i wnukowie niemusieli zastanawiać się, skąd pochodzą i dlaczego są tacy, a nieinni.

Po wtóre, myślę, że winna jestem coś osobom, które w swoim życiukochałam, a także kocham najbardziej na świecie. Po trzecie,z egoizmu, bo nie chcę po swojej śmierci, tak po prostu, całkowiciezniknąć. Chcę zostawić potomnym cząstkę siebie i świata, który wielelat temu istniał. Piszę więc w takiej formie, która pozwala na to,abym mogła od czasu do czasu wyzierać spoza opowiadanychhistorii.

Piszę też dla przyjemności, bo miło jest wracać myślami dodzieciństwa, świata, który już dawno nie istnieje. To tak, jakbymwsiadała do wehikułu czasu! Pstryk i już jestem gdzie indziej. Dziejemoich rodziców, dziadków, pradziadków, wplecione w losy kraju, są teżmaleńką lekcją historii. Parę lat temu w książce Ewy Foley „Zakochajsię w życiu” przeczytałam piękną opowieść o pewnym starymczłowieku. Nie jestem pewna, czy dokładnie ją pamiętam, ale myślę, żenajważniejsze jej przesłanie przypowieści. A więc opowiem, copamiętam.

Był sobie stary, biedny człowiek. Kupił pięknego, białegokonia. Wszyscy sąsiedzi z zazdrością patrzyli na zakup. Końbył tak urodziwy i tak wyjątkowej maści, że cesarz chciał goodkupić. Dawał wiele sztuk złota. Jednak starzec postanowił gonie sprzedawać i dalej klepał biedę. Sąsiedzi odwiedzili starcai powiedzieli:

– Starcze, dlaczego jesteś takim głupcem? Miałbyś pieniądzei skończyłyby się twoje kłopoty.

Starzec się tylko uśmiechnął i nic nie odpowiedział.

Po jakimś czasie koń uciekł. I znowu stary człowiek usłyszał odsąsiadów:

– A widzisz, gdybyś sprzedał konia, przynajmniej miałbyśpieniądze, a tak zostałeś z niczym.

Tym razem staruszek powiedział:

– Wstrzymajcie się z sądami, albowiem w życiu nic nie jest anidobre, ani złe, bo nie wiemy, co dalej się wydarzy.

I rzeczywiście, po paru dniach koń wrócił i przyprowadził ze sobącałe stado dzikich koni.

Sąsiedzi pokiwali głowami i powiedzieli:

– Miałeś rację. Teraz jesteś bogatym człowiekiem.

Na to starzec znowu odezwał się:

– Po raz kolejny mówię, wstrzymajcie się z sądami, albowiemnie wiadomo, co z tego wyniknie. Przecież nie znamy całościobrazu.

I rzeczywiście, syn starca zaczął ujeżdżać dzikie konie, spadłz jednego z nich i połamał obydwie nogi.

– I znowu miałeś rację – powiedzieli sąsiedzi. – Z tego wynikłowielkie nieszczęście.

– Nie wiadomo, jak będzie dalej! – odpowiedział staruszek.

Wybuchła wojna. Wszyscy dorośli synowie sąsiadów musieli iść dowojska. Wielu z nich nie wróciło. Syn starca uniknął pewnejśmierci.

– Ale z ciebie mądry człowiek. Przewidziałeś to nieszczęście –zazdrościli sąsiedzi……

Historia starca nigdy się nie kończy. Pokazuje, że w życiu nic niejest ani dobre, ani złe, bo nie znamy całości obrazu. Życie przeplatadobro ze złem. Są lata chude i lata tłuste.

Nigdy nie wiadomo, czy tragedia, którą przeżywamy, nie okaże sięza parę lat jedynym dobrym wyjściem z sytuacji lub odwrotnie.Cieszymy się wielkim sukcesem, a tu wynikają z niego tragicznekonsekwencje.

W każdym człowieku istnieje dobro i zło. Anioł walczy z diabłem.Nikt nie jest do końca dobry i nikt nie jest do końca zły. Wszystkowynika z okoliczności. Po prostu takie jest życie…

Zatopione w sepii

gdy byłam dzieckiem

kochałam kolor nieba i wody

w słoneczny dzień

barwę marzeń i przestworzy

spadały kartki z kalendarza

żółkły fotografie

błękit zmieniał się w sepię

dorosłam do jesieni

teraz tylko wnuk

przypomina o błękicie

kiedy mówi

niebieski to mój ulubiony kolor

i zawiązuje mi na szyi

apaszkę lazurowych ramion

Zaczęłam nietypowo, bo naszła mnie melancholia. Może to wiosna,gdyż słoneczko rozświetliło świat i niebo wreszcie nabrało tejwłaściwej, lazurowej barwy, a może ciągnie mnie do zagłębiania sięw familijne odmęty. W pewnym wieku chyba tak jest, że corazmocniej czuje się więzi rodzinne. I to zarówno ze zstępnymi, jaki wstępnymi. Więź z wnukami podobno jest czymś nieuniknionymi naturalnym.

