Proch i cień - Aleksander Głowacki - ebook

Proch i cień ebook

Aleksander Głowacki

4,0

Opis

Bogdan, młody inżynier, zostaje aresztowany przez Gestapo za malowanie na murze antyniemieckich haseł. Po przesłuchaniu trafia do Oświęcimia. Wydaje się, że ponurej obozowej rzeczywistości nic nie jest w stanie rozjaśnić – a jednak nawet tu pojawia się promyk miłości, niosący ze sobą nadzieję na lepszą przyszłość i będący impulsem do bohaterskich czynów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Daniel Konkol
Proch i cień
© Copyright by Aleksander Głowacki 2020
ISBN 978-83-7564-632-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Zwykła opowieść niezwykłych czasów, rozpoczynająca się na początku maja 1940 roku w jednym z pierwszych transportów kolejowych przyjeżdżających do KL Auschwitz, w którym przybył także i Bogdan Dobrzyński – wysoki, młody mężczyzna. Jego nieskrępowany niczym uśmiech podkreślał słowiańskie rysy twarzy. Czarne włosy oraz niebieskie oczy po matce miały wręcz magnetyczne przyciąganie. Zamieszkując tereny Generalnego Gubernatorstwa, został więźniem politycznym. Przetrzymywano go w alei Jana Chrystiana Szucha w Warszawie, gdzie przed wojną mieścił się Gmach Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zaadaptowany na potrzeby Gestapo. Szefem urzędu był SS-Hauptsturmführer Josef Meisinger. Bogdan trafił do referatu A, gdzie uznano go za wroga Trzeciej Rzeszy, za wymalowanie na fasadzie budynku zakazanych przez Niemców haseł przeciwko władzy niemieckiej.

Został osadzony w tak zwanym „tramwaju”. Cela bez okien, długa na siedem metrów, szeroka na cztery, w której stało osiem wiklinowych krzeseł, równo ustawionych przy murach celi. Co chwila zabierano jakiegoś ze współwięźniów na przesłuchanie, które najczęściej odbywało się na pierwszym i drugim piętrze więzienia, przy akompaniamencie radioodbiornika Telefunken ustawionego na pełną moc głośnika, by zagłuszyć odgłosy tortur, którym poddawano więźniów. Ich przeraźliwe okrzyki bólu budziły strach w sercach współwięźniów. Lecz dla Bogdana najgorszy był czas niepewności przed przesłuchaniem; nie znając pory dnia ani nocy, wyczekiwał swojej kolei. Godziny zdawały mu się całymi dniami, minuty godzinami, a sekundy minutami. Widok pobitych współwięźniów rodził w jego głowie obawy o dalszy los. Z natury Bogdan był stanowczy i zawsze wiedział, czego chciał. „Teraz masz za swoje”, pomyślał, lecz tę myśl szybko rozwiało wspomnienie muralu, którym się zachwycił przez krótką chwilę osobistego tryumfu – wymalowanym na jednym z budynków na ulicy Aleje Jerozolimskiej napisem: „Jeszcze Polska nie zginęła”, czerwoną farbą na białej fasadzie.

Tak był wtedy zajęty swoją pracą, że nie zauważył szybko zbliżającego się patrolu żołnierzy Wehrmachtu. Gdy jego dzieło było nieomal dokończone, zorientował się że jest w niemałych opałach. Jego uszu dobiegły bowiem przeraźliwe odgłosy niemieckiego nawoływania:

– Halt! Halt!

Bogdanowi na dźwięk tych słów nogi same poderwały się do ucieczki. Zdążył ubiec nie więcej niż dwadzieścia metrów, gdy usłyszał donośny wystrzał z mausera, lecz kula chybiła. Nagle zza rogu budynku jak spod ziemi wyrósł przed nim pieszy patrol w szarych mundurach, z którym zderzył się tak mocno, że czarny zamszowy kapelusz, który miał na głowie, upadł na bruk.

