Płomienna Północ. Podróż po Afryce Północnej. Maroko - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Płomienna Północ. Podróż po Afryce Północnej. Maroko ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

3,5

Opis

Zwiedziwszy już wiele odległych krain, Ossendowski wraz z żoną Zofią wyrusza w kolejną podróż – nie mniej barwną i nie mniej egzotyczną niż te poprzednie. Tym razem podróżnicy wędrują po Afryce Północnej. Poznają tam kulturę, sztukę i religię Arabów, Berberów i innych ludów osiadłych i koczowniczych – cywilizację islamu, wypierającego dawne wierzenia pogańskie. Są to jednak tereny zajęte przez francuskich kolonizatorów. Ogląda więc pisarz wielkie, tętniące życiem miasta, zamieszkiwane przez różne warstwy społeczne – od bogaczy żyjących w pałacach po żebraków nocujących w podmiejskich jaskiniach, i rozrzucone wśród skał wiejskie siedliska. Wokół rozciąga się pustynia – gorąca, dzika i nieprzyjazna, ale to nie tylko od jej żaru pochodzi tytuł tej książki: Płomienna północ.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




An­to­ni Fer­dy­nand Ossen­dow­ski

Pło­mien­na Pół­noc

Po­dróż po Afry­ce Pół­noc­nej

Ma­ro­ko

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia dru­gie­go:

Wy­daw­nic­two Pol­skie, Lwów-Po­znań 1927

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-266-6 (opra­wa bro­szu­ro­wa)

ISBN 978-83-7565-267-3 (opra­wa twar­da)

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

PRZEDMOWA

Gdy wy­bie­ra­łem się w swo­ją po­dróż po Afry­ce Pół­noc­nej i stu­dio­wa­łem ob­szer­ną li­te­ra­tu­rę, do­ty­czą­cą tego kra­ju, nie prze­wi­dy­wa­łem, że moją pra­cę o Ma­ro­ku, Al­gie­rii i Tu­ni­sie będę zmu­szo­ny za­wrzeć w dwóch to­mach1.

A jed­nak po­stą­pić ina­czej nie mo­głem, gdyż już na wstę­pie swej po­dró­ży, jesz­cze na Mo­rzu Śród­ziem­nym, uj­rza­łem to, co za­wsze głę­bo­ko mnie prze­ra­ża i na­peł­nia ser­ce smut­kiem. Prze­ko­na­łem się raz jesz­cze, że za­ra­za nie­na­wi­ści co­raz bar­dziej ogar­nia zie­mię i że czyn­ni­ki bu­rzą­ce i de­mo­ra­li­zu­ją­ce usi­łu­ją za­wsze i wszę­dzie tę nie­na­wiść wy­zy­skać na zgu­bę cy­wi­li­za­cji chrze­ści­jań­skiej.

W Afry­ce Pół­noc­nej zna­la­złem po­twier­dze­nie mych spo­strze­żeń, po­czy­nio­nych w roku 1920–21 w Azji, a wi­dzia­ne prze­ze mnie fak­ty prze­ma­wia­ją do mego ser­ca i ro­zu­mu gło­sem wiel­kie­go prze­ko­na­nia. Mó­wią one o tym, że ludz­kość we­szła w ło­ży­sko my­śli o et­nicz­nej wol­no­ści, że myśl ta jest wznio­sła, a jed­no­cze­śnie nie­bez­piecz­na, że z nią musi się li­czyć zdol­na do or­ga­ni­za­cji rasa Ariów i uczy­nić pierw­szy krok do po­ro­zu­mie­nia się wza­jem­ne­go i utrwa­le­nia po­ko­ju na kuli ziem­skiej, bez przy­mu­su ze stro­ny świa­ta lu­dzi ko­lo­ro­wych.

Bę­dąc w Afry­ce, zro­zu­mia­łem osta­tecz­nie, że na­sza cy­wi­li­za­cja jest za­gro­żo­na, że przed bra­ma­mi na­szej eu­ro­pej­sko-chrze­ści­jań­skiej twier­dzy stoi już wróg – wróg, któ­ry mógł­by być przy­ja­cie­lem, lecz w któ­re­go ser­cu roz­pa­li­li­śmy nie­bacz­nie pło­mień go­rą­cej i śle­pej nie­na­wi­ści.

Po­czu­wam się, jako Po­lak, jako syn na­ro­du hoł­du­ją­ce­go wol­no­ści i na­uce Chry­stu­sa, do obo­wiąz­ku wy­po­wie­dze­nia w tej książ­ce swo­ich my­śli i wra­żeń. Wy­ma­ga­ły zaś one ob­szer­niej­szych stu­diów i opi­sów, a więc i więk­szych roz­mia­rów mej li­te­rac­kiej pra­cy o Afry­ce Pół­noc­nej.

Mo­głem za­głę­bić się do du­szy szcze­pów pół­noc­no­afry­kań­skich dzię­ki mo­ral­nej po­mo­cy Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, rzą­du Fran­cji, mar­szał­ka Ly­au­teya, mi­ni­stra pana Ste­gna, mi­ni­stra pana Blan­ca, ge­ne­ra­ła Du­pon­ta i in­nych czyn­ni­ków urzę­do­wych. Wy­ra­żam wszyst­kim tym in­sty­tu­cjom i oso­bom moje ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie, a tak­że To­wa­rzy­stwu Geo­gra­ficz­ne­mu w Al­gie­rze, któ­re dało mi wie­le nie­zbęd­nych ma­te­ria­łów na­uko­wych, po­trzeb­nych do opra­co­wa­nia mo­ich po­dróż­ni­czych dzien­ni­ków.

