Kryminał. Kabała - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Kabała ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,8

Opis

Książkę pt. Kabała rozpoczyna scena, w której pani Ewelina, zajmująca się wróżeniem, właśnie stawia tytułową kabałę. Niestety wokół jej wychowanicy Loli – studentki ASP – krąży zła karta. Tymczasem ktoś planuje kradzież kosztowności wróżbiarki ukrytych w sejfie za obrazem. Lola próbuje temu przeszkodzić, jednak biżuteria i tak znika. Kim jest złodziej? Czyżby to siostrzeniec pani Eweliny sięgnął jeszcze przed śmiercią ciotki po obiecany spadek? Czy dziewczyna zdaje sobie sprawę z tego, jakie niebezpieczeństwo jej grozi? No i gdzie ukryto klejnoty, skoro zniknęły z zamkniętego na cztery spusty sejfu? Do tego ten narysowany schemat... Jedno jest pewne – pieniądze tym razem swojemu posiadaczowi szczęścia nie przyniosą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (33 oceny)
13
5
9
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam wszystkim
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Ka­ba­ła

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład kom­pu­te­ro­wy i ko­rek­ta Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie ma­szy­no­pi­su au­tor­skie­go

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-227-7

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

Pani Ewe­li­na zmarsz­czy­ła brwi i w sku­pie­niu wpat-ry­wa­ła się w roz­ło­żo­ne na okrą­głym sto­li­ku kar­ty. Na jej po­cią­głej, o moc­no za­ry­so­wa­nym pro­fi­lu, twa­rzy po­ja­wił się wy­raz głę­bo­kiej tro­ski. Sie­dzą­ca obok dziew­czy­na przy­glą­da­ła jej się roz­ba­wio­na.

– No… i ja­każ cze­ka mnie przy­szłość?

Star­sza pani po­krę­ci­ła gło­wą. Była naj­wy­raź­niej ogrom­nie za­fra­so­wa­na.

– Nie­do­bra kar­ta, moje dziec­ko, bar­dzo nie­do­bra. Mu­sisz na sie­bie uwa­żać.

– Na co mam uwa­żać?

– Nie wiem. W ogó­le mu­sisz być ostroż­na. Wo­kół cie­bie jest ja­kaś nie­ko­rzyst­na aura. W naj­bliż­szym cza­sie może cię cze­kać zła pas­sa. Wi­dzę przy to­bie męż­czy­znę, bru­ne­ta. Być może, że w związ­ku z nim bę­dziesz mia­ła ja­kieś kło­po­ty.

Śmiech dziew­czy­ny roz­bił ten nie­co mi­stycz­ny na­strój.

– Bru­net wie­czo­ro­wą porą – po­wie­dzia­ła we­so­ło. – I cio­cia na­praw­dę wie­rzy w te wszyst­kie buj­dy?

Spoj­rze­nie sza­rych, głę­bo­ko osa­dzo­nych oczu było po­waż­ne. Pani Ewe­li­na nie pod­ję­ła lek­kie­go, żar­to­bli­we­go tonu. Chwi­lę mil­cza­ła, a na­stęp­nie zgar­nę­ła kar­ty, uło­ży­ła je sta­ran­nie w drew­nia­nym, rzeź­bio­nym pu­deł­ku. Ode­zwa­ła się spo­koj­nym, ła­god­nym gło­sem, ma­ją­cym przy­jem­ny, mięk­ki tembr:

– Wie­le razy już roz­ma­wia­li­śmy na te te­ma­ty i nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru prze­ko­ny­wać cię o tych spra­wach, w któ­re ja wie­rzę. To zresz­tą są rze­czy bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne, nie ta­kie pro­ste. Naj­ła­twiej­sza oczy­wi­ście jest ne­ga­cja, ale ne­ga­cja nig-dy nie pro­wa­dzi do po­zna­nia ja­kie­goś za­gad­nie­nia. Sta­wia­nie, jak to się mówi po­pu­lar­nie, ka­ba­ły łą­czy się ści­śle z pew­nym flu­idem, ema­no­wa­nym przez wró­żą­ce­go z kart. Flu­id ten po­sia­da nie­wąt­pli­wie więk­szą siłę, je­że­li ten, któ­re­mu się wró­ży, sta­ra się na­wią­zać kon­takt psy­chicz­ny. Je­że­li na­to­miast ktoś przyj­mu­je sta­no­wi­sko bez­względ­nej ne­ga­cji, je­że­li drwi, wy­śmie­wa się, to oczy­wi­ście sy­tu­acja jest o wie­le trud­niej­sza. Bar­dzo mało wie­my o spra­wach wią­żą­cych się z tak zwa­ną „wie­dzą ta­jem­ną”. Astro­lo­gia, na przy­kład, uwa­ża­na jest obec­nie za zwy­kłą szar­la­ta­ne­rię, a prze­cież nie mo­że­my z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że ukła­dy gwiezd­ne nie mają wpły­wu na na­sze losy. Do nie­daw­na te­le­pa­tia była ośmie­sza­na i uwa­ża­na za coś bez­sen­sow­ne­go, a obec­nie ucze­ni pro­wa­dzą bar­dzo po­waż­ne ba­da­nia nad te­le­pa­tią. Wi­dzisz, moje dziec­ko, nasz świat po­szedł w kie­run­ku cy­wi­li­za­cji tech­nicz­nej: ra­dio, te­le­wi­zja, ra­kie­ty, po­dró­że w ko­smos, wresz­cie lo­dów­ki, od­ku­rza­cze, te­le­fo­ny, kom­pu­te­ry. Wszyst­ko to od­da­la lu­dzi od ży­cia du­cho­we­go. Igno­ru­je­my cał­ko­wi­cie te siły i te moż­li­wo­ści, któ­re są w nas i któ­re nie wy­ma­ga­ją żad­nych śru­bek, żad­nych skom­pli­ko­wa­nych me­cha­ni­zmów, żad­nych wy­rzut­ni ra­kie­to­wych. Jesz­cze na Da­le­kim Wscho­dzie moż­na spo­tkać lu­dzi, któ­rzy po­sie­dli nie­zna­ną nam wie­dzę o moż­li­wo­ściach na­szej psy­chi­ki, In­die, Ty­bet…

– Może cio­cia ma ra­cję, ale ja zu­peł­nie się nie na­da­ję do ży­cia kon­tem­pla­cji.

– Tyle razy pro­si­łam cię, moje dziec­ko, że­byś mi nie mó­wi­ła „cio­ciu”. Po pierw­sze: praw­dę mó­wiąc, nie je­stem żad­ną two­ją cio­cią, a po dru­gie: to mnie po­sta­rza – pani Ewe­li­na ru­chem peł­nym ko­kie­te­rii prze­su­nę­ła dło­nią po sta­ran­nie uło­żo­nej fry­zu­rze.

Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się.

– Trud­no mi się przy­zwy­cza­ić. Od ma­łe­go dziec­ka mó­wi­łam do cio­ci „cio­ciu”.

– Ale te­raz nie je­steś już ma­łym dziec­kiem i dos-ko­na­le mo­żesz mi mó­wić po imie­niu, po pro­stu Ewe­li­no. Zrób mi tę przy­jem­ność.

– Do­brze, Ewe­li­no. Je­że­li ci na tym za­le­ży.

– O, wi­dzisz, jak to ład­nie za­brzmia­ło. Od razu czu­ję się od­mło­dzo­na. A wiesz, przy­nieś ten fran­cu­ski ko­niak. Wy­pi­je­my bru­der­szaft.

Po chwi­li po­ja­wi­ła się na sto­li­ku pła­ska bu­tel­ka i dwa kie­lisz­ki. Pani Ewe­li­na oszczęd­nie na­la­ła ko­niak.

