Buszujący w czasie - Marek Pełka - ebook

Buszujący w czasie ebook

Marek Pełka

2,9

Opis

Książka o samotnym człowieku, któremu nieszczęśliwy wypadek podczas urlopu spędzanego w Afryce odmienił całkowicie życie. Z beznadziejnej sytuacji ratuje go przypadkowo znaleziona i uruchomiona niezwykła kapsuła czasu. Zaprogramowana na powrót do bazy, przenosi go z poślizgiem czasowym w odległą przyszłość, w której cywilizacja ludzka dobiegła właśnie kresu, a na przybysza czyha wiele nieznanych niebezpieczeństw. Okazuje się jednak, że naukowcy tej epoki próbując ratować ludzkość, pozostawili po sobie przedziwną spuściznę. Jest nią niezwykły wehikuł czasu, który będąc obszernym, wygodnym domem, naszpikowanym techniką przyszłości, łączy w sobie możliwości łodzi magnetycznej i podwodnej, statku morskiego i powietrznego, a także rakiety kosmicznej. Zagubiony w przyszłości wędrowiec odnajduje schron z ukrytym w nim wehikułem i dzięki przesłaniu jego konstruktorów staje się właścicielem maszyny czasu. Przy jej pomocy dokonuje wypraw zarówno do odległych okresów geologicznych Ziemi, jak i do czasów starożytnych i współczesnych, odbywa także loty kosmiczne. W czasie tych wypraw spotyka go wiele niebezpieczeństw i przygód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (11 ocen)
2
2
2
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Pełka
Buszujący w czasie
© Copyright by Marek Pełka 2012Korekta: Magdalena GeragaProjekt okładki: Agnieszka Wachnik
ISBN 978-83-7564-351-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Pustynia

Zaczął się wrzesień dwa tysiące dziesiątego roku i Donat bardzo się cieszył z wyjazdu na urlop. (Nosił to dziwne imię po ojcu, jego rodzina uczciła w ten sposób poległego kuzyna pochowanego na Cmentarzu Orląt Lwowskich i z tego powodu imię to przechodziło z ojca na syna, bądź jako pierwsze, bądź jako drugie). Całkiem niedawno wykupił sobie wczasy i w tej chwili znajdował się właśnie w samolocie lecącym do Tunezji. Kiedy po wylądowaniu wyszedł na płytę lotniska Djerba-Zarzis, ogarnęła go fala gorącego powietrza. Odbiór bagażu, odprawa paszportowa, i wreszcie znalazł się w oczekującym na turystów autobusie, który porozwoził ich do hoteli. Jego czterogwiazdkowy hotel znajdował się bezpośrednio przy piaszczystej plaży, około trzydziestu trzech kilometrów od lotniska, a tylko pięć kilometrów od stolicy wyspy Djerby – Houmet Souk, i nazywał się El Mouradi Djerba Menzel.

Donat dawno już przekroczył pięćdziesiątkę, był średniego wzrostu, lekko przygarbiony, trzymał się jednak jeszcze całkowicie nieźle, mimo że na jego głowie pojawiły się już pierwsze siwe kosmyki, a wzrok i kondycja uległy pogorszeniu. Stronił od towarzystwa, przez co nieliczni znajomi mieli go za dziwaka, ale on się tym nie przejmował. Żył samotnie, a po śmierci rodziców więzi rodzinne z siostrą i z dalszą rodziną uległy jeszcze większemu rozluźnieniu; nikt się o niego nie troszczył, ani nikt o nim nie pamiętał, toteż gdy zarobki już na to pozwoliły, wycieczki do innych krajów stały się jego największą życiową pasją. Urodził się w Warszawie, tutaj spędził dzieciństwo i młodość, w tym mieście uczył się i studiował. W młodości uprawiał różne sporty, ale mimo wszystko najbardziej uwielbiał książki. Miał własne mieszkanie, ale nie dorobił się większego i znaczącego majątku, co też prawdopodobnie wpłynęło na jego kontakty z płcią piękną. Od kilkunastu lat pracował w Głównym Urzędzie Statystycznym, w którym zatrudnił się po rozwiązaniu jego wcześniejszego zakładu pracy. Jako człowiek samotny, nie udzielał się publicznie, lubił za to spacery po mieście, a czasami w lecie i jesienią wyskakiwał do podmiejskich lasów na grzybobranie. W deszczowe i zimowe dni spędzał nieco czasu w kawiarniach i piwiarniach lub odwiedzał warszawskie kina.

Kolejne dni urlopu w Afryce upływały Donatowi powoli i monotonnie. Zajmował jednopokojowe pomieszczenie w bungalowie, codziennie kąpał się w hotelowych basenach – dwa z nich wypełnione były morską wodą – później wyprawiał się na eskapady wzdłuż plaży, obchodząc wyspę dookoła, czasami zabłądził na bazarek lub oglądał wystawiony na straganach towar. Djerba stanowiła jeden z najpiękniejszych i najczęściej odwiedzanych przez turystów kurortów Tunezji; na tej płaskiej i zielonej wyspie rosły gaje palm daktylowych, figowców oraz drzew oliwnych. Mieszkańcy żyli w tradycyjnych, białych domkach, które charakteryzowały się kwadratowymi wieżyczkami, zbudowanymi w każdym narożniku budynku, i małymi oknami. W mieście było bardzo dużo meczetów, lecz Donat nie interesował się religią. Wcześniej wykupił u opiekuna turnusu kilka wycieczek w głąb kraju, jedną do rzymskiej Kartaginy – miasta zbudowanego przez Rzymian już po zniszczeniu punickiej Kartaginy, a także do graniczącej z Tunezją Algierii, toteż teraz oczekiwał z niecierpliwością na wyjazd. Kiedy nadszedł dzień pierwszej eskapady, Donat już z samego rana pojawił się w oczekującym go autobusie, znalazł sobie miejsce przy oknie, torbę i cyfrowy aparat fotograficzny umieścił na kolanach. Autokar po chwili ruszył, zbierając po hotelach pozostałych wycieczkowiczów.

Donat rozmarzył się. To był jego pierwszy pobyt w Tunezji, a Djerba stanowiła świetny punkt wypadowy w głąb Afryki, stąd można było się szybko dostać na piaski Sahary oraz w inne ciekawe miejsca. Donat bardzo chciał zobaczyć tę pustynię, zastanawiał się bowiem, czy będzie ona wyglądała tak jak w opisach książkowych. Zajrzał do przewodnika po Tunezji – jej północną część zajmowały góry, stanowiące wschodnie obrzeże Atlasu Tellskiego i Saharyjskiego, przechodzące w kierunku południowo-zachodnim w bezodpływowe obniżenie i pustynię – Saharę. Na południowym wschodzie kraju rozpościerało się pasmo górskie Nefusa. Także klimat Tunezji był różny: na północy – śródziemnomorski, na pozostałej części kraju – pustynny.

Donat odłożył teraz przewodnik, zamyślając się – pamiętał z przeczytanych książek, że jakieś dziesięć tysięcy lat temu w rejonie szottów w południowo-środkowej części tego kraju rozlewało się otwarte morze, zwane Tritonis Wschodnie. Jego odpowiednikiem w depresji w Afryce północno-zachodniej było Tritonis Zachodnie, nazwane przez starożytnych Morzem Saharyjskim, a przez Platona Morzem Atlantyckim w odróżnieniu od Oceanu Atlantyckiego, z którym to morze łączyło się dwiema odnogami, północną i południową, opasując tym samym wielką afrykańską wyspę zwaną Atlantis, która obejmowała ziemie obecnego południowego Maroka, Sahary Zachodniej i północnej Mauretanii. Oba morza istniały przez kilka tysiącleci po to, aby jakieś pięć-sześć tysięcy lat temu przekształcić się w wielkie jeziora, potem po upływie wieków w słone bagna i moczarzyska, aż wreszcie dna byłych mórz zamieniły się w solniska i pustynię, i stały się częścią Sahary.