Za tę po­moc wy­wdzię­czyć się mogę tyl­ko szcze­ro­ścią wra­żeń i spo­strze­żeń. Nie wąt­pię, że moje zda­nia, wy­po­wia­da­ne w tej lub in­nej kwe­stii, wy­wo­ła­ją na­paść na mnie z róż­nych obo­zów, lecz mam na­dzie­ję, że lu­dzie, za­kre­śla­ją­cy pro­gram po­li­tycz­ny na dłuż­sze okre­sy hi­sto­rycz­ne niż ter­mi­ny po­szcze­gól­nych umów i po­sta­no­wień nie­zli­czo­nych kon­fe­ren­cji, przy­zna­ją mi ra­cję.

Zresz­tą żyję i pra­cu­ję, ma­jąc za swe go­dło sło­wa Dan­te­go: Se­gui il tuo cor­so, e la­scia dir le gen­ti. Krocz swo­ją dro­gą i po­zwól lu­dziom mó­wić o to­bie.

FER­DY­NAND AN­TO­NI OSSEN­DOW­SKI

War­sza­wa–Gnie­zno, 1925 rok

Przypisy

1Pło­mien­na Pół­noc i Pod sma­ga­niem sa­mu­mu – przyp. red.

I. PRZEZ MORZE ŚRÓDZIEMNE

W ma­łym por­cie hisz­pań­skim Al­me­ria wsie­dli­śmy na sta­tek „Ba­le­ar”, ma­ją­cy do­wieźć nas do fran­cu­skie­go Ora­nu – po­cząt­ko­we­go punk­tu na­szej po­dró­ży po pół­noc­nej czę­ści czar­ne­go kon­ty­nen­tu. Na po­kła­dzie sto­ją­ce­go jesz­cze przy brze­gu stat­ku było po za­cho­dzie słoń­ca dość zim­no, gdyż za­czął dąć sil­ny wiatr.

Moja żona ze smęt­kiem przy­glą­da się fa­lom, na­wet tu, w za­mknię­tym mu­ra­mi por­cie, nio­są­cym na swych grzbie­tach bia­łe pió­ro­pu­sze.

– A cóż do­pie­ro bę­dzie tam? – pyta z prze­ra­że­niem w wiel­kich zie­lo­nych oczach, wska­zu­jąc na la­tar­nię mor­ską, sto­ją­cą przy wyj­ściu na otwar­te mo­rze.

Wie­dzia­łem, że tam bę­dzie nie bar­dzo do­brze, gdyż moja Zo­cha nie jest w przy­ja­ciel­skich, za­ży­łych sto­sun­kach z mo­rzem i do tego na „Ba­le­arze”, ma­łej, nie­zgrab­nej łu­pi­nie na ty­siąc ton ca­łej pa­ra­dy, lecz mimo to za­czą­łem bar­dzo wy­mow­nie tłu­ma­czyć, że taki sta­tek jak nasz bę­dzie so­bie pruł fale Mo­rza Śród­ziem­ne­go bez ko­ły­sa­nia i że w ogó­le wszyst­ko bę­dzie do­brze. Pra­gną­łem za­su­ge­stio­no­wać moją bie­dacz­kę żonę.

Po ulo­ko­wa­niu na­szych ba­ga­ży w ka­ju­cie przy­go­to­wa­łem dla Zoch­ny le­żak na po­kła­dzie, w miej­scu za­cisz­nym i osło­nię­tym przed wia­trem.

Po­ło­ży­ła się zre­zy­gno­wa­na, na wszyst­ko he­ro­icz­nie go­to­wa. Ze smut­kiem spo­glą­da­ła na majt­ków wcią­ga­ją­cych liny, trzy­ma­ją­ce sta­tek przy brze­gu, a gdy uj­rza­ła linę ostat­nią, Zoch­na z wes­tchnie­niem za­uwa­ży­ła:

– Za­le­d­wie jed­ną liną trzy­ma­my się Eu­ro­py…

Wresz­cie i ta ostat­nia nić się ze­rwa­ła i „Ba­le­ar” za­czął ob­ra­cać się ko­śla­wo, kie­ro­wa­ny w stro­nę wyj­ścia z por­tu. Po­su­wał się wol­no i do­pie­ro wte­dy, gdy wy­śli­znął się z bra­my por­to­wej, opu­ścił ja­kąś fla­gę, za­hu­czał ury­wa­nym ry­kiem i peł­ną parą ru­szył wprost przed sie­bie.

Mo­rze od razu po­rwa­ło go, ci­snę­ło do góry, póź­niej na dół i tak so­bie igra­ło z tym sta­rym pu­dłem hisz­pań­skim przez całą noc.

„Bied­na, bied­na moja Zoch­na! Co z nią bę­dzie?” – my­śla­łem z nie­po­ko­jem.

Istot­nie cho­ro­wa­ła. Ogar­nę­ła ją zu­peł­na sła­bość, mę­czył strasz­li­wy ból gło­wy. Le­ża­ła bla­da, mil­czą­ca, nie­ru­cho­ma i ża­ło­śnie pa­trzy­ła na mnie.