Myślę, że kontynuuję jedynie uczucie, którym obdarzyła mniebabcia. Dzięki jej miłości nauczyłam się, iż pomiędzy babciąa wnukami może być szczególne porozumienie i więź niepodobna dożadnej innej. Niewątpliwie w dużej mierze właśnie jej zawdzięczam to,kim teraz jestem… Żałuję, że nie znaliście mojej babci. Byłanajpiękniejszą na świecie starszą damą, z pomarszczoną jak jabłkotwarzą. Miękką, różową i ciepłą. Przypominała mi złotą renetęzapomnianą na półce, w sianie, przed Bożym Narodzeniem. Jejwnętrze było młode i świeże. Miała w sobie też mnóstwo dystansui powagi. Na świat patrzyła z lekkim przymrużeniem oka, gotowazażartować, gdy absurdalność ówczesnego życia była nie do zniesienia.Do końca życia pozostała młodą, bardzo mądrą kobietą, choć… Dzisiajchciałabym zacząć Wam ją przedstawiać. Swoje dzieciństwowspominam jako pasmo radości, przetykanej barwnymi opowieściamio przodkach. Pamiętam, że uwielbiałam wieczory, kiedy siadałyśmyz babcią w kuchni przy szklance herbaty. Takiej gotującej się jeszczew brzuchu. Tylko taką babcia Mania tolerowała. Pod węglowąkuchnią trzaskał ogień, a w duchówce piekły się bałabuchy. Całemieszkanie wypełniał zapach konfitury z róży i drożdżowegociasta. Pod piecem, na wytartej farbie podłogi, przy metalowejpłycie, na której stała stara węglarka, tańczyły pomarańczowecienie płomieni. Jeszcze do dziś pamiętam morski odcień kaflii mosiężną rurkę okalającą rozgrzaną płytę, na której wisiały ścierki.Gdy ktoś przechodził obok, falowały. Często wyobrażałam sobie,że są to żagle na powierzchni morza. Za oknem wieczór otulałogród, a ja z otwartą buzią słuchałam i słuchałam… Czasembabcia spowita była w żółty szlafrok z błękitnymi różami. Ten,który szyła podobno przez dziesięć lat i dopiero moja mama goskończyła. Na głowie miała srebrne ślimaczki rzadkich włosów,spięte na krzyż wsuwkami, aby rano pięknie prezentować sięw pobliskiej mleczarni. Na ślimaczkach rozpięta była biała siateczka.To zabezpieczenie przed ich ewentualną niesubordynacją. Na półcecicho szumiało radio z zielonym oczkiem. Może to był koncertżyczeń, a może wiadomości. Kociołek z wodą wzdychał małymichmurkami pary. Uf, uf… Ciepło, cicho, tajemniczo. I płynęłyopowieści…

Mania, Maniusia

Maniusia była o trzy lata starsza od Alberta. Oboje z czarnymi włosami, po ojcu Walterze Rosmanyi, urzędniku, a może nawet zawiadowcy z dworca kolejowego we Lwowie, i jasną, świetlistą cerą, po matce Annie lub Zofii. Jedna z sióstr bliźniaczek zmarła w czasie zarazy i została pochowana na Łyczakowie. Nikt z rodziny nie wiedział, która z bliźniaczek pozostała przy życiu.

Szli ulicami Lwowa i szukali ojca. Mania miała już dość chorującej mamy i Antosi, która pełniła rolę opiekunki, służącej, pokojówki oraz gospodyni. Ciągle jej coś kazała, ciągle na nic nie pozwalała i twierdziła, że „to panience nie wypada”. Zazdrościła innym dzieciom, że mają ojca. Mania niewiele pamiętała swojego. Zmarł niedługo po przyjściu na świat Alberta. A mama od tamtej pory rzadko podnosiła się z łóżka. Po kwadransie doszli do skrzyżowania. Wreszcie dotarli do celu wyprawy!

Był! Siedział na białym koniu, w ciemnym mundurze, ze złotymi guzikami. Kandydat do ręki Anny! Tak sobie obmyśliła. Lubiła konie i mundury.

– Taki ważny człowiek. Wszyscy przed nim czują respekt! – pomyślała.

– Chodź, nie bój się! – Nieśmiało pociągnęła brata

Mężczyzna, zajęty swoimi myślami, nie zauważył dzieci. Dopiero nieśmiałe pociągnięcie za rękaw uzmysłowiło mu, że podeszła do niego dwójka malców.

– Gdzie wasza matka? Z kim jesteście? Zejdźcie z jezdni, bo może was przejechać dorożka! – zaniepokoił się zachowaniem Alberta i Maniusi.

– Zgubiliśmy się. Proszę nas odprowadzić do domu. Mieszkamy na Szeptyckich! – nieśmiało realizowała długo obmyślany plan.

Za kwadrans z dumą jechała na białym koniu, mocno obejmując brata, aby nie spadł. Bała się wysokości i tego, co powie mama. Od Antosi z pewnością otrzyma reprymendę i będzie musiała długo klęczeć w kącie. Aż zrozumie, ile matce zrobiła wstydu. I jaki wywołała skandal! Kto to widział, aby dzieci same chodziły po ulicach i zostały przywiezione przez policmajstra? Nawet oficera! Nie udał się plan zdobycia ojca. Matka pozostała wierna swojemu zmarłemu, o dwadzieścia siedem lat starszemu mężowi. Mimo iż wychodząc za mąż miała jedynie trzynaście lat.

A teraz przedstawiam Wam inną Manię, a w zasadzie babcięMarię Szymańską. Oto pierwsze wspomnienie, które drzemie gdzieśnajdalej, na dnie szuflady mojej pamięci.

Przechowuję je z niesłychaną starannością. Jest jak bezcennyeksponat, w najlepiej strzeżonym muzeum świata. Odgrzebujębardzo rzadko. Delikatnie wyciągam tę najdroższą pamiątkę.Boję się ją uszkodzić. Jest delikatna jak pajęczyna. W końcuprzygnieciona została całym półwieczem. Mimo że zakurzona, jestprawdziwym klejnotem, chociaż tak archaicznym i wątłym. Mawyblakłe barwy. Nieostre kontury ledwie nakreślają atmosferę.Zostało już tylko echo słów, ślad nastroju, a jednak tak poruszaserce….