Donat przerwał rozmyślania, ponieważ jakiś młody mężczyzna zajął miejsce obok niego i próbował podjąć rozmowę. Donat odpowiadał niechętnie, bardziej był zainteresowany ludźmi widzianymi za oknem autokaru, toteż rozmowa nie kleiła się i po chwili wygasła. Po upływie kilkudziesięciu minut autokar zapełnił się, a kiedy ruszył, pracę podjął przewodnik – młoda dziewczyna mieszkająca w Tunezji, opisując barwnie mijane miejscowości. Autokar przemknął przez arabskie miasta: Medenine, Tataouine, Chenini, aż wreszcie dotarł do miejscowości docelowej: Ksar Ouled Soltane. Turyści opuścili autokar i skupili się przy przewodniczce. Donat pozostał trochę na uboczu, ponieważ nie lubił tłoku, rozglądał się za to ciekawie wokoło. Po chwili przewodniczka poprowadziła wycieczkowiczów w stronę glinianego miasta. Jego zwiedzanie skończyło się po półtorej godziny i nastąpił wyjazd do oazy w Douz, znajdującej się gdzieś na obrzeżach Sahary.

Autokar po przybyciu na miejsce zatrzymał się w punkcie, w którym znajdowało się stanowisko poganiaczy wielbłądów. Ci ożywili się gwałtownie na widok turystów i zaczęli zachwalać swoje zwierzęta i namawiać na przejażdżkę po pustyni. Przewodniczka zadecydowała, że autokar pozostanie w tym miejscu przez cztery godziny i kto ma na to ochotę, może skorzystać z usług wielbłądników lub pobłądzić trochę po skrawku pustyni. Jednocześnie ostrzegła przed skorpionami i żmijami pustynnymi, a także poleciła chronić się przed słońcem. Donat policzył dolary i zdecydował się na taką eskapadę, wybrał młodego poganiacza, zapłacił mu i już po chwili siedział na grzbiecie wielbłąda. Dromader lub – jak to twierdził Wojciech Cejrowski – dromedar zagłębił się wytyczonym codziennymi marszami szlakiem w pustynię. Znaleźli się jednak w odległości kilkuset metrów od pierwszej grupy wielbłądów, ponieważ Donat dość późno zdecydował się na przejażdżkę. Nie chciał jechać uczęszczanym szlakiem za grupą, toteż namówił przewodnika do zmiany trasy; przewodnik zgodził się i sprowadził wielbłąda na pierwszą ścieżkę odbijającą od drogi.

Przejażdżka trwała godzinę, lekki wiatr zasypywał ślady za nimi; później, gdy minął wyliczony czas, Arab zatrzymał zwierzę i zaprosił Donata do przespacerowania się po piaskach pustyni. Sam usiadł przy wielbłądzie i zaczął się posilać, nie zwracając uwagi na swojego podopiecznego. Donat zabrał torbę i aparat fotograficzny, napił się wody z butelki i pomaszerował w kierunku niewysokiej wydmy, chcąc obejrzeć okolicę z wysoka. Po drodze znalazł kilka pustynnych róż, chciał je zabrać, lecz obawiał się, że nie pozwolą mu ich wywieźć z Tunezji i będzie miał z tego powodu nieprzyjemności przy odprawie celnej. Po dwudziestu minutach powolnego marszu w słońcu znalazł się na szczycie.

Widok z góry nie był ciekawy, wszędzie wydmy oraz rozciągający się wokoło bezkres pustyni; gdzieś tam, w dali, zasłonięte piaskowymi pagórkami skrywało się miejsce, w którym znajdował się punkt wycieczkowy. Donat rozglądał się ciekawie dookoła, ciemne okulary odporne na promieniowanie ultrafioletowe chroniły jego oczy. Uwagę jego przyciągnął widok roztaczający się z drugiej strony wydmy: w odległości piętnastu metrów od jej podnóża pojawiło się jakby ciemniejsze pasemko pożółkłego piachu z licznymi różami piaskowymi. Wydobył z pokrowca aparat fotograficzny, zrobił zdjęcie tego miejsca z daleka, a później zszedł, aby przyjrzeć się bliżej znalezisku. Rzeczywiście, to były pustynne róże, Donat zrobił zdjęcie, później ukucnął i dotknął największej z nich ręką. Była piękna. Oglądał ją dokładnie ze skupieniem, gdy nagle ujrzał poza pasmem sporej wielkości skorpiona; obserwował go przez chwilę, a później podniósł się i ruszył poprzez to ciemne pasmo w jego kierunku. Gdy znalazł się na jego środku, rozstąpiły się nagle pod nim lotne piaski i zanim zdążył krzyknąć, zapadł się gdzieś pod ziemię, wypuszczając z ręki aparat fotograficzny i butelkę z wodą. Leciał tak, a właściwie zsuwał się w strumieniu piachu kilkanaście metrów w dół, aż wreszcie uderzył z impetem w dno tego zapadliska i potoczył gdzieś w głąb korytarza. Na głowę posypał mu się piasek i bryły stwardniałej ziemi, po chwili ogarnął go mrok i stracił świadomość.

Kiedy Donat nie wrócił na czas do wielbłąda, jego arabski poganiacz odczekał jakiś czas, potem zaczął krzyczeć, a wreszcie wsiadł na zwierzę i ruszył po widocznych śladach w kierunku, w który udał się jego klient. Kiedy wjechał na szczyt wydmy i nie dostrzegł nikogo wokoło, zdezorientowany tym wydarzeniem pomyślał, że turysta powrócił do bazy, i przestał się nim przejmować, tym bardziej że zapłatę już otrzymał.

Gdy minął czas powrotu do autokaru, przewodniczka zaczęła się dopytywać o swojego podopiecznego, później rozmawiała z poganiaczami, wreszcie, przerażona, zawiadomiła odpowiednie władze. Jednak poszukiwania nie powiodły się, wiatr zatarł wszelkie ślady i nikt nie był w stanie odnaleźć miejsca, w którym lotne piaski pochłonęły nieostrożnego turystę. Po przerwaniu kilkudniowych poszukiwań zawiadomiono polski konsulat, a później przesłano informację do kraju o zaginięciu w Tunezji Polaka. Coś niecoś na ten temat napisały gazety, wytykając przy tym nieostrożność polskich turystów, postawiono jakieś zarzuty osobom odpowiedzialnym za organizację wycieczek i wkrótce sprawa ucichła. W następnym roku w Tunezji rozpoczęła się rewolta i nikt już nie chciał się tą sprawą zajmować. Donat przestał istnieć dla tego świata.

Chronoskaf i świat przyszłości

Upłynęło dużo czasu, zanim Donat odzyskał przytomność; po otwarciu oczu nie dostrzegł niczego, ponieważ wokół panowały egipskie ciemności. Przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo, później spróbował poruszyć kolejno członkami i doznał wielkiej ulgi, gdy nie odczuł w nich żadnego bólu. Teraz, macając wokół rękami, spróbował się podnieść, a gdy to mu się udało, powolutku wstał, unosząc ręce w ochronie głowy. Po chwili stał już wyprostowany, starając się przebić wzrokiem nieprzeniknione ciemności. Dopiero w tym momencie odczuł trudności w oddychaniu – no tak, w zatęchłym powietrzu wciąż unosił się piaskowy pył, wnikający do gardła i nosa. Donat wyjął ligninową chusteczkę z kieszeni i zakrył nią usta i nos – teraz było łatwiej oddychać. Stojąc, przypominał sobie mozolnie minione wydarzenia i zastanawiał się nad tym, co się właściwie wydarzyło. Jak przez mgłę docierały do niego ostatnie zapamiętane obrazy. Otrząsnął się powoli z doznanego szoku. Rozjaśnić te ciemności – pomyślał sobie. Nie palił papierosów, toteż nie posiadał przy sobie zapałek, pamiętał jednak, że jego telefon komórkowy wyposażony był w latarkę. Sięgnął do torby, którą zawsze nosił przewieszoną przez szyję i ramię, co spowodowało, że się nie zgubiła, i odszukał telefon, obmacał go w ciemnościach – nie wydawał się uszkodzony. Po chwili przesunął suwak latarki.