Na „Ba­le­arze” wszy­scy się zresz­tą po­cho­ro­wa­li. Wi­docz­nie było to bez­płat­nym do­dat­kiem do bi­le­tów pa­sa­żer­skich.

Ku­charz okrę­to­wy, po­nu­ry, moc­no czar­ny typ w bia­łym koł­pa­ku, znał wła­ści­wo­ści stat­ku i przy­go­to­wał obiad tyl­ko dla ofi­ce­rów za­ło­gi i dla majt­ków.

Z wiel­kim tru­dem i po dłu­giej kłót­ni uda­ło mi się do­stać coś do zje­dze­nia i to za in­ter­wen­cją ka­pi­ta­na, sta­re­go wil­ka mor­skie­go z Mi­nor­ki, wa­łę­sa­ją­ce­go się po wszyst­kich mo­rzach kuli ziem­skiej, z któ­rych wy­wiózł ja­kąś na­der dzi­wacz­ną mie­sza­ni­nę ję­zy­ków i ostry ka­tar ki­szek.

Pierw­sza po­zwo­li­ła mi się roz­mó­wić z czci­god­nym ka­pi­ta­nem, dru­ga była przy­czy­ną jego obo­jęt­no­ści dla mo­ich mąk gło­do­wych, któ­re się wzma­ga­ły w mia­rę tego, jak „Ba­le­ar” sta­wał się co­raz bar­dziej igrasz­ką cie­płych wpraw­dzie, lecz roz­hu­ka­nych bał­wa­nów mor­skich. Wresz­cie pa­trzą­cy na mnie nie­na­wist­nym wzro­kiem ku­charz po­dał mi ja­kiś szny­cel na oli­wie i coś słod­kie­go, zresz­tą nie tyle słod­kie­go, ile lep­kie­go, a póź­niej do­brej, moc­nej kawy.

Po­czu­łem się znacz­nie raź­niej, gdy więc ku­charz za­py­tał mnie, czy nie mam za­mia­ru za­cho­ro­wać na mor­ską cho­ro­bę, od­po­wie­dzia­łem mu to­nem przy­ja­znym:

– Nie, miły pa­nie, nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru, a więc pro­szę ob­my­ślić lep­sze menu dziś na ko­la­cję i ju­tro – na śnia­da­nie i obiad. Sznyc­li nie cier­pię, szcze­gól­nie gdy są na oli­wie!

Sap­nął z roz­pa­czą i od­szedł zu­peł­nie mo­ral­nie przy­bi­ty.

Na po­kła­dzie usia­dłem przy żo­nie i pa­trzy­łem na spie­nio­ne mo­rze. Ol­brzy­mie fale, cią­gle pod­ry­wa­ne przez po­ry­wy wi­chru, ci­ska­ły się na że­la­zny ka­dłub stat­ku, zmu­sza­ły go do drga­nia i chy­le­nia się na lewy bok, co wy­ko­ny­wał bar­dzo spraw­nie, cho­ciaż ję­czał i skrzy­piał niby sta­ry reu­ma­tyk. Bia­łe czu­by i grzy­wy fal wień­czy­ły cza­sem wy­so­ki dziób „Ba­le­ara” i niby kła­mi usi­ło­wa­ły wpić się w jego czar­ne, ocie­ka­ją­ce wodą cia­ło. Wiatr hu­czał i sy­czał śród oli­no­wa­nia i ko­ły­sał za­wie­szo­ne na blo­kach ło­dzie ra­tow­ni­cze, pasy, koła kor­ko­we i zwo­je cien­kich lin.

Zoch­na usnę­ła na chwi­lę. Opar­łem się o ba­lu­stra­dę i za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa. Na po­kła­dzie doj­rza­łem dwie po­sta­cie. Sta­ły z dala od sie­bie i przy­glą­da­ły się wal­ce mo­rza z okrę­tem, a tak­że temu, co się dzia­ło na nie­bie. Była po­ło­wa sierp­nia i peł­nia. Pod bla­dy­mi pro­mie­nia­mi księ­ży­ca mo­rze skrzy­ło się ty­sią­ca­mi iskier srebr­nych i zło­tych, cią­gle się za­ła­mu­ją­cych i na mgnie­nie oka za­nu­rza­ją­cych się w jed­nym miej­scu po to tyl­ko, aby wy­nu­rzyć się w in­nym, tuż obok, na grze­bie­niu no­wej fali. Wszyst­ko się tu ko­tło­wa­ło, sy­cza­ło i ry­cza­ło. Wy­czu­wa­ło się zma­ga­nie po­tęż­nych, a na­ma­cal­nych sił, nie­zna­ją­cych spo­ko­ju i uko­je­nia. Na nie­bie zaś dzia­ły się też dziw­ne rze­czy. Tam mknę­ły po­rwa­ne przez wi­cher strzę­py chmur i małe, okrą­głe, o wy­pu­kłych pier­siach ob­łocz­ki, po­dob­ne do śpią­cych ła­bę­dzi. Tyl­ko jed­na chmu­ra, ciem­niej­sza od in­nych, pra­wie czar­na, a zwar­ta w so­bie, sprze­ci­wia­ła się na­pa­dom wi­chru i su­nę­ła po­wo­li, zwę­ża­jąc się i wy­cią­ga­jąc. Wkrót­ce do­tknę­ła skra­ju księ­ży­ca i na­gle top­nieć w nim za­czę­ła, tyl­ko księ­życ jął jed­no­cze­śnie ciem­nieć, na­brzmie­wać szkar­ła­tem, po­dob­nym do ży­wej krwi, na­stęp­nie stał się sza­ry, aż znikł bez śla­du, ale zni­kła i chmu­ra, uto­nąw­szy w czar­nej ot­chła­ni nie­ba.