– Lu­bię mar­ti­ne­au. Jest sto­sun­ko­wo ła­god­ny. Cho­ciaż i ten ar­meń­ski ara­rat do­syć mi sma­ku­je. Gdy­byś zo­ba­czy­ła gdzieś w War­sza­wie, to przy­wieź parę bu­te­lek. Do­brze mieć ma­leń­ki za­pas. A więc pi­je­my bru­der­szaft i pa­mię­taj, że od tej chwi­li nie ma tu żad­nej cio­ci. Ewe­li­na, tyl­ko i wy­łącz­nie Ewe­li­na. Two­je zdro­wie, Lo­lu­niu. Mam na­dzie­ję, że tym ra­zem kar­ty nie po­wie­dzia­ły praw­dy.

Bez pu­ka­nia we­szła tęga, przy­sa­dzi­sta ko­bie­ta. Pła­ska twarz, wy­dat­ne ko­ści po­licz­ko­we oraz lek­ko sko­śne oczy przy­wo­dzi­ły na myśl ste­py da­le­kiej Mon­go­lii.

– Przy­szedł ja­kiś pan. Mówi, że jest pani sio­strzeń­cem.

– Ed­mund? – brwi pani Ewe­li­ny pod­nio­sły się w wy­ra­zie szcze­re­go zdu­mie­nia. Za­wa­ha­ła się przez uła­mek se­kun­dy. – No, do­brze. Przy­pro­wadź do mnie tego „pana”. Moja Lo­lu­niu, bar­dzo cię prze­pra­szam, ale może bę­dzie le­piej, je­że­li zo­sta­wisz nas sa­mych.

Dziew­czy­na po­de­rwa­ła się skwa­pli­wie.

– Oczy­wi­ście, cio­ciu… Prze­pra­szam. Chcia­łam po­wie­dzieć: oczy­wi­ście, Ewe­li­no. Już mnie nie ma – po­śpiesz­nie wy­bie­gła z po­ko­ju.

Roz­le­gło się ostroż­ne pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę.

Wszedł wy­so­ki, przy­stoj­ny blon­dyn, o moc­no już prze­rze­dzo­nej czu­pry­nie. Mógł mieć trzy­dzie­ści parę lat, ale ro­bił wra­że­nie star­sze­go. Na bla­dej, po­kry­tej przed­wcze­sny­mi zmarszcz­ka­mi twa­rzy wi­dać było śla­dy nie­zbyt cno­tli­we­go ży­cia. Nie­bie­skie, wy­bla­kłe oczy rzu­ca­ły nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia.

– Dzień do­bry, ko­cha­na cio­tecz­ko – po­wie­dział ze sztucz­ną swo­bo­dą i miał za­miar za­brać się do ob­ca­ło­wy­wa­nia ro­dzo­nej sio­stry swo­jej mat­ki.

Pani Ewe­li­na gwał­tow­nie cof­nę­ła gło­wę i wy­ciąg-nęła ręce w obron­nym od­ru­chu.

– Ze­chciej mi oszczę­dzić tych two­ich czu­ło­ści.

Zro­bił zdzi­wio­ną minę.

– Co się sta­ło? Czyż­by cio­tecz­ka była nie­chęt­nie do mnie uspo­so­bio­na?

– A jak ci się zda­je? Ale sko­ro już do mnie przy­sze­dłeś, to sia­daj. Chcę z tobą po­mó­wić.

Przy­su­nął so­bie fo­te­lik, usiadł i spoj­rzał na bu­tel­kę.

– O, wi­dzę zu­peł­nie nie­zły ko­nia­czek.

– Ow­szem, nie­zły, ale nie dla cie­bie. Nie wy­obra­żaj so­bie, że będę cię czę­sto­wa­ła ko­nia­kiem.

– Nie wi­dzie­li­śmy się tyle lat – po­wie­dział z wy­rzu­tem. – Przy­cho­dzę do cio­tecz­ki jako do naj­bliż­szej so­bie oso­by, a cio­tecz­ka ja­kaś taka dziw­nie opry­skli­wa. Dla­cze­go? Nie ro­zu­miem.

Pani Ewe­li­na zmarsz­czy­ła brwi i spoj­rza­ła sio­strzeń­co­wi pro­sto w oczy.

– Prze­stań grać ko­me­dię. Po pierw­sze: je­steś bar­dzo pod­łym ak­to­rem, a po dru­gie: mnie na te wszyst­kie czu­łe słów­ka nie na­bie­rzesz.