Wąski snop elektrycznego światła przeszył ciemności, nie rozpraszając jednak panującego mroku i unoszącego się jeszcze w powietrzu pyłu. Donat obracał latarką, kierując promień wąskiego światła wokół siebie. Po krótkiej chwili zorientował się, że stoi w niezbyt wysokim tunelu, za nim znajdowało się piaskowe osypisko, zamykające przejście w tamtym kierunku. Donat podszedł bliżej i obejrzał je dokładnie, jednak mimo dokładnych obserwacji nie udało mu się znaleźć wyjścia na powierzchnię. Rozgoryczony z tego powodu, skierował snop światła w drugą stronę i ku swemu zdziwieniu zorientował się nagle, że przed nim otwiera się długi, mroczny tunel – słabe światło nie docierało do jego końca. Spojrzał na wyświetlacz telefonu; niestety wskazywał brak zasięgu, a to oznaczało, że nie da się z niego zadzwonić. Pył powoli opadał, jednak zatęchłe powietrze nie nadawało się do oddychania. Donat poczuł, że ogrania go niedające się opanować uczucie strachu. Przyłożył rękę do piersi i powoli starał się zapanować nad sobą, lecz dopiero po dłuższej chwili udało mu się otrząsnąć z tego przygnębiającego uczucia.

Podziemny tunel wyglądał na dzieło natury, a nie człowieka. Domyślił się, że wypłukała go prawdopodobnie płynąca kiedyś tędy woda. Na saharyjskiej pustyni istniały solniska, pozostałości po dawnym morzu. Pod wpływem gorąca woda parowała i na powierzchni osadzała się sól. Jeśli piasek przysypał wierzchnią warstwę solniska i wstrzymał proces odparowywania, to w jego głębi jeszcze długo mogła utrzymywać się woda. Donat dotknął ręką ściany; wydawała się krucha, przy dotknięciu sypał się z niej piasek, jednak głębiej była bardziej twarda. Wziął do ust grudkę piachu – była słona, toteż wyjaśniła się sprawa podziemnych korytarzy. Niemniej znowu zalała go fala strachu, że to wszystko się zawali. Należało jednak coś przedsięwziąć, samo stanie w bezruchu nie pomoże mu wydostać się z tego miejsca. Chwila namysłu i już po chwili Donat pomaszerował przed siebie wzdłuż piaskowych ścian w nieznaną, podziemną dal.

Podłoże, po którym kroczył, było suche, strop korytarza wisiał dwa metry nad nim, jego szerokość była zmienna i wahała się od dwóch do czterech i więcej metrów. W piaskowym tunelu pojawiały się tu i ówdzie odgałęzienia, jednak Donat nie zbaczał z trasy. Wędrował tak przez dziesięć minut i wydawało się, że korytarz nie ma końca, jednak rychło okazało się, że jest inaczej. Nagle przed idącym ukazało się piaskowe zawalisko, a przed nim olbrzymia jama w ziemi. Donat zatrzymał się przestraszony, dalsza droga stała się niemożliwa.

Co robić? Co robić? – zastanawiał się gorączkowo. Bateria już niedługo wyczerpie się i zostanie bez światła w tych ciemnościach. Po chwili namysłu postanowił zawrócić i spenetrować jakieś szersze odgałęzienie korytarza. Szedł teraz powoli, rozglądając się uważnie, aż w końcu wybrał odgałęzienie tunelu, które wydawało mu się najbardziej bezpieczne. Ten korytarz, węższy i niższy od głównego, doprowadził go po piętnastu minutach do większej piaskowej jamy, wypłukanej w przeszłości przez wodę. Donat rozejrzał się i nagle zorientował się, że nie ma z niej innego wyjścia. Stał tak przez dłuższy czas, przygnębiony zaistniałą sytuacją, wreszcie osunął się zrezygnowany na pryzmę piasku i tkwił tak przez dłuższą chwilę nieruchomo. Po upływie kilku minut ocknął się i zgasił latarkę, oszczędzając baterię. Wsłuchał się w odgłosy tego piaskowego labiryntu – nic, tylko dzwoniąca w uszach cisza, żadnego życia. Rozłożył się wygodnie na plecach, chcąc zebrać myśli, odetchnął głęboko i przekręcił się na brzuch, aby przywrzeć twarzą do piasku w poszukiwaniu chłodu. Nagle poczuł, że zawadził policzkiem o coś twardego, co nie wyglądało na kamień. Zerwał się i zapalił latarkę, kierując jej światło na pryzmę piachu – rzeczywiście, coś z niej wystawało. Zaciekawiony, zaczął rozgarniać stwardniały piach, aż jego oczom ukazał się but. Rozgarniał teraz dalej piach, pomagając sobie także nogami, aż wreszcie odkrył się przed nim zmumifikowany kształt jakiejś ludzkiej czy też homoidalnej istoty, odzianej w dziwny strój, przypominający ubiór Araba.

Donat patrzył zaskoczony na to dziwne znalezisko – zatem nie tylko jemu przytrafiła się taka przygoda, czy więc czeka go taki sam los? Zrezygnowany, postanowił obszukać zmarłego w nadziei na znalezienie jakiegoś użytecznego narzędzia; ciekawiło go także, z jakiego okresu pochodzi to znalezisko. Ubranie wyglądało na nietknięte zębem czasu, natomiast stan ciała przeciwnie, wskazywał, że spoczywało tu już od dawna.

Jakoś niezręcznie było obszukiwać zwłoki, nawet stare, ale Donat znalazł się w piaskowej pułapce bez wyjścia i środków do życia, i przecież musiał sobie jakoś radzić. Na lewym ręku zmarłego, w rękawie, widniał obiekt przypominający kształtem zegarek, ponadto kieszenie jego ubrania zawierały jakieś inne przedmioty, w tym jeden podobny do wiecznego pióra, znajdowały się tam też jakieś pieniądze, dziwna karta z plastiku lub czegoś do niego podobnego oraz ciemne okulary i nic poza tym.

W jaki sposób zginął ten człowiek? – Donat zastanawiał się i doszedł do wniosku, że prawdopodobnie spadł na niego z sufitu duży głaz, który wystawał z piasku nieopodal jego głowy. Nie było jednak potrzeby zastanawiać się nad tym, temu człowiekowi nic już nie pomoże. Przyjrzał się nieboszczykowi – zwłoki były zmumifikowane, a wysuszona twarz robiła dziwne wrażenie obcości. Także jego ubiór był jakiś dziwny, nigdy czegoś takiego nie widział.

Donat przestał zajmować się umarłym i obejrzał teraz dokładnie w świetle latarki trzymane w ręku przedmioty. Najbardziej zadziwił go ten przypominający zegarek. Właściwie to nie był zegarek, lecz jakiś aparat z małymi przyciskami na obwodzie. Wcisnął jeden z nich i ze zdziwieniem dostrzegł, że rozświetlił się mały ekran na cyferblacie, a na nim pojawiło się pulsujące czerwone światełko i strzałka wskazująca kierunek. Spojrzał w głąb piaskowej jamy w tę stronę – widać tam było ścianę piasku przypominającą osuwisko. Prawdopodobnie za nim lub pod nim znajdował się jakiś przedmiot, urządzenie lub coś innego, które było namierzane przez ten miniaturowy aparat.

Donat nie miał nic do stracenia, nie było innego sposobu wydostania się z tego miejsca, a ukryty przedmiot nie mógł znajdować się głęboko pod piachem, ponieważ aparat by go nie namierzył. Ogarnęła go ciekawość, a jednocześnie opanowała jakaś podświadoma myśl, że to może być ostatnia i jedyna droga ocalenia. Piasek w osuwisku nie był taki twardy, dał się w miarę łatwo rozgarniać. Po chwili Donat znalazł płaski kamień i wykorzystał go jako łopatę. Praca przy rozgarnianiu piachu zdawała się nie mieć końca, należało przy tym uważać, żeby nie doprowadzić do kolejnego obwału i wzniecenia tumanów kurzu.

Przy odkopywaniu ściany Donat pracował dwa dni i dwie noce z rzędu, latarka nie była już mu potrzebna, toteż wyłączył ją, oszczędzając baterie do chwili, kiedy dokopie się do przedmiotu wskazywanego przez aparat. Nie wiedział, co to będzie, jednak podświadomie czuł, że okaże się mu to pomocne do wydostania się z tego miejsca. Stało się to szybciej, niż się spodziewał; był już bardzo zmęczony, czuł silne pragnienie i głód, właściwie pożegnał się już z życiem, gdy nagle po silniejszym uderzeniu obsunęła się ściana piasku. Donat odskoczył do tyłu i w bezpiecznej odległości zapalił latarkę. W wirujących kłębach pyłu dostrzegł przed sobą w zwałach piachu jakąś twardą ścianę, która w niczym nie przypominała skały – była zbyt równa i matowo odbijała światło.