Mam dwa, może dwa i pół roku. Wychodzę na spacer. Stoję w przedpokoju. Ogromne, oszklone drzwi jak pryzmat rozszczepiają jasne smugi światła, wpadające do mrocznego wnętrza. Drobinki kurzu tańczą walca na słonecznych kładkach. Obserwuję je z zachwytem! Nagle pryska balowy nastrój. Zwodzone mosty znikają, bo otwierają się drzwi pokoju i wpada cała rzeka światła. Wchodzi wysoka, smukła kobieta, w jasnym kapeluszu i tweedowym, piaskowym kostiumie. Obcasy i rękawiczki dopełniają obrazu.

– Dzidziusiu, idziemy zanieść dziadziowi śniadanie! – mówi stanowczym tonem i podaje mi rękę.

I już nie są ważne smugi, kolory.

– Idę do dziadzia Szymka! Idę razem z babcią! – śpiewa moja dziecięca dusza.

Kolejne wspomnienie nierozerwalnie łączy się z poprzednim.

Niski pokój wypełnia duże biurko, stojące ukosem pod ogromnym oknem. Za biurkiem siedzi brunet w garniturze i jasnej koszuli.

Gdy wchodzimy, podrywa się i podbiega do nas. Chwyta mnie pod pachy i unosi prawie pod sufit. Niesamowite wrażenie lotu i dziwnych łaskotek w brzuchu wypełnia całe moje ciało. I tak parę razy. Aż piszczę z zachwytu! Wreszcie ląduję na blacie biurka i mogę piętami postukać w drzwiczki oraz posłuchać, czy w środku nadal mieszka biurkowy potwór, wydający głuchy odgłos.

– Będziemy jeść śniadanko! – słyszę głos dziadka, zaglądającego do koszyczka z jedzeniem.

– Maniusiu! Tyle razy prosiłem cię, abyś i dla dziecka coś przynosiła. – Tym razem niezadowolenie wyraźnie skierowane było ku małżonce.

– Kotusiu, przecież Dzidzia jadła śniadanie! – z oburzeniem odpowiada Maniusia.

– Dziadziusiu, Dzidzia dzisiaj nic nie jadła! – zeznaję jak Judasz i w podkówkę wyginam usta.

Dziadek Szymek zaczyna ruszać wąsami, co znaczy, że jest w stanie skrajnego zdenerwowania, po czym dzieli się ze mną swoim śniadaniem.

– Żeby mi to było po raz ostatni! – zwraca się do Marii. – Jadła, nie jadła, czy to nie wszystko jedno? Powinnaś przynosić i dla niej śniadanie.

I tak zostało. Dzięki Szymka słabości do wygiętych dziecięcychpodkówek od tej pory jadłam podwójne śniadania. To, wraz z innymiokolicznościami, o których jeszcze nie raz wspomnę, dało początekwielu moim kłopotom. Ale tego dziadek nie przewidział. Miałam pisaćo Marii, a dziwnym trafem zahaczyłam o Szymka, czyli drugą połówkęjabłka. Okręciłam go sobie wokół małego, tłustego paluszka. Jegopracownicy posyłali po mnie, jak po cudowny lek, gdy Pan Kierownikbył w wyjątkowo złym humorze. I pomagało. Na razie jednak wrócę doMarii, czy też Mani, Mańki, Maniusi, albo Marysi. Aby zrozumiećMarię, trzeba opowiedzieć o jej dzieciństwie, spędzonym bez ojcai w zasadzie bez matki, albo z jej cieniem snującym się po mieszkaniu,schorowanym i słabym.

Anna, z domu Szpala, miała trzynaście lat, gdy wyszła zamąż za urzędnika kolejowego, Waltera Rosmanyi. Bardzo szybkoowdowiała.

Będąca jeszcze dzieckiem, musiała szybko stać się matkąi panią domu. Życie nie oszczędziło tej delikatnej, eterycznejblondyneczki.

W wychowaniu Mani i Alberta pomagała Annie Antosiai kucharka.

W zasadzie jednak to Antosia matkowała dzieciom i starała sięwychowywać je, jak najlepiej potrafiła. Anna nie miała na tosiły.

Nic dziwnego, że Albert jako nastolatek uciekł z domu, aby zaznaćprzygody. W domu, gdzie dominował zapach leków, kamfory i kropliwalerianowych, czuł się stłamszony. Smutek i cierpienie wylegiwało sięw każdym zakamarku. Weselej było w kuchni, ale im byli starsi, tymczęściej wyganiano ich na pokoje, bo nie wypada, aby paniczi panienka przebywali w towarzystwie kuchty. Albert uciekł, abywalczyć za Lwów. Stał się jednym z Orląt. Wyszedł z domu jakomały, pękaty chłopczyk. Gdy wrócił, popatrzył na Manię z góryi powiedział:

– Strach Mańka, jakaś ty mała!

Anna zmarła przed Bożym Narodzeniem w 1914 roku. Maria miaławtedy osiemnaście lat.

Stała samotnie przed trumną, w której spoczywała matka. Lata cierpień i choroby zostawiły piętno na delikatnej cerze, jasnych włosach, które kiedyś tak błyszczały i falowały. Każdego poranka i wieczora czesała je włosianą szczotką. Teraz okalały mizerną, białą twarz, zlewając się z bielą płótna.

– Szare pakuły – pomyślała z żalem.