– To za­ćmie­nie księ­ży­ca! – za­wo­łał, zbli­ża­jąc się do mnie je­den ze sto­ją­cych na po­kła­dzie pa­sa­że­rów. – Mogę słu­żyć panu lor­net­ką?

Po­dzię­ko­wa­łem i za­czą­łem przez do­sko­na­łe­go ze­is­sa oglą­dać księ­życ, któ­ry po­wo­li od­sło­nił mały rą­bek po­kry­wa­ją­cej go czar­nej płach­ty – cie­nia na­szej pla­ne­ty. Cien­ka nit­ka, niby zgię­ty drut, roz­pa­lo­ny do bia­ło­ści, za­wi­sła w ot­chła­ni czar­ne­go nie­ba, lecz sta­wa­ła się co­raz szer­sza i ja­skraw­sza, aż się zmie­ni­ła w wą­ski sierp, w pół­księ­życ, w błysz­czą­cą, niby wy­my­tą lub od­po­le­ro­wa­ną na nowo tar­czę, w bla­de ob­li­cze smęt­ne­go tru­pa – nie­od­stęp­ne­go to­wa­rzy­sza i me­men­to mori zie­mi.

– Peł­ne za­ćmie­nie, bar­dzo ład­ne! – ode­zwał się mój są­siad.

Przyj­rza­łem mu się bacz­nie. Był to ofi­cer ma­ry­nar­ki hisz­pań­skiej. Mło­dy, przy­stoj­ny, sil­ny, o śnia­dej twa­rzy i śmia­łych oczach, któ­re z pew­no­ścią wi­dzia­ły już przed sobą śmierć. Znam ta­kie oczy i śród ty­sią­ca wy­naj­dę je od razu.

– Pan pły­nie, praw­do­po­dob­nie, na woj­nę? – za­py­ta­łem, wska­zu­jąc ręką na po­łu­dnie.

– Tak, na swój okręt! – od­parł. – Bę­dzie­my bom­bar­do­wać lewe skrzy­dło tych ban­dy­tów z Rifu, co się ważą tar­gnąć na pra­wa Hisz­pa­nii w Ma­ro­ku.

Mil­cza­łem, gdyż z ga­zet wie­dzia­łem, że woj­ska arab­skie­go wo­dza Abd el-Kri­ma po­myśl­nie wy­pie­ra­ły Hisz­pa­nów z po­łu­dnio­wych czę­ści ich ma­ro­kań­skich po­sia­dło­ści, co bar­dzo trwo­ży­ło rząd ma­dryc­ki.

– Niech pan spoj­rzy na to mo­rze! – szep­nął, ocza­mi wska­zu­jąc na bia­łe grzy­wy bał­wa­nów, mkną­cych jak do ata­ku. – Niech pan spoj­rzy… Tą dro­gą pły­nę­ły zwy­kle ga­le­ry czar­nych pi­ra­tów i wo­jow­ni­czych awan­tur­ni­ków ku na­szym brze­gom, gdzie Mau­ro­wie wy­ci­na­li w pień lud­ność, pa­li­li osa­dy i mia­stecz­ka lub po­ry­wa­li jeń­ców i ko­bie­ty; męż­czyź­ni gni­li po­tem przy­ku­ci łań­cu­cha­mi do ław wio­ślar­skich na ga­le­rach i bry­gan­ty­nach, ję­cząc pod pra­żą­cy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca i pod ra­za­mi ba­tów do­zor­ców, a ko­bie­ty tę­sk­ni­ły i w bez­na­dziei i łzach wię­dły i umie­ra­ły w ha­re­mach, za­po­mnia­ne, opusz­czo­ne i po­hań­bio­ne… O tym się ma­rzy Ara­bom te­raz, w XX wie­ku… Wie­my o tym i mu­si­my raz na za­wsze ma­rze­niom Mau­rów po­ło­żyć kres!

Po­wie­dział to z siłą i prze­ko­na­niem, umilkł, a po chwi­li od­szedł do swej ka­ju­ty, gdyż przed świ­tem miał wy­siąść w Me­lil­li, gdzie stał jego krą­żow­nik.

Po­zo­sta­łem sam, obej­rza­łem się i prze­ko­naw­szy się, że żona moja wi­docz­nie śpi, za­pa­li­łem no­we­go pa­pie­ro­sa i usia­dłem na ław­ce przy wej­ściu do sa­lo­nu.

Wte­dy zbli­żył się do mnie ten dru­gi pa­sa­żer, któ­re­go spo­strze­głem na po­kła­dzie, i usiadł obok. Nie­za­wod­nie był to Arab. Eu­ro­pej­ski strój nie mógł ukryć tego, a gdy pod­niósł rękę, za­pa­la­jąc cy­ga­ro, man­kiet od­sło­nił wy­ta­tu­owa­ne na skó­rze zna­ki w kształ­cie run i na­pi­sów arab­skich.

– Do­kąd pan pły­nie? – za­py­ta­łem.

– Do Ora­nu! – od­parł, pod­no­sząc ka­pe­lusz w grzecz­nym ukło­nie.