Szeregowiec krzyknął: Hände hoch!, mierząc do niego z broni maszynowej, Bogdan poczuł mocne szarpnięcie za skórzaną kurtkę. Dwóch Niemców wyższych o głowę pochwyciło go za ramiona, prowadząc przed siebie. Gdy reszta zmotoryzowanego patrolu nadjeżdżającego z naprzeciwka doskoczyła do zgromadzenia, w którym zrobił się niemały zamęt, Bogdan z całych sił próbował się wyswobodzić. Miotał się to w prawo, to w lewo, próbując ucieczki, gdy żołnierz niemiecki wymierzył mu kolbą cios w brzuch, a drugi uderzył go w tył głowy, posyłając na środek ulicy. Żołnierze pochwycili Bogdana za obydwa ramiona i powlekli naprzeciw dojeżdżającej akurat kolumny pojazdów. Załadowali się na półciężarówkę, na której siedzieli już niemieccy żołdacy, kierując się na ulicę Szucha.

Kiedy Bogdan został umieszczony w celi, usiadł w ciszy, która nie potrwała długo. Nagle rozległ się szczęk otwieranych krat. Sierżant Gestapo stanął przed nim i wymownie wypowiedział dosyć spokojnym tonem:

– Wychodzić! Los! Los!

Bogdan podniósł się ociężale z krzesła i ruszył do wyjścia, prowadzącego na przyciemniony korytarz więzienny. Gdy prowadzący go sierżant skierował się ku krętym schodom klatki, szybko pokonywał kolejne stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro kondygnacji, gdzie odbywały się przesłuchania.

Sala przesłuchań miała ponury wygląd. Na jej środku znajdowało się mahoniowe biurko, na którym leżał spory stos papierów. Za nim siedział porucznik SS. Lekko przy tuszy, na nosie miał dosyć duże okulary, które często poprawiał; w ustach trzymał wielkie cygaro, z którego dym snuł się po całym pomieszczeniu. Popijał czarną, mocną herbatę. Naprzeciw niego stało drewniane krzesło, a z sufitu zwisała duża lampa, oświetlająca cały pokój. Przy oknie stał radioodbiornik, który w razie potrzeby włączano. W rogach sali siedzieli dwaj kaprale Gestapo, przy których stały dwa mniejsze biurka: jedno z maszyną do pisania, na której spisywano zeznania, a na drugim leżały przyrządy potrzebne do wymuszania zeznań niechętnych do współpracy.

Sierżant posadził Bogdana na krześle naprzeciw wielkiego biurka, porucznik zajęty był jakimiś papierami, które przeglądał w skupieniu, coś powtarzając do siebie. Po chwili dłuższej zadumy odezwał się do Bogdana, sięgając prawą ręką do wewnętrznej kieszeni swojego munduru, w której znajdowała się srebrna papierośnica.

– Zapalisz? – zaproponował. – Niemieckie, bardzo dobre. – Chciał wybadać, czy jest skory do współpracy.

Lecz Bogdan z kamienną twarzą siedział nieruchomy, nie odpowiadając na pytanie, tak jakby go nie słyszał.

– A więc to tak – odezwał się z lekkim poirytowaniem porucznik, marszcząc brwi.

– Nazwisko? – spytał oficer SS, spoglądając surowo zza okularów.

– Dobrzyński – odparł, jakby mu ktoś ścisnął gardło.

– Gdzie urodzony? – padło z ust wiekowego, lekko łysiejącego porucznika Clausa.

– Tomaszów Mazowiecki, piątego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemnastego roku.

– Zawód wykonywany?

– Student, robiłem licencjat z budowy maszyn, a chciałem zrobić magisterkę na Politechnice Warszawskiej

– Więc to tam jest to gniazdo dywersji! Już wszystko wiem.

– Nie! To ja sam wpadłem na pomysł wymalowania tego napisu – wymówił Bogdan delikatnym, wyciszonym tonem

– A ty wiesz, co my tu robimy z takimi jak ty?! – wykrzyczał porucznik, zagłuszając radioodbiornik, wygrywający w tle piątą symfonię Beethovena. Po krótkiej przerwie mówił dalej: – Mogę sprawić, że słuch zaginie po tobie, Dobrzyński. – Wskazał palcem na zestaw narzędzi do wymuszania zeznań, po czym kontynuował: – Nikt nawet nie wspomni o tobie, zrozumiano?