W powietrzu unosił się zapach świec i igliwia. Nad trumną wisiała naga choinka, lekko kołysząca się u powały. Cienie gałęzi wolno przesuwały się po podłodze raz w jedną, to w drugą stronę. Bezmyślnie śledziła ich drogę. Po raz pierwszy w życiu poczuła się naprawdę samotna. Myśli uciekały. Absurdalne zdania, najczęściej słowa kondolencji, które niedawno usłyszała, tłukły się jak mantra po głowie. Siebie czuła nierealnie. Odgłosy miasta dochodziły z oddali. Wydawało się jej, że przebywa na dnie wielkiej studni. Ostatnie dnie i noce nie należały do łatwych. Czuwała, aby towarzyszyć matce w jej ostatniej drodze. Drodze na drugi brzeg. Na pasterce była w pobliskim kościele razem z koleżanką. Słuchając kolęd, popatrzyła na żebrowe sklepienie i szepnęła:

– Gienia, popatrz, święta, a tu pajęczyn nie omietli. – I tak rozśmieszyła ją ta sytuacja, że parsknęła śmiechem. Skryła twarz w futrzanym kołnierzu i chichotała. Łzy ciekły jej z oczu, a z wnętrza wypluwała w chichocie cały ból, żal, strach. I nie potrafiła tego powstrzymać.

Takie były pierwsze dorosłe święta Maniusi. Została sama z nastoletnim bratem. Koledzy ojca pomogli i dostała pracę na dworcu kolejowym, tam, gdzie przed laty urzędował jej ojciec. Została panną telegrafistką.

Ostatnio, razem z moją przyjaciółką Elą, byłyśmy na pogrzebie ojcakoleżanki. Uroczystość pogrzebową prowadził bardzo mądry ksiądz.Jeszcze nigdy nie spotkałam się (oprócz słów Jana Pawła II) z takim„dobrym” podejściem do ludzi, życia i Boga. Dobroć i mądrośćemanowała od niego. Nic nie uciekało, nie rozmywało się. Mówiło dobroci, którą dzieli się każdy człowiek z innymi, o darzenajwiększym – przyjaźni i miłości człowieka do człowieka. Każdesłowo docierało do mnie niezamazane, nierozmyte. Nawet modlił się„ze zrozumieniem”. Nie klepał pacierzy, ale prawdziwie rozmawiałz Bogiem. Na koniec prosił o dar dla nieboszczyka taki, jaki każdychciałby otrzymać na swoim pogrzebie: modlitwę, komunię, serdecznąmyśl itd. Prosił też, aby każdy podziękował osobom żyjącym zadar wsparcia, dobroci, zrozumienia, miłości, uśmiechu, radościi innych wzbogacających nasze życie niematerialnych podarków,ofiarowanych nam przez innych. W tym momencie obydwie jednakowozareagowałyśmy… I takie momenty w życiu są wspaniałe. Parę dnipóźniej otrzymałam spóźniony prezent od innej mojej koleżanki –książeczkę ze złotymi myślami na temat przyjaźni, z dedykacją; „dziękiza dar przyjaźni i za to, że jesteś”. Wzruszyła mnie bardzo… Takrzadko mówimy ludziom: wzbogacasz moje życie swoim uśmiechem,optymizmem, swoją obecnością… Ale dość smutnych myśli. Wracam dowspomnień.

Panna Mania

Maria już parę lat bawiła się rolą panny telegrafistki. Polubiła tę pracę. Prócz przekazywania depesz, zajmowała się wywieszaniem aktualnych rozkładów jazdy, wypisywaniem biletów. Lubiła odgłosy dworca. Obserwowała tłumy ludzi spieszących się na perony i wychodzących z przyjeżdżających pociągów.

Jak fale przypływu i odpływu – myślała o barwnych tłumach, przemieszczających się na terenie dworca. Czasem obserwowała poszczególnych podróżnych i zastanawiała się nad tym, kim są, jakie prowadzą życie, czy są szczęśliwi.

Lubiła przestronne wnętrze dworca, wysokie sklepienia, obłożone ciemną boazerią wnętrze poczekalni. Nie przeszkadzała jej praca na dwie zmiany. Natura szybko wpasowała się w rytm „12 na 24”. Kiedy brała urlop i starała się wrócić do prawidłowego rytmu życia, nie potrafiła. Z książką w ręku spędzała noce, była senna we dnie.

Czas mijał. Praca dawała środek utrzymania, zadowolenie, a także możliwość bezpłatnego poruszania się po kraju. To lubiła najbardziej. Najczęściej jeździła do kuzynek w Przemyślu. Lubiła towarzyskie życie kuzynek, ciotkę, w której salonie często przewijały się ciekawe postaci. Były tam i tańcujące wieczorki. Próbowano Maniusię wyswatać.

– Bój się Boga, Maniusiu, czyś ty zmysły postradała, że nie chcesz iść za mąż? – gderała ciotka Mela i zza okularów spoglądała na Marię. – Jak tak sobie na ciebie patrzę, to widzę, że całkiem wdałaś się w Waltera. Jemu też nigdy nie spieszyło się do żeniaczki. Nic dziwnego, że tak późno związał się z Anną. No, ale to był w końcu mężczyzna. Przystojny mężczyzna. Szkoda, że tak szybko was osierocił!

Zza paska wyciągnęła haftowaną chusteczkę, dyskretnie wytarła oczy i pociągnęła wydatnym nosem.

– Widzisz, dziecko – Mela z dezaprobatą kręciła lekko głową, przenosząc spojrzenie z haftowanego właśnie obrusa na zniecierpliwioną Marię – kobieta, to co innego. Uroda mija szybko, posagu nie masz wielkiego, to i nie przebieraj. Już za parę latek i warkocz posiwieje, i skóra zwiędnie! „Nie przebieraj panno, abyś nie przebrała, abyś za kanarka, wróbla nie dostała”– zaśpiewała cienko.