Po chwi­li za­czął się ci­cho śmiać, a wi­dząc moje zdu­mie­nie, rzekł:

– Do­my­ślam się, o czym mó­wił panu ten ofi­cer, któ­ry od­szedł przed chwi­lą!

Arab z za­dzi­wia­ją­cą ści­sło­ścią po­wtó­rzył całą roz­mo­wę moją z Hisz­pa­nem i cią­gnął da­lej:

– My, lu­dzie z Ma­gh­re­bu1, ina­czej my­śli­my, ale za to wszy­scy jed­na­ko­wo, wszy­scy! My­śmy im dali cy­wi­li­za­cję, od­no­wi­li­śmy ich rasę, by­li­śmy god­ny­mi prze­ciw­ni­ka­mi na mo­rzu i na polu walk. Zwy­cię­ży­li nas po dłu­gich wie­kach na swo­jej zie­mi i ode­szli­śmy. Wte­dy wdar­li się do ser­ca na­szej oj­czy­zny i za­gar­nę­li dużą jej po­łać. Że­la­zną, twar­dą ręką, o, tward­szą i bar­dziej nie­li­to­ści­wą niż ręka kró­lów mau­re­tań­skich z Gra­na­dy, Kor­do­by i Se­wil­li, schwy­ci­li nas za gar­dło, du­szą i znę­ca­ją się, po­gar­dza­jąc nami jak psa­mi, jak nie­wol­ni­ka­mi z naj­nędz­niej­sze­go ple­mie­nia po­cho­dzą­cy­mi. Tak być dłu­żej nie może! Mu­si­my mieć swo­je pra­wa, swo­ją wia­rę, swo­ją wol­ność – wszę­dzie w Afry­ce, gdzie o wscho­dzie i za­cho­dzie słoń­ca wier­ni po­wta­rza­ją imię Pro­ro­ka!

Usły­sza­łem głos Zoch­ny, więc prze­pro­si­łem Ara­ba i po­sze­dłem do niej. Gdym po­wró­cił, ław­ka była pu­sta. Usia­dłem i za­czą­łem roz­my­ślać nad wiel­ką tra­ge­dią ludz­ko­ści, tra­ge­dią od­wiecz­ną, dzie­jo­wą, któ­rej au­to­rem była nie­na­wiść, a ak­to­ra­mi – rasy, ludy, szcze­py, kul­ty, dy­plo­ma­ci, kup­cy, kró­lo­wie, par­la­men­ty i tak – od wie­ku do wie­ku, aż od za­ra­nia pierw­szych, naj­wcze­śniej­szych zbio­ro­wisk ludz­kich, czy to w bar­ło­gach lu­dzi ja­ski­nio­wych, czy we wspa­nia­łych sto­li­cach moż­nych dy­na­stii.

Znam prze­cież dzi­kie i pół­dzi­kie ple­mio­na róż­nych barw z trzech kon­ty­nen­tów, znam ich ma­rze­nia o wol­no­ści i sa­mo­dziel­no­ści i cho­ciaż wiem, że przy­nio­sły­by im one zwy­rod­nie­nie i wy­mie­ra­nie, od cze­go bro­ni nie­raz gwał­tem i prze­mo­cą krze­wio­na ze­wnętrz­na cy­wi­li­za­cja Eu­ro­py, lecz mimo tego prze­świad­cze­nia my­śla­łem, bę­dąc na po­kła­dzie „Ba­le­ara”, że jed­nak po­win­ny ist­nieć ja­kieś inne spo­so­by rzu­ca­nia zia­ren cy­wi­li­za­cyj­nych niż te, da­ją­ce ob­fi­ty plon, lecz za­ra­żo­ne tru­ją­cym ziel­skiem nie­na­wi­ści. My­śli te zo­sta­ły prze­rwa­ne krót­kim ry­kiem ja­kie­goś stat­ku i od­po­wie­dzią „Ba­le­ara”. Na most­ku ka­pi­ta­na roz­le­gły się gło­sy ko­men­dy, tu­pot nóg zbie­ga­ją­cych się ma­ry­na­rzy. „Ba­le­ar” za­trzy­mał ma­szy­ny i sta­nął pod­rzu­ca­ny na fa­lach. Od le­wej bur­ty zbli­żył się ze zga­szo­ny­mi ognia­mi wy­wia­dow­czy tor­pe­do­wiec hisz­pań­ski i po krót­kiej roz­mo­wie z na­szym pa­row­cem za po­mo­cą la­tar­ni sy­gna­ło­wych od­pły­nął. „Ba­le­ar” ru­szył da­lej.

Sie­dząc przy żo­nie, nie spa­łem tej nocy, a więc wi­dzia­łem wszyst­ko, co się dzia­ło na­oko­ło. Przed świ­tem uj­rza­łem na ciem­nym nie­bie dłu­gie, ru­cho­me smu­gi świa­tła, z ja­kąś trwoż­ną cie­ka­wo­ścią szu­ka­ją­ce cze­goś na nie­bie i mo­rzu. Były to pro­mie­nie pro­jek­to­rów, usta­wio­nych na gó­rach w Me­lil­li – por­tu hisz­pań­skie­go w Ma­ro­ku, gdzie wcze­snym ran­kiem mie­li­śmy za­rzu­cić ko­twi­cę.