– Nie gram żad­nej ko­me­dii – pró­bo­wał opo­no­wać. – W dal­szym cią­gu nie wiem, o co cho­dzi.

– Je­steś sy­nem mo­jej je­dy­nej sio­stry. Dzię­ki Bogu, że nie do­ży­ła tej hań­by. Twój oj­ciec był prze­zac­nym, po­wszech­nie sza­no­wa­nym, za­słu­żo­nym czło­wie­kiem. A ty? Hań­bisz do­bre na­zwi­sko. Je­steś za­ka­łą ca­łej na­szej ro­dzi­ny.

– Co mi cio­tecz­ka za­rzu­ca?

– Co ci za­rzu­cam? I ty masz czel­ność py­tać, co ci za­rzu­cam? My­ślisz, że ja nic nie wiem. Otrzy­ma­łeś sty­pen­dium. Wy­je­cha­łeś na stu­dia do Pa­ry­ża. Mo­głeś do cze­goś dojść, coś osią­gnąć jako uczci­wy czło­wiek. A tym­cza­sem… Za­ją­łeś się grą w kar­ty, han­dlem nar­ko­ty­ka­mi, su­te­ner­stwem, a na do­da­tek fał­szo­wa­łeś cze­ki. Sie­dzia­łeś w kry­mi­na­le.

Po­gar­dli­wie wy­dął war­gi.

– Je­że­li cio­tecz­ka wie­rzy w te wszyst­kie głu­pie plot­ki.

– Nie wy­obra­żaj so­bie, że uda ci się mnie oszu­kać – pod­nio­sła głos. – Ja je­stem do­brze po­in­for­mo­wa­na, bar­dzo do­brze.

Uśmiech­nął się.

– O, wi­dzę, że cio­tecz­ka ma zna­ko­mi­cie zor­ga­ni­zo­wa­ny wy­wiad.

– Je­że­li cho­dzi o spra­wy ro­dzin­ne, za­wsze by­łam do­brze po­in­for­mo­wa­na.

Wy­jął pa­pie­ro­sy i spy­tał:

– Moż­na za­pa­lić?

– Nie moż­na. Nie zno­szę dymu.

– Zda­je się, że cio­tecz­ka kie­dyś pa­li­ła.

– To było bar­dzo daw­no. W mło­do­ści czło­wiek nie za­wsze jest roz­sąd­ny.

– A czy cio­tecz­ka nie jest skłon­na wy­ka­zać tro­chę wy­ro­zu­mia­ło­ści, je­śli cho­dzi o moje mło­dzień­cze błę­dy?

– Mój dro­gi Ed­mun­dzie… Po pierw­sze: kie­dy wy­jeż­dża­łeś do Pa­ry­ża, nie by­łeś już dziec­kiem ani na­wet do­ra­sta­ją­cym chłop­czy­kiem, a po dru­gie: co in­ne­go jest pa­lić pa­pie­ro­sy, a co in­ne­go han­dlo­wać nar­ko­ty­ka­mi i pod­ra­biać cze­ki. Kie­dy wy­sze­dłeś z wię­zie­nia, Fran­cu­zi wy­da­li­li cię poza gra­ni­ce swe­go kra­ju jako uciąż­li­we­go cu­dzo­ziem­ca. Co za wstyd. Co za hań­ba. Ed­mund Gel­nert uciąż­li­wym cu­dzo­ziem­cem.

Ukrył twarz w dło­niach.

– To praw­da. Ma cio­tecz­ka naj­zu­peł­niej­szą ra­cję. Na­ro­bi­łem strasz­li­wych głupstw. Sam nie wiem, jak do tego wszyst­kie­go do­szło. Wpa­dłem w złe to­wa­rzy­stwo, o co w Pa­ry­żu nie jest trud­no. Je­den, dru­gi fał­szy­wy krok i tak brnie się da­lej. Póź­niej trud­no się wy­co­fać. Mu­szę się cio­tecz­ce przy­znać, że był mo­ment, że mnie ter­ro­ry­zo­wa­li, gro­zi­li, że mnie za­mor­du­ją. Ba­łem się. Mu­sia­łem… Chciał­bym, żeby cio­tecz­ka to zro­zu­mia­ła. Te­raz ża­łu­ję, bar­dzo ża­łu­ję. I gdy­bym mógł wszyst­ko za­cząć od nowa… Tak się cza­sem czło­wie­ko­wi pa­skud­nie uło­ży. Nie może mnie cio­tecz­ka tak cał­ko­wi­cie po­tę­piać.