– Cioteczko, przyjdzie czas na męża. Ja nie chcę starego. Nie będę mu prała, za przeproszeniem cioci, kalesonów i parzyła ziółek. A ciocia to tylko przedstawia mi samych łysych wdowców. Nic dziwnego, że Antosia zawsze mówiła: Maniu nie liż wałka, bo łysego męża dostaniesz. Nie chciałam słuchać, to i mam za swoje – próbowała rozładować sytuację wicem. Do pokoju weszła kuzynka Hanka.

– Mamciu, Mania ma już swojego kandydata– roześmiała się.

– Nic dziwnego, że pana mecenasa odprawiła z kwitkiem, kiedy o innym myśli. Opowiedz, Maniusiu, swój dzisiejszy sen. Proszę cię bardzo pięknie. Niech mateczka też się pośmieje.

Marysia uśmiechnęła się na samo wspomnienie.

– Och, proszę cioci, to było wyborne. Niech sobie ciocia wyobrazi: jestem w kościele, niby przed ołtarzem. Mam kostium żółty, kapelusz zielony, czerwone buty i rękawiczki, amarantową woalkę. Istna papuga! Czekam na oblubieńca. Nagle wchodzi przystojny brunet. Ma wzrost średni, z jakieś metr siedemdziesiąt, siedemdziesiąt siedem może. Jest w ciemnym garniturze. W butonierce tkwi róża, a w ręku ma kule. Po prostu inwalida! Przykuśtykał pod ołtarz i mówi do mnie: „przysięgam tobie miłość do końca mych dni”. I obudziłam się! Ale twarz pamiętam. Widać nawet we śnie nie stać mnie na normalnego kandydata, tylko na inwalidę – zażartowała.

I znowu umknęło trochę czasu. W moim życiu czas mknie jakkometa. Myślę, że w Bieszczadach płynie on wolniej. Teoriao względności czasu jak na dłoni.

Bieszczady zobaczyłam i zakochałam się w nich bez pamięci. Byłoto wiosną 2004 roku. Przeszłam właśnie ciężkie zatrucie salmonellą.Ledwie z tego wyszłam. Nie miałam sił ani czasu na urządzanieświąt. Postanowiłam poszukać jakiegoś domu wczasowego lubpensjonatu, aby tam świętować.. Oczywiście zrobiłam to przezinternet. Pomyślałam, że chciałabym poznać Bieszczady. Mamochotę na naturę, niezbyt wysokie góry i coś innego, niż znam.Podświadomie ciągnęło mnie na wschód. Weszłam w stronęinternetową Bieszczadów i po kolei zaczęłam otwierać stronypensjonatów. Było parę interesujących propozycji. Jednak niepotrafiłam się zdecydować. I nagle weszłam na stronę „Le Graż – DomPracy Twórczej”. Zapoznałam się z propozycjami gospodarzy,poczytałam wypowiedzi ludzi, którzy tu już byli. Pomyślałam sobie,a w zasadzie poczułam, że to właśnie to miejsce, gdzie powinnampoczuć się dobrze! Ucieszyłam się, że wyrażono zgodę na nasz przyjazd.Klamka zapadła!

Nie zapomnę pierwszego wrażenia, gdy późnym popołudniemznaleźliśmy się w pensjonacie i w naszym pokoju. Zaskoczyła nas tęczai… fruwające w powietrzu muzy! Poczułam się, jakbym trafiła doswojego prywatnego nieba. Wszędzie ciepłe barwy, ściany zawieszonewspaniałymi, kolorowymi obrazami, które od razu do mnie przemówiłyi urzekły.

Poza tym ciepli, wspaniali gospodarze – Grażynka i Leon.Pokrewieństwo dusz wyczuwa się od razu! Przez cały okres pobytuw Bóbrce czułam się, jakbym była pod wpływem jakiegoś narkotyku.Moja dusza fruwała wraz z muzami i bieszczadzkimi aniołami,które wyczuwa się tu co krok. Oczarowały mnie cytrynowe, gęstedywany smukłych pierwiosnków, zaścielające łąki i konkurującez pomarańczowymi łanami grubych, przysadzistych, dorodnychkaczeńców. Zakochałam się w migdałowych oczach ikon i w złotych,pękatych czapach cerkiewek. Nade wszystko jednak zauroczyli mnieludzie i czas. Ludzie są tam bardzo otwarci i naturalni orazniesamowicie życzliwi, a czas człapie, noga za nogą. Nie ma niccudowniejszego dla osoby schorowanej i przemęczonej, jak takitowarzysz – czas!

Zauroczona, zakochana, napisałam wiersz, który po wyjeździe,z pełną nieśmiałością, posłałam gospodarzom. Miałam opory, bo poszłodo twórców! Przecież Leon jest wspaniałym i uznanym malarzem,poetą i pisarzem. A Grażyna też artystka – reżyser teatralnyi aktorka!

Jednak zdobyłam się na odwagę, bo chciałam pokazać gospodarzom,jakie wrażenie na gościach robi ich pensjonat, atmosfera i Bieszczady.

bieszczadzka nostalgia

tam gdzie czas chodzi piechotą

noga za nogą pa-ta-taj

gdzie w gałęziach drzew cisza

kołysankę śpiewa

tam gdzie cerkiewki przyklęknęły

hen na czubkach wzgórz

z dłońmi wież złożonymi do pacierza

tam gdzie powietrze pełne

szybujących muz

a na kamieniach rodzą się poeci

uwiodły mnie migdałowe oczy ikon

otulone blaskiem świec

duszę porwały na dziurawej drodze

Czady i Biesy

I tak zaczęła się nasza bieszczadzka przygoda. Po zauroczeniu, uczucienie wyblakło, ale wzmocniło się. Parę razy w roku pokonywaliśmyponad czterysta kilometrów, aby oglądać zmieniające się barwy nastokach Bieszczadów i wdychać atmosferę natury, spokoju orazżyczliwości.