Po dłuższej chwili ciszy porucznik spokojniejszym tonem odezwał się ponownie.

– Jakiego jesteś wyznania? – spytał.

– Rzymskokatolickie.

– A czy ci wiadomo coś o jakichś żydach? Prowadzimy tu taką ewidencję na rozkaz Reichsführera.

– Mam kolegę Dawida Zukermana, panie oficerze.

– Jesteś spokrewniony z tym Zukermanem? – pytał porucznik. – Też jesteś żydem?

– Nie, panie poruczniku – odparł, lekko kręcąc głową.

– Na pewno kłamiesz, zaraz mogę zweryfikować, czy jesteś prawdomówny. Sierżancie Horst! – zwrócił się do pełniącego służbę na korytarzu podoficera, który bardziej znany był wśród więźniów jako Krwawy Horst.

– Jawohl! – odpowiedział sierżant, wchodząc do sali przesłuchań i szybkim ruchem ręki zasalutował porucznikowi, uderzając jednocześnie oficerkami noga o nogę.

– Sierżancie, proszę pomóc Dobrzyńskiemu opuścić spodnie. Sprawdzimy, czy jest obrzezany.

– Jawohl, poruczniku.

Chwytając za klamrę, zamaszyście wyciągnął pasek od spodni Bogdana, które natychmiast opadły na betonową posadzkę. Bogdan stał jak ogłupiały, jak go pan Bóg stworzył, stojąc w ciszy przez dłuższą chwilę. Porucznik i sierżant spoglądali na przyrodzenie, doszukując się oznak wykonania żydowskiego rytuału, nakazanego przez przepisy Talmudu.

– No! Tak, tego się nie spodziewałem, przyznaję że się pomyliłem. Jednak nie jesteś żydem. Ale na pewno masz powiązania z antyniemieckim podziemiem działającym na terenie Warszawy, to możemy udowodnić! – Oficer SS nie zamierzał odpuścić.

– Wiadro – rzucił krótko porucznik Claus.

– Jawohl! Sprawdzimy, ile zdołasz wypić, przyjacielu!

Złapał więźnia za tył głowy i zawiązał jego oczy przepaską. Po chwili włożył mu lejek do ust i  zaczął polewać raz po raz wodą, lecz większa ilość płynu przelewała się, cieknąc po twarzy Bogdana, na której zarysował się wyraźny grymas bólu, a policzki przybrały purpurowy kolor. Po dłuższej chwili wiadro było już puste.

– Wystarczy na dziś! Jeszcze mi tu na pierwszym przesłuchaniu wyzionie ducha – odezwał się porucznik do podkomendnych. Wsłuchując się w dźwięki orkiestry symfonicznej, dał czas Bogdanowi żeby doszedł do siebie. Po krótkiej chwili, kiedy zauważył, że jego twarz nabrała naturalnego koloru, kontynuował:

– Rodzice? – rzucił kolejne pytanie. Zaciągając się dymem z cygara, spoglądał w kierunku okna, jakby był znudzony całą sytuacją.

– Ojciec Romuald, starszy chorąży, żołnierz Wojska Polskiego –wyszeptał z dozą niepewności. – Zginął w bitwie pod Będkowem.

– Wojska Polskiego już nie ma! – odparł porucznik z wyraźnym błyskiem w oczach i lekkim uśmiechem na twarzy, poprawiając wiecznie osuwające się na czubek nosa okulary. – Teraz tu Rzesza Niemiecka! Czy to jasne? – Uderzał palcami rytmicznie w blat biurka.

– Francja i Anglia upomną się o nas! – wykrzyknął zdecydowanym głosem Dobrzyński.

– Ach, Polaczki! – Gestapowiec roześmiał się na cały głos, po czym zastygł na chwilę w melancholijnej pozie, a następnie odezwał się, zwracając się twarzą ku Bogdanowi: – Zawsze łatwowierni! – zakpił.

– Jeżeli nie my… to historia… rozliczy was! – skontrował więzień.

– Jak śmiesz odzywać się takim tonem do oficera Gestapo! – wykrzyczał zza pleców Horst, uderzając nogą w krzesło, na którym siedział Bogdan.

