Lustra grozy - Kristian Kowalski - ebook

Lustra grozy ebook

Kristian Kowalski

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2024
Opis

Drugi zbiór opowiadań z dreszczykiem z serii Dzieła wybrane autor zadedykował mistrzowi nurtu grozy Stefanowi Grabińskiemu, który tworzył w dwudziestoleciu międzywojennym. Na stronach księgi spotkamy podstępne wilkołaki udające filantropów (Larwa z Via Appia) i nadprzyrodzone moce, dążące do powrotu pogańskich wierzeń, przytłumionych przez krew męczenników chrześcijańskich na obszarach upadłego imperium romańskiego (Język Longobarda). Nie mogło zabraknąć wątków ze średniowiecznych legend, walk templariuszy, opowieści z ziem piastowskich opanowanych przez wiedźmy, opóźniające ewangelizację Słowian (Kurhan). Nowela napisana z domieszką ironii (Czort z łęczyckiego zamku) nie powinna wzbudzić w nikim sympatii do rodzimych biesów z uwagi na podstępne fortele nieprzejednanych wrogów rodzaju ludzkiego. Zajadła walka toczona na płaszczyźnie intelektu, duchowości i fizycznej rzeczywistości nasiliła się bardzo wraz z nadejściem apokaliptycznego czerwonego smoka – komunizmu. Zatwardziałe niedowiarstwo i ateizacja w dobie PRL-u (Błociarze) zawsze skutkowały tym samym, co igranie z amuletami egipskimi (Pierścień Atlantów), czyli manifestacjami demonicznymi, opętaniem i psychozą strachu. Natomiast iluzja podboju kosmosu (Kapsuła) będzie nam nieustannie towarzyszyć, podobnie jak lęk przed obecnością zmarłych  (Smugi niewidzialnych). Figur zła nie sposób zliczyć (W kręgu upiornych widziadeł), ale kto ma odwagę, niech czyta!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 819

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kristian Kowalski
Lustra grozy
© Copyright by Kristian Kowalski 2024Tekst zgodny z rękopisem przepisał Jerzy Przybylski.Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych imion, postaci, nazw instytucjii zdarzeń są przypadkowe i nie są celowym zamiarem autora.Zdjęcie na okładce: YaroslavGerzhedovich (iStock)
ISBN 978-83-7564-704-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Tytułem wstępu wyjaśniam

Druga część DZIEŁ WYBRANYCH została poświęcona tematyce straszydeł i budzących trwogę istot, co do których nie ma najmniejszej wątpliwości, że pochodzą z piekła. O inności bytów zazdrosnych o zbawienie człowieka, obdarzonych inteligencją, wolną wolą i rozumem świadczy nie tylko ich odmienna, asymetryczna forma wizerunku i moralna deformacja, ale również dzikość i patologiczna wręcz programowa nienawiść do porządku naturalnego, ładu i piękna. W literaturze grozy brzydota odnosi się przede wszystkim do zwierzęcych bestii, wilkołaków, czasem przybierających zmysłowy wizerunek wampirów, ukrytych w zakamarkach kopalni goblinów, pustynnych dżinów, do przeróżnych fenomenów, wykraczających poza prawa ustanowione przez Boga w materialnym świecie. Jako chrześcijanin wyznania rzymskokatolickiego chcę jednak z całą stanowczością zaznaczyć, że pisanie opowieści z dreszczykiem nigdy nie wiązało się z fascynacją mrokiem, ale z koniecznością okazania świadectwa wiary w zwycięstwo dobra nad złem, z prozą życia, z ponurym stwierdzeniem bolesnej prawdy o realnej obecności zła, przyjmującego coraz to nowe formy kamuflażu. Podobnie jak drapieżca z kosmosu, jaszczurzy stwór posługujący się zaawansowaną techniką przedstawiony w filmie Predatorz 1987 roku, owi niewidzialni towarzysze życia1, podążający za nami niezwykle dyskretnie po bezdrożach doczesności, istnieją bez względu na światopogląd lub wyznawaną religię. O ile opisywane w literaturze demoniczne figury wiedźm latających na miotłach, trolle ukryte w jaskiniach, hybrydoidalne kreatury będące wynaturzonym obrazem ludzi są czystą fantazją, o tyle tajemnica grzechu, śmierci i nieczystości pozostaje jawnym dowodem na istnienie wynaturzonego świata, otchłani pełnej milionów potępionych bytów. Święty Tomasz z Akwinu rozważając zagadnienie upadłych aniołów, twierdzi, że każdy z nich, niezależnie od miejsca, jakie niegdyś zajmował w anielskiej hierarchii chórów wielbiących Wiekuistego, jest jedynym, niepowtarzalnym samym w sobie dziełem, odrębnym gatunkiem niemającym odpowiednika. Co innego ludzie. My jesteśmy do siebie podobni i pochodzimy od jednej doskonałej pary, należymy do rodziny ludzkiej bez względu na kolor skóry, rasę, przynależność etniczną. Serce ludzkie jest polem bitwy między siłami światłości a mocami ciemności, nasz świat natomiast jest dosłownie zalewany falami pogaństwa, zbrodniami wołającymi o pomstę do nieba, sekularyzmem, niszczycielskimi sektami, błędami i herezjami w sferze świętej wiary w Chrystusa, niezależnie od epoki, przy ślepocie duchowej współczesnych pokoleń, otumanionych gorszącym luksusem i nieposkromioną rozpustą. Te nowe bałwany o nazwie „demokracja”, „tolerancja” i „swoboda” nie tylko wymuszają na swoich wyznawcach przyjęcie złudzeń jako rzeczywistości, ale dodatkowo popychają na wieczne zatracenie tych wszystkich spośród nas, którzy dali się zwieść piekielnym wężom przewrotności. Jeśli ludzie wierzą w skrzaty leśne, arcyzwodziciel Lucyfer objawia im się jako forma, w którą wierzą; jeśli w dobie rakiet wierzą w UFO, dostosowuje on zwodnicze obrazy do naszych wyobrażeń poprzez zmysł wzroku, wpływając na intelekt. Z obserwacji szarej rzeczywistości można dojść do wniosku, że wszelkie międzyludzkie spory, mutacje ciała, zainfekowanie DNA, jakiekolwiek przeinaczenia, bezsensowne trwonienie dobra, negowanie PRAWA BOŻEGO wyrażonego w DEKALOGU mają przyczynę w ingerencji i inwazji obcych istot na rodzaj ludzki. Formy zła mogą się zmieniać, ale mechanizmy działania i pułapki kuszenia do złego pozostają niezmienne. Najgroźniejszym jednak potrzaskiem jest pycha, życie w przekleństwie z dala od Najwyższego i sprzeciw wobec SŁOWA BOŻEGO, które dwa tysiące lat temu przybrało postać ludzką i stało się człowiekiem, JEZUSEM CHRYSTUSEM, ZBAWICIELEM. To właśnie przesłanie ubrałem w szaty literackie i tak powstały horrory.

Bohaterowie i bohaterki przedstawieni na kartach księgi, nierzadko uwikłani w niezależne od nich sytuacje, poddani próbie wierności lub zdradzeni przez najbliższych, musieli stoczyć śmiertelną walkę z iluzjami, z wysłannikami tych potęg z piekła, które ustawicznie podburzają narody do wzajemnego wyniszczenia na każdej płaszczyźnie. Starałem się, aby linia dzieląca dobro i zło pozostała widoczna niemal w każdym aspekcie narracji. Inspiracją do napisania ponad stu horrorów były klasyczne pozycje znajdujące się w rodzinnym księgozbiorze oraz filmy dotyczące tej tematyki. Pierwszą było dzieło irlandzkiego twórcy Brama Stokera o mieszkającym w górach Transylwanii wampirze Draculi, pozbawionym ludzkich uczuć hrabim, rozszerzającym obszar swej dominacji i polowań aż do Londynu. Drugim dziełem wzbudzającym we mnie zachwyt była krótka gotycka powieść irlandzkiego pisarza Josepha Sheridana Le Fanu, przedstawiająca wampirzycę, hrabiankę Karnstein pochodzącą z Styrii, zatytułowana Carmila. Klimat tej opowieści odcisnął na mojej młodej wyobraźni piętno pragnienia stworzenia czegoś podobnego na miarę klasycznych dzieł mistrzów pióra. Trzecim bardzo cenionym przeze mnie opowiadaniem jest utwór Rosjanina, Aleksego Konstantynowicza Tołstoja pt. Rodzina wilkołaka i aż do dziś, według mojego zdania, nowela ta nic nie straciła ze swej świeżości. Historia serbskiej rodziny uginającej się pod ciężarem tureckiego jarzma wyzysku i ponurej islamizacji, tragedii śmierci dzieci i niewinnej Zdenki, pozostawionej samej z budzącymi się po zachodzie słońca potworami była dla mnie inspiracją napisania szkicu Larwa z via Appia. Akcja powiastki otwierającej zbiór Lustra grozy toczy się w starożytności, nieopodal stolicy cesarstwa, w domostwie pełnym tajemnic, zajmowanym przez rzymskich arystokratów, i opisuje przypadek westalki, lubieżnej kapłanki z rodu Versipalisów, jej sióstr i przyrodniego brata, kryjącego drugą, mroczną naturę istoty przemieniającej się podczas pełni księżyca w drapieżnego łowcę, polującego na podróżników i samotnych wędrowców. Jako ciekawostkę dodam, że pomimo głównego wątku osadzonego w scenerii bezludnej, zalesionej okolicy nowela ma drugie dno przesłania i mówi o uzależnieniu od alkoholu i wizji, jakie rodzą się pod wpływem zbyt dużej ilości wypitego wina. Jednak największą inspiracją dla mojej twórczości pozostał bez wątpienia rodzimy pisarz z kresów i klasyk noweli fantastycznej Stefan Grabiński, którego gwiazda popularności rozbłysła w dwudziestoleciu międzywojennym, w młodej Polsce, kiedy na krótko odzyskaliśmy niepodległość. Napisana po mistrzowsku opowieść W domu Sary doczekała się nawet w 1985 roku ekranizacji w reżyserii Zygmunta Lecha. Stykając się w szkole średniej z jego twórczością, nie sądziłem, że będzie mi dane kiedykolwiek odwiedzić miejsce jego pochówku. Taka okazja się nadarzyła, kiedy pracowałem i mieszkałem na Ukrainie, w dawnym mieście polskim – we Lwowie. W osiemdziesiątą piątą rocznicę śmierci wielkiego pisarza miałem przywilej udać się na cmentarz Janowski i na grobie kryjącym jego doczesne szczątki zapalić 12 listopada 2021 roku dwa biało-czerwone znicze. Choć autor powieści Cień Bafometai Demon ruchu umarł w wielkim osamotnieniu i nędzy, dzięki aktywności osób życzliwych, działaczy polonijnych i pracowników z Konsulatu RP we Lwowie wzniesiono mu godny nagrobek, który paradoksalnie świadczy o śladach polskości na obszarach niegdyś etnicznie polskich, zabranych nam przez układ wielkiej trójki zbrodniarzy po 1945 roku. Również dziedzictwo, jakie pozostawił, ocalało i nowe pokolenia mogą zapoznać się z dorobkiem Grabińskiego, czego dowodem są liczne wznowienia książek, w tym niezwykle pięknie wydany zbiór Muzeum duszczyśćcowych.