W międzyczasie wróciłam do swoich dziecięcych zainteresowań,czyli malowania. Leon powoli przypominał mi, jak to się robi. Do tejpory podpowiada, zachęca i w ten sposób od paru lat prowadzęsamo-terapię swojej poturbowanej duszy. Jednak najczęściej piszę.Grażka i Leon wspierają mnie i zachęcają, abym przelewałana papier swoje myśli, wrażenia i odczucia. Bieszczady stałysię dla mnie i Jędrka odskocznią od codziennej pracy, wyściguszczurów…

Z czasem zaczęliśmy marzyć o własnym domku usadowionymw środku bieszczadzkiego lasu, na jakimś dalekim stoku.

Miłość trwa. Marzenia również. Dzisiaj na dworze wiosnaw pełni. Słoneczko oszołamia. Kwiaty kwitną pod starą gruszą,a ptaki latają po niebie w te i z powrotem; solo i kluczami.Świergolą jak najęte. Ludzie nagle zaczynają czuć ścisły związekz przyrodą.

Od paru dni myślę sobie, że to źle mieć taką zachowawcząnaturę i dalej tkwić w pracy. Niby mogłabym na wcześniejsząemeryturę. Mogłabym decydować o tym, jak żyję i co robię.Najchętniej rzuciłabym miasto i od wiosny do zimy zamieszkaław Bieszczadach. Rankiem spacerek, gimnastyka, przyroda. Potemtwórczość, korespondencja i znowu przyroda itd. Dla WENYprzygotowałabym wygodne legowisko, najlepiej blisko siebie. Och,marzenia!!!

Jednak zachowawcza natura przywołuje mnie do porządkui powiada, że jeszcze nie czas na takie luksusy, bo pieniążki z nieba niespadną, a emerytura, to „żyć się za to nie da, a i umrzeć niemożna”.

Ciągle jeszcze jestem ciekawa świata, innych kultur, pięknaziemi.

Lubię podróżować, a to kosztuje. I samochód jeszcze musielibyśmyzmienić, aby starczył na dłużej. I dzieciom trzeba od czasu do czasucoś kupić, albo trochę wspomóc. A jeśli zdecyduję się na wcześniejsząemeryturę, to koniec luksusów! Tak więc, coś za coś. Odwiecznydylemat – „być, czy mieć”! Pewno jutro wejdę do sądu i „wsiorbiemnie”.

Czasem czuję się jak ofiara przemocy. Praca daje mi popalić, a jawpatrzona, zakochana darowuję wszystko, bo życia sobie bez niej niewyobrażam! Ale paradoks! No i miałam tylko parę zdań, a tu popłynęłojak z otwartego kranu. Póki polot dopisuje, wracam do wehikułuczasu.

Minęło parę miesięcy. Maria przeżywała obstrzały ulic Lwowa.

I tu wojna dawała znać o sobie. Nieraz przyszło jej biec do pracy pod gradem kul. Kuliła głowę w ramiona, garbiła plecy i gnała ulicami. Kule świszczały! Nie bała się. Młodość nie dopuszczała do niej myśli, że coś może się wydarzyć. Czuła się na marginesie wojennej historii. Była tylko obserwatorką. Od śmierci matki właśnie w ten sposób odbierała świat. Widziała, jak padają ludzie. Obok niej nastoletni chłopiec został zatrzymany zabłąkaną kulą i z otwartymi ustami, wyrazem zdziwienia w oczach, zatrzepotał rękami, jakby chciał utrzymać równowagę, a później zwinął się, skręcił i osunął na nierówne kostki ulicy. Albert nieraz denerwował się, że niepotrzebnie ryzykuje. Powinna unikać przestrzeni, przeczekać obstrzały. Ale w końcu Albert przyjeżdżał jedynie na przepustki. Był w wojsku. Chyba więcej ryzykował. A ona, w mieście, mimo wszystko była bardziej bezpieczna. Parę razy dostała kartkę z frontu. Od brata i od niedawno poznanego kaprala. Fotografia przedstawiała okopy, zasieki, a na odwrocie pisane pośpiesznie, kopiowym ołówkiem słowa:

Panna Maryja Rosmanyi, Lwów ul. Sapiehy 65 II piętro, po lewejstronie.

Droga panno Mario, kochane moje Madziary – panno Maniui Albercie. Jest tu bardzo trudno! Tylko myśl o Pani pozwala znosić mikule, śmierć kolegów, zimno i głód. Z niecierpliwością czekam jakiegoślistu i wiadomości z normalnego świata.

Tu życie przypomina piekło. Dym, smród, kule i zasieki. CałujęPani ręce i modlę się, abym mógł jeszcze ujrzeć Panią i Albertaw dobrym zdrowiu.

PS. Proszę pójść do kościoła Świętej Elżbiety i zmówić za mniepacierz.

I znowu była w Przemyślu. Urządzano kolejny wieczorek tańcujący. Niechętnie została, bo Hanna bardzo o to prosiła. I ciocia Melania.

– Po co ukochanej rodzinie robić przykrość? – pomyślała.

W końcu jeszcze następny dzień miała wolny. Nie chciała wracać do pustego mieszkania. Zmęczona siedziała w fotelu, oczy zamykały się same. Było ciepło, gwarno. Nie tańczyła, od kiedy pewien mężczyzna zbyt mocno zaczął przytulać ją w tańcu. Śmierdział alkoholem, cygarem. Poczuła wstręt do jego lepkich rąk, oddechu, zapachu starego potu, tuszowanego wodą toaletową.

