Tajemniczy pamiętnik - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook + książka

Tajemniczy pamiętnik ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,9

Opis

Akcja Tajemniczego pamiętnika rozpoczyna się od zbrodni dokonanej na tyleż zamożnym, co tajemniczym człowieku nazwiskiem Gerner. Z biegiem czasu jednak sprawa zatacza coraz szersze kręgi, pojawia się kolejny denat. Kapitan Downar musi dociec, kto jest autorem pamiętnika mordercy, znalezionego w hotelu w Augustowie, a opisującego niewyjaśnione dotąd zbrodnie z ostatnich lat. Czy ten zapis jest autentyczny? Kim naprawdę był Gerner? I dlaczego żona dziennikarza Wrońskiego tak nagle porzuciła kochającego męża, wiążąc się z tymże Gernerem? W niebezpieczeństwie są inne osoby, a wśród nich piękna Agnieszka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (34 oceny)
14
8
6
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Je­rzy Edi­gey

Ta­jem­ni­czy pa­mięt­nik

(Żół­ty ze­szyt)

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie pu­bli­ka­cji: „Dzien­nik Łódz­ki” 1966, nr 109–168

Po­wieść uka­za­ła się tak­że pod ty­tu­łem Żół­ty ze­szyt w:

„Ku­rier Pol­ski” 1961, nr 157–213

„Ilu­stro­wa­ny Ku­rier Pol­ski” 1961, nr 231–305

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978−83−7565−154-6

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

– Zli­tuj się, Ka­ziu…

Fa­bian bez­rad­nym ru­chem roz­ło­żył ręce. Na jego sze­ro­kiej, mię­si­stej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz nie­omal dzie­cię­ce­go za­tro­ska­nia.

– Nic na to nie po­ra­dzę, mój dro­gi, mu­sisz je­chać. Za­wsze idę ci na rękę, ale w tym wy­pad­ku… Wejdź w moje po­ło­że­nie. No, po pro­stu nie mam kogo po­słać. Jo­an­na jest w ósmym mie­sią­cu cią­ży, Ka­rol leży cho­ry na gry­pę, a Ju­rek już od trzech dni sie­dzi w Kra­ko­wie i wca­le nie ma za­mia­ru wra­cać. Te­le­fo­no­wał do mnie, że pod­ła­pał ja­kąś sen­sa­cję. Nie mogę go na siłę ścią­gać. W tej sy­tu­acji zo­sta­jesz tyl­ko ty.

Wroń­ski czuł, że spra­wa jest prze­gra­na. Pró­bo­wał jesz­cze się bro­nić.

– Wiesz prze­cież, że mnie in­te­re­su­ją spra­wy kry­mi­nal­ne…

– Wiem, wiem – prze­rwał mu nie­cier­pli­wie Fa­bian – nie po­trze­bu­jesz mi tłu­ma­czyć, nie za­wsze jed­nak ro­bi­my to, co nas in­te­re­su­je. Ra­so­wy dzien­ni­karz musi w ra­zie po­trze­by pi­sać na każ­dy te­mat, na­wet o za­mia­ta­niu ulic.

– Wo­lał­bym już o za­mia­ta­niu ulic – mruk­nął Wroń­ski i wy­jął z kie­sze­ni pacz­kę grun­wal­dów. – Za­pa­lisz?

Trza­snę­ła za­pał­ka. Przez chwi­lę sie­dzie­li w mil­cze­niu, ota­cza­jąc się gę­sty­mi kłę­ba­mi dymu.

Fa­bian wstał i prze­szedł się po po­ko­ju. Był atle­tycz­nej bu­do­wy i ro­bił wra­że­nie ra­czej za­pa­śni­ka ani­że­li dzien­ni­ka­rza. Za­trzy­mał się koło biur­ka, zga­sił pa­pie­ro­sa i po­kle­pał przy­ja­cie­la po ra­mie­niu.

– No więc za­ła­twio­ne. Po­je­dziesz dzi­siaj na noc do Au­gu­sto­wa. Nie po­win­no ci to za­jąć wię­cej niż dwa dni.

– Co ja, nie­szczę­sny, na­pi­szę o tej fa­bry­ce obu­wia? – jęk­nął Wroń­ski.

– Na­pi­szesz, na­pi­szesz, nie ma stra­chu. Nie rób ta­kiej zroz­pa­czo­nej miny. Zda­rza­ją się w ży­ciu gor­sze tra­ge­die.

Na­tych­miast za­uwa­żył, że ostat­nie zda­nie wy­pa­dło nie bar­dzo tak­tow­nie. Nie po­wi­nien był tego po­wie­dzieć. Wie­dział prze­cież, że Agniesz­ka… Wszy­scy wie­dzie­li. Zły na sie­bie od­wró­cił się do okna. Ner­wo­wo szu­kał ja­kichś słów, któ­re mo­gły­by za­trzeć nie­mi­łe wra­że­nie.

Wroń­ski uśmiech­nął się z przy­mu­sem.

– Wła­ści­wie po­wi­nie­neś dać mi urlop.

Fa­bian prych­nął nie­cier­pli­wie:

– Jesz­cze cze­go? Że­byś miał wię­cej cza­su na po­grą­ża­nie się w po­nu­rych roz­my­śla­niach? Nie, nie, mój dro­gi, tego się po mnie nie spo­dzie­waj. Uwa­żam, że wła­śnie do­sko­na­le ci zro­bi, jak się tro­chę prze­wie­trzysz. Po­wi­nie­neś po­jeź­dzić te­raz na re­por­ta­że. Nie ma lep­sze­go le­kar­stwa na me­lan­cho­lię niż pi­sa­nie re­por­ta­ży.

– O fa­bry­ko­wa­niu bu­tów?

– A choć­by o fa­bry­ko­wa­niu bu­tów. Nie ma złych te­ma­tów, są tyl­ko kiep­scy dzien­ni­ka­rze, a ja cię do ta­kich nie za­li­czam. Nie po­trze­bu­ję ci chy­ba tłu­ma­czyć, że im trud­niej­szy te­mat, tym więk­sze pole do po­pi­su dla twór­czej in­wen­cji. Pro­ble­ma­ty­ka pro­duk­cyj­na jest w obec­nej chwi­li…

– Do­brze, już do­brze – prze­rwał Wroń­ski. – Za­cho­waj swo­je ora­tor­skie zdol­no­ści na inną oka­zję. Po­wiedz mi le­piej, czy rze­czy­wi­ście mu­szę je­chać do tego Au­gu­sto­wa.

– Mu­sisz. Tyl­ko w tym wy­pad­ku mógł­byś unik­nąć wy­jaz­du, gdy­byś mi dał dzien­ni­ka­rza rów­nie zdol­ne­go jak ty, a o to nie tak ła­two.

Wroń­ski skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Wi­dzę, Ka­ziu, że chcesz mnie ku­pić za słod­kie słów­ka. Czyż­byś do­szedł do prze­ko­na­nia, iż zmie­niam płeć?

Fa­bian za­śmiał się.