Donat zbliżył się i dotknął jej ręką; rzeczywiście, to nie była skała, lecz jakiś wytwór technicznej cywilizacji. Spojrzał teraz na aparat wskazujący kierunek. Czerwona plama zajmowała cały mały ekran i już nie pulsowała, strzałka zniknęła. Poruszył aparatem i ze zdziwieniem zauważył, że gdy kierował ją wzdłuż ściany, kolor plamy zmienił się z czerwonej na zieloną. W pewnym momencie rozległ się pisk i kolor plamy stał się intensywnie zielony, jednocześnie zaczął się świecić jakiś punkt na ścianie znaleziska. Donat obejrzał to miejsce w świetle latarki, lecz nie zauważył nic szczególnego. Tknięty nieuświadomionym przeczuciem, dotknął „zegarkiem” świecącego punktu i nagle w ścianie pojawiła się mała rysa. Donat skojarzył sobie od razu ten fakt z trzymaną w kieszeni kartą, wyjął ją szybko i dotknął krawędzi rysy, która nagle rozszerzyła się i wessała kartę do środka. Przez chwilę nic się nie działo, lecz znienacka pojawił się na ścianie zarys włazu, który nagle rozsunął się, ukazując podświetlone błękitnym światłem kuliste wnętrze jakiegoś pomieszczenia.

Donat pochylił się i dostrzegł wewnątrz fotel i gołe ściany. Po chwili wahania przedostał się przez właz do środka i zajął miejsce w fotelu, który nieoczekiwanie dostosował się do rozmiarów jego ciała i stał się przy tym wyjątkowo wygodny. Poczuł także, że jego głowa została unieruchomiona w zagłówku. Z chwilą zajęcia miejsca w fotelu wejście bezszelestnie zamknęło się, a przed nim otworzyła się konsola z piktogramami. Przyglądał się im uważnie, gdy nagle jeden z nich zapłonął czerwonym światłem i w kabinie rozbrzmiała jakaś zapowiedź lub pytanie wypowiedziane w nieznanym mu języku; za moment głos rozległ się ponownie. Donat pochylił się nad pulpitem i bezwiednie dotknął pulsującego światłem piktogramu. W tej samej chwili kolor światła zmienił się na niebieski, a kabinę wypełnił powiew powietrza, który w krótkim czasie uśpił pasażera siedzącego w fotelu.

Upłynęło zapewne wiele czasu, zanim siedzący w fotelu Donat obudził się. Sennym wzrokiem rozejrzał się po małej kabinie, powoli docierało do niego, gdzie jest. Spojrzał na pulpit – pulsujący przedtem niebieskim światłem na klawiaturze dotykowej piktogram zgasł, natomiast zaświecił się na zielono inny. Donat przyjrzał się uważnie temu obrazkowi – przedstawiał okno – po chwili wahania dotknął go ręką i nagle ściana przed nim stała się zupełnie przezroczysta.

Widok, który się otworzył przed jego oczami, zaskoczył go zupełnie. Przed nim rozpościerał się pofalowany, pustynny krajobraz z mniejszymi lub większymi piaszczysto-kamienistymi wydmami, nad nim wisiało żółte, zamglone słońce. Ze skupieniem wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, starając się uświadomić sobie, gdzie się właściwie znajduje. Później starał się wypatrzeć ślady jakiegokolwiek życia, ale nie zauważył w pobliżu żadnego ruchu. Odczuł jednak niezmierną ulgę, że ta niezwykła kapsuła wyniosła go na powierzchnię. Nagle w kabinie zaczęły rozbrzmiewać niezrozumiale komunikaty, a na ekranie pulpitu wyświetliły się jakieś symbole i cyfry. Donat nic z tego nie rozumiał. Podniecony i zarazem gnany nieświadomym instynktem, pragnął jak najszybciej wydostać się tego pomieszczenia, tylko absolutnie nie orientował się, jak to zrobić. Spróbował dotknąć ręką piktogramu wyrażającego okno, a w chwili kiedy to uczynił, ściana stała się momentalnie nieprzezroczysta. Coś mu zaczęło świtać w głowie. Popatrzył teraz na kolejne piktogramy; jeden z nich wydał mu się podejrzany – wyobrażał otwarty romboidalny właz trapezoidalnej bryły geometrycznej. Zaryzykował i dotknął tego znaku. W tej samej chwili rozsunęła się ściana w miejscu, w którym poprzednio dostał się do wnętrza tego pojazdu, jednak do środka nie wdarła się fala powietrza. Nie zastanawiał się dłużej, zabrał szybciutko wszystkie swoje rzeczy i wysunął się z kabiny.

Przez chwilę stał nieruchomo, przyzwyczajając się do zaistniałej sytuacji, później zaczął się rozglądać. Znajdował się obok dziwnego, zbudowanego z lśniącego błękitem metalu pojazdu, przypominającego kształtem dużą, trapezoidalną bryłę. Była ona niższa od Donata, długość jej dolnej kwadratowej podstawy sięgała dwóch metrów, podczas gdy krawędź górnej części tej bryły nie przekraczała półtora metra, jej szerokość nie mogła być większa niż dwa metry. Drzwi pojazdu zamknęły się nagle bez najmniejszego dźwięku i Donat został sam na zewnątrz. Przestraszył się trochę tej nowej sytuacji, później jednak opanował obawy, rozluźnił się i wciągnął powietrze w płuca, rozglądając się przy tym dookoła. Nie odczuwał gorąca, ale powietrze pachniało czymś nieuchwytnym, brakowało mu świeżości i w ogóle było dziwnie. Doznał szoku, kiedy dotarło do niego, że to nie było to samo miejsce, które zapamiętał, zanim przytrafił mu się ten nieszczęśliwy wypadek. W ogóle cała okolica wydawała się jakaś nierealna, dziwiło go też ukształtowanie okolicznego terenu – czyżby ta maszyna, bo już nie miał co do tego wątpliwości, wyniosła go w innym miejscu na powierzchnię ziemi?

Nadal przyglądał się uważnie okolicy, lecz pobliskie piaszczyste wydmy skutecznie zasłaniały mu widok. Donat zebrał się w sobie i wdrapał na najbliższą z nich. Ciągnący się w dal teren był piaszczystą, bezludną pustynią, trudno było na niej o coś zahaczyć zupełnie wzrok; zdezorientowany, sięgnął po telefon i włączył go. Po chwili aparat wyświetlił mu brak zasięgu.

Donat wrócił do pojazdu, otworzył go przy pomocy „zegarka” i karty, i nie wsiadając do niego, rozejrzał się jeszcze raz uważnie po kabinie. Szukał jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby mu na zorientowanie się, w czym jeszcze mogłaby mu być pomocna ta kapsuła. Przecież pojazd był pozbawiony kół, jego podstawa była płaska i nie wiadomo też było, w jaki sposób mógł się przemieszczać. No ale przecież w jakiś sposób wyniósł go z podziemnych korytarzy.

Donat dopiero teraz poczuł pragnienie i głód, spojrzał odruchowo na zegarek i zorientował się nagle, że od jego wypadku minęły całe cztery dni. O dwa dni za dużo.

Co w tym czasie robił? Jak udało mu się przetrwać tyle dni pod ziemią? Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że dwa dni przesiedział w tym pojeździe, a tak by jednak wynikało z rachuby czasu.

Odsunął się od maszyny i jej drzwi zamknęły się ponownie. Donat nie miał tu już nic do roboty. Naciskanie kolejnych symboli na konsoli nie przyniesie mu nic dobrego, może się stać tak, że ponownie znajdzie się w podziemnym korytarzu, a tego za nic by nie chciał, przesunąć w inne miejsce tej bryły także sam nie da rady. W tej sytuacji nie pozostawało mu nic innego, jak pozostawić niezwykły pojazd i udać się na rekonesans; wyjął przewodnik z torby i starał się określić marszrutę. Obrał wreszcie właściwy, jego zdaniem, kierunek i pomaszerował przed siebie – gdzieś niedaleko powinien znajdować się szlak, z którego zboczyli. Ciężko mu się szło, nogi grzęzły głęboko w brudnym piachu, a jedną wydmę zastępowała druga. W czasie krótkiego marszu nie dostrzegł żadnych zwierząt, żadnego ruchu, jedynie po niebie przewijały się obłoki, a słońce zdawało się już zachodzić.