– To zwycięzcy piszą historię, Wielka Rzesza Niemiecka przetrwa tysiąc lat! – wyrecytował poetycko porucznik.

Zgromadzeni w sali żołnierze stanęli nagle na baczność, kierując swój salut w kierunku portretu Führera i krzycząc: SiegHeil!

– Kapralu – odezwał się po chwili ciszy porucznik, stojąc na baczność jak w transie. – Zanotować w raporcie!

– Jawohl, panie poruczniku.

– Wyżej wymieniony podejrzany, Bogdan Dobrzyński, syn Romualda za działalność antyniemiecką zostaje zatrzymany do wyjaśnienia wszelkich okoliczności działań wrogich przeciwko Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Bez możliwości odwołania się od wyroku, zostaje skazany na karę bezwzględnego więzienia. Sierżancie, wyprowadzić!

– Jawohl, poruczniku Claus – wykrzyknął Horst, stanąwszy na baczność i lekko kiwając głową

– Do karceru o chlebie i wodzie, aż nabierze rozumu! – wydał stanowczym głosem dodatkowe polecenie jego przełożony, odprowadzając wzrokiem skazańca.

Krętymi schodami zeszli do nieogrzewanej izolatki. Na ścianach szary tynk, pośrodku jednej z nich okno z kratami. Cela miała dwa metry szerokości na pięć długości. Jedyne wyposażenie stanowiła prycza więzienna, na której leżał zużyty koc. W rogu zaś znajdowało się miejsce załatwiania potrzeb fizjologicznych.

Kiedy Bogdan usiadł na pryczy, począł rozmyślać nad swoim położeniem, nie zdając sobie sprawy, że jego dalszy los został już przesądzony z góry. W głowie układał sobie plan, co mógłby zrobić na wypadek ewentualnych tortur, jakie zostaną wypróbowane na nim w celu złamania jego hartu ducha. Gdy tak rozmyślał, uczuł senność. Kiedy prawie już zasypiał, wpadł na pomysł, że spróbuje uciec przy jakiejś nadarzającej się okazji, a następnie wstąpi do oddziału partyzantów leśnych, gdzie miał kilku przyjaciół, którzy już wcześniej proponowali mu, żeby przyłączył się do kompanii.

Lecz gdy już twardo zasnął, miał sen, w którym to znajdował się pośrodku niezbyt gęstego lasu. Odległości od drzewa do drzewa były dosyć spore, pomiędzy nimi rosły klomby kwiatów, zieloną polanę rozświetlały promienie słońca. Na niebie nieśpiesznie przesuwały się lekkie, pierzaste obłoki, w koronach drzew gniazdowały ptaki, których piękne trele niosły się po całej okolicy morenowych wzgórz. W duszę Bogdana wdarło się błogie ukojenie. Myślał, że chyba jest w ogrodzie Eden. Ten stan zmąciło nagłe umilknięcie śpiewu ptaków, który po dłuższej chwili zamienił się w furkot trzepoczących skrzydeł. Ptaki szybko wzbiły się w niebo, tworząc wielką gromadę, zataczającą symetryczne okręgi. Daleko na horyzoncie zauważył przesuwającą się po gruncie białoszarą mgłę, która zbliżając się ku niemu, zamrażała każdą roślinę napotykaną na swojej drodze, pozostawiając ją całą pożółkłą i zmrożoną. Kiedy złowieszcza mgła spowiła też jego samego, nabrał powietrza w płuca:

– Boże… ratuj gdzie jesteś!

– jam twoje stworzenie pomnij na me cierpienie…

– pośpiesz mi z pomocą aż drzewa się ogołocą…

– cień śmierci spowija mą duszę której ustąpić muszę…

– jak dzban skruszony poskładaj i nowej oliwy zadawaj…

– z góry patrzają anieli a któż jak ty… mnie wybieli…

– chłód okrywa mą duszę, którą wykupić muszę….