Na studiach zetknąłem się również z dokumentalnymi dziełami badacza przeszłości Bohdana Baranowskiego, który pisał o mrocznych wierzeniach dawnej Polski, zaś pozycja W kręgu upiorów i wilkołaków, stojąca niegdyś zakurzona na regale, należy do niezbędnej lektury wprowadzającej Czytelników w meandry wierzeń przedchrześcijańskich na ziemiach Lechitów. Z filmów najwyżej ceniłem Karczmęna bagnach z 1982 roku, której scenariusz powstał na kanwie opowiadania Jerzego Gierałtowskiego, w reżyserii wspomnianego Zygmunta Lecha. Ekranizacja opisuje losy polskiego oficera Jerzego Stefana Gierałtowskiego, porucznika pancernego wojewody ruskiego i jego druhów, podążającego do Łęczycy w roku 1770, którzy zgubiwszy drogę, nocują w zajeździe pełnym gości z zaświatów. Akcja toczy się tuż przed pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej. Obejrzenie tego filmu zainspirowało mnie do napisania Opowieści o dwóchsercach, przedstawiającej religijną sektę Holendrów osiadłych w Polsce i dwojgu ludzi pragnących uciec przed pustymi obrzędami fałszywych proroków, przed zazdrością o ich własne szczęście, przy jawnym sprzeciwie ojców wspólnoty. Innymi dziełami wartymi wspomnienia są sztuki nagrane i wyemitowane w teatrze TVP1 pt. Zapomnianydiabeł i Igraszki z diabłem autorstwa czeskiego dramaturga i dziennikarza Jana Drdy, który łączył motywy baśniowe z realnymi osobami. Bardzo wartościowymi pozycjami dokumentalnymi ukazującymi dotychczasowe osiągnięcia w literaturze grozy pisarzy z całego świata są książki Bartłomieja Grzegorza Sali, a zwłaszcza monumentalne i pięknie wydane dzieło pt. W górach przeklętych.Wampiry Alp, Rudaw, Sudetów, Karpat i Bałkanów orazWyciew ciemności. Wilkołaki i wilki Europy. Komiksy z serii Książę nocy autorstwa belgijskiego rysownika Swolfsa wraz z koreańskim horrorem R-pointz 2004 roku w reżyserii Su-chang Konga i filmem Czerwone piaski z 2009 r. w reżyserii Alexa Turnera pozostają ważnymi dziełami mającymi wpływ na moją twórczość, zwłaszcza kiedy tłem akcji jest wojna i przemarsze zbrojnych oddziałów.

Opowieści tworzące zbiór poświęcony bytom odmiennym od gatunku ludzkiego, wyznawcom zjawisk nadprzyrodzonych objawionych jako UFO i szaleństwu ludzi opętanych przez diabelne moce są ułożone chronologicznie, od czasów antyku, poprzez kolejne wieki do współczesności. Opowiadanie Centurionprzedstawia przypadek legionistów rzymskich podążających do najdalszych strażnic granicznych opanowanych przez likantropy, czyhające na nieostrożne kroki wytypowanych ofiar.

Utwór Język Longobardama odniesienie do ważnego wydarzenia w dziejach starożytnej Europy, jakim był zmierzch Cesarstwa Rzymskiego i załamanie administracji na terytoriach podległych władzy cesarzy, czego konsekwencją było nastanie okresu nazywanego przez późniejszych historyków terminem „wieki ciemne”. Akcja rozgrywa się kilkaset lat po upadku struktur państwowości opartej na romańskich wzorcach, w chwili wygaszania kultu bóstw Jupitera i Minerwy, w momencie dziejowym, gdy chrześcijaństwo niosące świętą wiarę w zmartwychwstanie odkupionych i wychodzące z epoki prześladowań zaczęło zdobywać poprzez krew męczenników bastiony pogaństwa, miejsca sakralne, gdzie czczono demony, świątynie napromieniowane złem, kryjące lucyferystyczne wyobrażenia w postaci Apolla, Merkurego i Junony. Groźba nawrotu do antycznych błędów i wierzeń u nowo kształtujących się narodów została więc na jakiś czas zażegnana w wyniku działań wyznawców Chrystusa i wygnania do lasów druidów, celtyckich kapłanów drzew, owładniętych przepowiadaniem przyszłości i głoszących fałszywą naukę, którzy na gruzach starego porządku chcieli przywrócić wiarę w przeklęte bałwany starożytności. Szkic Sagałączy się tematycznie z omawianym zagadnieniem działania czarów, nadnaturalnych zjawisk, w oparciu o bogów antyku, opisuje nieostrożnych podróżników bizantyjskich zagubionych w puszczach północnych Włoch i zmuszonych do noclegu w zajeździe opanowanym przez czarty i wiedźmę – wyznawczynię Nemezis.

W kompilacji nie mogło zabraknąć opowiadań z rodzimej ziemi Lechitów, dotyczących czasów kształtowania się państwowości w przededniu przyjęcia w 966 roku po Chrystusie chrztu przez władcę z dynastii Piastów, Mieszka I. Można w nich odnaleźć odpowiedź na pytanie: Dlaczego dobra nowina Ewangelii przybyła do Polaków tak późno? Upiory, topielice i wszelkie zarazy nękające naszych przodków miały tę samą naturę, co rzymskie wilkołaki, czyli były uzewnętrznioną formą zła. Potworne istoty drżały jednak ze strachu o utratę władzy nad ludem zamieszkującym tereny dzisiejszej Polski, zaś Światowid był tylko zniekształconym obrazem prawdziwego Boga. Baśnie przenoszone wraz z trubadurami i bardami średniowiecznej Europy opisywały niejedną walkę z siłami ciemności, gloryfikując etos rycerzy walczących zgodnie z kodeksem honorowym. Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, nawet po zdradzieckim rozwiązaniu przez papieża Klemensa V i króla Francji Filipa IV Pięknego, wpisywał się w ten schemat bezbłędnie. Toteż rozproszone niedobitki templariuszy i krzyżowców, dotarłszy do Irlandii, musiały toczyć zmagania z nieprzyjaciółmi rodzaju ludzkiego, zjawami i z ludźmi oddanymi złu. Na kartach tej księgi Czytelnicy będą mogli przeczytać o społeczności Inków, ukrytych w majestatycznych Andach, czczących przybywające z gwiazd bóstwa, nakazujące opór wobec nawracających ich misjonarzy i odrzucenie ewangelizacji. Dziwne ślady pozostawione przez świetliste kręgi mają dokładnie tę samą naturę, co zagadka współczesnego fenomenu UFO, określana jako manifestacja demoniczna, tak lekceważona przez ogłupione żądzą posiadania bogactw społeczeństwa. W pracy poruszono kwestię sekt heretyckich, odznaczających się żarliwością religijną, która doprowadziła do niejednej tragedii w czasach zbiorowego szaleństwa podejrzliwości o kontakty kobiet z diabłem. Procesy o czary i urzędowe polowania na czarownice były hańbą w dziejach nowożytnej Europy i paradoksalnie, są najwyższym dowodem na ingerencję bytów duchowych w umysły ludzi w dobie epoki baroku i renesansu, zaś instytucja inkwizytorów, powołana w słusznej sprawie przeciwko błędom heretyków mącących umysły wiernych, niekiedy wychodziła poza swoje kompetencje i wydawała okrutne wyroki. Ciekawostką jest fakt istnienia dwóch instytucji o takiej samej nazwie, z których inkwizycja świecka, nie kościelna była bardziej krwiożercza. Niewielu chce wiedzieć, że klęska Wielkiej Armii Napoleona miała swe źródło nie w bohaterskim orężu Rosjan, lecz była karą wymierzoną przez siły natury za pychę, jakiej dopuścił się Bonaparte wobec Ojca Świętego Piusa VII, który został uwięziony. Cyniczna wypowiedź cesarza, że od ekskomuniki papieża karabiny nie wypadną z dłoni francuskich żołnierzy, ziściła się podczas odwrotu spod wypalonej i wyludnionej Moskwy, gdy temperatura spadała do minus czterdziestu stopni. Brak zaopatrzenia, chaos organizacyjny i plaga chorób dopełniły dramatu zagłady armii, budzącej trwogę na dworach władców Europy. Niedobitki francuskich formacji ścigane były przez chłopów żądnych odwetu, szczury, fenomeny pogodowe i widma zła, nie mówiąc o braku zaopatrzenia. Ledwo żywych dziesiątkowały choroby.

Zainteresowani moimi nowelami znajdą tutaj gorzką refleksję nad ślepotą międzywojennych elit, reprezentujących krwawego dyktatora J. Piłsudskiego, sanacyjnych zwodzicieli, bawiących się beztrosko w obliczu nadchodzącego kataklizmu w postaci hitleryzmu i stalinizmu. Sól z Morza Martwegoniesie jednak gorzkie przesłanie o konsekwencjach rozwiązłości i nieuchronnej karze, jaka spada na naśladowców praktyk z Sodomy i Gomory, gdzie nie znalazło się nawet dziesięciu sprawiedliwych, przez wzgląd na których miasta te mogły zostać ocalone. Okrucieństwo Rosjan podczas II wojny światowej i długo po niej zawsze szło w parze ze złem pierwotnym (demonicznym), toteż chorób psychicznych propagandzistów i głosów prawdy o bolszewickim terrorze nic nie było wstanie ukryć. Nawet prymitywna propaganda komunistyczna.