Potężny grzmot przeszył nagle ciszę tego pustkowia. Zaskoczony Donat zatrzymał się i odwrócił raptownie; za nim, za wysoką wydmą narastał w górę olbrzymi grzyb dymu. Wyglądało to na detonację ładunku wybuchowego, ale kto lub co go spowodowało? Nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że miejsce wybuchu pokrywa się z miejscem pozostawienia niezwykłego pojazdu. Oblał się gorącym potem. Nie odszedł zbyt daleko od niego, przeto postanowił wrócić i sprawdzić, co się faktycznie tam wydarzyło i czy to rzeczywiście związane jest z jego pojazdem. Po dwudziestu minutach szybkiego pół biegu, pół marszu stanął na wydmie górującej nad miejscem, w które wyniosła go tajemnicza kapsuła.

Olbrzymi, rozświetlony jeszcze ognikami płomieni lej w ziemi znajdował się dokładnie w miejscu, w którym pozostawił pojazd. Do Donata dotarł zapach spalenizny i prawdopodobnie smród zdetonowanego materiału wybuchowego.

Co się właściwie stało? Co zniszczyło pojazd, komu na tym zależało? – myślał gorączkowo. Przecież nie wyglądało to na samounicestwienie.

Nagle przebiegła mu przez głowę myśl, że z maszyny został wysłany sygnał radiowy, który został przechwycony przez jakieś urządzenie niszczące. Tknięty nagłą myślą, sięgnął do torby i wyjął telefon komórkowy. Na jego ekranie brak było sygnału o uchwyceniu zasięgu, ale zapewne aparat poszukiwał najbliższej stacji przesyłowej i mimo że emitował słabe pole elektromagnetyczne, to mogło być ono jednak wychwycone przez czułe urządzenia. Przestraszył się nagle i bez chwili namysłu wyłączył komórkę, po czym wyjął z niej baterię i schował wszystko do torby.

Rozejrzał się jeszcze raz uważnie dookoła – no tak, nie miał już tutaj czego szukać. Wpatrywał się przez chwilę w lej i w pewnej chwili jego uwagę zwróciło coś szczególnego w tym miejscu. Gdy wysiadł z maszyny, wydawało mu się, że znalazł się w dzikim miejscu pozbawionym życia, teraz jednak okazało się, że potężny wybuch odsłonił metalowo-betonową konstrukcję jakiejś budowli lub budynku. Po chwili oszołomienia doznanego tym widokiem przemknęła mu przez głowę niedorzeczna myśl, że pustynia zasypała pozostałości jakiegoś miasta. To wszystko było dziwne, ponieważ nie przypominał sobie z czytanego wcześniej przewodnika, aby na tym terenie znajdowały się jakiekolwiek ruiny.

Obawiając się następnego ataku, Donat szybko odszedł z tego miejsca i po półgodzinie marszu powrócił do punktu, w którym zastał go odgłos detonacji. Słońce już zachodziło i ziemię zaczął ogarniać mrok, a to znaczyło, że trzeba było znaleźć bezpieczne schronienie. W tym kraju mogły przecież żyć jakieś duże i niebezpieczne zwierzęta. Jednak pomimo pilnego wypatrywania miejsca nadającego się na tymczasową kryjówkę, nie udało się Donatowi niczego takiego znaleźć.

No cóż. Przyjdzie zapewne spędzić noc na pustyni – pomyślał sobie.

Jednak po minięciu kolejnej wydmy przed Donatem zarysował się kształt niewysokiej wieży lub czegoś, co ją przypominało. Skierował się w natychmiast w tę stronę i po kilkunastu minutach marszu zatrzymał się przed ruinami okrągłego budynku. Obszedł go dookoła, lecz na wysokości gruntu nie było żadnego wejścia. Wieża nie była wysoka, mierzyła jakieś sześć-siedem metrów, jej średnica wynosiła około piętnastu metrów. Dopiero po dłuższej chwili udało się Donatowi wypatrzeć na poziomie czterech metrów nad ziemią jakąś szczelinę, do której przy dużej dozie szczęścia może udałoby się wcisnąć. Tylko jak się tam dostać? – zaczął się zastanawiać.

Donat rozejrzał się w najbliższym otoczeniu wieży, szukając czegoś, co pomogłoby mu dostać się do środka. Nie dostrzegł nic takiego oprócz zwalonych brył konstrukcyjnych i gruzu. W pewnym momencie jego wzrok przyciągnął zagrzebany w piasku przedmiot, przypominający kształtem dwumetrowej długości szynę. Postanowił wyrwać go z piachu – gdyby udało się go oprzeć o ścianę, to odległość do zauważonej szczeliny zmniejszyłaby się znacznie. Wygrzebał szynę (okazało się, że choć zrobiona z jakiegoś nieznanego metalu, to wcale nie była ciężka) i dotaszczył ją do ściany, o którą ją oparł. Wtem do uszu jego dotarł jakiś odległy odgłos, przypominający wycie psa. Donat przestraszył się nie na żarty i wdrapał się nie bez trudu na szynę. Rzeczywiście, gdy stanął na jej szczycie, do otworu zabrakło mu jakieś czterdzieści centymetrów. Zerwał torbę z ramienia i trzymając za pasek, wrzucił ją do otworu. W tej chwili wycie zwielokrotniło się i stało się głośniejsze; coś zmierzało w jego kierunku. Z trudem opanował panikę i spróbował się podciągnąć na pasku torby. Za pierwszym razem torba się wysunęła, lecz po czwartym wrzuceniu jej w szczelinę zakleszczyła się. To był ratunek dla Donata; jeszcze moment i udało mu się dosięgnąć ręką szczeliny, a po chwili przeciskał się już do wnętrza budynku.

Za nim rozległ się charkot, Donat obejrzał się i ujrzał w dole pod wieżą kilka zwierząt, przypominających z wyglądu bardzo duże psy. Patrzyły w jego kierunku, zastanawiając się, z kim mają do czynienia, ich oczy błyszczały żarem. Nagle jeden z nich dał susa w powietrze, lecz nie udało mu się dosięgnąć szczeliny, odbił się od ściany i spadł na ziemię. Po chwili ponowił próbę, to samo zrobiły inne psy, ale na szczęście dla Donata ich usiłowania okazywały się bezskuteczne.

Wewnątrz wieży było ciemno i ciasno, toteż Donat wyjął komórkę, włożył w nią po omacku baterię, i po chwili w pomieszczeniu zamigotał wąski strumień światła. Dopiero teraz mógł się zorientować, że znajduje się w wąskim, pionowym korytarzu, a stoi na metalowej, zasypanej pyłem kratownicy. Skierował strumień światła w dół i dostrzegł w kratownicy klapę. Spróbował podnieść ją i o dziwo, udało mu się to. Pod nim otworzyła się czeluść szybu, w ścianie dostrzegł metalowe uchwyty, zastępujące drabinę. Pamiętając o wartujących przed wieżą zwierzętach, Donat postanowił zejść, może uda się odnaleźć jakieś większe i bardziej przyjazne dla człowieka miejsce. Po chwili schodził już po drabinie, pamiętając o tym, aby zamknąć za sobą klapę.

Niezbyt szeroki szyb doprowadził Donata na poziom sięgający kilku metrów pod ziemię i skończył się większym i przestronniejszym pomieszczeniem. Stąd odchodziły w inne miejsca wąskie korytarze, lecz jak sprawdził, były zasypane i doszczętnie zrujnowane. Dziw, że kratownica podłogi trzymała się w mocowaniach. No cóż, i tak takie miejsce na nocleg jest o wiele lepsze i bezpieczniejsze niż jakiekolwiek inne na piaskach pustyni.