– w przepaść otchłani się staczam, gdzie mówią ja nie wybaczam…

– w kręgi piekielnych posucha ażeby napełnić brzucha…

– maluczkich depczą jak trawy ot tak… dla zabawy…

– płaszcz drą na poły przed ludźmi anioły…

– nie wspomną nawet dziecięcia kiedy sen słania wymięka…

– w stosy księgi składają mądrości wypoczywają…

– na próżno prawić te modły przecie jestem wygodny…

– po co rozwijać rulony tam twierdzą zabobony…

– próżno szukać krwawica żeby znaleźć szlachcica…

– czart rozrywa na strzępy ten pewno przeklęty!…

– maski trzymają na więzy… jakby gniazdo węży

– sensacje w świat wypuszczają aż się kolana kłaniają….

– z mównicy coś wygłaszają, ze złości bluzgi rzucają …

– nowe tłoczą pancerza aż włos na głowie się jeża….

– wciąż plotą i chwacą aż wszystkich przekabacą…

– raz po raz szczęk oręża aż w kraju będzie nędza…

– płacze matka syna czort wymiata z komina….

– nie darmo matki płaczą bo córy wyłajdaczą…

– wynoszą fortepiana tak by została ściana…

– księcia się kłaniają rózgami obijają!

– hetman gońca bije aż zakrwawi szyję…

– prostak szambelana żeby wyjść na pana…

– strugają nowy dyby a poszliby na grzyby

– kibitki wyprawiają… w drogę listy dają…

– kopalnie odżywają że góry rozrywają…

– w nagrodę dają baty aż ktoś nie wyrwie z chaty…

– w całej tej podzięce same się składają ręce

– Boże dopomóż!…

– swojak bije swojaka taka wyszła draka

– trudno szukać herosa po tak wielu ciosach

– pogańskie prawią gusła wyleczy kapusta…

– bożkom czci oddają… Boga zapominają

– niewolnik ma powrozy stoi tam gdzie kozy…

– wiek wiekowi szepce, zmieni się co jeszcze

– w sodomie się bratają naturze zaprzeczają

– krew mrozi i mistyka że oczy swe przymyka…

– zwą to tolerancją z niemałą ignorancją…

– Bóg przebaczy szczerze jak zaczną się pacierze…

– tykają małe dziatki nie mają czci dla matki

– brzuchy przewietrzają głowy odwracają

Wcześnie rano w celi więziennej promienie słoneczne wypełniły każdy zakamarek, budząc ze snu Bogdana, który nie mógł dojść do siebie, oblewając się zimnym potem. Powtarzając sobie cichutko w duszy: „Wytrzymam to więzienie i ten ziąb w celi”, wspominał ciepłe lato tego roku. Gdy się tak rozmarzył, usłyszał zgrzytliwy dźwięk przekręcającego się klucza od krat celi. Zza nich ukazała się postać szeregowca roznoszącego posiłki, który wręczył mu zamaszystym ruchem dwie suche bułki i kubek zimnej wody i nie wypowiadając ani słowa, wyszedł, zamykając z hukiem kraty. Bogdan nie bardzo miał apetyt. Popił trochę wody, odgryzł kęs pieczywa, a resztę zostawił na później. Wydawało mu się, że czas chyba się zatrzymał, kiedy ten dziwny stan odrętwienia przerwał widok małego czerwono-czarnego gila, który usiadł na okiennej ośnieżonej kracie. Ucieszył go ten widok. Na myśl przyszło mu że chciałby jak ten ptak być wolny.

– witaj no wędrowcze okruchami cię ugoszczę…

– spocznij no na grzędzie opowiadaj mi czym prędzej…

– co tam słychać w obcym kraju czy tam o mnie nie pytają…

– chciałby ja mieć twoje skrzydła które kupię za powidła

– nie pogardzę też kubrakiem co odziewa ciebie latem…

– za nauki dam robala by odlecieć prędzej z dala…

– nie ociągaj się mój gościu a opowiem o Zamościu…

– mieszkał tam ów Żyd już stary co sprzedaje okulary

– ma tam córki bardzo piękne które nawet są majętne

– czyta torę nie od święta aby mu nie uschła ręka…

– w czasie wolny dla zasady rozwiązuje wciąż szarady…

Kiedy ptak odleciał, usiadł na łóżku. Zrobiło się mu trochę lepiej, nabrał nawet apetytu na suchą bułkę, którą szybko zjadł. Po chwili z łoskotem otworzyły się więzienne kraty, za nimi stało dwóch strażników.