Pani Ewe­li­na po­dejrz­li­wie przy­glą­da­ła się sio­strzeń­co­wi. Była oso­bą zbyt in­te­li­gent­ną i zbyt do­świad­czo­ną, aże­by uwie­rzyć w tę skru­chę. Z dru­giej jed­nak stro­ny Ed­mund był ostat­nim czło­wie­kiem, któ­ry po­zo­stał z licz­nej kie­dyś ro­dzi­ny i dla­te­go chcia­ła wie­rzyć, że jego sło­wa są szcze­re, że rze­czy­wi­ście ża­łu­je za grze­chy. A może na­praw­dę była to mło­dzień­cza lek­ko­myśl­ność? Może się nie za­sta­no­wił? W jej ro­dzi­nie męż­czyź­ni doj­rze­wa­li póź­no. Bar­dzo dłu­go byli roz­wy­drzo­ny­mi chło­pa­ka­mi ro­bią­cy­mi naj­roz­ma­it­sze głup­stwa.

– Po­słu­chaj mnie, Ed­mun­dzie. Do­sko­na­le zda­ję so­bie spra­wę z tego, że za wszel­ką cenę chcesz się w mo­ich oczach zre­ha­bi­li­to­wać, po­nie­waż cho­dzi ci o spa­dek.

Żach­nął się.

– Co też cio­tecz­ka?

– Nie prze­ry­waj mi. Tak, cho­dzi ci o moje pie­nią­dze. Wiesz do­sko­na­le, że je­stem bo­ga­ta. I to praw­da. Je­stem bo­ga­ta. Już bar­dzo daw­no temu spo­rzą­dzi­łam te­sta­ment. Więk­szą część mo­je­go ma­jąt­ku za­pi­sa­łam to­bie. Nie za­po­mnia­łam oczy­wi­ście i o Loli, ale jej udział w spad­ku po mnie miał być o wie­le skrom­niej­szy. Jest mło­da, bar­dzo ład­na, do­brze wyj­dzie za mąż. Ma po­wo­dze­nie u męż­czyzn. Po­my­śla­łam so­bie, że to­bie bar­dziej będą po­trzeb­ne pie­nią­dze na za­ło­że­nie ja­kie­goś in­te­re­su, ja­kiejś ho­dow­li. Zresz­tą ty je­steś moja krew, moja naj­bliż­sza ro­dzi­na. Lolę ko­cham jak cór­kę, ale to już nie to. Jed­nak­że w tej sy­tu­acji…

– W tej sy­tu­acji cio­tecz­ka po­sta­no­wi­ła zmie­nić te­sta­ment i wy­dzie­dzi­czyć mnie.

– Cie­ka­wa je­stem, jak ty byś po­stą­pił, bę­dąc na moim miej­scu? Czy był­byś skłon­ny cały swój ma­ją­tek za­pi­sać kry­mi­na­li­ście, oszu­sto­wi, han­dla­rzo­wi nar­ko­ty­ka­mi?

– Ja na cio­ci miej­scu za­sta­no­wił­bym się, wziął­bym pod uwa­gę wie­le róż­nych oko­licz­no­ści. Nie moż­na obiek­tyw­nie oce­niać czy­ichś czy­nów, nie uwzględ­nia­jąc oko­licz­no­ści, ja­kie to­wa­rzy­szą temu czy­no­wi. Je­że­li cio­tecz­ka po­zwo­li, to któ­re­goś dnia przyj­dę i sze­rzej opo­wiem o so­bie, o mo­ich prze­ży­ciach, o tym, co prze­sze­dłem, co prze­cier­pia­łem.