Owoce ateizacji narodów wschodniej Europy i samej Rosji, największej ofiary sowietyzacji, można zobaczyć na przykładzie właściciela majątku Ketlinga, dręczonego przez żydowskich i polskich esbeków uczestnika walki o niepodległość po 1945 roku. Elegia o rodzinnym grobowcu jest tylko zarysem, wspomnieniem bezbożnego reżimu, kroniką podłości komunistów, mszczących się na Żołnierzach Wyklętych za przynależność do narodowych sił zbrojnych. Podobnie dialog Błociarze mówi wszystko o tępocie dygnitarzy partyjnych spod szyldu PRL, sztucznego tworu Polski Ludowej, jaka fizycznie zbankrutowała w 1989 roku po obaleniu muru berlińskiego przez Niemców i przy współudziale polskiej „Solidarności”. LatającyHolenderodnosi się do tajemnic związanych z kontynentem opisanym przez greckiego filozofa Platona, z mityczną Atlantydą, zagadką załamania czasu. Efekt wybuchu atomowego reaktora w Czarnobylu w 1986 roku pozostawił po sobie wyludnienie i przerażające mutacje organizmów, zaś budzenie aktywności hinduskiego demona Kundalini poprzez praktykę jogi zawsze niosło zagrożenie na wielu płaszczyznach, wraz z omamami wzrokowymi i słuchowymi. Pechowa szychta jest utworem poświęconym górnikom i strażnikom kopalni, podstępnym goblinom. Tytułowa opowieść ukazuje sektę groźnych ufopatów, wierzących w realność kontaktu z istotami pozaziemskimi, a brak luster wewnątrz ich mieszkań symbolizuje obawę, aby nie zobaczyć siebie takim, jakim jest się naprawdę. Szkic Kapsuła, przedstawiający dzieje zaginionego kosmonauty radzieckiego, który uznany za zmarłego, powrócił po ponad sześćdziesięciu sześciu latach krążenia w kosmosie w stanie hibernacji bez oznak starzenia się, kryje w sobie treść podważającą wiarygodność przekazów Agencji NASA i rosyjskiego ROSKOSMOSU. Widzenie ludzi zmarłych przez ateistów powinno obudzić w człowieku refleksję nad końcem doczesnego życia, bowiem otacza nas niewidzialny świat demonów, podstępnych niszczycieli wiary i piękna. Przedostatnia nowela, nawiązująca do sytuacji epidemiologicznej na świecie, wraz z przypadkiem dręczenia wskazującego na manifestację nadprzyrodzoną, pozostaje ostrzeżeniem dla ludzi zaślepionych duchowym jadem Węża, żyjących beztrosko być może w przededniu ostatecznego kataklizmu poprzedzającego przyjście na świat surowego Sędziego, o którym tak wielu zapomniało – Boga.

Nie wszystkie historie o tej tematyce zaprezentowano w niniejszym zbiorze, toteż ze względu na ograniczenia selekcja była niezbędna i kluczowa. Nie zmieściły się wątki morskie przedstawiające opuszczone fregaty bądź błądzące po oceanie pechowe żaglowce, a także tematyka dotycząca gór, szaleńczych wypraw zaginionych alpinistów. Niedokończone szkice o niemieckich Fallschirmjäger, przeniesionych w czasie i walczących na Krecie w 1941 roku (Labirynt Minotaura) z potworem w Knossos i jego fanatycznymi wyznawcami, minotarianami, Pegasus 5 opisujący przypadek amerykańskich Marines z 1. Dywizji Kawaleryjskiej, dowodzonych przez porucznika Daniela O’Briena, gorączkowo szukających w dżungli poległych kolegów tuż przed upadkiem Sajgonu w 1975 roku i walczących z azjatyckimi widmami oraz inne prace być może zostaną w przyszłości opublikowane. Utwór Chmury, opisujący losy ekspedycji etnografów, chcących odnaleźć wyznawców antycznych bóstw na saharyjskiej pustyni, nie zmieścił się z uwagi na zbyt dużą objętość tekstu. Inne nowele grozy jak Nilopaci, Izydosfera czyKalipsomożna przeczytać we wcześniej opublikowanych tomach, wydawanych pod pseudonimem w latach 2012-2022. Z uwagi na obfitość materiału tworzącego niniejszy zbiór nie zamieszczono w nim opowiadania Orcus, będącego niejako wstępem do przygód rzymskiego legionisty centuriona, stykającego się ze złem pierwotnym. Zabrakło również noweli Batalionopisującej losy ekspedycji polskich żołnierzy z legionów Dąbrowskiego, wysłanych do tłumienia buntu na wyspie San Domingo, zwanej współcześnie Haiti, gdzie zarówno Francuzi, jak i ich sprzymierzeńcy zetknęli się z okultystyczną religią voodoo, wyznawaną przez pogańskich niewolników z Czarnego Lądu. Żółta zaraza zebrała tam obfite żniwo śmierci ludzkich istnień, a okrucieństwo, z jakim obie strony prowadziły walki, bezapelacyjnie potwierdza obecność demonicznych potęg nadprzyrodzonych w konfliktach między ludzkich. Kilkanaście nowel grozy umieszczono także w księdze Fascynacjew rozdziałach poświęconych ziemi mazowieckiej, które być może ukażą się niedalekiej przyszłości. Wyjątek zrobiłem dla Astralny wymiar, Zakochanygenerał, Antypody, Pierścień Atlantów. Postanowiłem nowele te ocalić od zapomnienia i umieścić w Dziełach wybranych. Jeżeli zaprezentowane opowiadania spotkają się z Państwa uznaniem, mogę się tylko cieszyć – nie pisałem ich na darmo, lecz jeśli efekt, pomimo zaangażowania i pragnienia pozostawienia po sobie śladu w panteonie pisarzy klasycyzmu, był niższy niż przeciętny, oznacza to, że tylko na to było mnie stać. A teraz niech przemówią litery tworzące obrazy w wyobraźni, które przelałem na papier w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat pracy podczas zimnych i długich wieczorów, nierzadko na obczyźnie, z dala od rodzinnego domu i bliskich.

2–6 stycznia 2022 r.,

Lwów, dawne miasto polskie, Ukraina

Z serdecznym pozdrowieniem

Kristian Kowalski

Larwa z Via Appia

Tutejsi mieszkańcy bali się „powracających”, ludzi którzy umarli i powrócili do świata żywych, by porywać naiwne dusze zatrute pogaństwem. Owego dnia późnym popołudniem na placu targowym, połączonym bezpośrednio z drogą appijską, zjawił się przygarbiony mężczyzna, starzec o błędnym spojrzeniu. Ubrany był w strój rzymski, mocno sfatygowany, mokry i ubrudzony błotem. Rozejrzawszy się lękliwie na wszystkie strony, usiadł przy studni, by zaraz ukryć twarz w dłoniach. Z rąk spływała mu krew, rany natomiast, przypominające ugryzienia i podrapania, wydawały się świeże. Miał podkrążone oczy, nienaturalnie sine usta, oblicze blade i siwe, gęste, potargane włosy. Złamany nos, podrapana twarz i przeraźliwy strach widziany w jego spojrzeniu oraz rozcięta warga dobitnie świadczyły o przeżytym horrorze. Kilku przechodniów rozpoznało w nim młodzieńca, który przed trzydziestu laty zaginął bez wieści. Mówiono, że bardzo lubił delektować się winnymi gronami.

– To moje miasto. Nie było mnie w domu tylko trzy dni! – wycedził, gdy powiedziano mu o historii zaginięcia młodzieńca Petroniusza. – To przecież ja! Nikt inny! – rzekł cichym, zrezygnowanym głosem na wieść o śmierci najbliższych.

Życzliwi ludzie pomogli mu wstać i zaraz zaprowadzono go do zajazdu przy głównej drodze. Usiadł przy stole, skupiwszy na sobie spojrzenia dwóch woźniców i jednego kamieniarza, który rozpoznał w nim dawnego mieszkańca dzielnicy. On też rzekł do karczmarza:

– Dajcie mu szklankę bodajże wina albo wody na otrzeźwienie, bo wydaje się mówić prawdę, że jest tym, za kogo się podaje.

Gospodarz karczmy Saturnus, mąż Noemi i ojciec czworga dzieci, z niechęcią sięgnął po kubek i napełniwszy go po brzegi winem, podał starcowi. Saturnus brał udział w wyborach na przywódcę cechu rzemieślników, toteż nie mógł uchylić się od obowiązku, tym bardziej że tajemniczy gość był obywatelem miasta wzniesionego na siedmiu wzgórzach. Po kilku chwilach zgodził się opowiedzieć swoją przygodę „trzech dni”, a znajdujący się obok niego Rzymianie zamilkli, nie chcąc utracić ani jednego słowa.

* * *

Kilkanaście dni temu wpadła mi w oko kapłanka, westalka, mająca twarz i figurę bogini. Przypatrywałem się jej z uwagą, pochłaniałem każdy ruch, jaki wykonywała podczas misteriów, głos i pozę, o stroju nie mówiąc. W białych, przezroczystych szatach wyglądała zjawiskowo, a jej gęste włosy ozdobione złotą zapinką pobudzały moją wyobraźnię coraz bardziej. Przeznaczona na służbę czystości stała się niedostępna poprzez barierę wytyczoną przez ryzy religii, dziewictwo zaś miała złożyć na ołtarzu bogini Westy, strażniczki domowego ogniska, pilnującej Rzymu. Potem spojrzenia nasze się przecięły… I znikła następnie niczym gwiazdy o świcie. Straciwszy nadzieję, rozpaczałem, ale los zetknął mnie z nią ponownie w innych zaiste okolicznościach. Otóż… mam na imię Petroniusz i… nie było mnie nad Tybrem tylko trzy dni. Dobrze to pamiętam. Ach, że też mnie to się przytrafiło. Było tak. Spotkałem mego przyjaciela z lat młodości, który po ukończeniu szkoły wyjechał z naszego miasta do ojczyzny greckich herosów, Platona, do Arkadii, chcąc zgłębiać wiedzę w innych zakątkach świata. Nie widziałem go z osiem, może siedem lat. Wrócił stamtąd z pewnym znamieniem na policzku, na które wówczas nie zwróciłem zbytnio uwagi. Spotkaliśmy się niedaleko posągu Marsa i po przywitaniu powiedział:

– Muszę ci coś wyznać, Petroniuszu.

– Mów!

– Mam siostrę… – wyjawił nieśmiało Fabricjusz.

– Rodzoną? Nigdy mi o tym nie wspominałeś.

Przyjaciel pokiwał głową, zamyślił się i dopiero po dłuższej chwili wyjaśnił:

– I ja tak przez wiele lat myślałem. Dopóki nie odnalazłem jej w Koryncie, w świątyni Afrodyty, nad którą, jak dobrze wiesz, czuwa boski Eros! – To powiedziawszy, zaśmiał się dość głośno i odsłonił przy tym równiutkie, białe zęby.

– I gdzie ona teraz jest? – spytałem pełen ciekawości, a on wyjął z kieszeni medalik i otworzył. Ujrzałem twarz kobiety, której uroda była nieprzeciętna.

Tak chyba wyglądają boginie – pomyślałem, starając się zapamiętać każdy szczegół jej twarzy, począwszy od gęstych, swobodnie opadających na ramiona włosów, po głębokie spojrzenie. Podobizna zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, zwłaszcza rysy oblicza.

– Wiesz… szukałem dla niej kogoś porządnego, Petroniuszu. Kogoś, kto mógłby ją kochać dla niej samej, nie tylko za zewnętrzną urodę. Szukam dobrej partii. Pomyślałem o tobie, bo wiem, że jeszcze nie miałeś kobiety.

Wyznanie przyjaciela poruszyło mnie, toteż spytałem:

– A gdzie ona teraz jest?