– Na ra­zie cię o to nie po­dej­rze­wam. No, idź te­raz na obiad i kup so­bie bi­let w Or­bi­sie. Ja jesz­cze, nie­ste­ty, mu­szę prze­czy­tać ten ma­te­riał. – Ude­rzył dło­nią w ma­szy­no­pis le­żą­cy na biur­ku.

W nie naj­lep­szym hu­mo­rze Wroń­ski wy­szedł z re­dak­cji.

– Cho­le­ra z tym Au­gu­sto­wem – mru­czał. Dał­by bar­dzo dużo, żeby unik­nąć tej po­dró­ży, ale wie­dział, że to nie­moż­li­we. Fa­bian miał ra­cję. Nie było kogo po­słać, a re­por­taż mu­siał się uka­zać.

Do­pie­ro kie­dy się zna­lazł w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich, do jego świa­do­mo­ści do­tarł ulicz­ny gwar. Z pew­nym zdzi­wie­niem spoj­rzał na mi­ja­ją­cych go lu­dzi. Cią­gle jesz­cze nie mógł po­go­dzić się z tym, że ży­cie pły­nie zu­peł­nie nor­mal­nie, pod­czas gdy on… Sta­rał się nie my­śleć o nie­daw­nych prze­ży­ciach, ale to było bar­dzo trud­ne. Zbyt dużo rze­czy przy­po­mi­na­ło mu ją. Uli­ce, ka­wiar­nie, skle­py, na­wet przy­stan­ki tram­wa­jo­we. W ki­nach mie­li swo­je ulu­bio­ne miej­sca, w par­kach ulu­bio­ne ław­ki. Jak mo­gła…? Jak mo­gła…? I dla kogo? Dla tego star­sze­go, an­ty­pa­tycz­ne­go fa­ce­ta! Czym jej za­im­po­no­wał? Tym swo­im mo­skwi­czem, for­są?

Gwiz­dek.

Wroń­ski drgnął i spoj­rzał przy­tom­niej. Mi­li­cjant otwie­rał skó­rza­ną tor­bę.

– Oby­wa­tel nie wi­dzi czer­wo­ne­go świa­tła?

– Prze­pra­szam, nie za­uwa­ży­łem. Za­my­śli­łem się.

– Ta­kie za­my­śle­nie się kosz­tu­je dzie­sięć zło­tych. A na przy­szłość niech się oby­wa­tel nie za­my­śla na uli­cy, bo może oby­wa­tel wy­lą­do­wać w szpi­ta­lu.

Wroń­ski za­pła­cił man­dat i, z przy­zwy­cza­je­nia, za­trzy­mał się przed wy­sta­wą Klu­bu Mię­dzy­na­ro­do­wej Książ­ki i Pra­sy. Był zły na sie­bie. Szko­da mu było tych dzie­się­ciu zło­tych. Pra­wie obiad dzien­ni­kar­ski. Niech szlag tra­fi tego dra­nia! Nie do­syć, że za­brał mu Agniesz­kę, to jesz­cze… Gdy­by w tej chwi­li spo­tkał Ger­ne­ra, to chy­ba do­szło­by do bi­ja­ty­ki.

Kie­dy skrę­cał w Fok­sal, po­sły­szał zna­jo­my głos. Do­pę­dził go An­drzej Ro­wic­ki.

– Sta­chu, bój się Boga, gdzie tak le­cisz? Nie mogę za tobą na­dą­żyć. I dla­cze­go masz taką wście­kłą minę? Wy­glą­dasz, jak­byś miał za­miar ko­goś za­mor­do­wać.

– Pra­wie zga­dłeś. Czy wiesz, że przed chwi­lą mi­li­cjant za­brał mi dzie­sięć zło­tych?

– Za nie­prze­pi­so­we prze­cho­dze­nie przez jezd­nię?

– Wła­śnie.

– Trze­ba my­śleć o czer­wo­nym świa­teł­ku, a nie o nie­bie­skich mig­da­łach.

– Wi­dzę, że ci hu­mo­rek do­pi­su­je – uśmiech­nął się Wroń­ski.

– Nie na­rze­kam, a zresz­tą czyś ty kie­dy wi­dział, żeby mi hu­mor nie do­pi­sy­wał. Słu­chaj no, Sta­chu, a może ty nie masz for­sy? Po­sta­wię ci obiad, bo je­że­li mnie mój re­por­ter­ski węch nie myli, to po­su­wasz do Sto­wa­rzy­sze­nia, aby po­krze­pić nad­wą­tlo­ne siły?

– Cóż to, wy­gra­łeś w toto–lot­ka? – zdzi­wił się Wroń­ski. Wie­dział, że An­drzej za­wsze był bez gro­sza i po­ży­czał po parę gro­szy, od kogo się dało.

Ro­wic­ki po­trzą­snął gło­wą.

– Nie, nie prze­sa­dzaj­my. Jak­bym wy­grał w toto–lot­ka, to­bym te­raz sie­dział we wła­snym wart­bur­gu. Po pro­stu spo­tka­łem w Al­ham­brze ko­cha­ją­ce­go wu­jasz­ka, od któ­re­go uda­ło mi się uzy­skać dłu­go­ter­mi­no­wą po­życz­kę w wy­so­ko­ści stu zło­tych. A po­nie­waż nie lu­bię wy­da­wać pie­nię­dzy w sa­mot­no­ści, więc za­pra­szam cię na jed­ną wód­kę.

– Wiesz prze­cież, że ja nie piję.

– A kto mówi o pi­ciu? Po­wie­dzia­łem, że za­pra­szam cię na jed­ną wód­kę. No, chodź, chodź, szko­da cza­su.

W Sto­wa­rzy­sze­niu Wroń­ski chciał wziąć kart­kę na dzien­ni­kar­ski obiad, ale Ro­wic­ki po­cią­gnął go za rę­kaw.

– Daj spo­kój z dzien­ni­kar­ski­mi obiad­ka­mi. Za­mó­wi­my so­bie coś z kar­ty. Mam ocho­tę na ja­kiś gu­stow­ny bry­zo­lik z pie­czar­ka­mi albo może być udko nie­zbyt za­bie­dzo­nej ka­czusz­ki. Co ty na to? Wu­jo­wa set­ka po­win­na nam star­czyć.

Wroń­ski uśmiech­nął się.

– Wiesz, An­drzej, że ty je­steś nie­po­praw­ny! Jak po­czu­jesz parę zło­tych w kie­sze­ni, to ci się wy­da­je, że cały świat do cie­bie na­le­ży. A ta nie­szczę­sna set­ka nie trwa prze­cież wiecz­nie. Trze­ba pa­mię­tać o przy­szło­ści, choć­by na­wet o tej naj­bliż­szej.

– Nic nie trwa wiecz­nie – po­wie­dział sen­ten­cjo­nal­nie Ro­wic­ki. – A je­śli cho­dzi o przy­szłość, to niech się o nią mar­twi kto inny, ja nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru. Po­wiedz mi, co komu kie­dy przy­szło z tego, że my­ślał o przy­szło­ści. Są to roz­wa­ża­nia me­lan­cho­lij­ne i nie­pro­duk­tyw­ne, źle wpły­wa­ją na sa­mo­po­czu­cie i za­tru­wa­ją lu­dziom ży­cie. Cie­szyć się trze­ba chwi­lą obec­ną, a co bę­dzie ju­tro…? Kto by się tym kło­po­tał?