Pani Ewe­li­na po­waż­nie ski­nę­ła gło­wą.

– Mo­żesz przyjść ewen­tu­al­nie w przy­szłym ty­go­dniu. Za­te­le­fo­nuj. Niech ci się jed­nak nie zda­je, że je­stem sta­rą skle­ro­tycz­ką, któ­ra uwie­rzy bez­kry­tycz­nie w te wszyst­kie two­je opo­wie­ści.

– Ogrom­nie mi przy­kro, że cio­tecz­ka mi nie ufa.

– A dla­cze­góż mia­ła­bym ci ufać?

– Prze­cież kie­dyś cio­tecz­ka mnie lu­bi­ła. Pa­mię­tam.

Pani Ewe­li­na za­my­śli­ła się, jak­by przy­po­mi­na­jąc so­bie tam­te lata

– To było daw­no. By­łeś sym­pa­tycz­nym chło­pa­kiem. Tro­chę urwis, tro­chę krnąbr­ny, ale mia­łeś w so­bie dużo uro­ku. Moż­na cię było lu­bić. Przy­zna­ję, że cię lu­bi­łam, tro­chę cię na­wet roz­piesz­cza­łam.

– No wi­dzi cio­tecz­ka! – wy­krzyk­nął Ed­mund z na­dzie­ją w gło­sie. – Może zno­wu tak się uło­ży, że cio­tecz­ka za­cznie mnie lu­bić.

Spoj­rza­ła na nie­go po­waż­nie i po­krę­ci­ła gło­wą.

– Bar­dzo wąt­pię. Na do­brą spra­wę po tym wszyst­kim nie po­win­nam cię wpu­ścić do domu. Dużo się zmie­ni­ło, bar­dzo dużo. Wiem, że obec­nie za­pa­no­wa­ły na świe­cie zu­peł­nie inne kry­te­ria etycz­no-mo­ral­ne, ale ja zo­sta­łam wy­cho­wa­na w tych daw­nych za­sa­dach i nie mam wąt­pli­wo­ści, co po­win­nam uwa­żać za zło, a co za do­bro. Nie­za­leż­nie jed­nak od tego mo­żesz mnie jesz­cze od­wie­dzić. Tyl­ko bar­dzo cię pro­szę, naj­przód za­te­le­fo­nuj. Nie lu­bię nie­spo­dzia­nek. A te­raz już cię nie za­trzy­mu­ję. Za­pew­ne masz coś pil­ne­go do za­ła­twie­nia w War­sza­wie. Że­gnam.

Ed­mund wstał, ukło­nił się, po­ca­ło­wał ciot­kę w rękę i na pal­cach wy­szedł z po­ko­ju. Ostroż­nie za­mknął za sobą drzwi, nie czy­niąc naj­mniej­sze­go ha­ła­su.

– Sta­ra klę­pa – mruk­nął pod no­sem. – Żeby ją wszy­scy dia­bli.

W ogro­dzie spo­tkał Lolę za­ję­tą zry­wa­niem kwia­tów. Ukła­da­ła barw­ny bu­kiet.

– Już od­cho­dzisz? – spy­ta­ła z uśmie­chem. – Nie zo­sta­niesz na ko­la­cji?

– Od­cho­dzę i nie zo­sta­nę na ko­la­cji. Ale je­że­li cię to in­te­re­su­je, to mogę cię po­cie­szyć.

Spoj­rza­ła zdzi­wio­na.

– Po­cie­szyć? Mnie?

– Tak. Mam wra­że­nie, że całą for­sę ciot­ki ty zgar­niesz.

Po­gar­dli­wie wy­dę­ła war­gi.

– Nie za­le­ży mi na pie­nią­dzach.

– Prze­stań się zgry­wać – skrzy­wił się z nie­sma­kiem. – Chy­ba my dwo­je nie mu­si­my się cza­ro­wać.

– Zmie­ni­łeś się – po­wie­dzia­ła, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie.

– Wszy­scy się zmie­nia­ny. Ty praw­do­po­dob­nie tak­że. Cho­ciaż cią­gle jesz­cze wy­glą­dasz ład­nie.