Przypisy

1 Ob­ja­śnie­nia trud­niej­szych słów znaj­du­ją się w słow­nicz­ku na koń­cu książ­ki – przyp. red.

II. GŁOS AFRYKI

Gdy pierw­sze bla­do­sza­re nie­pew­ne pro­mie­nie słoń­ca za­czę­ły roz­pra­szać noc­ny mrok, spo­tka­li­śmy pły­ną­ce kry­py ża­glo­we. Były po­dob­ne z da­le­ka do wiel­kich pta­ków, wzno­szą­cych do lotu jed­no tyl­ko skrzy­dło, gdyż dru­gie było ska­le­czo­ne i nie­ru­cho­me. Oko­ło ósmej z rana, po wy­wal­cze­niu dla sie­bie kawy i ja­kie­goś wprost mi­kro­sko­pij­ne­go śnia­da­nia, na­zbyt już, jak na mnie, ho­me­opa­tycz­ne­go, gdy je­stem na mo­rzu – uj­rza­łem w od­da­li za­la­ny słoń­cem zło­ci­sty brzeg Afry­ki. Ska­ły nad­brzeż­ne, pod­no­szą­cy się da­lej grzbiet gór­ski, bia­łe bu­dyn­ki i mury for­tów mia­ły zło­ci­sto-ró­żo­wą bar­wę, pięk­ną pla­mą zna­cząc się na tle bla­de­go nie­ba.

– Me­lil­la! – po­wie­dział mój wczo­raj­szy zna­jo­my, ofi­cer ma­ry­nar­ki.

W mia­rę tego, jak zbli­ża­li­śmy się ku wej­ściu do por­tu, ja­kiś głu­chy ło­skot i huk co­raz czę­ściej do­cho­dzić za­czy­nał mo­ich uszu. Wy­do­by­łem swo­ją bar­dzo sil­ną po­dróż­ni­czą lor­net­kę i za­czą­łem prze­glą­dać brzeg nie­zna­ne­go mi kon­ty­nen­tu i mia­sto. Wkrót­ce zro­zu­mia­łem przy­czy­nę ło­sko­tu. Hisz­pa­nie, któ­rzy w go­rącz­ko­wym tem­pie roz­bu­do­wu­ją ten waż­ny dla ich han­dlu i wo­jen­nej ma­ry­nar­ki port, wzno­si­li wła­śnie nową ścia­nę na wiel­kiej głę­bo­ko­ści, gdzie mia­ły się za­trzy­my­wać naj­więk­sze pa­row­ce. Ścia­na, ukła­da­na z ol­brzy­mich odła­mów skał i blo­ków ce­men­to­wych, wy­su­nię­ta już była da­le­ko w mo­rze, lecz pro­wa­dzo­no ją jesz­cze da­lej. Co chwi­la na sam jej ko­niec prze­su­wa­no plat­for­mę ko­le­jo­wą i z niej zrzu­ca­no do wody ol­brzy­mie ka­mie­nie. Głu­chy ło­skot do­cho­dził aż tu, na po­kład „Ba­le­ara”. Jed­nak inne od­gło­sy, a mia­no­wi­cie da­le­ki, głu­chy huk i ryk, roz­le­ga­ły się osob­no, a ob­ja­śnie­nia tego zja­wi­ska zna­leźć nie mo­głem, więc za­py­ta­łem ofi­ce­ra.

– To grzmią dzia­ła i pę­ka­ją po­ci­ski tam, za tym grzbie­tem na­gich gór – ob­ja­śnił mnie. – Abd el-Kri­mo­wi, któ­ry wal­czy z nami na po­łu­dniu Rifu, uda­ło się pod­nieść prze­ciw­ko nam na­szych od­wiecz­nych wro­gów – ber­be­ryj­skie ple­mio­na Gu­ela­ia i Keb­da­na, za­miesz­ka­łe w po­bli­żu Me­lil­li, i te­raz zmu­sze­ni je­ste­śmy osta­tecz­nie pod­bić je, aby mieć wol­ną dro­gę w głąb na­szej ko­lo­nii!

Tym­cza­sem wje­cha­li­śmy do por­tu. Rzu­cił się w oczy od razu, na wstę­pie, ja­kiś ob­szar­pa­ny pa­ro­wiec han­dlo­wy, do po­ło­wy masz­tów przy­wa­lo­ny be­la­mi pra­so­wa­ne­go sia­na. Sta­tek stał ża­ło­śnie prze­chy­lo­ny na je­den bok, a lu­dzie zrzu­ca­li do wody nad­miar ła­dun­ku gro­żą­ce­go okrę­to­wi prze­wró­ce­niem się osta­tecz­nym. Po wschod­niej stro­nie por­tu sta­ło kil­ka stat­ków wo­jen­nych oraz dwa duże trans­por­ty, wy­ła­do­wu­ją­ce skrzy­nie z po­ci­ska­mi i na­bo­ja­mi ka­ra­bi­no­wy­mi, paki z kon­ser­wa­mi i ga­le­ta­mi dla woj­ska.