Usie­dli przy sto­li­ku i za­mó­wi­li wód­kę i prze­ką­ski. Wroń­ski si­lił się na do­bry hu­mor, ale co pe­wien czas wra­cał me­lan­cho­lij­ny na­strój. Wszyst­ko przy­po­mi­na­ło mu Agniesz­kę. Tyle razy byli tu ra­zem na obie­dzie, na ko­la­cji, spę­dza­li tu ostat­nie­go syl­we­stra.

An­drzej uważ­nie ob­ser­wo­wał przy­ja­cie­la.

– Coś ty dzi­siaj taki prze­gra­ny? – spy­tał w koń­cu. – Cią­gle jesz­cze tam­ta hi­sto­ria? Pluń na to wszyst­ko. Szko­da zdro­wia. Na­pij się wód­ki i nie myśl o głup­stwach. Co było, to było, a te­raz bę­dzie co in­ne­go. Nie ma się czym przej­mo­wać.

Umilkł, bo wła­śnie kel­ner­ka sta­wia­ła przed nimi barszcz z pasz­te­ci­ka­mi.

Wroń­ski z ser­decz­nym uśmie­chem spoj­rzał na przy­ja­cie­la. Lu­bił tego chło­pa­ka. An­drzej miał dużo wad: był sza­le­nie lek­ko­myśl­ny, chęt­nie za­glą­dał do kie­lisz­ka, nie da­ro­wał żad­nej ład­niej­szej dziew­czy­nie, był cy­nicz­ny, nie za­wsze prze­strze­gał za­sad ogól­nie przy­ję­tej ety­ki. Miał jed­nak tyle oso­bi­ste­go uro­ku, że lu­dzie ła­two wy­ba­cza­li mu wady. Był wszech­stron­nie uzdol­nio­ny, a do dzien­ni­kar­stwa miał po pro­stu ta­lent. Je­śli tyl­ko de­cy­do­wał się zre­zy­gno­wać z wro­dzo­ne­go le­ni­stwa, to na­tych­miast dy­stan­so­wał wszyst­kich swo­ich ko­le­gów re­dak­cyj­nych. Nie­ste­ty, chwi­le pra­co­wi­to­ści na­wie­dza­ły go na­der rzad­ko i to utrud­nia­ło mu zro­bie­nie tak zwa­nej ka­rie­ry. Zresz­tą nie dbał zbyt­nio, żeby so­bie zdo­być w swym za­wo­dzie moc­ną po­zy­cję. Żył chwi­lą bie­żącą, nie trosz­cząc się o ju­tro. Ko­muś ob­ser­wu­ją­ce­mu go z boku mo­gło się na­wet wy­da­wać, że to jest chło­pak, któ­re­go dni są po­li­czo­ne, że on o tym wie i pra­gnie wziąć z ży­cia, co tyl­ko się da, te­raz, za­raz, na­tych­miast. A prze­cież An­drzej był zu­peł­nie zdro­wy. Wła­ści­wie nic mu nie bra­ko­wa­ło, z wy­jąt­kiem odro­bi­ny roz­sąd­ku.

Zje­dli sa­łat­kę i An­drzej na­lał dru­gi kie­li­szek. Spy­tał:

– By­łeś dzi­siaj w re­dak­cji?

– By­łem. Wy­obraź so­bie, że Ka­zik gwał­tem wy­sy­ła mnie do Augu­sto­wa. Jadę dzi­siaj na noc.

– Do Au­gu­sto­wa? Cóż tam bę­dziesz ro­bił?

Wroń­ski nie­cier­pli­wie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A… Mam na­pi­sać re­por­taż z fa­bry­ki obu­wia.

– Wi­dzę, że nie za­chwy­ca cię ta per­spek­ty­wa.

– A cie­bie za­chwy­ca­ła­by?

– Cze­kaj, cze­kaj… – An­drzej ugryzł ka­wa­łek pasz­te­ci­ka i za­my­ślił się. – A jak byś się za­pa­try­wał na to, że­bym ja, za­miast cie­bie, po­je­chał do Au­gu­sto­wa?

Wroń­ski spoj­rzał zdu­mio­ny. Wy­pi­li tyl­ko po dwie małe wód­ki i nie było mowy o tym, żeby An­drzej się wsta­wił.

– Na­praw­dę chciał­byś za mnie po­je­chać?

– Na­praw­dę.

– I na­pi­szesz re­por­taż z fa­bry­ki bu­tów?

– Dla­cze­góż by nie. Taki sam do­bry te­mat jak każ­dy inny.

– Wiesz, że mam cię ocho­tę uści­skać – po­wie­dział Wroń­ski. – Nie wy­obra­żasz so­bie na­wet, jak bar­dzo nie chcia­ło mi się je­chać. Chy­ba po­sta­wię ci ko­la­cję w Bri­sto­lu.

– Chęt­nie, ale to jak już wró­cę. Na ra­zie za­płać­my ra­chu­nek i chodź­my. Mu­si­my wpaść do re­dak­cji, po­wie­dzieć sze­fuń­cio­wi o tej zmia­nie. Przy­pusz­czam, że się zgo­dzi.

– Oczy­wi­ście. Ale po­wiedz mi, ko­cha­ny… – Wroń­ski po­chy­lił się nad sto­li­kiem – po­wiedz mi, dla­cze­go ty wła­ści­wie chcesz je­chać do Au­gu­sto­wa.

– Bo mi się sza­le­nie po­do­ba to mia­stecz­ko.

– Nie żar­tuj.

– Wca­le nie żar­tu­ję. A zgad­nij dla­cze­go?

Wroń­ski wierz­chem dło­ni po­tarł w za­my­śle­niu pod­bró­dek.

– Cze­kaj, cze­kaj… Wód­kę prze­cież mo­żesz pić i w War­sza­wie. No to chy­ba cho­dzi o ja­kąś bab­kę?­­

– No wi­dzisz, bez więk­sze­go tru­du zga­dłeś – za­śmiał się An­drzej. – Wy­obraź so­bie, że wła­śnie w Au­gu­sto­wie mam sza­ło­wą bab­kę. Po­zna­li­śmy się parę mie­się­cy temu w po­cią­gu. Była trzy czy czte­ry dni w War­sza­wie, ale mu­sia­ła wra­cać do Au­gu­sto­wa. Pro­si­ła, że­bym przy­je­chał, a mnie ja­koś to nie wy­cho­dzi­ło. Zresz­tą nie mam for­sy na po­dró­że. Pierw­szo­rzęd­na dziew­czy­na. Pi­su­je do mnie li­sty. Twier­dzi, że jest we mnie za­ko­cha­na. Ja tam w to nie wie­rzę, ale do Au­gu­sto­wa chęt­nie po­ja­dę.