– Dzię­ku­ję ci za wąt­pli­wy kom­ple­ment. Ża­łu­ję, że nie mogę ci się od­wza­jem­nić żad­nym kom­ple­men­tem.

– Nie przej­muj się. Miłe słów­ka nie ro­bią na mnie naj­mniej­sze­go wra­ża­nia. Bądź zdro­wa. Być może, że w przy­szłym ty­go­dniu zno­wu was od­wie­dzę. A te­raz idź do cio­tecz­ki. Mam wra­że­nie, że zde­ner­wo­wa­ła ją moja nie­spo­dzie­wa­na wi­zy­ta. Ciao.

Lola za­sta­ła pa­nią Ewe­li­nę po­grą­żo­ną w głę­bo­kiej za­du­mie. Mo­gło się wy­da­wać, że nie sły­sza­ła na­wet, że ktoś wszedł do po­ko­ju.

– Czy to ty, Lo­lu­niu?

– Tak, to ja. Czy cio­cia… Czy je­steś smut­na, Ewe­li­no?

– Smut­na? Bo ja wiem? Może tro­chę. Roz­my­śla­łam nad ży­ciem, nad spra­wa­mi tego świa­ta, nad ludz­ki­mi ułom­no­ścia­mi. Wi­dzia­łaś się z Ed­mun­dem?

– Tak. Roz­ma­wia­li­śmy chwi­lę w ogro­dzie.

– Co ci po­wie­dział?

– Nic spe­cjal­ne­go. Po­wie­dział, że wy­bie­ra się do nas w przy­szłym ty­go­dniu.

– Ja­kie zro­bił na to­bie wra­że­nie?

– Czło­wie­ka bar­dzo znisz­czo­ne­go.

– Tak, masz ra­cję – wes­tchnę­ła pani Ewe­li­na. – Ed­mund ogrom­nie się po­su­nął. Pa­mię­tam go jako ży­we­go, peł­ne­go tem­pe­ra­men­tu chłop­ca, z buj­ną, fa­lu­ją­cą czu­pry­ną, z błysz­czą­cy­mi ocza­mi, Mój Boże, kie­dyż to było, ileż to lat? Czyż mo­głam przy­pusz­czać, że wy­kie­ru­je się na oprysz­ka, na oszu­sta. Co za wstyd, co za hań­ba. Mój sio­strze­niec, syn mo­jej ro­dzo­nej sio­stry.

– Może cio­cia… Może go zbyt ostro osą­dzasz? – pró­bo­wa­ła opo­no­wać Lola.

Pani Ewe­li­na ze smut­nym uśmie­chem po­krę­ci­ła gło­wą.

– Je­steś bar­dzo do­bra, moje dziec­ko. Ale ja Ed­mun­da po­trak­to­wa­łam i tak z prze­sad­ną po­błaż­li­wo­ścią, wła­ści­wie nie po­win­nam go była w ogó­le wpu­ścić do domu, a ja mu po­zwo­li­łam na­wet przy­je­chać do nas w przy­szłym ty­go­dniu. Mó­wił, że chce mi sze­reg spraw wy­ja­śnić, opo­wie­dzieć. No cóż… zo­ba­czy­my.

– Nie martw się – po­pro­si­ła Lola. – Wy­słu­chaj go cier­pli­wie. Może wpadł tam w tym Pa­ry­żu w złe to­wa­rzy­stwo, a może był pod wpły­wem ja­kiejś ko­bie­ty.