Donat obejrzał dokładnie pomieszczenie o powierzchni nie większej niż piętnaście metrów kwadratowych. Wyjścia z niego były zablokowane, dostępne było tylko jedno, właśnie to, którym udało mu się dostać na ten poziom, a zatem będzie tutaj bezpieczny. Uspokojony tym faktem, wyszukał sobie teraz miejsce na zasypanej pyłem podłodze, uprzątnął ją jako tako nogą i usiadł, opierając się o ścianę. Odczuwał silny głód i jeszcze silniejsze pragnienie. Nie dziwota, przecież od kilku dni nic nie jadł i nie pił, obrzmiałe wargi dopominały się odrobiny wilgoci, ssało go w żołądku. Zgasił latarkę, oszczędzając baterię, i spróbował zasnąć; przychodziło to jednak z trudem, ponieważ w jego głowie panował zupełny chaos. Był zadowolony, że udało mu się wydostać z piaskowych podziemi, ale nie rozumiał zupełnie, gdzie się obecnie znajduje. To wszystko było jakieś dziwne, niezrozumiałe, a może był to tylko nierealny sen.

W pewnej chwili, gdy wzrok przywykł do ciemności, na przeciwległej ścianie ukazały się plamki błękitnej poświaty. Zastanowiło to Donata i postanowił zbadać tę sprawę; wstał, podszedł bliżej i zapalił latarkę. W jej świetle ujrzał kawałki oczyszczonej z pyłu ściany – to w tych miejscach po zgaszeniu latarki pokazywało się światło. Tknięty nagłą myślą, wyjął z kieszeni ligninową chusteczkę i zaczął wycierać zakurzoną powierzchnię. Obszar błękitnej poświaty powiększył się znacznie. Po kilkunastu minutach takiej pracy w pokoju zrobiło się jaśniej, w poświacie emanowanej przez ścianę Donat bez trudu mógł rozejrzeć się w pomieszczeniu, a w każdym razie poczuł się o wiele raźniej. Powrócił teraz na swoje miejsce, usiadł na podłodze i uspokojony, rozglądał się po sali. Widział teraz dokładnie wejście do szybu – tylko z tego miejsca mogło mu zagrażać niebezpieczeństwo. Nic się jednak nie działo, do środka nie docierał żaden dźwięk z zewnątrz, co spowodowało, że Donat zapadł w półsen.

W pewnej chwili zbudził się nagle, oszołomiony. Odruchowo spojrzał na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazywały godzinę drugą w nocy. Nie wiedział, co go zbudziło – może to był przenikliwy chłód, a może coś innego, toteż podniecony, wsłuchiwał się w ciszę i obrzucał czujnym wzrokiem pomieszczenie. W pewnej chwili do jego uszu dotarł odgłos kapania, który zelektryzował go – to musiała być woda, tylko gdzie? Zerwał się na równe nogi i wsłuchując się w odgłosy padających kropel, rozpoczął poszukiwania.

Ciekło z małej rurki, umieszczonej w suficie. Donat wysunął rękę i nałapał kropli w zagłębienie dłoni. Włączył latarkę, a kiedy ujrzał, że ciecz jest w miarę czysta, ostrożnie zbliżył dłoń do ust i dotknął jej językiem.

Tak, to była woda – co prawda o metalicznym posmaku – i kapało jej coraz więcej. Donat nałapał w dłoń płynu i przepłukał ostrożnie spierzchłe usta, następnie wziął kilka łyków – bał się pić więcej, oczekiwał na reakcję organizmu. Zresztą nie miał wody w co nabrać, toteż wykorzystał ją do umycia się, przecież wiedział i czuł, że był niesamowicie brudny. Powoli zdjął ubranie i stanął pod ściekającymi kroplami, ale upłynęło bardzo dużo czasu, zanim jako tako się umył. Teraz zdecydował się i ponownie zaczął pić, aż wreszcie ugasił palące go od dawna pragnienie. Odczuł teraz wielką ulgę, wytrzepał z kurzu odzież, ubrał się powoli i podszedł do szybu; wspiął się teraz i zatrzymał przed klapą zamykającą szyb. Dotarł do niego nagły powiew chłodu. Szczelina w murze wieży była ciemna, a to znaczyło, że na zewnątrz panują nieprzeniknione ciemności. Nie docierał jednak do niego szmer padającego deszczu, toteż woda w dolnym pomieszczeniu musiała pochodzić z innego źródła, prawdopodobnie na dachu ruiny utworzył się szron. Resztę nocy Donat spędził na dole, jeszcze rankiem na zapas udało mu się zaspokoić pragnienie. Skapującą wodę pił teraz bez obawy, ponieważ ta wcześniej spożyta nie spowodowała u niego żadnych sensacji żołądkowych. Później wdrapał się po drabince w szybie na piętro, na którym ziała w murze budynku szczelina. Stojąc w niej, Donat uważnie obserwował otaczającą wieżę okolicę. Było już zupełnie widno, dawało się też odczuć, że temperatura na zewnątrz wzrastała z każdą chwilą. Pamiętając wczorajsze spotkanie z nieznanymi stworzeniami, Donat nie mógł się od razu zdecydować na zejście z wieży. Nie wiedział, gdzie jest, a na pustyni grasowały hordy dzikich zwierząt, toteż musiał zabezpieczyć sobie możliwość szybkiego powrotu w to miejsce na wypadek niebezpieczeństwa oraz znaleźć jakąś broń.

W pobliżu nie dostrzegł żadnych żywych istot, toteż po długiej chwili wahań przełamał wreszcie obawę i zsunął się ze szczeliny, zawisając na rękach na krawędzi muru. Po chwili zeskoczył na ziemię obok szyny opartej o ścianę. Stał przez dłuższą chwilę, spokojnie nasłuchując, ale nic szczególnego się nie działo. Odszedł kilkanaście kroków od budynku i rozejrzał się w terenie – było pusto. Donat postanowił zabezpieczyć sobie powrót do bezpiecznego schronienia, i w tym celu zaczął znosić pod mur większe i mniejsze odłamki gruzu, usypując kopiec. Po godzinie pracy kopiec ze sterczącą z niego szyną był wystarczająco wysoki, aby mógł się bez problemu dostać do wieży.

Uspokojony tą sytuacją, ruszył na północny zachód, mając słońce za plecami. Wydmy skończyły się, ale za to przed nim pojawiły się nierówności terenu z mnóstwem kamieni i odłamów skalnych; wyglądało to na pustynię kamienistą. Szło mu się ciężko, ale ku swojemu zadowoleniu dostrzegł przed sobą rachityczne drzewo. Po chwili znalazł się przy nim, wyjął z torby scyzoryk i odpiłował jedną z prostszych gałęzi. Po krótkim czasie dysponował już solidną, zaostrzoną na jednym końcu pałką o długości prawie dwóch metrów. Poczuł się teraz nieco bezpieczniejszy, chociaż wiedział, że taka broń jest mizerna w przypadku spotkania jakiegoś większego drapieżnika.

Pałka przydała się już po chwili, ponieważ spod najbliższego kamienia wysunął się wąż. To mogło być jedzenie, toteż Donat odczekał do odpowiedniego momentu i zdzielił gada w okolicy głowy. Jeszcze kilka uderzeń i już po chwili wąż znieruchomiał. Nie był zbyt okazały, mierzył niewiele więcej niż metr. Donat ostrożnie odciął gadowi głowę, zdarł z niego skórę i wypatroszył. Teraz należało go upiec, a do tego potrzebny był ogień i drewno. Donat pogrzebał w torbie i wyjął z niej szkło powiększające, z którym się nigdy nie rozstawał, ponieważ pomagało mu przy czytaniu. Nałamał gałęzi z drzewa, pozbierał strużyny powstałe podczas obrabiania pałki, i to wszystko ułożył w mały stos nieopodal drzewa. Wyjął z torby kartkę i umieścił ją pod wiórami, teraz skupił promienie słońca na papierze i już po chwili zapłonęło małe ognisko. Po przygotowaniu rożna i nabiciu na niego mięsa można było przystąpić do pieczenia.

O, jakżeż długo piekło się to mięso, Donat nie mógł się doczekać, kiedy wbije zęby w pieczeń. Kiedy to się stało, łykał duże kawałki, nie przejmując się zbytnio mdłym smakiem jedzenia.