– O czym ty na­pi­szesz ten re­por­taż? – za­tro­skał się Wroń­ski.

– Bę­dzie o bu­tach, bę­dzie, uspo­kój się. No chodź, Sta­chu, je­dzie­my do re­dak­cji, bo nam Ka­zio go­tów pry­snąć i póź­niej bę­dzie­my go szu­ka­li po ca­łym mie­ście.

Na rogu No­we­go Świa­tu zła­pa­li tak­sów­kę.

Fa­bian nie mógł wyjść z po­dzi­wu.

– Na­praw­dę chcesz je­chać do Au­gu­sto­wa?

– Tak.

– Prze­cież po­dob­no mia­łeś ja­kąś pil­ną ro­bo­tę w War­sza­wie.

– Zdą­żę. Więc się zga­dzasz, że­bym ja po­je­chał za­miast Sta­cha?

– Zga­dzam się. Jak chcesz, to jedź.

– No to w de­chę! Ciao, ciao, bam­bi­na. Trzy­maj­cie się.

Ener­gicz­nie uści­snął wy­cią­gnię­te dło­nie i wy­biegł z re­dak­cji.

– Co on się tak pali do tego Au­gu­sto­wa? – po­krę­cił gło­wą Fa­bian.

Wroń­ski wy­jął pa­pie­ro­sa.

– Ano cóż, mło­dy chło­pak, to się pali, do Au­gu­sto­wa, nie do Au­gu­sto­wa, wszę­dzie.

– Dziw­ne – mruk­nął Fa­bian, któ­ry nie na­le­żał do lu­dzi spe­cjal­nie by­strych. Mó­wio­no na­wet o nim w re­dak­cji, że ma „spóź­nio­ny za­płon”, co u na­czel­ne­go re­dak­to­ra było ce­chą nie­zwy­kle cen­ną.

– Masz coś jesz­cze do mnie? – spy­tał Wroń­ski.

Fa­bian wy­pro­sto­wał swój po­tęż­ny kor­pus i ziew­nął.

– Nie, nic od cie­bie nie chcę. Mo­żesz iść do domu.

Zna­la­zł­szy się na uli­cy, Wroń­ski uśmiech­nął się smut­nie. W uszach dźwię­cza­ły mu ostat­nie sło­wa Ka­zi­ka. „Mo­żesz iść do domu.” Do domu? Wła­ści­wie nie miał te­raz domu. Chwi­lo­wo miesz­kał u sio­stry. Krę­po­wa­ło go to i draż­ni­ło, a spe­cjal­nie mę­czy­ły go roz­mo­wy z mę­żem Kry­sty­ny. An­to­ni nie był zbyt tak­tow­nym czło­wie­kiem i z upo­rem ma­nia­ka nie­ustan­nie wra­cał do tego przy­kre­go te­ma­tu. Och, żeby wresz­cie zdo­być so­bie ja­kieś sa­mo­dziel­ne miesz­ka­nie!

Win­da od kil­ku dni była po­psu­ta.

Wroń­ski po­czął piąć się w górę stro­my­mi scho­da­mi. Po­czuł się na­gle bar­dzo zmę­czo­ny. Ma­rzył o tym, żeby wy­cią­gnąć się na tap­cza­nie, za­mknąć oczy i nie my­śleć o ni­czym. Per­spek­ty­wa roz­mo­wy ze szwa­grem na­peł­nia­ła go prze­ra­że­niem.

Na trze­cim pię­trze spo­tkał Kry­sty­nę. Mia­ła na so­bie nowy płaszcz z po­pie­la­te­go twe­edu i pach­nia­ła moc­ny­mi per­fu­ma­mi. Wroń­skie­mu wy­da­ło się, że jego wi­dok tro­chę ją spe­szył.

– Bar­dzo mi przy­kro, Sta­siecz­ku, ale dzi­siaj sam bę­dziesz mu­siał zjeść obiad. Poda ci Fe­li­cja. Ja mam coś pil­ne­go do za­ła­twie­nia na mie­ście, a An­toś dzwo­nił, że musi dłu­żej po­sie­dzieć w szpi­ta­lu, ja­kaś ope­ra­cja, czy coś tam ta­kie­go. Co ty tak mi­zer­nie wy­glą­dasz? Może je­steś cho­ry? Bo to te­raz z tą gry­pą…

– Nie, nie, nic mi nie jest – mruk­nął Wroń­ski. – Po pro­stu mu­szę od­po­cząć.

– No to od­po­czy­waj, od­po­czy­waj, a naj­le­piej prze­śpij się tro­chę. Na ra­zie, pa! Trzy­maj się.

Po­kle­pa­ła go po po­licz­ku i szyb­ko zbie­gła w dół.

Go­spo­sia Fe­li­cja nie była oso­bą uspo­so­bio­ną po­god­nie do świa­ta i lu­dzi. Po­nu­ry wy­raz jej twa­rzy mógł od­dzia­łać de­pry­mu­ją­co na­wet na naj­więk­sze­go opty­mi­stę. W sztu­ce ku­li­nar­nej była jed­nak dość bie­gła i miesz­ka­nie utrzy­my­wa­ła we wzo­ro­wej czy­sto­ści, co nie­raz na­wet przy­bie­ra­ło for­my pe­dan­te­rii. Na tym tle do­cho­dzi­ło od cza­su do cza­su do pew­nych starć po­mię­dzy go­spo­sią a Wroń­skim, któ­ry nie po­sia­dał wro­dzo­nych dys­po­zy­cji do po­rząd­ku.

– Za­raz panu po­dam obiad. Pani ka­za­ła, żeby pan sam zjadł i na ni­ko­go nie cze­kał.

– Dzię­ku­ję, ale nie je­stem głod­ny. Ja­dłem na mie­ście.

Fe­li­cja ob­rzu­ci­ła go nie­chęt­nym spoj­rze­niem. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ano, jak pan uwa­ża. Nie wiem, dla kogo się go­tu­je w tym domu. Tyl­ko pie­nią­dze na dar­mo się wy­rzu­ca!

Wroń­ski nie miał naj­mniej­szej ocho­ty wda­wać się w dys­ku­sje na te­ma­ty gos­po­dar­skie. Po­szedł do swo­je­go po­ko­ju, zdjął ma­ry­nar­kę i rzu­cił się na tap­czan.

Le­żał za­słu­cha­ny w od­le­gły szum ulic. Ca­łym wy­sił­kiem woli bro­nił się, aby nie my­śleć o tam­tej spra­wie. Wie­dział, że je­że­li choć na chwi­lę pod­da się sła­bo­ści, to już nie­pręd­ko po­zbę­dzie się ob­se­syj­nych wi­zji. Nie moż­na prze­cież nie­ustan­nie tkwić we wspo­mnie­niach. Trze­ba so­bie or­ga­ni­zo­wać nowe ży­cie, a o tym, co było, za­po­mnieć, za­po­mnieć jak naj­prę­dzej. Może źle zro­bił, że nie zde­cy­do­wał się na jaz­dę do Au­gu­sto­wa. Ka­zik ma ra­cję. Po­wi­nien jeź­dzić, po­zna­wać no­wych lu­dzi, a przede wszy­stkim po­wi­nien dużo pra­co­wać, żeby nie mieć cza­su na roz­my­śla­nia. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że do­brze by mu zro­bi­ła zna­jo­mość z ja­kąś in­te­re­su­ją­cą ko­bie­tą. Ale gdzie zna­leźć in­te­re­su­ją­cą ko­bie­tę? To nie ta­kie pro­ste. Prze­lot­ne kon­tak­ty z ta­ni­mi ko­cia­ka­mi, z któ­ry­mi od razu się idzie do łóż­ka, wzbu­dza­ły w nim nie­smak.