– Obleśny satyr! – pomyślała wtedy, ale zdarzenie to całkowicie zniechęciło ją do tańców, w dodatku sama miała „słoniowe nogi”. Nie żeby grube, bo podobno nawet zgrabne, ale takie ciężkie i nieruchawe. Zaczęła odpływać w sen. Nagle usłyszała nad sobą głos ciotki:

– Pozwól, Maniu, że przedstawię ci pana Szymańskiego.

Podniosła oczy i osłupiała. Przed nią stał mężczyzna z sennego widzenia. O kulach! Mimo iż zawsze elokwentna i rzutka, teraz zapomniała języka w ustach. Zarumieniła się jak pensjonarka.

– Maria Rosmanyi – rzekła, podając drżącą rękę. – A pan to skąd się tu znalazł? – Zadała niezbyt rozgarnięte pytanie.

– Rozczaruję panią, ale tylko prosto ze szpitala – odpowiedział z uśmiechem.

– Pani pozwoli, jestem Benedykt Szymański, a dla przyjaciół Szymek, w przyszłości pani mąż.

Wypadły nam nieoczekiwanie bardzo duże wydatki związanez remontem tarasu nad naszym mieszkaniem i remontem domu.Okazało się, że jest dużo gorzej, niż przypuszczaliśmy. Nie byliśmyprzygotowani na taką sytuację. Jak zwykle rzeczywistość sprowadza nasna ziemię i koryguje plany. Nie będziemy remontowali kuchni!W daleką przyszłość odpłynęły marzenia o pięknej, wielkiej kuchniz kącikiem jadalnym. Dalej będę gniotła się w wąskiej kiszcei próbowała wyczarowywać potrawy, nawet na większe uroczystości, nametrze kwadratowym blatu roboczego! Ale dlaczego ma być mi lepiejniż przez ostatnie dwadzieścia pięć lat? Dawałam sobie do tejpory radę, to dam sobie i dalej. Znalazłam nawet w tym dobrąstronę: mam małe pomieszczenie na komputer i sztalugi. Wiosnanatchnęła mnie do oddania się działalności twórczej. Czasumam bardzo mało, ale jak tylko wyrwę parę godzin dla siebie, tomaluję. Wiem, że to nie wielka twórczość, tylko moje malutkiemachanie pędzlem. Mimo wszystko sprawia mi wielką przyjemnośći bardzo wycisza. Biorąc pod uwagę stresy, które funduje mi mojapraca zawodowa, to doprawdy wielki luksus. Taka przyjemnai bezpłatna terapia. Staram się przypominać sobie rady Leonai efekt jest taki, że podoba mi się to, co ostatnio namalowałamA namalowałam naszą piękną wistarię, zatopioną w fioletowej powodzikwiatów.

Eli też się podoba! Stwierdziła, że złapałam nastrój chwilii majowego szaleństwa! Tak więc, zapracowani, borykający sięz kłopotami dnia codziennego i radzący sobie z nimi, jak kto potrafi;Andrzej jeździ wtedy po czterdzieści kilometrów dziennie, a ja piszęi maluję, z niecierpliwością czekamy urlopu. Myślę, że „Le Graż”będzie jak balsam na nasze skołatane nerwy i dusze. Ale do tego czasuczekają nas różności. Andrzej jedzie do sanatorium już 16 czerwca. Jado tej pory będę na dwóch szkoleniach: jednym w Warszawie, a drugimw Turawie. I tak dalej….

Mszana

Maria siedziała w ogrodzie, otoczona barwnym kobiercem lilii. Bardzo lubiła te wyniosłe, stojące na długich nogach, białe kwiaty. Były pełne godności. Nieskazitelne w kształcie kielichy, o delikatnych, białych płatkach, rozsiewały wokół siebie obezwładniający zapach, kojarzący się jej z namiętnością, mocą, pewnością siebie. Wzruszały ją delikatne pręciki zakończone podłużnymi czapeczkami, drgające, gdy podmuchy wiatru stawały się mocniejsze. Pozostawiały na śnieżnej bieli płatków żółtą smugę, która biegła w głąb kielicha kwiatu. Przelatujące pszczoły co chwilę zbaczały ze swojej trasy i przysiadały na brzegu płatka, po czym, zwabione słodkim zaproszeniem, wsuwały się w głąb korytarza, do samego serca kwiatu.

Poczuła dziwne wzruszenie. Od niedawna nawet drobiazgi powodowały, że serce drżało, gardło ściskało się, a oczy dziwnie wilgotniały. Z byle powodu wpadała we wzruszenie. Nigdy nie podejrzewała siebie o tak duże pokłady wrażliwości, delikatności. Złościło ją to, bo wychowanie nakazywało dystans do świata. Histeryczne uniesienia, łzy, okazywanie emocji było czymś niesmacznym, prostackim. Nie przystawało damie, na jaką była wychowywana. Nie rozumiała, skąd brało się sprzeniewierzenie wszelkim zasadom, na których budowała swój świat. Od paru miesięcy towarzyszyły jej także dolegliwości fizyczne. Czuła ciągłe zmęczenie. Była senna, bolały ją krzyże. No i nachodziły łatwe wzruszenia… Wyraźnie czuła, jak zagłębia się w obłok obezwładniającego zapachu. Przesunęła wiklinowy fotel w głębszy cień, bo na nogach poczuła już gorące muśnięcie słońca. Zamknęła oczy. Ciepły obłok liliowego zapachu otulił ją jak delikatny szal. Z przyjemnością wróciła myślami do minionych miesięcy.