– W sąsiedniej miejscowości. To trzy godziny drogi. Jeśli chcesz, to jeszcze dziś ją zobaczysz.

Bez zbędnej zwłoki postanowiliśmy iść. Zajrzałem na krótko do domu i powiedziałem rodzicom, dokąd idę, aby się nie martwili, bo być może zanocuję tam i wrócę następnego dnia.

– Ależ synu. Nie przypominam sobie, aby było tam jakieś miasteczko.

– Może kilka samotnie stojących gospodarstw zagubionych w lesie – rzekł sędziwy ojciec, a matka wręczyła mi miedziane i srebrne z drugiej strony lusterko, by odpędzać ode mnie złe moce. Według niej kiedyś tam znajdował się cmentarz, gdzie chowano zmarłych, samobójców i zbrodniarzy.

Wkrótce zostały za nami ostatnie zabudowania i weszliśmy na pola. Łany zboża tylko czekały, aż sierp żniwiarza zetnie je, by ustąpić miejsca na nowy zasiew. Falowały poruszane sierpniowym wiatrem w takt łagodnej pieśni natury, przypominającej, by cieszyć się delikatnymi promieniami słońca. O zbliżaniu się kolejnej pory roku świadczyły natomiast wysuszone liście, leżące dosłownie wszędzie. Minęliśmy akwedukt doprowadzający wodę do głównych arterii miasta. Widziany z daleka prezentował się wspaniale i majestatycznie. W którymś momencie Fabricjusz westchnął i powiedział:

– Ach, kiedy my wreszcie wejdziemy do lasu… Wolę, mój przyjacielu, gęstwinę, tajemnice borów przy pełni księżyca malującej na srebro nocne obrazy. – Uśmiechnął się do mnie znacząco i poklepał po ramieniu.

Weszliśmy w las i niebawem posuwaliśmy się drogą. Nie szliśmy trzy, lecz sześć godzin przy coraz bardziej palącym słońcu. Już miałem się spytać, czy aby nie zbłądziliśmy, gdy nagle zobaczyłem jadący wolno wóz. Koń, który go ciągnął, wyglądał na zmaltretowanego, był najlichszą szkapą, jaką widziałem w życiu, wychudzoną, a wręcz szkaradną. Prowadzący woźnica był nie w lepszej kondycji. Tak szpetnej twarzy dawno nie widziałem, zaś ręce trzymające lejce były nie tylko brudne, ale i nieproporcjonalne do reszty ciała. Był gruby, nalany i sapał. Zatrzymał się, a ja spytałem o drogę do miejsca, gdzie miałem zastać siostrę Fabricjusza. Wieśniak zaśmiał się zgryźliwie i wyjaśnił, że zmierza tam właśnie i że przed zachodem słońca powinniśmy dojść. Zaraz bardzo serdecznie zaproponował, abyśmy wsiedli na wóz. Tak też zrobiliśmy, ale gdy tylko wszedłem, od razu pożałowałem tej decyzji. Na wozie leżał młody człowiek. Był martwy. Co prawda chusta zasłaniała mu twarz, ale nie było to przyjemne, tym bardziej że Fabricjusz ściągnął ją z twarzy biedaka i zawiązał na swojej szyi. Brązowe martwe oczy patrzyły na mnie.

– Jemu i tak się nie przyda. – I zaraz zganił mnie, że zgodziłem się wejść na wóz: – Po co żeś wchodził, baranie? Teraz prześmiardniemy tym zapachem tego starego capa. Obyś tylko spodobał się siostrze…

Odniosłem wrażenie, że Fabricjusz zna woźnicę, bo kilkakrotnie rozmawiali ze sobą jak starzy znajomi. Grubas o nieprzyjemnym zapachu wyjaśniał i tłumaczył, gdzie widział podróżników i w jakich zajazdach można ich spotkać. Droga wkrótce zaczęła się nieco zwężać. Zaraz wjechaliśmy w rozległą dolinę, przeciętą małym odpływem rzeki. Dwa, może trzy domostwa były wszystkim, co składało się na miejscowość. Co znamienne, Fabricjusz wyjaśnił mi, że nikt tak naprawdę nie wie, jak nazywa się to miejsce.

Zajechaliśmy przed drzwi frontowe i chcąc nie chcąc, musieliśmy ściągnąć nieboszczyka z wozu. Przed drzwiami czekała zapłakana gruba Rzymianka. Szlochała, trzymała się za włosy, lamentowała i nakazała położyć go w ogrodzie na katafalku. Zewnętrzna fasada była piękna, ogród też sprawiał wrażenie zadbanego. Posąg przedstawiający jakąś postać z mitologii greckiej patrzył na mnie wyniośle, jakby z obawą co do przyszłości zarówno mojej, jak i martwego marmuru. Uderzyło mnie, że zmarły został pozostawiony sam sobie. Nawet go nie przykryto całunem, a pozostawiono w towarzystwie kur. Mój przyjaciel położył mi ciężką dłoń na ramieniu i rzekł poważnym tonem:

– Zanim wejdziemy do domu, muszę powiedzieć ci o dwóch sprawach. Po pierwsze, zaklinam cię na dawną przyjaźń, błagam, abyś nie zrażał się zachowaniem mojej siostry, że jest nieco dziwna. Po drugie, staraj się nie wychodzić w nocy poza dom, kiedy słońce… zajdzie.

– Co masz na myśli? – spytałem i jednocześnie zacząłem podziwiać okolicę.

Samotna willa oraz ogród i dwa budynki obok wtapiały się w krajobraz. Stojąca rzeźba Minerwy wydała się dziełem sztuki, bóstwem o pięknych proporcjach, zaś duża polana, gdzie znajdował się łuk i półkoliste ławy, imitujące być może teatr, kusiły, by witać właśnie w tym miejscu poranek. Nawet dziwne płyty marmurowe miały swój wyraz. Lecz kiedy spojrzałem na Fabricja, powiedział:

– Właściwie to nic… Mam nadzieję, że pocieszysz ją po stracie narzeczonego.

Podświadomie czułem, że zmarły musiał być dla nich kimś bliskim, ale nie chciałem pytać. Nie wiedzieć czemu wciąż leżał na marach i nikt z domowników nie zajmował się nim. Staliśmy jeszcze przez chwilę. Mój przyjaciel wskazał ręką na ścianę lasu. Z daleka szły ku nam trzy kobiety, ale kiedy znikły w gęstwinie, z zagajnika wyszła tylko jedna z nich, jego siostra. Podbiegła do brata, uściskała go serdecznie i stanąwszy na tle obelisku, zaczęła mi się uważnie przyglądać. Nie pozostałem jej dłużny. Wydało mi się, że już ją gdzieś widziałem. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Wplecione we włosy listki i kwiaty dodawały jej świeżości, bowiem nie miała na sobie żadnych ozdób. Rysy twarzy mogły z łatwością konkurować z greckimi dziełami klasyki, a nawet przerastały je o kilka poziomów. Jasne włosy łączyły się w harmonijny sposób z białą sukienką i sandałami. Nie była ani chuda, ani za gruba. Idealna sylwetka podrażniała mi zmysły. Fabricjusz przedstawił mnie:

– A oto mój przyjaciel z lat młodości, Petroniusz. Melisso, jest czysty jak gołębica. Jeszcze nie wie, co tygrysy lubią najbardziej. Ale ty mu pokażesz, jak żyć.

Bez zbędnej zwłoki powiedziałem:

– Pani, taką urodę mają jedynie boginie.

Spuściła oczy, na policzkach pojawiły się rumieńce. Smutek widziany w jej oczach dodawał jej piękna. Pewna powściągliwość – spojrzała na brata bardzo surowo – a nawet zażenowanie postawiły Fabricjusza na straconej pozycji. Prawił jej komplementy, choć został surowo skarcony. Rozpoznałem w niej uroczą kapłankę Westy, ale z uwagi na okoliczności nie śmiałem pytać o o nic więcej.

Weszliśmy do willi. Wewnątrz panował chłód, dość zaskakujący, ponieważ w gruncie rzeczy był to dopiero początek ciepłego sierpnia. Usiedliśmy na wygodnej sofie naprzeciw siebie. Miała pomalowane na czerwono paznokcie u nóg; wyciągnęła je i położyła na taborecie tak, że mogłem widzieć jej stopy. Popijaliśmy wino, wypytywała o różne rzeczy, dyskretnie, czym dla mnie jest miłość, przyjaźń, poczucie obowiązku. Bardzo subtelnie wtrącała uwagę, gdy tylko poruszyłem jakiś temat. W kilka minut opowiedziała, że jest wdową… zostać miała nią w dniu zaślubin. Przez otwarte drzwi dochodziły do nas głosy woźnicy kłócącego się z grubą Rzymianką, przekleństwa i krzyki małżeństwa.

– Jak to się stało? – spytałem z współczuciem.

– Ugryzła go Empuza albo Lamia! – rzekła ze smutkiem i spojrzała na mnie z obawą, otwierając usta, jakby chcąc coś dodać, ale jej brat szybko wtrącił się i położył mi dłoń na ramieniu.

– Petroniuszu! Muszę dziś przed północą opuścić twoje zacne towarzystwo i rozkoszną obecność mojej siostry, by załatwić pewną sprawę. Wrócę nad ranem. Z uwagi na remont parteru będziesz spał w pokoju na pierwszym piętrze. Opiekuj się nią, dbaj podczas mojej nieobecności i powoli przygotuj się na bliską uroczystość w naszym domu.

Nie wiem, o czym mówił, ale zgodziłem się zostać i potowarzyszyć Melissie. Obiecałem jej to, wznosząc kolejny toast. W pokoju odnalazłem sporo prac klasyków, począwszy od dzieł Homera po współczesnych pisarzy i liryków oraz twórców tragedii. Podziwiałem jej wiedzę.

W którymś momencie zrobiło mi się duszno, wyszedłem na taras i zobaczyłem dwie kobiety, które przeszły przez pole, ale przystanęły koło domu. Przyglądały się mi z natarczywym spojrzeniem, by nagle… rozpłynąć się niczym mgła. Wróciłem i sięgnąłem po kolejny puchar. Upiłem się do nieprzytomności, tyle pamiętam. Byłem ledwo żywy. Co dziwne jednak, widziałem wszystko jak gdyby z innej perspektywy, jakbym wyszedł z siebie… i stał obok, obserwując przestrzeń.

Położyłem się spać na wygodnym łóżku, lecz nie mogłem zasnąć. Przewalałem się z boku na bok. Blade promienie księżyca wdzierały się do pomieszczenia, a mnie było wciąż duszno. Wstałem z łóżka i otworzyłem okno na oścież. Wydało mi się, że ktoś wymawia moje imię, ale zbyt duża ilość wypitego wina osłabiła mnie, toteż znów położyłem się na łóżku.