Ktoś za­stu­kał.

– Pro­szę.

Przez uchy­lo­ne drzwi wsu­nę­ła się do po­ko­ju gło­wa Fe­li­cji.

„Wy­glą­da jak sta­ra szym­pan­si­ca” – po­my­ślał Wroń­ski.

– Czy pan bę­dzie te­raz w domu?

– Tak, z go­dzi­nę, a może i dłu­żej.

– Bo ja mu­szę wyjść do skle­pu, więc jak­by te­le­fon…

– Do­brze, do­brze, niech go­spo­sia idzie. W ra­zie cze­go od­bio­rę te­le­fon.

Mał­pia twarz za­nik­nę­ła i Wroń­ski zno­wu zo­stał sam. Za­mknął oczy. Do­pie­ro po chwi­li zdał so­bie spra­wę z tego, że stra­cił nad sobą kon­tro­lę. Zno­wu my­ślał o Agniesz­ce. Cią­gle jesz­cze nie mógł po­go­dzić się z tym, że ona już nie jest jego żoną, że na­le­ży do in­ne­go męż­czy­zny, że śpi z nim. Dla­cze­go? Prze­cież tak bar­dzo ją ko­chał. Sta­rał się być dla niej do­brym mę­żem, uni­kał scy­sji, ustę­po­wał jej we wszyst­kim. Był czu­ły, uważ­ny, po­ma­gał jej w pra­cy. Wy­da­wa­ło mu się, że Agniesz­ka ko­cha go i że nie ma mię­dzy nimi żad­nych nie­do­mó­wień. I na­gle… To było dla nie­go zu­peł­ną nie­spo­dzian­ką. Nic, ale to ab­so­lut­nie nic nie wska­zy­wa­ło na to, że coś się mię­dzy nimi za­czę­ło psuć. Pew­nego dnia Agniesz­ka po­wie­dzia­ła, że mu­szą się roz­wieść. Był za­sko­czo­ny, wstrzą­śnię­ty. Pro­sił o wy­ja­śnie­nia, chciał wie­dzieć, dla­cze­go chce od nie­go odejść. Od­par­ła krót­ko, że ko­cha kogo in­ne­go. Nie chcia­ła się wda­wać w dłuż­sze roz­mo­wy na ten te­mat. Mu­siał po­go­dzić się z jej de­cy­zją. Dzie­ci nie mie­li. Roz­wód uzy­ska­li bez więk­szych trud­no­ści. Nie­zgod­ność cha­rak­te­rów. A po­tem Agniesz­ka wy­szła za mąż za Ger­ne­ra. Nie­wie­le wie­dział o tym fa­ce­cie. Po­znał go kie­dyś w Spa­ti­fdie. Zro­bił na nim wra­że­nie czło­wie­ka bar­dzo pew­ne­go sie­bie. Nie­daw­no wró­cił do kra­ju z Ar­gen­ty­ny czy Bra­zy­lii. Miał po­dob­no ja­kieś za­gra­nicz­ne przed­sta­wi­ciel­stwa. Lek­ką ręką pła­cił wy­so­kie ra­chun­ki, za­pra­szał ich do Bri­sto­lu i do Grand Ho­te­lu. Przy­wiózł so­bie pięk­ne­go pac­kar­da, ale go sprze­dał i ku­pił mo­skwi­cza. Któż mógł przy­pusz­czać, że Ger­ner i Agniesz­ka… Był na pew­no o dwa­dzie­ścia lat od niej star­szy. Trzy­mał się zna­ko­mi­cie, to praw­da, ale jed­nak… Wy­so­ki, po­staw­ny, wi­dać było, że jest sil­ny i wy­spor­to­wa­ny. Gę­stą, szpa­ko­wa­tą czu­pry­nę za­cze­sy­wał do góry, co jesz­cze go pod­wyż­sza­ło. I ta twarz, ta nie­sły­cha­nie su­ge­styw­na twarz, w któ­rej było coś z dra­pież­ne­go pta­ka… Cien­ki, lek­ko zgię­ty nos i bli­sko osa­dzo­ne, czar­ne oczy.

– Ten czło­wiek ma w so­bie coś z sępa – po­wie­dział, kie­dy wró­cili z Bri­sto­lu do domu.

Agniesz­ka ro­ze­śmia­ła się. Nie pod­trzy­ma­ła tego te­ma­tu. Czy śmiech jej nie za­brzmiał wte­dy ja­koś sztucz­nie? Kto mógł przy­pusz­czać, że ta zna­jo­mość skoń­czy się mał­żeń­stwem? Przez myśl mu nie prze­szło, że Agniesz­ka do tego stop­nia może się za­in­te­re­so­wać Ger­ne­rem. Mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia? Trud­no było so­bie to wy­obra­zić. Typ czło­wie­ka zim­ne­go, wy­ra­cho­wa­ne­go, bez­względ­ne­go, nie­li­czą­ce­go się z ni­kim i z ni­czym. I mło­da, peł­na ży­cia dziew­czy­na, szcze­ra, bez­po­śred­nia, któ­rej przede wszyst­kim po­trzeb­na jest czu­łość, ser­decz­ność, mi­łość. Jak to się mo­gło stać? Czyż­by rze­czy­wi­ście pie­nią­dze wcho­dzi­ły tu w grę? Zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne, a jed­nak… Nie­ła­two jest po­znać dru­gie­go czło­wie­ka! Moż­na z kimś prze­żyć całe lata, a wła­ści­wie nie bar­dzo się wie, ja­kim ten ktoś jest na­praw­dę.

Za­dźwię­czał dzwo­nek. Czyż­by Fe­li­cja za­po­mnia­ła klu­czy?

Wroń­ski wstał z tap­cza­nu i po­szedł otwo­rzyć.

Była bar­dzo ład­na. Blon­dyn­ka z du­ży­mi, ciem­ny­mi ocza­mi. Mia­ła na so­bie po­pie­la­ty, do­sko­na­le skro­jo­ny ko­stium, uwy­dat­nia­ją­cy kształt­ne pier­si i bio­dra. To­reb­ka z kro­ko­dy­la i ja­sne, za­mszo­we rę­ka­wicz­ki. Uśmiech­nę­ła się z pew­nym za­kło­po­ta­niem.

Wroń­ski po­pra­wił kra­wat i przy­gła­dził wło­sy.

Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie w mil­cze­niu.

We­szła do hal­lu.