Po do­ko­na­niu pew­nych czyn­no­ści cel­nych nasz „Ba­le­ar” pod­czoł­gał się do sa­me­go brze­gu i tu „przy­cze­pił się do Afry­ki” od razu czte­re­ma gru­by­mi li­na­mi. Już nie czu­li­śmy żad­ne­go ko­ły­sa­nia i cią­głe­go drże­nia, a więc Zoch­na pod­nio­sła się ze swe­go „łoża bo­le­ści” i prze­szła do ka­ju­ty, skąd po krót­kiej chwil­ce (ta chwil­ka była na­tu­ral­nie ob­li­czo­na po­dług ze­gar­ka dam­skie­go) wy­szła prze­bra­na i zdro­wa. Z uśmie­chem za­do­wo­le­nia oznaj­mi­ła, że jest głod­na i że chce zjeść coś do­bre­go na twar­dym lą­dzie.

– Aby tyl­ko nie na tej obrzy­dli­wej huś­taw­ce! – do­da­ła, ob­rzu­ca­jąc gniew­nym spoj­rze­niem bie­da­ka „Ba­le­ara”.

– Ależ po­myśl tyl­ko, moja dro­ga, całe ty­siąc ton? – za­pro­te­sto­wa­łem, wie­dząc, że jesz­cze mamy przed sobą czter­na­ście go­dzin dro­gi na „huś­taw­ce”, a więc li­cząc jesz­cze na su­ge­stię.

– Mój dro­gi, sły­sza­łam już o tym w Al­me­rii! – prze­rwa­ła mi Zoch­na i wy­ra­zi­ście spoj­rza­ła na mnie.

Mie­li­śmy trzy go­dzi­ny cza­su, a więc wy­szli­śmy na brzeg i wy­bra­li­śmy się na po­szu­ki­wa­nie ja­kiejś lep­szej re­stau­ra­cji. Zna­leź­li­śmy, cze­go­śmy szu­ka­li, spo­ży­li­śmy dość do­bre śnia­da­nie, a póź­niej zwie­dza­li­śmy mia­sto. Skła­da się ono z dwóch czę­ści. Sta­re mia­sto, zbu­do­wa­ne w XVI wie­ku, two­rzą na­gro­ma­dzo­ne w nie­ła­dzie domy obron­ne, wci­śnię­te na szczyt ska­ły oto­czo­nej po­tęż­nym mu­rem. Od pod­nó­ża tej ska­ły roz­cią­ga się nowe mia­sto, rów­nież tro­chę bez pla­nu, lecz mó­wią­ce o bo­gac­twie i przed­się­bior­czo­ści. Me­lil­la jest jed­nym z głów­nych ośrod­ków zbroj­nej po­tę­gi Hisz­pa­nii w Afry­ce i waż­nym punk­tem prze­my­sło­wym.

W nie­zli­czo­nych ka­wiar­niach, re­stau­ra­cjach i ba­rach tło­czy­li się ofi­ce­ro­wie i żoł­nie­rze. Wszyst­ko to piło kawę, wino i piwo, ja­dło lody, owo­ce, pa­li­ło i gło­śno roz­ma­wia­ło. Za­cho­wa­nie się woj­sko­wych świad­czy­ło, że je­ste­śmy już na te­re­nie woj­ny. W tym tłu­mie umun­du­ro­wa­nych lu­dzi su­nę­ły owi­nię­te w bur­nu­sy po­sta­cie Ara­bów, za­glą­da­ły do wszyst­kich za­kąt­ków, wszę­dzie się wśli­zgi­wa­ły, pa­trzy­ły i słu­cha­ły.

Nie­za­wod­nie licz­ną rze­szę szpie­gów i wy­wia­dow­ców po­sia­dał Abd el-Krim, ten sza­lo­ny wódz Rifu tu, na bru­ku Me­lil­li.

Wspa­nia­łe sa­mo­cho­dy mknę­ły uli­ca­mi i za­trzy­my­wa­ły się przed bo­ga­ty­mi do­ma­mi miej­sco­wych po­ten­ta­tów prze­my­sło­wych.

Fe­ni­cja­nie nie­gdyś, przed wie­ka­mi, zba­da­li bo­gac­two pół­wy­spu, gdzie za­ło­ży­li swo­ją ko­lo­nię Ru­sa­dir, któ­ra prze­szła póź­niej do Kar­ta­giń­czy­ków, po nich do Ber­be­rów, a od tych wy­dar­ła Me­lil­lę z jej oko­licz­ny­mi bo­gac­twa­mi za­bor­cza Hisz­pa­nia, pła­cąc za ten na­by­tek swo­ją krwią, aż do doby obec­nej. Po­kła­dy rudy oło­wiu, cyn­ku i że­la­za sta­no­wią bo­gac­twa, po­cią­ga­ją­ce tu cu­dzo­ziem­ców1. Po­dob­no Fe­ni­cja­nie, za­ło­żyw­szy Ru­si­dar, za­czę­li stąd ro­bić dal­sze wy­pra­wy mor­skie i do­sta­li się na po­łu­dnio­wy brzeg Hisz­pa­nii, gdzie wy­kry­li po­kła­dy ży­we­go sre­bra i siar­ki, wy­wo­żąc stąd na wschód pierw­sze – dla ka­pła­nów i ma­gów, dru­gie – dla wo­dzów wojsk kró­lew­skich i dla pi­ra­tów, któ­rzy z siar­ki przy­rzą­dza­li strza­ły ogni­ste i smo­łę do pod­pa­la­nia okrę­tów nie­przy­ja­ciel­skich.