Maria Wilhelmina Szymańska! – powtarzała w myślach.

Nie Maria Rosmanyi, a Szymańska! To brzmi dużo lepiej!

Benedykt wracał ze Lwowa. Słońce już było nisko. Godziny spędzone w biurze wlekły się w nieskończoność. Przed chwilą niezgrabnie wyskoczył z pociągu. Ciągle doskwierał dawny uraz. Śpieszył do domu, do Maniusi. Nawet kieliszek koniaku wypity do małej czarnej, w pobliskiej kawiarni starego hotelu, nie zrekompensował tęsknoty. Poza tęsknotą, myśli wypełniało uczucie triumfu. Cieszył się, że w końcu postawił na swoim. Ożenił się z najwspanialszą kobietą, jaką dotychczas spotkał, a miał ich niemało. W swoim, nie tak znowu do tej pory długim życiu, przeżył trochę i z niejednego pieca jadł chleb. Nigdy nie myślał, że dobrowolnie zrzeknie się tej wolności, o którą zawsze zabiegał i która była dla niego największym skarbem. W końcu dla niej nawet uciekł do Francji! A tu parę miesięcy temu los spłatał figla. A ile musiał się napracować! Nawet na zapowiedzi papiery złożył sam, bo narzeczona spóźniła się i nie zdążyła wsiąść do pociągu. Sukienkę ślubną również sam zamówił. Ale było warto!

Zastanawiam się, jak u mnie jest z różnymi, małymi stratami.

Natura człowieka jest pazerna. Jak się do czegoś przyzwyczai, toma kłopot z rezygnacją! Dlatego tak trudno jest ludziom rozstawać sięze swoimi wadami, które dostarczają tyle przyjemności, a codopiero z nałogami. Pisząc to, mam na myśli moją stratę związanąz parkietowymi szaleństwami. Zawroty głowy uniemożliwiają miobecnie tańczenie walca i innych tańców lub figur obrotowych. A taklubiłam tańczyć! Tak było też z moim nałogiem nikotynowymi innymi przyjemnościami, z którymi trzeba było wziąć rozwód, boszkodzą.

Często uciekam się do małych kłamstewek. Sama przed sobąudaję i wyłamuję z narzuconego rygoru. Wstydzę się, że mamsłabą wolę, ale i usprawiedliwiam te słabości. „Jestem tylkoczłowiekiem!”

Gdy przychodzi do płacenia rachunku, to mam tę świadomość, żesama sobie jestem winna. Trzy lata temu przeczytałam książkę „To, comusimy utracić” o stratach, które ponosi się od chwili urodzenia, dośmierci. Pamiętam, że głęboko mnie poruszyła i do tej porynieraz sobie o niej przypominam. Właśnie w takich chwilach, gdyprzychodzi z czymś, lub kimś się ostatecznie żegnać, wracają mądresłowa.

Nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Mimo iż czasem trudnouwierzyć, ale wszystko ma jakiś cel. Jakiś ukryty sens. W ostatnimokresie właśnie taki moment nastąpił. Zachorowałam. I o dziwo,odnalazłam dobrą stronę choroby! Za każdym razem choroba zmuszamnie do zwolnienia pędu i pochylenia nad sobą i swoim wnętrzem,przyjrzenia życiu. Mam refleksyjną naturę i zazwyczaj, gdy mijapierwsze przerażenie, a ja nie znajduję odpowiedzi na pytanie„dlaczego to mnie się przytrafiło”, zaczynam obserwować swojereakcje. Biorę myśli, uczucia jak naukowiec bakterię, na szkiełko, podmikroskop. Dzielę włos na czworo i jakoś powoli, starając sięzrozumieć, godzę się z tym, co nieuniknione, czyli ze stratą. To nie jestpogodzenie się stuprocentowe, ale już tak nie boli. Pozostaje lekkismutek i pewien niedosyt. Czegoś brakuje i myślę, że bardziej lubmniej, zawsze będzie brakowało. Wczoraj byłam w Opolu u dobregoneurochirurga. Trochę więcej dowiedziałam się na temat mojejprzypadłości, ale dalej nie wiem, czy operacja będzie musiała mniespotkać już, czy będę mogła ją odwlec w czasie. Na tę chwilę mój stan– „zmniejszenie wymiaru strzałkowego kanału kręgowego do 8 mm –stenoza”, itp. fachowe określenia, chyba nie zagraża mojemu życiu.Tak zrozumiałam wypowiedź miłego czterdziestolatka z tytułemdoktora. Był jakby żywcem przeniesiony z serialu TV „Na dobrei złe”.

Takie spotkanie dodaje otuchy! Wprawdzie po raz kolejny odchwili rozpoczęcia leczenia kręgosłupa został uszczuplony mójportfel, ale przynajmniej nie czułam, że to był jedyny zamiarlekarza.

Dotychczas tylko takie odnosiłam wrażenie! W piątek czeka mniekolejne prywatne badanie przepływów szyjnych. Na badanie płaconeprzez ubezpieczalnie musiałabym czekać parę miesięcy. Po tymbadaniu Pan SUPER telefonicznie powie, „w jakim kierunkupójdziemy”.

To moja szara cząstka rzeczywistości. Reszta to: niedomykające siębiurko z powodu powodzi akt czekających na przeprowadzeniewywiadów. W końcu trzy tygodnie przebywałam na L4 i odmówiłamdalszego przebywania w domu z powodu obawy przed zatopieniem.Znowu mam notoryczny brak czasu na życie, tj. czytanie, pisaniei malowanie. Wbrew logice, zamiast obecnie pisać sprawozdaniaz wywiadów, diagnozy itp., będę pisała o przeszłości i będzie midobrze.