– Czy mam przy­jem­ność z pa­nem dok­to­rem Ku­lic­kim?

– Ża­łu­ję, ale nie.

– Jaka szko­da.

Jej stra­pio­na mina roz­śmie­szy­ła Wroń­skie­go.

– Niech się pani tak nie mar­twi. Szwa­gier lada chwi­la po­wi­nien wró­cić. Może pani ze­chce za­cze­kać.

– Sama nie wiem. Po­wie­dzia­no mi, że o tej po­rze mogę za­wsze za­stać pana dok­to­ra.

– Tak. Wła­śnie w tych go­dzi­nach bywa w domu. Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo coś go dłu­żej za­trzy­ma­ło w szpi­ta­lu. Pro­szę, niech pani sią­dzie i za­cze­ka.

Przyj­rza­ła mu się uważ­nie i po­wie­dzia­ła ci­cho:

– Jaka szko­da, że nie jest pan dok­to­rem Ku­lic­kim.

Ro­ze­śmiał się.

– Nie ro­zu­miem. Dla­cze­go pa­nią to mar­twi, że nie je­stem le­ka­rzem?

– Bo panu moż­na za­ufać.

– Czy nie uwa­ża pani, że może trosz­kę za wcze­śnie na for­mu­ło­wa­nie tego ro­dza­ju są­dów? Zna­my się ra­czej od nie­daw­na. A wła­ści­wie to na­wet nie­zu­peł­nie się zna­my, bo nie zdą­ży­łem się pani przed­sta­wić. Na­zy­wam się Wroń­ski.

Z roz­tar­gnie­niem wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę i mruk­nę­ła ja­kieś na­zwi­sko, któ­re­go nie zro­zu­miał.

– To wła­ści­wie jest głu­pie, co mó­wię, ale rze­czy­wi­ście wzbu­dza pan we mnie za­ufa­nie. Sama nie wiem dla­cze­go. Chy­ba ja­kaś in­tu­icja?

Wroń­ski ze wzra­sta­ją­cym za­in­te­re­so­wa­niem ob­ser­wo­wał nie­zna­jo­mą. Bar­dzo mu się po­do­ba­ła i nie miał nic prze­ciw­ko temu, aby ob­da­rza­ła go swym za­ufa­niem.

Usie­dli w hal­lu koło ma­łe­go sto­licz­ka i Wroń­ski wy­jął pa­pie­ro­śni­cę.

Przez chwi­lę ob­ra­ca­ła w pal­cach pa­pie­ro­sa.

– Więc pan jest szwa­grem dok­to­ra Ku­lic­kie­go?

– Tak.

– Ale pan nie jest le­ka­rzem?

– Na szczę­ście nie.

– Wi­dzę, że nie za­chwy­ca pana me­dy­cy­na.

– Oba­wiam się, że zbyt dużo ofiar miał­bym na su­mie­niu i dla­tego…

Za­śmia­ła się, ale na­tych­miast twarz jej spo­waż­nia­ła. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– Któ­ra u pana go­dzi­na? Nie je­stem pew­na, czy mój ze­ga­rek do­brze idzie.

– Za pięt­na­ście pią­ta – po­wie­dział Wroń­ski. Był tro­chę zdzi­wio­ny za­cho­wa­niem się nie­zna­jo­mej.

Zga­si­ła pa­pie­ro­sa i wsta­ła.

– Nie­ste­ty, nie mogę dłu­żej cze­kać. Za­dzwo­nię do pana dok­to­ra. Więc jest za pięt­na­ście pią­ta, tak?

– Tak.

– Do wi­dze­nia panu. Miło mi było pana po­znać. Mam na­dzie­ję, że się jesz­cze spo­tka­my.

Wroń­ski skło­nił się.

– To tyl­ko za­le­ży od pani.

Na po­że­gna­nie ob­da­rzy­ła go cza­ru­ją­cym uśmie­chem.

– Jest pan męż­czy­zną w moim ty­pie – po­wie­dzia­ła i wy­szła.

Przez chwi­lę Wroń­ski stał nie­ru­cho­mo i pa­trzył na drzwi, za któ­rymi znik­nę­ła pięk­na blon­dyn­ka. Wzru­szył ra­mio­na­mi, za­pa­lił no­wego pa­pie­ro­sa i wró­cił na tap­czan. „Po­wi­nien ją An­to­ni skie­ro­wać do psy­chia­try. – po­my­ślał. ­– Bab­ka ma szmer­gla, i to nie­li­che­go.”

Nie było mu da­nym spo­koj­nie od­po­cząć tego po­po­łu­dnia. Po paru mi­nu­tach za­dzwo­nił te­le­fon. Nie­chęt­nie po­wlókł się do ga­bi­ne­tu An­to­nie­go. Pod­niósł słu­chaw­kę.

– Halo?

I na­gle go­rą­ca fala krwi ude­rzy­ła mu do gło­wy. Usły­szał głos Agniesz­ki. Mó­wi­ła szyb­ko. Była zde­ner­wo­wa­na.

– Bar­dzo prze­pra­szam, że cię nie­po­ko­ję, ale mam do cie­bie pil­ną spra­wę. Je­że­li mo­żesz, przy­jedź za­raz. Cze­kam na cie­bie Pod Ku­ran­tem.

– Do­brze, przy­ja­dę – po­wie­dział Wroń­ski.

Był zu­peł­nie oszo­ło­mio­ny. Agniesz­ka dzwo­ni do nie­go? Chce się z nim spo­tkać? Po­trze­bu­je jego po­mo­cy? Mu­sia­ło się stać coś bar­dzo waż­ne­go, ina­czej nie zde­cy­do­wa­ła­by się na to. W tej chwi­li uświa­do­mił so­bie, że cią­gle jesz­cze ko­cha tę dziew­czy­nę i że po­bie­gnie na każ­de jej we­zwa­nie, aby jej po­móc, aby ją ra­to­wać w ja­kiejś trud­nej sy­tu­acji.

Po­spiesz­nie umył się w ła­zien­ce, przy­cze­sał wło­sy, wło­żył bia­łą ko­szu­lę i za­wią­zał nowy kra­wat. Agniesz­ka nie lu­bi­ła ko­lo­ro­wych ko­szul.

W drzwiach spo­tkał Fe­li­cję. Przyj­rza­ła mu się po­dejrz­li­wie.

Na rogu Bel­gij­skiej wsko­czył do osiem­nast­ki. Był tak za­afe­ro­wany, że za­po­mniał za­pła­cić za bi­let. Mu­siał się wra­cać z przed­niej plat­for­my.

Kon­duk­tor uśmiech­nął się wy­ro­zu­mia­le.

– Wio­sna idzie i lu­dzie tra­cą gło­wy. Szcze­gól­nie mło­dzi. To po­wie­trze tak dzia­ła.

Pod Ku­ran­tem nie było tło­ku. Mod­na kie­dyś ka­wiar­nia stra­ciła po­wo­dze­nie i zna­le­zie­nie wol­ne­go sto­li­ka prze­sta­ło być trud­ne.