Po tak długotrwałym poście posiłek wspomógł siły wędrowca, toteż Donat po chwili zgasił ognisko i pomaszerował dalej. Wkrótce zrobiło się bardzo gorąco, słońce bezlitośnie obdarowywało spaloną ziemię swoimi promieniami. Donat wyjął z torby okulary przeciwsłoneczne i założył na nos. Dziwił się coraz bardziej, gdzie się, u licha, podziały drogi, domy, samoloty w przestworzach? Nic, zupełnie nic, jakby się to wszystko rozpłynęło w przestrzeni.

Wędrówka trwała kilka godzin i w tym czasie Donat przeszedł wiele kilometrów. Chciało mu się bardzo pić, lecz niestety nigdzie nie natrafił na bodaj najmniejsze źródło wody. Dopiero przed wieczorem, po wdrapaniu się na kamieniste wzgórze, dostrzegł ze szczytu błękit jakiegoś jeziora. Ten widok dodał mu sił, co spowodowało, że tuż przed zachodem słońca znalazł się na jego wysokim i urwistym brzegu. Poszukał miejsca, w którym mógłby zejść, i już po chwili zanurzał ręce w wodzie. Nie wyglądała na zbyt czystą, toteż w pierwszej kolejności Donat umył się, dopiero później poszukał innego miejsca, gdzie mógłby zaczerpnąć wody. Zdjął koszulkę, zawiązał w niej rękaw, a potem nasypał do niego piasku. Teraz nabierał w dłonie wodę i napełniał nią koszulę; za moment pierwsze krople przeciekły przez piasek i dopiero ten płyn Donat odważył się wziąć do ust. Po chwili jako tako ugasił palące go pragnienie.

Noc spędził w małym skalnym wgłębieniu, które udało mu się odkryć w wysokim brzegu. Nie było tam wygodnie, jednak było to bezpieczne miejsce, gdyż żadne zwierzę nie odważyłoby się zejść ze stromej skały. Rankiem zmarznięty Donat napił się wypróbowanym sposobem wody, potem wypłukał koszulę i taką mokrą założył na siebie – teraz mógł wyruszyć na rekonesans.

Okazało się, że jezioro powstało w wyniku wcześniejszego osunięcia się ziemi, co spowodowało szczelne zakorkowanie koryta płynącej dołem rzeki. Tak powstała niecka wypełniła się wodą, odprowadzaną w kilku oddalonych od siebie miejscach małymi wodospadami w dawne koryto rzeki. Donat skorzystał z okazji i wykąpał się dokładnie pod jednym z takich małych wodospadów, uprał także noszone ubranie, które nosiło widoczne ślady kontaktu z ziemią i kamieniami po upadku do podziemnego korytarza.

Jedna rzecz dziwiła Donata: zwykle nad wodą mieszkało wiele ptactwa, jednak w tej okolicy jak do tej pory nie dostrzegł żadnego ptasiego okazu. Nie próbował już jednak włączać telefonu komórkowego, zresztą bateria rozładowała się doszczętnie i nie było żadnego sposobu, aby ją naładować.

Donat starał się obejść jezioro dookoła w poszukiwaniu jakiejś osady lub chociażby jakiegokolwiek śladu życia. Okazało się jednak, że brzegi jeziora były strome i niedostępne, jego wody nie zachęcały także do kąpieli. Najdziwniejsze było jednak to, że na posiadanej mapie nie było ani śladu jeziora w bliższej i dalszej okolicy, natomiast w tym miejscu powinny się znajdować pierwsze zabudowania. Co to oznaczało? Czyżby to nie był ten świat? A może udał się w niewłaściwym kierunku? Ale nie, nie mógł się aż tak pomylić.

W ciągu dwóch dni pobytu nad jeziorem Donat dostatecznie się z nim zapoznał. Zauważył także dwukrotnie dość liczne hordy dzikich psów. Na szczęście wiatr wiał w kierunku przeciwnym, przez co uniknął jak na razie wykrycia. Okolica stawała się niebezpieczna, toteż Donat spędzał noce w skalnej grocie, odkrytej w dużej skale, górującej nad jeziorem. Tam też znosił zbierany w okolicy opał, na który składały się najczęściej suche trawy oraz twarde badyle jakiegoś zielska. Ogień rozpalał zwykle pod koniec dnia i podtrzymywał go do nocy. Dwa razy udało mu się schwytać węże, które stanowiły obecnie jego jedyną strawę.

Kolejnego dnia pobytu zawędrował ponownie w okolice wodospadu. Wykąpał się, wypróbowanym wcześniej sposobem ugasił pragnienie i zamierzał powędrować dalej w poszukiwaniu węży. Kiedy wyszedł z wąwozu, ujrzał przed sobą w odległości kilkudziesięciu metrów dużego dzikiego psa; prawdopodobnie był to zwiadowca psiej hordy. Ten widok zaniepokoił Donata, toteż dla bezpieczeństwa postanowił cofnąć się i przejść na drugą stronę koryta rzeki, co też bezzwłocznie uczynił. Daremnie; w chwili kiedy wychodził na brzeg, ujrzał po drugiej stronie małego jaru, który wyżłobiła płynąca woda, sylwetki innych zwierząt. Wiedział, że nie ucieknie, jedyny ratunek w czasie ataku stanowiło dotarcie do jeziora. Po chwili kilka psów usiłowało sforsować rzekę. Aby im to utrudnić, Donat zaczął obrzucać zwierzęta kamieniami. Na chwilę pomogło, jeden nawet oberwał porządnie, nie zniechęciło to jednak psów od polowania. Po prostu odbiegły dalej i próbowały sforsować rzeczkę w miejscu, w którym nie dosięgały ich kamienie. Zrobiło się groźnie, Donat przygotował pałkę do obrony i zbliżył się do brzegu jeziora. Wiedział już, że czekała go walka o życie, wzniósł oczy ku niebu, jakby od Boga oczekując pomocy.

Potężny huk wydobywający się spod ziemi rozproszył ciszę dnia. W tej chwili pod stopami Donata zatrząsł się grunt, a jego samego rzuciło na twardą skałę. Trzęsienie ziemi trwało kilkanaście sekund. Oszołomiony mężczyzna zerwał się na nogi, pamiętając o atakujących go drapieżnikach, lecz z ulgą spostrzegł, że przerażone psy uciekły, pozostawiając go swojemu losowi.

Ziemia już się uspokoiła, toteż Donata zdziwił wzmagający się szum, działo się coś niezwykłego. Przestraszony, rozglądał się uważnie dookoła, starając się dociec, skąd dochodzi ten odgłos, gdy nagle poczuł ponowne drżenie ziemi pod stopami. Zbliżył się do krawędzi jeziora i spojrzał w dół. Ze zdziwieniem dostrzegł wartki nurt wody, przelewający się w jednym kierunku. Nagle zrozumiał – trzęsienie ziemi musiało odkorkować rzekę i teraz dziesiątki ton wody wlewały się w jej dawne koryto. Odszedł szybko dalej, z obawy, że rwące fale podmyją brzeg, i skierował się na północ, zamierzając dotrzeć do wzniesienia górującego nad jeziorem. Na miejscu znalazł się dopiero po godzinie marszu, wdrapał się na jego szczyt i spojrzał na jezioro.

Upływ wód był ogromny, a olbrzymia fala toczyła się dawnym korytem rzeki, zabierając wszystko ze sobą i rozlewając się błyskawicznie w szerszych miejscach. Poziom wody w jeziorze opadał w oczach i Donat zastanawiał się, jak długo potrwa całkowite osuszenie akwenu, teraz jednak nie miał tu już nic do roboty. Czuł ssanie w żołądku, a jeszcze nie znalazł niczego do jedzenia, gdyż stado psów, a później kataklizm przeszkodziły mu w tym. Zastanawiał się także, czy ta katastrofa nie spowoduje pojawienia się w tej okolicy jakichś służb.