Zmysłowa Rzymianka gdzieś znikła, toteż pomimo zawrotów głowy zacząłem zwiedzać willę z pucharem wina w dłoniach. Niektóre pokoje były puste, w innych panował nieporządek i wszędzie walały się rupiecie. Wszedłem w końcu do dużej sali skrytej w mroku, a zobaczywszy wolne łoże stojące tuż przy ścianie, zmęczony całodziennym piciem ległem na nim.

Zamknąłem oczy i po chwili je otworzyłem. W pokoju było bardzo jasno. Paliło się światło. Kilkanaście zapalonych świec oraz lampek oliwnych rozświetlało pomieszczenie. Na drugim łóżku leżał nagi Fabricjusz i zapamiętale czytał jakiś pergamin. Na podłodze leżało w dość dużej plamie wina na tacy surowe mięso. Uważnie go obserwowałem. Na plecach miał takie samo znamię jak na twarzy, tylko o wiele większe. Były to czerwone oczy i otwarta paszcza jakiegoś zwierzęcia… teraz ten wzór odczytałem. Sprawiał wrażenie podnieconego, oczekującego czegoś. Widocznie myślał, że śpię kamiennym snem.

Nagle drzwi otworzyły się i weszła Melissa. Nawet nie zwrócił na nią uwagi, tylko wciąż czytał. Ona tymczasem zrzuciła z siebie ubranie i stanęła przed nim naga, po czym obróciła się kilkakrotnie wokół swojej osi. Dopiero teraz rodzeństwo złączyło się w miłosnym uścisku Afrodyty. Chciałem odwrócić głowę czy choćby zamknąć powieki, ale jakaś przemożna siła złamała moją wolę – tu okazała się moja słabość – i nie pozwoliła na odwrócenie wzroku od tych lubieżnych i wyrafinowanych obrazów. Zrozumiałem, że im dłużej na nich patrzę, tym coraz bardziej jestem zatruty. Po około godzinie obopólnej zabawy Fabricjusz wstał i wyskoczył przez okno. Z zewnątrz usłyszałem warczenie, a po jakimś czasie odległy skowyt wilka. Zamknąłem oczy i zasnąłem w momencie, gdy Melissa obróciła się na drugi bok.

Kiedy się obudziłem, było bardzo późno. Ból głowy przypomniał mi o nadużywaniu wina, ale w pokoju byłem jedynie ja sam. Panował porządek. Wstałem, pośpiesznie się ogarnąłem i wyszedłem na świeże powietrze. Oboje siedzieli na wygodnych pufach. Przywitali się ze mną bardzo serdecznie, a jego siostra pocałowała mnie w policzek. Przesądy dotychczas drzemiące jedynie w mojej głowie zaczęły przybierać coraz realniejszą formę. Wydali mi się inni niż jeszcze wczoraj, toteż postanowiłem wrócić do domu. Fabricjusz z całą powagą pokiwał na to głową, a Melissa nim uciekła, rozpłakała się na całego:

– A co znowu! Przed świętem Bachusa nigdzie się nie ruszamy. Za dwa dni taka uroczystość, a ty… po prostu nas zostawiasz?

– Fabricjuszu! Po tym, co wczoraj widziałem, zostać nie mogę – powiedziałem z przejęciem, wstydząc się za siebie i za nich.

– Jeszcze nic nie widziałeś, Petroniuszu. Ty dopiero zobaczysz. A tak między nami, masz bujną wyobraźnię. Śniły ci się zbereźne sceny i to wszystko. Nie podejrzewałem cię o to. – Poklepał mnie po ramieniu, jednocześnie zapraszając na śniadanie.

Nie miałem wyboru. Śniadanie podane było w najobszerniejszym pomieszczeniu. Na jednym z krzeseł siedział… narzeczony Melissy, Linus, ten młodzieniec, który jechał na wozie, nieżywy od kilku dni. Był przywiązany do krzesła, ale oczy miał otwarte. Wydało mi się, że patrzy tylko na mnie i na Melissę z wielkim wyrzutem i zazdrością.

– Nie zrażaj się, bracie. Mamy u nas takie zwyczaje, że nasi zmarli, nim odejdą na zawsze do królestwa podziemi, spędzają z nami ostatnie chwile, by nas pocieszyć w smutku i żalu. A nie wyobrażam sobie, żeby moja siostra była niepocieszona. Kosztowało mnie majątek, aby wykupić ją ze stanu kapłanki… by mogła zakosztować nieco więcej rozkoszy cielesnych niż dobre jedzenie…

Chcąc nie chcąc, usiadłem do stołu. Postawiona na środku głowa Meduzy, otoczona bukietem z kwiatów, sprawiała upiorne wrażenie w połączeniu z wężami, jakie wychodziły z jej włosów. Zjadłem jeden czy dwa kęsy mięsa, które zaraz popiłem winem. Momentalnie poczułem się bardzo źle, zgiąłem się w pół i osunąłem z krzesła, tracąc przytomność.

Obudziłem się z potwornym bólem brzucha, a nade mną stali domownicy wraz z dwiema kobietami widzianymi uprzednio w lesie. Przypatrywano mi się bardzo uważnie.

– Przecież Wirgiliusz przywiózł świeże mięso – rzekła Rzymianka i uniosła brwi do góry. Jej małżonek wyjaśnił natomiast:

– Nie wiedziałem, że nasz gość ma taki delikatny żołądek. Może faktycznie nie do końca upiekłem ten kawał? Skąd miałem wiedzieć, że nie każdy lubi surowe?

– O mało go nie zabiłeś, bałwanie! – Surowy głos Fabricja był niesłychanie zimny.

Między nimi doszło do gwałtownej kłótni, do ostrej wymiany zdań, przerywanej wyzwiskami i przekleństwami. Skoczyli sobie do gardeł z nożami, lecz od przelewu krwi ocaliła ich interwencja najpiękniejszej z nich.

– Mało wam krwi! – krzyknęła Melissa i kazała im się wynosić, mnie natomiast przeniosła przy pomocy dwóch innych kobiet do gościnnego pokoju, przepraszając za wszystkie dolegliwości.

Wciąż mnie skręcało, czułem w żołądku okropny ból, nie mówiąc o gorączce, jaka mnie trawiła. Poczułem na sobie dotyk kobiecych dłoni. Wówczas przypomniałem sobie o podarunku matki. Wyjąłem z rzeczy talizman i założyłem go na pierś. Było to krótko przed zachodem słońca.

Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Co było ze mną wtedy, nie pamiętam. Ale stało się coś dziwnego. Choć leżałem na łóżku, Melissa i żona woźnicy weszły do pomieszczenia i patrząc na łóżko, rzekły:

– Gdzie on się podział?

– A skąd mam wiedzieć? Może Empuza lub Lamia go zabrały – odcięła się bardzo niesympatycznie Rzymianka.

Wówczas siostra mego przyjaciela powiedziała, nie kryjąc złości:

– No, niech tylko się dowiem, że go naruszyły, to popamiętają mnie, Larwę z domu Versipalisów! Idź, znajdź go!

I odeszły, a mnie aż korciło, aby wstać… Ale trzymałem medalion na sercu. Gdzieś z dali odezwał się puchacz i złowieszczo odśpiewał swój nocny tren. Musiałem spać niezwykle długo, bo kiedy powróciła mi świadomość, od razu zdałem sobie sprawę z późnej pory. Głowa wciąż mnie bolała, a brzuch dosłownie bulgotał. W pokoju panowała poświata i wszystkie kształty były widoczne z uwagi na prawie pełny okrąg księżyca.

Wstałem i z wielką ostrożnością przedostałem się ku ogrodowi przez salę z kolumnami. Świeciło się dużo świateł. Tam zastałem nagą Melissę, leżącą na zmarłym narzeczonym. Robili rzeczy przewidziane dla małżonków związków sakramentalnych… Tłumiąc w sobie wstręt i wyrzucając sobie młodzieńczą naiwność obietnicy pozostania do końca uroczystości, pełen gniewu i gotowy powiedzieć wprost, co o tym wszystkim myślę, przeszedłem obok nich wolno i ostentacyjnie. Nie widzieli mnie…

Zaszokowany odwróciłem się i spojrzałem na dwie przyjaciółki, które najwyraźniej dobrze się czuły przy tej obrzydliwej scenie. Pomimo bólu zdołałem opanować wzrastającą we mnie odrazę do Melissy i trzykrotnie powtórzyłem tę próbę z tym samym skutkiem. Jednak na koniec stało się coś, co prawie nie zakończyło się moją klęską. Przechodząc blisko świecy, musiałem ją trącić nieświadomie łokciem, tak że upadła na marmurową podłogę. Wówczas siedzące na sofie nagie kobiety wstały i zaczęły przyglądać się uparcie miejscu, gdzie stałem. Podobnie siostra Fabricjusza przestała zajmować się martwym narzeczonym i uważnie spojrzała na mnie, ale zaraz jej wzrok objął inne przedmioty, szukając przyczyny upadku świecy. Słyszałem dość dobrze dialog między nimi:

– Co to było? – spytała Melissa, niezadowolona, że przerwano jej pieszczoty.

– A licho wie! – odpowiedziała jedna z wiedźm.

– Widzisz, że jestem zajęta. Rusz się, stara.

Wstała od niechcenia i przeszła obok mnie dosłownie o kilka cali. Postawiła świecę na stole ponownie i zapaliła, używając sztuczki magicznej w postaci triku ręki. Po czym usiadła ponownie na sofie, by wraz ze swoją drugą towarzyszką przyglądać się demonicznej orgii Melissy.