Sie­dzia­ła w rogu Sali, pod oknem. Od razu za­uwa­żył, że jest bla­da i zde­ner­wo­wa­na. Ręce jej drża­ły, kie­dy wyj­mo­wa­ła z to­reb­ki pacz­kę pa­pie­ro­sów. Się­gnął po za­pał­ki.

– Za­pew­ne zdzi­wił cię mój te­le­fon – po­wie­dzia­ła, nie pa­trząc na nie­go.

Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie.

– No cóż. Wy­da­je mi się, że na­dal je­ste­śmy do­bry­mi przy­ja­ciół­mi. Róż­nie się lu­dziom ży­cie ukła­da. Je­że­li mogę ci w czymś do­po­móc, będę się bar­dzo cie­szył.

Przez chwi­lę w mil­cze­niu pa­li­ła pa­pie­ro­sa.

– Wi­dzisz, Sta­chu, to wszyst­ko nie jest ta­kie pro­ste. Wiem, że wy­rzą­dzi­łam ci dużą krzyw­dę, ale… – Na­gle chwy­ci­ła go kur­czo­wo za rękę i za­czę­ła mó­wić ci­chym, przy­spie­szo­nym gło­sem. – Boję się, bar­dzo się boję, że sta­nie się coś strasz­ne­go. Je­stem zu­peł­nie sama, zu­peł­nie sama… Nie mogę już dłu­żej…

Spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny.

– Nie ro­zu­miem, a twój…

W tej chwi­li do ich sto­li­ka pod­szedł ener­gicz­nym kro­kiem wy­so­ki bru­net o śnia­dej twa­rzy po­łu­dniow­ca. Moż­na go było wziąć za Wło­cha czy Hisz­pa­na. Czar­ne wło­sy lśni­ły od bry­lan­ty­ny, a gór­ną war­gę ozda­biał wą­ziut­ki wą­sik.

– Bar­dzo pań­stwa prze­pra­szam – po­wie­dział głę­bo­kim, mięk­kim ba­ry­to­nem. – Agniesz­ko, Ed­mund cze­ka w Grand Ho­te­lu. Ma do cie­bie coś pil­ne­go. Pro­sił, że­byś na­tych­miast przy­je­cha­ła. Wóz mam tu­taj przed ka­wiar­nią.

– Może jed­nak… – po­wie­dział Wroń­ski.

Wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę.

– Nie­ste­ty, mu­szę już iść. Nie gnie­waj się. Prze­pra­szam. Za­dzwo­nię do cie­bie.

Wy­szli.

Przez pe­wien czas Wroń­ski sie­dział oso­wia­ły, wpa­tru­jąc się w fi­li­żan­kę z nie­do­pi­tą kawą. Wresz­cie wzru­szył ra­mio­na­mi i po­pro­sił o ra­chu­nek.

Szedł wol­no Mar­szał­kow­ską w kie­run­ku pla­cu Zba­wi­cie­la. Był zły na sie­bie. Po dia­bła zgo­dził się na to spo­tka­nie? Co go te­raz ob­cho­dzą spra­wy by­łej żony? A jed­nak los Agniesz­ki cią­gle nie był mu obo­jęt­ny. Po­trze­bo­wa­ła jego po­mo­cy. Nie zdą­ży­ła tyl­ko po­wie­dzieć, o co cho­dzi. Ten fa­cet… Co za po­dejrz­li­wy typ! A może po­wi­nien był po­je­chać za nimi do Grand Ho­te­lu? Tak, po­wi­nien był pójść za nimi. To wszyst­ko wy­glą­da­ło ja­koś dziw­nie. Agniesz­ka naj­wy­raź­niej cze­goś się bała. Do li­cha, nie po­wi­nien jej tak zo­sta­wić.

Za­wró­cił, prze­biegł na dru­gą stro­nę uli­cy i wszedł w Wil­czą. Do Grand Ho­te­lu miał nie­da­le­ko.

Szat­niarz z pew­nym za­in­te­re­so­wa­niem spoj­rzał na za­dy­sza­ne­go go­ścia.

W ka­wiar­ni ich nie było. W re­stau­ra­cji tak­że nie. Przed ho­te­lem sta­ło kil­ka wo­zów, ale ża­den z nich nie przy­po­mi­nał na­wet mo­skwi­cza Ger­ne­ra.

Wroń­ski wró­cił do szat­ni.

– Nie wi­dział pan ta­kie­go wy­so­kie­go, ele­ganc­kie­go bru­ne­ta w to­wa­rzy­stwie pani w be­żo­wym płasz­czu?

– Dużo jest na świe­cie wy­so­kich bru­ne­tów – po­wie­dział fleg­ma­tycz­nie szat­niarz, nie prze­sta­jąc jeść buł­ki z kieł­ba­są.

– Nie­daw­no tu byli. Może ja­kieś pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia mi­nut temu.

Szat­niarz ru­szył moc­niej grdy­ką, prze­ły­ka­jąc duży kęs.

– Nie wi­dzia­łem. A ta pani była ład­na?

– Bar­dzo ład­na. Śred­nie­go wzro­stu sza­tyn­ka, w be­żo­wym płasz­czu.

– Nie wi­dzia­łem.

Wroń­ski wy­biegł na uli­cę. Ro­zej­rzał się do­ko­ła bez­rad­nie. Nie wie­dział, co ma ro­bić. Prze­cież nie po­je­dzie do nich do miesz­ka­nia. To nie mia­ło­by naj­mniej­sze­go sen­su. Na­ra­ził­by się tyl­ko na to, że Ger­ner wy­rzu­cił­by go za drzwi. Nie, nie, tego nie może zro­bić. A je­że­li Agniesz­ce gro­zi ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo? Bała się. Cze­goś się bała, ale cze­go? A może kogo? Ger­ne­ra? To typ czło­wie­ka go­to­we­go na wszyst­ko, mo­gą­ce­go na­wet za­mor­do­wać z zim­ną krwią. Dla­cze­góż miał­by za­gra­żać Agniesz­ce? Non­sens.

– Mam roz­trzę­sio­ne ner­wy i po­zwa­lam ga­lo­po­wać fan­ta­zji – mruk­nął Wroń­ski. – Trze­ba się uspo­ko­ić.

Hożą do­szedł do Alei Ujaz­dow­skich i tam wsiadł w sto dwa­dzie­ścia pięć. Po­sta­no­wił wró­cić na Mo­ko­tów.

W domu skon­sta­to­wał bez za­chwy­tu, że szwa­gier wró­cił już ze szpi­ta­la.