Do końca dnia nic takiego jednak nie nastąpiło. Zniechęcony Donat odszedł w głąb kamienistej pustyni w poszukiwaniu węży, ale dopiero pod wieczór udało mu się upolować jednego. Prawdopodobnie był jadowity, ale Donat wiedział, że po odcięciu głowy gada nic mu nie będzie groziło. Oprawił go na miejscu, nie chcąc robić tego w pobliżu swojej tymczasowej bazy. W zagospodarowanej jaskini znalazł się przed wieczorem, niosąc także zebrane po drodze trawy, badyle i obcięte gałęzie napotkanych krzewów. Rozdmuchał węgle złożone pomiędzy kamieniami i rozpalił małe ognisko, na którym zamierzał upiec węża. Najgorsze było to, że nie miał sposobu, aby dostać się do wody, której poziom w jeziorze opadł już co najmniej o trzydzieści metrów. Uścielił sobie legowisko i trochę spragniony, usnął. Noc upłynęła spokojnie, ale nad ranem zrobiło się bardzo zimno.

Chłód i promienie wschodzącego słońca zbudziły Donata; wstał, załatwił potrzebę i zszedł nad brzeg jeziora. Widok był niezwykły, jezioro znikło, a jego niecka była obecnie wypełniona błotnistym mułem, przez które przedzierał się mały strumień mętnej wody. Donat patrzył na ten niesamowity krajobraz powstały po trzęsieniu ziemi. Nigdy wcześniej nie było mu dane przeżyć takiego kataklizmu, przez co nie miał możliwości oglądania osobiście takich widoków. No nic, musiał się zatroszczyć o zdobycie wody do picia. Prawdopodobnie dotarcie do niej będzie możliwe z drugiej strony jeziora, tam gdzie wpływał strumień uprzednio je zasilający.

Do właściwego miejsca Donat doszedł dopiero po dwóch godzinach. Okazało się, że jezioro sięgało daleko w głąb górnego koryta rzeki, której brzegi były obecnie niedostępne na przestrzeni kilku kilometrów. Donatowi udało się jednak dotrzeć do wody i zastanawiał się teraz, co ma począć dalej. Nie uśmiechało mu się iść w górę rzeki i pokonywać kolejne wzniesienia, przedostał się zatem na jej drugą stronę i pomaszerował w dół, w stronę byłego jeziora. Nie wiedział, dlaczego tak robi, prawdopodobnie gnała go ciekawość, z drugiej strony miał nadzieję znaleźć w ocalałych stawach jakieś ryby do złowienia.

Po drugiej stronie jeziora droga była trudniejsza do przebycia, toteż powrót do bezwodnej niecki zajął mu dużo czasu. W swojej wędrówce dotarł do miejsca naprzeciwko wzniesienia, w którym założył sobie tymczasową bazę. Było oddalone od niego o jakiś kilometr; powiódł wzrokiem po skałach, szukając swojej jaskini. Znalazł ją niewyobrażalnie wyżej od dna jeziora, które w tym miejscu musiało znajdować się o kilkadziesiąt metrów poniżej dawnej jego powierzchni.

Wpatrując się tak w wyniosłą ścianę odległego brzegu, doznał dziwnego uczucia. Coś mu się tu nie zgadzało – w jednym miejscu, piętnaście metrów nad poziomem błotnistego dna, skalna ściana nie wyglądała na naturalną. Była zbyt regularna, brakowało w niej nierówności. Zaintrygowało go to, gdyż wyglądało na to, że coś się tam kryło, ale czy to było możliwe? Postanowił już dalej nie iść.

Powrót do bazy zajął mu kilka godzin, po drodze nie znalazł żadnego węża, za to przyniósł sporo gałązek i badyli na opał. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, toteż postanowił przyjrzeć się bliżej swojemu odkryciu. Nie było to takie proste, ponieważ ze stromego brzegu nie można było niczego zobaczyć, należało spuścić się dużo niżej lub wspiąć się tam z dna jeziora.

Przez kilka dni Donat szukał sposobu, aby się dostać do tajemniczego miejsca; poniewczasie zrozumiał, że aby tego dokonać, musi poczekać na jakie takie osuszenie się dna jeziora. Mogło to nastąpić w miarę szybko, ponieważ w ciągu kolejnych dni panował upał, wysuszający ziemię. Postanowił poczekać; ze względu na niebezpieczne zwierzęta bał się iść dalej, poza tym nigdzie mu się nie spieszyło. Zatracił już wszelką nadzieję na kontakt z cywilizacją, wyglądało na to, że na tej ziemi nie mieszkali ludzie. Wiedział już, jak może zaspokoić głód i pragnienie, toteż starał się zabezpieczyć sobie jaki taki byt. Może go jednak ktoś kiedyś odnajdzie. Przecież przewodnik powinien zgłosić zaginięcie uczestnika wycieczki i powiadomić o tym fakcie także polski konsulat w tym kraju.

Na osuszenie się tej części byłego jeziora Donat czekał dwa tygodnie. Przez ten czas szukał jakiegoś sposobu dostania się na dno w wybranym punkcie. Wreszcie okazało się, że przy odrobinie wysiłku i wytrwałości możliwe było zejście w oddalonym o trzysta metrów miejscu.

Po dwóch dniach udało mu się dostać do podnóża brzegu, nad którym górował szczyt, gdzie założył bazę. Tak, tam rzeczywiście były jakieś wrota, i to olbrzymie, ale tak zasmarowane zaschniętym błotem, że trudno było je zobaczyć. Przed dotarciem do nich Donat przyjrzał się dokładnie ścianie. Wdrapanie się na tych kilkanaście metrów w górę nie wydawało się trudne, ponieważ zastygłe grudy błota prawie sformowały stopnie do wrót. Po kilku próbach stanął przy nich. Znajdowały się kilka metrów w głębi skalnej ściany, tak że można było bezpiecznie stanąć na skalnym lub błotnym występie. A więc jednak istniała tu jakaś cywilizacja, tylko kto i po co zbudował te wrota i ukrył je pod wodą? No, nieważne, ale co kryje się za nimi?

Okazało się, że zbudowane są z jakiegoś metalu odpornego na korozję. Kawałek ich powierzchni wyczyszczony z błota był matowy i chropowaty, poza tym zupełnie nie odbijał światła. Przez kilka dni Donat starał się znaleźć jakiś sposób na dostanie się do środka, jak na razie nie było to jednak możliwe. Ta sytuacja powodowała, że niecierpliwił się coraz bardziej – w tym dziwnym świecie takie schronienie rozwiązałoby wszelkie jego problemy. Byłoby bezpieczne, a poza tym może odkryłby tam źródło wody, czy też dałoby się znaleźć jakąś broń lub narzędzia. Ponadto wyjaśniłaby się być może jego sytuacja – chciał przecież wiedzieć, gdzie wyniósł go niezwykły pojazd, który później został wysadzony w powietrze.

Mały właz w olbrzymich wrotach prowadzący do wewnątrz znajdował się dwa metry powyżej poziomu zamocowania wrót. Prowadziły do niego niewielkie, wysuwane ze ściany szczeble; kiedy Donat je odkrył, zabiło mu mocniej serce. Kilka godzin zajęło mu wysuwanie i oczyszczanie kolejnych stopni, aż wreszcie dotarł do włazu, który także oczyścił z błota.

Od dłuższego czasu głowił się, jak dostać się do środka. Na ścianie nie było widać żadnych uchwytów ani zamków. Musiał się także zatroszczyć o siebie, ponieważ stracił wszelką nadzieję, że zostanie odnaleziony. W ciągu kolejnych dni polował na węże i zapuszczał się daleko w górę rzeki, aby zaspokoić pragnienie. Zamienił swoje dotychczasowe miejsce w jaskini na legowisko u podnóża wrót, bo wydawało mu się, że tu jest najbezpieczniej. W dalszym ciągu odczuwał strach przed drapieżnikami, tym bardziej że któregoś dnia z oddali, ukryty za stertą kamieni, obserwował walczące ze sobą dwa stada psich drapieżników. Widziane zwierzęta były ogromne, prawdopodobnie zmodyfikowane genetycznie; pokrótce okazało się, że polowały na siebie, pokonani zostali bowiem pożarci. Innym razem zobaczył zwierzę podobne do kota – przemykało się pomiędzy kamieniami, pewnie polowało na jaszczurki, a może na owady, bo jakieś tam chrząszcze widział. Mało było ptaków na tym obszarze, widocznie znalazły sobie bardziej przyjazne miejsca do żerowania.

Nie ulegało jednak wątpliwości, że ten świat był wrogi i należało się tu mieć stale na baczności, aby nie stracić życia, bowiem zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że w każdej chwili może się stać zwierzyną łowną.

Którejś nocy