– To go nie uspra­wie­dli­wia – po­wie­dzia­ła ener­gicz­nie pani Ewe­li­na. – Nic go nie uspra­wie­dli­wia, ani złe to­wa­rzy­stwo, ani ko­bie­ty. Chło­pak, któ­ry otrzy­mał ta­kie sta­ran­ne wy­cho­wa­nie i któ­ry wy­niósł z domu ro­dzin­ne­go ta­kie za­sa­dy mo­ral­ne, jest w sta­nie chy­ba od­róż­nić do­bro od zła. Od ta­kie­go czło­wie­ka nie tyl­ko moż­na, ale po­win­no wy­ma­gać się dużo, wię­cej ani­że­li od lu­dzi, któ­rzy mie­li złe dzie­ciń­stwo, głu­pich, pry­mi­tyw­nych ro­dzi­ców. Nie, nie, dla Ed­mun­da nie ma uspra­wie­dli­wie­nia. Tego ro­dza­ju czy­nów, tego ro­dza­ju po­stę­po­wa­nia nie moż­na skła­dać na karb mło­dzień­czej lek­ko­myśl­no­ści. On to mu­siał no­sić w so­bie, od daw­na. On już się ta­kim uro­dził, tyl­ko nikt nie przy­pusz­czał, nikt nie po­dej­rze­wał.

– Je­steś bar­dzo zde­ner­wo­wa­na – uśmiech­nę­ła się uspa­ka­ja­ją­co Lola. – Czy mu­si­my cią­gle roz­ma­wiać o Ed­mun­dzie?

Pani Ewe­li­na ener­gicz­nie ski­nę­ła gło­wą.

– Masz naj­zu­peł­niej­szą ra­cję. Nie mu­si­my roz­ma­wiać o tym łaj­da­ku i tak za dużo cza­su że­śmy mu po­świę­ci­ły. Nie­wart tego. Po­wiedz mi, moje dziec­ko, jak tam było dzi­siaj na uczel­ni.

– Pro­fe­sor bar­dzo ze mnie za­do­wo­lo­ny. Chwa­lił moje pra­ce.

– Czy cią­gle jesz­cze upie­rasz się przy ma­lar­stwie?

– Chy­ba tak. Ma­lar­stwo naj­bar­dziej mnie po­cią­ga.

– Ale gra­fi­ka chy­ba prak­tycz­niej­sza, bar­dziej użyt­ko­wa. Nie uwa­żasz?

– Być może, ale ja wolę ma­lar­stwo.

– Każ­dy po­wi­nien ro­bić to, co naj­le­piej lubi, i dla­te­go nie chcia­ła­bym ci ni­cze­go na­rzu­cać – uśmiech­nę­ła się pani Ewe­li­na. – Wy­da­je mi się tyl­ko, że ma­lar­stwem trud­niej za­ro­bić.

– Masz ra­cję – przy­tak­nę­ła Lola. – Rzad­ko kto ku­pu­je ob­ra­zy. No cóż… może z cza­sem prze­rzu­cę się na tkac­two. To te­raz zro­bi­ło się bar­dzo mod­ne.

– A jak z tym two­im sa­mo­cho­dzi­kiem?

– Ode­bra­łam dzi­siaj z warsz­ta­tu. Pierw­sza kla­sa. Cho­dzi jak nowy.

– To do­brze – ucie­szy­ła się pani Ewe­li­na – bo już się ba­łam, że to ja­kieś po­waż­niej­sze uszko­dze­nie.

– Ależ skąd. Drob­na spra­wa. Będę mu­sia­ła za­brać się tro­chę za me­cha­ni­kę, żeby z każ­dym głup­stwem nie je­chać do warsz­ta­tu.

Pani Ewe­li­na po­gła­dzi­ła dziew­czy­nę po ja­snych wło­sach.

– Bar­dzo cen­na ini­cja­ty­wa. Po­pie­ram. A czy za­mó­wi­łaś tego czło­wie­ka, któ­ry ma ten przy­rząd do wstrze­li­wa­nia koł­ków w ścia­nę?

– Za­mó­wi­łam. Oczy­wi­ście. Obie­cał, że przyj­dzie w pią­tek.

– Bo wi­dzisz… – cią­gnę­ła pani Ewe­li­na – chcia­ła­bym Cheł­moń­skie­go prze­nieść do ja­dal­ne­go po­ko­ju, a tę ko­pię Re­no­ira wo­la­ła­bym po­wie­sić w sa­lo­ni­ku. Tam, mię­dzy tymi kan­de­la­bra­mi, bę­dzie chy­ba le­piej się pre­zen­to­wać.