Najprędzej jak tylko mogłem wyszedłem do ogrodu, zszedłem na dół schodami i zbliżyłem do studni. Z otwartych okien dochodziły odgłosy ekstazy siostry Fabricjusza, podczas gdy drugi dom był skryty w całkowitej ciemności. Napiłem się wody z kałuży i natychmiast zwymiotowałem. Blady świt odsłonił to, czego nie przyjął mój żołądek. Były to kawałki ludzkiego mięsa… Już chciałem iść ku wschodowi, gdy usłyszałem daleki skowyt wilka. Przezornie przystanąłem obok kamiennych płyt, które okazały się nagrobkami. Znieruchomiałem, kiedy usłyszałem ponownie przeciągłe wycie. Wówczas przypomniałem sobie historie o wilkołakach i zrośnięte brwi Fabricjusza oraz jego znamię…

Było już widno, gdy ujrzałem wyłaniającą się z mgły sylwetkę, ale im bliżej ona była, tym mniej doszukiwałem się w niej człowieczeństwa. Początkowo wziąłem owego stwora za niedźwiedzia idącego na dwóch łapach, ale gdy dotarł do grobowców, przestał ostrożnie się skradać i stanął nie dalej jak dziesięć, może osiem metrów ode mnie. Wtedy też zawył i zmarszczył pysk, odsłaniając kły. Serce dosłownie przestało mi bić na moment, tym bardziej że z mgły na jego komendę wyłoniły się trzy inne wilkołaki, niosące ciało jakiegoś człowieka. Przeistoczeni w drapieżców ludzie spojrzeli jeszcze w stronę księżyca i korzystając z ostatnich chwil nocy, rzucili się na martwe ciało nieszczęśnika, rozrywając je swymi strasznymi szponami. Odgłos, jaki przy tym wydawali, nie różnił się niczym od dzikich bestii afrykańskich, drapieżników rozszarpujących małpy bądź gazele. Bez żadnej chęci z mojej strony mimowolnie stałem się świadkiem krwawej uczty. Znów brało mnie na wymioty. Jedli niemal żywe, surowe mięso, a ich odrażające odgłosy, kończyny i krwiste oczy budziły trwogę, że takie istoty wciąż żyją. Spieszyli się, by dokończyć uczty do świtu, lecz kiedy pierwszy promień słońca dotknął polany, zaczęli się przeistaczać, wracać do swych kształtów, by w którymś momencie stać się ponownie ludźmi. Kiedy jasność zalała przestrzeń, wrócili do swojej formy i tylko krew na ustach i czerwone oczy zdradzały ich prawdziwą naturę. Zaczęli się śmiać, ale mnie nie widzieli. Ich żarty odsłaniały całą podstępną osobowość, prostactwo i zepsucie. Chcąc podkreślić swą wyższość, żartowali i wspominali przerażenie mieszkańców odległej wsi, nie odmawiając sobie szybkich kęsów ludzkiego mięsa. Ci ludożercy rzucili nieszczęśnika między nagrobki tuż obok mnie. Strzaskana głowa miała na twarzy okropną ranę pozostawioną przez szpony. Oni tymczasem zaczęli ocierać rękoma skrwawione wargi, a jeden z nich, krępy, mały człowiek, zaśmiał się i poklepał po plecach Fabricjusza.

– Szkoda, chłopie, żeś nie widział, jak ostatni złowiony dzisiaj w nocy podróżnik zdziwił się, kiedy pokazałeś swoje kły. Ale łup przypadł najwyższemu z nas. Trochę jesteś chyba głodny. Zaradzimy temu! Niepotrzebnie przedłużyłeś rozmowę przy akwedukcie z tym… bo musieliśmy go szukać obok młyna i rzeki. Prawie nam umknął.

Czterej mężczyźni zaczęli iść bezwstydnie nago ku willi, a ja cały czas przyciskając srebro do piersi, przemknąłem do domu, chcąc zabrać swoje rzeczy i uciec stąd jak najszybciej.

Wróciłem na piętro i zdjąłem talizman, by szybko się przebrać, aż tu nagle jak z pod ziemi wyskoczył woźnica i poprosił, abym pomógł mu przenieść dwie beczki do piwnicy. Nie miałem wyjścia. Udając zainteresowanie Melissą, jej bratem i końmi, coś tam mu powiedziałem, a on stękając, wyraził niezadowolenie, że musi sam tyrać i załatwiać to i owo, podczas gdy młodzi tylko się bawią. Kiedy pierwsza beczka stanęła w piwnicy, stary przeklął i zaczął walić w ścianę. Smród, jaki wydobywał się z beczki, przypominał mi zdarzenie ze śniadania. Nie mogąc wytrzymać, spytałem:

– Co tak cuchnie? Śledzie? Nie czujesz tego?

– No jak to co, durny. Padlina… ludzka, rzecz jasna.

– Po co to? – nie dawałem za wygraną, kułem żelazo póki gorące.

– Na jutrzejszą uroczystość.

– A co będzie? – spytałem, nie kryjąc ciekawości.

– Zaślubiny – odparł od niechcenia, sapał, klął i złorzeczył, by spojrzeć na mnie z autentycznym zdziwieniem. Jednak zdołałem jeszcze spytać.

– Czyje?

– Melissy z… no z tobą. Nie mówili ci? Najdalsi kuzyni mają być. Same szychy. Jakiś senator, co żyje już ponoć trzysta lat. A ty głupio się pytasz czyje!

Mogłem się tylko domyślać, co tam złożono, choć resztki zwierząt też mogłyby się tam znajdować. Zimno i niska temperatura oraz kamienne podłogi i ściany w jakiś sposób zatrzymywały smród, o ile oczywiście nikt się nie zbliżył do źródła zapachu. Wyszliśmy czym prędzej z podziemi. Usiedliśmy na ganku, wdychając świeże powietrze. Spojrzałem na słońce i miałem wrażenie, że porusza się jakoś szybciej niż zazwyczaj.

– Muszę jeszcze dziś pojechać do Rzymu i przywieźć wina dla tak dużej liczby gości.

– Chcesz, to pojadę z tobą. Pomogę załadować.

– Czyś ty zgłupiał? Zjedliby mnie żywcem… Ciesz się jeszcze słońcem, póki możesz.

Wtem zza kolumny wyłonił się Fabricjusz. Był już ubrany w odświętny strój, wyperfumowany, z elegancko uczesanymi włosami. Prezentował się nad wyraz imponująco. Sprawiał wrażenie znawcy sztuk pięknych, klasycznego mówcy, oratora i filantropa, kogoś, kto ceni jakość życia i jednocześnie opiekuje się wdowami, biednymi… dziewicami. Gdybym nie widział, jak poznaje cieleśnie Melissę i jak przemienia się z wilkołaka w człowieka, jak pożera ludzkie mięso, mógłbym uznać go za następcę dynastii cesarskiej. Wiedziałem jednak, że pod pozorną ogładą kryje się zjadliwa, z pewnością złośliwa głodna bestia. Jego zrośnięte brwi tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że rozmawiam w gruncie rzeczy z potworem. Jedynie oczy drapieżcy patrzyły na mnie z wyższością i z… pogardą. Bez zbędnych słów zrugał mnie przy starym:

– A gdzieżeś ty był, jak cię nie było? Cały czas cię szukaliśmy, zwłaszcza Melissa. W trosce o ciebie musiała opuścić swego zmarłego męża i biedaczka… ileż musiała przez ciebie wycierpieć! A wszystko to z miłości do ciebie!

Odciąłem się przy woźnicy, udając zdziwienie:

– Jak to gdzie? Poszedłem na nocną przechadzkę po okolicy, docierając aż do rzeki i młyna. Spotkałem tam nawet pewnego podróżnika… Chłop chyba się czegoś bał, ale powiedziałem mu, że jest bezpiecznie w tych okolicach. Chodziłem sobie w nocy po polach, bo…

Przerwał mi, nagle zdradzając niepokój:

– Można by wnosić po twoim zachowaniu, że nie odpowiada ci towarzystwo mojej siostry. A z tego, co wiem, nie jest ci obojętna. Jest jeszcze dziewicą i… martwi się po prostu o ciebie. Nieśmiałość i czystość to jej dwie wrodzone cechy – odparł, a ja sprostowałem najśmielej, jak mogłem:

– Drogi Fabricjuszu! Wiem o jej cnotach być może więcej niż ty. Ale nie pora teraz na kłótnie. Może lepiej byś zrobił, jak przedstawisz swoich kompanów – udałem zagniewanie.

Fabricjusz, choć wciąż pochmurny, nie spodziewał się takiej riposty i chcąc nie chcąc, przedstawił trzech mężczyzn stojących za nim. Byli to: rzymski generał o dość majestatycznym wyglądzie, brodaty, o gęstych włosach i szerokich barach legionista. Miał taki sam wzrok jak Fabricjusz, zimny, bezwzględny, nieznający sprzeciwu, a nawet bezczelny. Toteż nie chciałem w żaden sposób okazać mu nawet najmniejszej kurtuazji. Drugi z nich mienił się kapłanem Marsa, trzeci natomiast miał być senatorem, politykiem z partii „Lupusów”, obrońcą najniższych warstw społecznych. Milczący generał położył mi nachalnie dłoń na karku i oznajmił:

– Słyszałem, młodzieńcze, że bardzo usilnie starasz się o rękę cnotliwej i bogobojnej Melissy. To dobra partia. Będziesz z nią szczęśliwy jak nikt inny. Zobaczysz, zobaczysz, na jakie szczyty potrafi wynieść kobieta mężczyznę.

Jego kompani zaczęli się śmiać dość prostacko.

– Owszem. O ile nie będzie wchodzić w grę miłość zmarłego małżonka. Nie kryję zazdrości o nią. Lecz jeśli zobaczę najmniejszą oznakę niewierności z jej strony… – odciąłem się dość ostro, może zbyt arogancko.

Natychmiast włączył się do rozmowy Fabricjusz:

– No przecież obiecałeś jej! Dałeś słowo.

– Tak? Naprawdę? Kiedy i gdzie? Przypomnij mi.

To powiedziawszy, spojrzałem na niego z nieskrywaną nienawiścią. Musiał to wyczuć, bo zaczął się szyderczo śmiać, a jego towarzysze zaczęli mu wtórować. Patrzyli na mnie jak na swojego, być może z powodu cynizmu, jaki wykazałem.

Senator, kapłan i żołnierz byli tylko zewnętrzną fasadą, kryjącą mroczną naturę wilkołaków. Na koniec rozmowy z umarłymi powiedziałem:

– No, starczy tych waśni! Mam nadzieję, że wieczorem skosztuję nieco tego mięsa, któreście złowili nad ranem nieopodal młyna. Senatorze! Jesteś najbardziej uprzywilejowany w naszym gronie z uwagi na pełnioną społeczną funkcję. Następnym razem proszę o wątróbkę. A teraz żegnam. Idę się przygotować na zaślubiny.

To powiedziawszy, zacząłem iść w stronę domu. Minąłem posąg Minerwy stojący między kolumnami a kurnikiem. Musiałem przejść przez łuk ozdobiony girlandami świeżych kwiatów i dostać się do wnętrza domu po pozostawione rzeczy. Jednak drogę przecięła mi Melissa wraz ze swymi upiornymi siostrami. Nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała z wyrzutem, by po chwili rzucić się na mnie z trudno ukrywaną lubieżnością. Z trudem ją powstrzymałem.

– Jeszcze nie teraz, Melisso. Zaraz po ślubie.

Dziesięć razy musiałem uroczyście przysiąc, że tak będzie. Wyzwoliwszy się z jej objęć – wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z przenikania trucizny przez skórę – czym prędzej poszedłem do willi, by choć przez jedną chwilę znaleźć się sam i założyć na pierś medalion. Dogodny moment nadszedł, gdy wszedłem na schody. Znów byłem w miarę bezpieczny. Nie zwlekałem. Świadomy, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo, skierowałem się ku traktowi.