– Wychodzić – rzucił zdecydowanie jeden z nich.

– Dokąd mnie zabieracie? – wydusił nieśmiało więzień.

– Na przesłuchanie.

Strażnicy wyprowadzili skazańca z celi, zamknęli za sobą kraty, po czym ruszyli w kierunku sali przesłuchań, gdzie jak zwykle rezydował porucznik Claus i jego wierny współpracownik Horst, z pomocnikiem i pisarzem. Kiedy weszli razem do sali, Bogdan usiadł na tym samym krześle, co wcześniej. Porucznik Claus rozpoczął wypytywanie:

– To jak? Będziesz mówił? Nazwiska, adresy, gdzie się tworzy siatka konspiracji, gadaj! Prędko, dopóki mam dobry humor, a jak nie powiesz, to sierżant Horst porachuje ci kości, tak że zapamiętasz mnie raz na zawsze.

Bogdan siedział cicho, nie odzywając się ani słowem. Widząc to, porucznik poczerwieniał ze złości. Kiwnął sugestywnie do Horsta, który bez chwili namysłu wstał z parapetu, na którym siedział. Zza okna dochodziły odgłosy musztry i śpiew żołnierzy. Horst włączył radioodbiornik, który wygrywał skocznego marsza, podkręcił głośność, po czym z impetem ruszył w kierunku Bogdana, uderzając nogą w krzesło, na którym siedział, i powalił go na posadzkę. Horst nachylił się nad leżącym.

– Mów! – Spojrzał na więźnia z ze złością w oczach i po krótkiej chwili przerwy dodał: – Dopóki pan porucznik dobry, bo ja to bym ci nie odpuścił.

– Wierz mi, wielu takich jak ty mieliśmy tu przed tobą. Na początku byli mało rozmowni, ale kiedy sierżant z nimi skończył, to śpiewali jak na spowiedzi – dodał porucznik.

Rytmicznym ruchem palców imitował odgrywanie skocznych taktów marsza dochodzącego od strony okna, przez które wpadały nikłe promienie słoneczne, przebijające się przez szary kożuch zimowych chmur. Pod nimi krążyło ogromne stado wron, opadając i wznosząc się, bezwładnie targane porywami, zachodnich prądów powietrznych.

– które krakały

(głosy chórem )

– prędko, lećmy! lećmy! społem żeby zdążyć przed aniołem

– kąsek odgryźć u wezgłowia to zapewne hartu doda!

– leży truchło całkiem przaśne bierzmy całe póki jasne

– prędko prędko rwij, wyrywaj, całe kęsy wydobywaj śmiechdemoniczny

(pierwsze licho)

– czas morowy czas zwycięstwa tak na ludzkości spada klęska

– pan mój całkiem w zachwyt wpada póki każdych nie wybada

– rychło lećmy i pochwyćmy to co w kwiecie grzechów przyszli

(drugie licho)

– patrzmy w górę dzieci uszły wciąż nad nimi Boska władza!

– nie pozwólmy im się zbawiać trzeba prawdzie gwałt zadawać

– co pochwycim to już nasze nie wypuścim nawet z czasem

( pierwsze licho)

– dręcz podkuszaj nie przestawaj do dnia sądu cierń zasadzaj!

– jak opiera kłam zadawaj w swojej pracy nie przestawaj

– skruszyć zmęczyć i zadręczyć każdą duszę we łzach, stręczyć

– wyrugujmy co dobrego! kiedy pytać będą nas… dlaczego?

– nie ostawim cna nadziei by nam uszli w raju kniei!

– Nie powiem nic, panie nazisto – burknął zdecydowanym tonem podnoszący się z podłogi Bogdan. – Chroni mnie Konwencja Genewska, panie poruczniku – dodał, poprawiając szybkim ruchem ręki bujną czuprynę.

Słysząc to, porucznik poczerwieniał na twarzy, ze złości zdjął esesmańską czapkę, kładąc ją na rogu biurka obok służbowego telefonu i wrzasnął:

– Bandyto! Rzezimieszku! Nic cię tutaj nie chroni, żadna konwencja, ja tu jestem prawodawcą! No, opowiadaj, gdzie macie kontakty w tej waszej konspiracji, która na pewno wytropimy i do cna wytępimy! Wszelkimi sposobami, nie poprzestaniemy na tym aż do ostatecznego zwycięstwa Trzeciej Rzeszy nad tą hordą nieokrzesanych barbarzyńców – dodał z błyskiem w oczach.

– Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę! – odparował dosyć zdecydowanym głosem Bogdan. Po czym dodał: – Pańskie wyobrażenia potęgi niemieckiej są nader rozbuchane i zbytnio wydumane przez propagandę. Kiedyś ta wojna się skończy, a my nie zapomnimy rozliczyć się z wami. Także nie zapomnimy o panu, poruczniku!

Nagle płomienną tyradę przerwał dzwonek telefonu umieszczonego na biurku Clausa, który sięgnąwszy po słuchawkę, odezwał się:

– Słucham, porucznik Claus przy aparacie, kto mówi?

– Josef – odezwał się w głośniku słuchawki przychrypnięty głos.

– A, to pan, panie pułkowniku.

– Jak idą postępy przesłuchania tego polaczka? Powiedział już coś? – zapytał z zaciekawieniem komendant, po czym ciągnął dalej: – Reichsführer oczekuje od nas znacznych postępów w tropieniu spisków na terenie generalnego gubernatorstwa. Za wytropienie siatki Führer przyzna Krzyż Żelazny i urlop na wybrzeżu Włoch, lecz trzeba poczynić zdecydowane kroki w tym kierunku, aby bezwzględnie tropić każdą, nawet najmniejszą oznakę działań wrogich przeciwko Rzeszy.

– Ma się rozumieć, panie komendancie – odparł podnieconym głosem porucznik Claus. – Dołożę wszelkich starań w ukróceniu tych konspiracyjnych knowań, to tylko kwestia czasu, aby rozpracować te bandyckie grupy.

– Oczekuję zdecydowanych wyników, poruczniku Claus. – Po krótkiej pauzie kontynuował: – Reichsführer Heinrich Himmler liczy, że do przyjazdu nowego komendanta uda się coś ustalić w sprawie tej organizacji, której macki sięgają Anglii, jak donosi nasz najlepszy agent z Londynu. Ostatnimi czasy raportował o większej niż zwykle brygadzie spadochroniarzy polskich, działających pod nazwą Cichociemni, która miałaby prowadzić akcje dywersyjne na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Także w ciągu zeszłego tygodnia donoszono o znacznej grupie, która miała być przerzucona na teren Warszawy. Na pewno, aby wesprzeć te bandy Związku Walki Zbrojnej. Jeżeli uda się nam coś ustalić, sprawę przekażemy w ręce kontrwywiadu Abwehry, komandora Wilhelma Canarisa. Liczę na pańskie doskonałe metody przesłuchań, poruczniku Claus. I żądam od pana zdecydowanych wyników, ponieważ znudziła mnie już ta Warszawa, chciałbym wrócić do Berlina. W sprawie tego polaczka, jak mu tam…

– Dobrzyński – odezwał się porucznik Claus.

– Jeżeli nie uda się wam ustalić powiązań z tym ZWZ, to należy odesłać go do Pruszkowa. To obóz przejściowy, ale na razie musi nam wystarczyć do czasu decyzji z Berlina, dokąd wysyłać tych wszystkich więźniów.

– Jawohl, panie komendancie! – potwierdził rozkaz Claus, po czym kontynuował: – Ma pan rację, pułkowniku, ci to ideowcy, można ich torturować dowolnie długo, ale oni i tak wciąż marzą o tej swojej Polsce, która jest wybrykiem traktatu wersalskiego; można powiedzieć, że państewko sezonowe. Słyszałem, że już niedługo nasz Wehrmacht rusza na kampanię do krajów Beneluksu i Francję. Prawdopodobnie sztab poczynił już znaczące przygotowania w tym kierunku. W końcu odegramy się za te upokorzenia z pierwszej wojny światowej, niech poczują, co to jest potęga niemieckiej Blitzkrieg, kiedy rzucimy całą Europę na kolana, jak zapowiedział w Mein Kampf Führer. Skierujemy