An­to­ni był ty­po­wym pyk­ni­kiem. Śred­nie­go wzro­stu, tę­ga­wy, z wy­raź­nie ry­su­ją­cym się brzusz­kiem, ro­bił wra­że­nie czło­wie­ka za­do­wo­lo­ne­go z ży­cia i z ota­cza­ją­ce­go go świa­ta. Z okrą­głej, ru­mia­nej twa­rzy nie scho­dził opty­mi­stycz­ny, pe­łen życz­li­wo­ści uśmiech, któ­ry wy­wie­rał zbaw­czy wpływ na pa­cjent­ki. Ku­lic­ki za­ra­biał do­brze i świa­do­mość po­sia­da­nych dóbr ma­te­rial­nych do­da­wa­ła mu jesz­cze pew­no­ści sie­bie, któ­rą i tak ob­da­rzy­ła go na­tu­ra. Był ru­chli­wy, żywy, pe­łen wi­go­ru i mimo iż dość daw­no prze­kro­czył już czter­dziest­kę, cią­gle uwa­żał się za mło­dzień­ca. Do­bre sa­mo­po­czu­cie psu­ła mu nie­co, po­więk­sza­ją­ca się w spo­sób za­trwa­ża­ją­cy, ły­si­na, ale i tę spra­wę po­tra­fił so­bie wy­per­swa­do­wać w spo­sób po­god­ny, do­cho­dząc do wnio­sku, że męż­czy­zna jego typu nie­do­brze wy­glą­dał­by z buj­ną czu­pry­ną.

Po­sły­szaw­szy ja­kieś szme­ry, An­to­ni wy­biegł do hal­lu i nie­co zbyt ha­ła­śli­wie po­wi­tał szwa­gra.

– Jak się masz, Sta­siu, ko­cha­ny, jak się masz! Co u cie­bie? Co tam sły­chać?

– Ano, nic spe­cjal­ne­go – po­wie­dział Wroń­ski. – Ja­koś się żyje.

An­to­ni po­cią­gnął go do ga­bi­ne­tu.

– Chodź, chodź, na­pi­je­my się po kie­lisz­ku we­rmu­tu. Dzi­siaj od sa­me­go rana mam ocho­tę na we­rmut. Nie wiem, co mi się sta­ło.

Usa­do­wił Wroń­skie­go w fo­te­lu i wy­jął z baru bu­tel­kę i kie­lisz­ki.

– Two­je zdro­wie, Sta­siu. Za po­myśl­ne zre­ali­zo­wa­nie pla­nów. À pro­pos, jak tam spra­wy miesz­ka­nio­we?

– Sta­ram się. My­ślę, że coś z tego po­win­no nie­dłu­go wyjść.

– Nie myśl, że chcę się cie­bie jak naj­prę­dzej po­zbyć – po­wie­dział pręd­ko An­to­ni. – Wiesz prze­cież, że cię bar­dzo lu­bię. No, i na szczę­ście mogę so­bie po­zwo­lić na dość duże miesz­ka­nie. Ale rozu­miem, że cie­bie to musi krę­po­wać i dla­te­go…

– Nie tłu­macz się – uśmiech­nął się Wroń­ski. – Wy­pro­wa­dzę się, i to nie­dłu­go.

An­to­ni wy­pił we­rmut i chrząk­nął.

– Nie chcę ci, mój dro­gi, już tym wszyst­kim gło­wy su­szyć, bo wiem, że to są bar­dzo nie­mi­łe spra­wy, ale mu­szę ci po­wie­dzieć, że je­steś cięż­ki fra­jer. Ja bym na two­im miej­scu nie zo­sta­wił im miesz­ka­nia bez żad­ne­go ekwi­wa­len­tu. No, jak to może być, do dia­bła? Żeni się fa­cet z two­ją żoną, za­bie­ra ci miesz­ka­nie i na­wet ka­wa­ler­ki ci nie kupi? Niech­by on na mnie tra­fił. Już ja bym mu dał szko­łę. W ży­ciu nie moż­na być taką cie­płą klu­chą, bo cię lu­dzie zje­dzą z ko­ścia­mi. A i to ci jesz­cze po­wiem, że…

– Daj­my temu spo­kój – prze­rwał mu Wroń­ski, któ­ry znał już na pa­mięć te prze­mó­wie­nia An­to­nie­go.

– Do­bra, do­bra, mów­my o czym in­nym. Ro­zu­miem, że to dla cie­bie bar­dzo przy­kry te­mat. Ale czło­wiek wła­śnie przez ta­kie róż­ne hi­sto­rie na­bie­ra do­świad­cze­nia ży­cio­we­go. A że ja je­stem od cie­bie o kil­ka lat star­szy, więc dla­te­go… Po­wiedz mi, ko­cha­ny, nie było do mnie żad­nych te­le­fo­nów? Nikt nie przy­cho­dził?

– Była ja­kaś nie­wia­sta.

– Co za jed­na? Cze­go chcia­ła?

– Nie wiem. Chy­ba pa­cjent­ka.

– Sta­ra, mło­da?

– Mło­da i na­wet bar­dzo ład­na. Blon­dyn­ka z ta­ki­mi du­ży­mi, ciem­nymi ocza­mi.

An­to­ni po­now­nie na­peł­nił kie­lisz­ki.

– Blon­dyn­ka z ciem­ny­mi ocza­mi? Kto to mógł być? Nie po­da­ła swe­go na­zwi­ska?

– Coś tam mruk­nę­ła, ale nie do­sły­sza­łem. Po­wie­dzia­ła, że za­dzwo­ni do cie­bie póź­niej.

– Ano, to niech dzwo­ni. Lu­bię blon­dyn­ki z ciem­ny­mi ocza­mi, to ma taki spe­cy­ficz­ny wdzięk. Nie wiesz przy­pad­kiem, co się dzie­je z Kry­sty­ną?

– Spo­tka­łem ją na scho­dach.

– Pew­nie po­le­cia­ła na ja­kąś rand­kę – za­śmiał się An­to­ni i wy­pił we­rmut.

Był przy­zwy­cza­jo­ny do flir­tów żony i nie­wie­le so­bie z tego ro­bił. Zresz­tą i on sam nie na­le­żał do naj­wier­niej­szych na świe­cie mę­żów i je­że­li tra­fi­ła się ja­kaś oka­zja…

Wroń­ski sie­dział w mil­cze­niu. Ogar­nę­ło go uczu­cie ogrom­ne­go znie­chę­ce­nia. Wła­ści­wie nic mu się nie chcia­ło, na nic nie miał ocho­ty. Do pra­cy nie czuł naj­mniej­sze­go za­pa­łu. Roz­mo­wy z ludź­mi mę­czy­ły go i nu­dzi­ły. Naj­chęt­niej le­żał­by z za­mknię­ty­mi ocza­mi, nie my­śląc o ni­czym. A może naj­le­piej by­ło­by w ogó­le prze­stać ist­nieć, po­grą­żyć się w nie­by­cie?

Za­dzwo­nił te­le­fon.

An­to­ni pod­szedł do biur­ka i pod­niósł słu­chaw­kę. Po chwi­li po­wie­dział:

– To do cie­bie.

– Halo… Jak się masz, Sta­chu? Tu Do­wnar. Daw­no już nie ro­bi­łeś ze mną żad­ne­go wy­pa­du. Miał­byś chęć na ja­kieś cie­ka­we mor­der­stwo? Je­śli tak, to przy­ja­dę za­raz po cie­bie.

– Przy­jedź – po­wie­dział Wroń­ski. – A kto zo­stał za­mor­do­wa­ny?

– Nie­ja­ki Ger­ner.