Senator i kapłan siedzieli właśnie przy wielkim bukiecie kwiatów i rozmawiali o ustawie w senacie, by przepchnąć ją jeszcze w tym roku. Ich zdradzieckie twarze i nieszczere uśmiechy podpowiadały o podwójnej naturze oszustów, pragnących bez względu na cenę uwiarygodnić politykę przez religię, a religii nadać rys polityczny. Świadomość, że byli krwiożerczymi wilkołakami, czyniła z nich kreatury, bezlitosnych wrogów rodzaju ludzkiego, wyznawców przekleństwa i zdziczenia. Dostrzegłem jeszcze dwie osoby, będące z pewnością kolejnymi upiorami zaproszonymi na uroczystość zaślubin. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi z wyjątkiem osoby leżącej na katafalku. Narzeczony uniósł głowę, spojrzał na mnie z oburzeniem, bo odkrył moją ucieczkę. Pogroził mi ręką, krzyknął, ale nikt go nie usłyszał… był przecież zmarłym.

Uciekłem ku wschodowi. Maszerowałem bez chwili wytchnienia i na przekór mym oprawcom udało mi się dotrzeć do Via Appia. Jak dobrze, że uwolniłem się z sieci tej larwy… Im dalej byłem od tego przeklętego miejsca, tym mniej ryb pływało w rzekach do góry brzuchami. Co prawda roje much wciąż wzbijały się w niebo, ale rośliny i drzewa oraz krzewy zdawały się być coraz żywsze, piękniejsze i zdrowe. Jednak kiedy spojrzałem w lustro, nie mogłem uwierzyć, na kogo patrzę.

* * *

Starzec skończył swą opowieść, ale zaraz dodał:

– Przez te trzy dni, po tym, co widziałem, w jakiś dziwny sposób dodano mi trzydzieści lat. To czary. Mam przecież dopiero dwadzieścia lat! – Ostatnie słowa przemieniły się w szloch, w skargę i zwątpienie.

Audytorium stałych bywalców karczmy przysłuchiwało się w skupieniu opowieści. Na pytania o nazwę miejsca nie potrafił odpowiedzieć. Ktoś z obecnych powiedział:

– A jaki masz dowód na potwierdzenie tej historii?

Starzec natychmiast wyjął spod ubrania talizman noszony na piersi. Nie działał na ludzi, a jedynie na potwory po zachodzie słońca. Z wielką ciekawością zebrani zaczęli oglądać i zakładać na siebie miedziane lustro, jednocześnie pytając, czy są widzialni. Negatywne odpowiedzi wzbudziły niedowierzanie nawet karczmarza. Dotychczas milczący woźnica spytał:

– A gdzie oni teraz są?

– Kto? – Pytanie Petroniusza odbiło się od ścian.

– Twój przyjaciel i niedoszła małżonka?

Oczy wszystkich spoczęły na starcu.

– Pewnie mnie ścigają, kroczą za mną. Z pewnością chcą mnie dopaść. Ale ja mam talizman. Dolejcie jeszcze wina, bo w gardle mi zaschło.

Zaczął ich również ostrzegać przed powszechnym zgorszeniem, złymi obyczajami, rozpustą i ciemnotą.

– Bogowie, w których wierzymy, to mamidła, złudzenie. Wszystkie te kapłanki to…

Karczmarz jednak nie zamierzał dostosować się do jego prośby, podobnie jak trybun ludowy, zaniepokojony, że lud rzymski z uwagą słucha i trzeźwieje przy dziwakach. Udając przyzwoitego do granic możliwości polityka, wstał i oznajmił, nie chcąc, by jakiś przybłęda moralizował obywateli rzymskich:

– Jeszcze czego, pijaku. Wynoś się stąd i gdzie indziej proś o darmowe wino, łachudro.

Ta cięta riposta miała reakcję łańcuchową i wzbudziła niechęć do przybysza. Ktoś odrzucił medalion w stronę wyjścia. Upadł tak niefortunnie, że zbił się, przy jęku starca. Natychmiast rzucił się on, by pozbierać resztki z rozbitego lusterka. Wybiegł zaraz i zniknął w ciemności. Siedzący najbliżej okien i idący appijską drogą mogli usłyszeć po jakimś czasie przeciągły krzyk przestraszonego czymś człowieka, ale w pejzażu srebrnej przestrzeni opromienionej światłem księżyca w pełni żaden szczegół nie wzbudził niepokoju. Jedynie idący traktem żołnierze usłyszeli dalekie wycie wilka, dochodzące zza pasma drzew. Ludzie zajęci byli swoimi sprawami. Rozmawiali o polityce, korzystnych układach handlowych i prognozach na przyszłość, pili wino, krzyczeli i przekrzykiwali się, chcąc za wszelką cenę udowodnić swoje racje. Jedynie siedząca w kącie piękna kobieta, westalka, w towarzystwie mężczyzny mającego gęste, zrośnięte brwi oraz dziwne znamię pogłębiające jego tajemnice uważnie śledziła każdy ruch i wypowiedź młodych mężczyzn, szukających w winie natchnień.

6–10 września 2018 r.

wieś Łosie, koło Radzymina

Centurion

I

Zimny wiatr zapowiadał chłodną noc. Legionista sięgnął po koc i nakrył nim siebie. Płachta namiotu falowała w jedną i drugą stronę, budząc wrażenie obecności kogoś, kto był zwiastunem złej nowiny. Szum drzew przywodził na myśl wspomnienia z dawnych lat zagrzebane głęboko w umyśle. Dalekie siedziby w odległym mieście wzbudzały tęsknotę za cywilizacją, luksusem i spokojem.

Rzymianin skończył czterdzieści dwa lata ponad trzy miesiące wcześniej i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stanął na szczycie swego życia. Jedną połowę miał już za sobą, lecz zważywszy na współczesne wypadki losowe, wątpił, że zdoła przeżyć choć część tego, co dane mu było doświadczyć. Był legionistą rzymskiej armii i przez kilkanaście lat walczył na Wschodzie z piratami, tłumił rozruchy i utwierdzał wraz z innymi prawo rzymskie. Miał na imię Lucjusz. Jego legion stacjonował w Galii Przedalpejskiej. Leżąc, rozmyślał o minionych czasach. Był dowódcą piątej centurii i nosił tytuł „hastatus posterior”. Rozkaz, jaki otrzymał od przełożonego, wprawił go w niepokój pomimo wyznawania w skrytości wiary w Chrystusa. Wszystkie swoje rzeczy potrzebne do podróży włożył w wór i trzymając w dłoni mały drewniany krzyżyk, powrócił myślą do dzisiejszej odprawy. Ponownie miał wrócić do miejscowości Villa Nova, przemierzyć bezdroża traktu, mijać wąwozy i zalesione obszary, kryjące ruiny dawnych cywilizacji i pogańskie kurhany.

Mimowolnie czuł, że w jakimś stopniu wydane polecenie wiąże się z jego osobistą historią2, tragedią i zawodem miłosnym jego wuja Marcusa, kiedy wraz z przyjacielem Vettinusem odwiedził te odludne strony. Miał przyprowadzić do dowódcy legionu syna Lupusa Pleminiusza, tajemniczego i skrytego centuriona Doriana Lupo. Nigdy nie widział go ani nigdy o nim nie słyszał. Lecz to, co ujrzał już w życiu, bazując na doświadczeniach i przeżyciach, ugruntowało w nim świadomość istnienia na świecie wielu zjawisk nadprzyrodzonych, budzących grozę i obłędny strach. Tak było, gdy opanował wraz ze swoimi ludźmi świątynię Mitry, gdzie jak sądzono, znajdowały się osoby podejrzane o spisek przeciwko cesarzowi. Nim wyważono drzwi, wszyscy wyznawcy popełnili samobójstwo, a najwyższy kapłan nim poległ od miecza, położył trupem lub zranił dwudziestu weteranów. Samobójcy mieli okropne oblicza, a zabity pogański kapłan wykrzywioną twarz, pełną nienawiści, strachu i złości. Wyczuwana atmosfera śmierci towarzysząca ich rzemiosłu stała się nie do zniesienia, powodując depresję i wyczerpanie. Widziane na wyższych kondygnacjach przeklętej budowli widma kilku ludzi zasadniczo zmieniły podejście do starodawnych wierzeń, odkrywając ich bezużyteczność. Pustka, jaka pozostała po nich, kierowała jego myśli ku krainie Palestyny, gdzie żyli wyznawcy Chrystusa. Był świadkiem, jak przebity ostrzami włóczni i zmasakrowany kapłan nagle wstał, chwycił leżący na kamiennej posadzce miecz i wbił go sobie w serce, krzycząc:

– Jeszcze się spotkamy!

Opary nieznanej i mrocznej siły wypełniły gmach pogańskiej świątyni.

Lucjusz bardzo dobrze zapamiętał ten obłędny wzrok. Od tamtego czasu bardzo się zmienił. Wspomniał na naiwność lat młodzieńczych i opiekę ludzi pochodzących z rodu arystokratów. Dziś zdecydował, że pora skończyć pewien etap w życiu i odejść z armii. Postanowił, że będzie to jego ostatnia misja w strukturach wojskowych. Przechodząc przez obóz, odniósł wrażenie, że stracił wszystkie lata podczas kampanii wojennych, przemarszów i musztr. Myślą wrócił do popołudniowej odprawy. Rzymski generał zwinął arkusz pergaminu ze swoim podpisem i oddał go centurionowi, mówiąc:

– Tyle, jeżeli chodzi o formalności prawne. Wybrałem ciebie, centurionie, bo powiedziano mi, że kiedyś byłeś w tych stronach wraz ze swoim wujem Marcusem. Znam go i cenię, toteż i o tobie mam dobre zdanie. Solidny jesteś… Masz udać się na strażnicę numer pięćdziesiąt osiem przy granicy i osobiście założyć kajdany na tego… dziwaka i doprowadzić go do mnie. Mamy z nim kłopoty dyscyplinarne. Nie słucha moich rozkazów, zupełnie jak jego ojciec. Nie przesyła regularnie raportów. Co miesiąc ginie co najmniej jeden z jego żołnierzy i bynajmniej nie z przyczyn bojowych. Kilkunastu zresztą zdezerterowało i opuściło posterunek graniczny. Mówią o nim dziwne rzeczy.

Cisza po wypowiedzi dowódcy była przeznaczona na pytania.

– A w przypadku oporu z jego strony?

– Procedura zwyczajna, centurionie. Jeżeli zajdzie konieczność użycia miecza, wiecie, co robić.

– Kiedy mam wyruszyć?

– Jutro o świcie. Wraz z tobą pojedzie pretorianin, Horencjusz Liktorus, równy tobie stopniem z dworu cezara oraz dziesięciu legionistów do eskorty.

– Na jedną osobę aż tylu?

Pytanie zadane zostało bez żadnego kontekstu, naturalnie, lecz siedzący za stołem Rzymianin odpowiedział:

– Nie lekceważ go. To weteran, podobnie jak jego ojciec. Jeżeli tylko zauważysz coś dziwnego w strażnicy pięćdziesiątej ósmej, wyślij gońców z wiadomością o wsparciu do sąsiednich placówek. Główny obóz oddalony jest o około pięćdziesiąt kilometrów. Pamiętaj jednak, że to najdalej wysunięty punkt na mapie Rzymu w tym rejonie, trudny teren. Będziecie zdani tylko na siebie.

– Jak wygląda?

– Mówią, że jest odrażający.

– To bardzo cenna wskazówka – rzekł Lucjusz, jednocześnie pilnie obserwując milczących kompanów wodza legionu.

– Z pewnością. Ja nigdy go nie widziałem. Ale słyszałem o nim.

– Jeśli to wszystko, pora przygotować się do drogi, generale.

– Tak, pora czynić przygotowania. Powiedz mi jeszcze tylko, czy słyszałeś o przypadku człowieka z lasu z Gór Albańskich?

Lucjusz zaprzeczył energicznym ruchem głowy.

– A o lunatyku z Macedonii, gdy stacjonował sąsiedni legion?

– O tym, który wymordował w nocy dwudziestu legionistów w dość… dziwnych okolicznościach podczas pełni księżyca?

Tym razem to generał pokiwał głową.

– Słyszałem.

Ponownie zapadło milczenie. Siedzący obok legaci, trybun wojskowy oraz człowiek pełniący funkcję liktora, widziany po raz pierwszy, trzymający pęk pergaminów i zdradzający nerwowość, zdawali się wiedzieć więcej, niż zostało tu powiedziane. Ich zamyślone twarze promieniowały niepokojem. Kiedy oddał honorowy salut oznaczający koniec odprawy, usłyszał głos trybuna, zwracającego się do swego dowódcy:

– Powiedz mu.

– O czym, Nestorze.

– O dwóch wcześniejszych próbach.

– A tak, zapomniałbym.

Moment milczenia był wymowny i choć trwał krótką chwilę, centurionowi zdało się, że minęła godzina. Odczuł wdzięczność do trybuna i do innych z powodu uczciwej oceny sytuacji. Generał westchnął i powiedział zmęczonym głosem:

– Mają rację. Przed tobą wysłałem dwa oddziały po dziesięciu ludzi.

– I?

– Ślad po nich zaginął.

– Nikt nie wie, co się z nimi stało – wtrącił dotychczas milczący legat, odkładając pancerz łuskowy na drewnianą ławę.

– To prawda. Nie wrócili, a wysłałem ich ponad miesiąc temu. I do teraz nie mamy żadnej wiadomości znad granicy. Tylko lasy i… barbarzyńcy, potomkowie Galów. Przy okazji zbadaj, co się z nimi stało – rzekł Nestor Gallicus Tabo, najwyższy stopniem spośród nich.

Liktor pełniący funkcje reprezentacyjne i oddelegowany przez Rzym odłożył trzymane przezeń przedmioty, wziął w ręce hełm ozdobiony kitą i przemówił:

– Proszę o pozwolenie na udział w wyprawie.

Generał rzekł bez zwłoki:

– Wyrażam zgodę. Jedź z nimi, Aulusie Eligiuszu. Twoja rada być może się przyda. Jeżeli zajdzie potrzeba, wykonasz wyrok śmierci.

Ostatnim akcentem była wypowiedź najważniejszego:

– I miejcie się na baczności. Jak mówią… Dorian Lupo Pleminiusz lubi jadać ludzkie mięso!

Te właśnie obrazy wypełniały wyobraźnię centuriona. Zmęczenie fizyczne i pustka związana z uświadomieniem sobie straconych lat w służbie Rzymowi oraz obarczanie odpowiedzialnością za powodzenie wyprawy podziałały na niego depresyjnie. Dotychczasowe życie duchowe, nagłe nawrócenie z pogaństwa w zetknięciu z chrześcijaństwem i pewność istnienia zła osobowego w postaci ponurych obrzędów urzędowych nakazały podjąć decyzję diametralnej zmiany. Przyrzekł sobie, że gdy tylko skończy misję, odejdzie z armii i odszuka rozproszonych braci tej samej wiary. Nie wiedział jednak, dokąd miałby wracać. Nie miał domu. Jego domem był dotychczas obóz legionistów. Wuj żył jeszcze, toteż pomyślał o pierwszych krokach skierowanych właśnie ku niemu. Silny podmuch wiatru poruszył płachtą. Nikły płomień lampki oliwnej oświecał stół i zarysy sprzętów, jakie wypełniały pomieszczenie, ale nie mógł w żaden sposób rozproszyć mroków duszy. Cienie miały swój wymiar. Na zewnątrz wysuszone przez sierpniowe słońce liście szurały po podłożu, wzbudzając nieprzyjemny odgłos. Położył ciężką głowę na posłanie. Próbował zasnąć, przekręcając się z boku na bok. I za jakiś czas ją podniósł. Nasłuchiwał dziwnych odgłosów, jakie co rusz zlewały się z innymi dźwiękami. Było to jakby warczenie dochodzące zza północnej palisady. Walcząc z sobą, wstał, założył sandały, nałożył na siebie wierzchnią szatę i z przezorności oraz doświadczenia sięgnął po miecz. Lodowaty wicher przeganiał chmury. Nie zauważył nikogo, żadnego z wartowników, co wielce go zdziwiło.

Wszedł na wieżę i spojrzał w stronę pola. Po chwili ujrzał przyczajone nieopodal zwierzę przypominające niedźwiedzia bądź wilka. Nagle zaczęło biec na prawo niezwykle szybko i zręcznymi ruchami wdrapało się na palisadę, znikając w obozie. Miał wrażenie, że pod zewnętrzną postacią i owłosieniem kryją się kształty ludzkie, zagłuszone i przyćmione człowieczeństwo. Szukał wzrokiem strażników, ale żaden z nich nie pojawił się na posterunku. Zszedł ostrożnie na dół i wtedy w odległości około dwudziestu metrów zobaczył tę dziką postać, gdy księżyc wyłonił się zza chmur, odsłaniając szkaradne oblicze stworzenia. Lucjusz nie wytrzymał. Po raz pierwszy opuściła go odwaga, zaczął uciekać w stronę środka obozu, mniemając, że tam znajdzie zbrojnych. Czuł za sobą sapanie, ryk groźniejszy niż u niedźwiedzia, aż wreszcie odczuł podcięcie, stracił równowagę i upadł. Jednym ruchem to coś przerzuciło go na plecy i wbiło kły w jego szyję. Nabiegłe krwią oczy zdradzały dziką, bezwzględną naturę. Twarz potwora nachylała się nad nim, wymawiając jego imię. Krzyknął bezsilnie. Lecz wtedy pierwszy promień słońca wkradł się do jego namiotu, budząc go i przepędzając koszmarny sen.

II

Dwunastu jeźdźców podążało za centurionem, który przez większość drogi milczał. Przejazd przez trakt rzymski wybudowany przed wiekami wił się niczym wąż, jednak był solidny. Trawa rosnąca między kamieniami nie zdołała go zagłuszyć, podobnie jak roślinność. Wysokie drzewa, mocne konary i kilkusetletnie dęby świadczyły o potędze przyrody. Wyruszyli w pierwszych godzinach brzasku, gdy jeszcze świat zdawał się budzić ze snu, w momencie gaśnięcia gwiazd. Szarość ustępowała barwom pełnym życia. Stukot końskich kopyt rozchodził się echem w przestrzeni i milknął. Odcinki podzielili na półtoragodzinne jazdy i półgodzinne postoje. Wierzchowce były dorodne, starannie dobrane ze stadniny i utrzymane w dobrym stanie, choć z uwagi na tempo odczuwały zmęczenie, podobnie jak dosiadający ich ludzie. Dowódca tego małego oddziału pragnął dotrzeć do strażnicy granicznej na długo przed zapadnięciem ciemności, pamiętając, że ponad dwadzieścia pięć lat temu ledwo zdążył do gospody przed zmierzchem. Noc dla podróżnych – bez względu, czy byli żołnierzami czy cywilami – zawsze była problemem i niosła niebezpieczeństwo napaści przez zbójeckie bandy albo z uwagi na groźbę ataku dzikich zwierząt. Wiedziony wspomnieniem, obawiał się jednego i drugiego jednocześnie.

Pokonali ponad trzydzieści kilometrów, a może więcej. Im głębiej zapuszczali się w prastare lasy, jakie wyłoniły się po katakliźmie potopu, tym mniej widzieli ludzi. Niekiedy mijali prymitywne domostwa miejscowych potomków Galów, na pół zromanizowanych i wyzwolonych z niewolnictwa, akwedukty dotknięte zębem czasu, obeliski porośnięte bluszczem i mchem, określające kierunek drogi. Lecz o prawdziwym ognisku cywilizacji nie mogło być mowy. Przed sobą mieli jeszcze ostatnie romańskie osiedle, skąd pochodził Marcus, ale dla wszystkich było jasne, że na luksusy i wygodę nie ma co liczyć. Cechą charakterystyczną tego obszaru była cisza, kryjąca złowrogą tajemnicę.

Bacznie obserwował trakt. Odniósł wrażenie, że nie zmieniło się nic w krajobrazie tej krainy. Niekiedy decydował się przeciąć szlak i skracać drogę, przejeżdżając polnymi ścieżkami, ale robił to bardzo rzadko i tylko wtedy, gdy miał absolutną pewność co do drogi. Często słyszeli stumyki spływające z wyższych gór. Kiedy zwolnił, podjechał do niego pretorianin, a równając się z nim, wszczął rozmowę.

– Co za odludzie, centurionie!

– Owszem. Lasy, wąwozy i wzgórza. Kraina… strzyg, upiorów, demonów i… wilkołaków, jak mawiał mój wuj do mnie i do przyjaciela rodziny, Vettinusa. I miał rację. Po latach muszę przyznać. A poza tym, Horencjuszu Liktorusie, gdzieniegdzie spotkać można potomków Galów, przechodzących sobie przez granicę cesarstwa dość swobodnie.

Słońce osiągnęło zenit i teraz zaczęło obniżać swą pozycję – tak myśleli ludzie, gdy nań patrzyli – lecz mimo tego brak jakichkolwiek chmur sprawił, że spiekota dnia była coraz bardziej odczuwalna. Żołnierz z gwardii cezara powiedział:

– Nigdy nie widziałem strzygi.

– Doprawdy? – W głosie Lucjusza przebijała ironia. – Dlatego jeszcze żyjesz.

Żart przypadł do gustu pretorianinowi do tego stopnia, że obaj zaśmiali się dość naturalnie i podali sobie dłonie na znak przyjaźni. Lucjusz widząc sprzyjającą aurę, dodał:

– A ja widziałem je kilka razy. Znasz żonę prokuratora Kwiryniusza? Zdradzę ci, że jest jedną z nich. Nie mówiąc o jej córkach! – Wymienił wspólnego znajomego, co również wprawiło ich w dobry nastrój.