Obe­szli­śmy dość spo­ry park Her­nan­dez z ład­ny­mi pal­ma­mi róż­nych ga­tun­ków i pięk­nym oka­zem arau­ka­rii. Wszę­dzie na ław­kach tkwi­ły mun­du­ry woj­sko­we, a przy nich ucze­pio­ne, jak pa­ła­sze lub re­wol­we­ry, śred­nio przy­stoj­ne, zu­peł­nie nie­ład­ne i na­wet bar­dzo brzyd­kie miesz­kan­ki Me­lil­li. Jed­nak sza­lo­ny upał zmu­sił nas do uciecz­ki z Her­nan­de­zu do ja­kiejś ka­wiar­ni na lody i mro­żo­ną kawę, a po­tem na po­kład „Ba­le­ara”.

Gdy nasz sta­tek ru­szył, na po­kła­dzie trze­ciej kla­sy roz­le­gły się krzy­ki i płacz. Oka­za­ło się, że jed­na z pa­sa­że­rek, wy­szedł­szy na mia­sto, za­po­mnia­ła na brze­gu swo­ją có­recz­kę i syn­ka. „Roz­trze­pa­ną” mat­kę po­cie­sza­no, że na­stęp­nym stat­kiem, a więc za dwa dni, zgu­ba bę­dzie do­star­czo­na do Ora­nu. Inny pa­sa­żer, przy­glą­da­jąc się pła­czą­cej ko­bie­cie, uśmie­chał się i wzru­szał ra­mio­na­mi.

– Cze­go ona pła­cze i roz­pa­cza? Ja też zgu­bi­łem w Me­lil­li te­ścio­wą, a prze­cież nie roz­pa­czam i żad­nej de­kla­ra­cji skła­dać nie za­mie­rzam…

Skłon­ny do żar­tów i we­so­ło­ści tłum hisz­pań­ski za­czął się śmiać i dow­cip­ko­wać.

Po­go­da była świet­na, nad mo­rzem nie da­wał się od­czuć naj­mniej­szy po­dmuch wia­tru, dzię­ki cze­mu „Ba­le­ar” prze­stał być „huś­taw­ką” i pły­nął szyb­ko i dum­nie na wschód. Cho­ciaż wszyst­ko było istot­nie tak, jak pi­szę, Zoch­na, nie­do­wie­rza­jąc „Ba­le­aro­wi”, prze­nio­sła się na naj­wyż­szy po­kład tuż za most­kiem ka­pi­ta­na i le­ża­ła na szez­lon­gu w ocze­ki­wa­niu, że pa­ro­wiec za­cznie zno­wu po­dry­gi­wać, a póź­niej ki­wać się na wszyst­kie stro­ny jak bu­tel­ka do spo­rzą­dza­nia ame­ry­kań­skie­go trun­ku – kok­taj­lu.

Lecz „Ba­le­ar” – nic! Pły­nął so­bie jak na po­rząd­ny mor­ski okręt przy­sta­ło i za­cho­wy­wał nad­zwy­czaj­ną po­wa­gę i mia­ro­wość ru­chów.

Mi­ja­li­śmy piasz­czy­ste wy­brze­ża, za któ­ry­mi bły­snę­ło nam na chwi­lę Mar Chi­ca, małe, we­wnętrz­ne mo­rze, od­cię­te ła­wi­cą pia­sków; prze­su­wa­my się po­mię­dzy Capo del Agua, któ­rym koń­czy się grzbiet Dże­bel Keb­da­na, a trze­ma wy­sep­ka­mi Cha­fa­ri­nas2, przy­po­mi­na­ją­cy­mi imię strasz­li­we­go ban­dy­ty mor­skie­go, Tur­ka Dża­fa­ra. Jed­na z le­gend ple­mie­nia Keb­da­na twier­dzi, że gdy Al­lah, są­dząc Dża­fa­ra po śmier­ci i chcąc wie­dzieć, ile łez wy­la­ły ofia­ry kor­sa­rza, ka­zał anio­ło­wi Azra­ilo­wi po­ka­zać to na mo­rzu, anioł od­dzie­lił Mar Chi­ca ła­wi­cą z pia­sku. Oczy­wi­ście, jak na mo­rze – to nie­wie­le, ale jak na ilość łez – to zu­peł­nie do­sta­tecz­nie, żeby ich spraw­cę wpa­ko­wać do dzie­się­ciu pie­kieł z pło­ną­cą smo­łą i siar­ką.

Wy­spy Cha­fa­ri­nas są po­zba­wio­ne ro­ślin­no­ści i wody, któ­rej tu do­star­cza spe­cjal­ny sta­tek-cy­ster­na. Hisz­pa­nie po­łą­czy­li dwie wy­spy na­sy­pem i za­ło­ży­li tu do­sko­na­ły, zu­peł­nie za­bez­pie­czo­ny od mor­skich fal port, któ­ry ma wiel­kie stra­te­gicz­ne zna­cze­nie, gdyż znaj­du­je się na­prze­ciw­ko uj­ścia rze­ki Mali, sta­no­wią­cej gra­ni­cę po­mię­dzy po­sia­dło­ścia­mi Fran­cji a Hisz­pa­nii. Na tych dwóch po­łą­czo­nych wy­sep­kach mie­ści się dom gu­ber­na­to­ra, ko­sza­ry za­ło­gi, ko­ściół, szpi­tal, osa­dy ry­bac­kie, na trze­ciej zaś cmen­tarz. Mi­ja­my przy­lą­dek Mi­to­nia, znaj­du­ją­cy się już na te­ry­to­rium Al­gie­rii. Wkrót­ce zni­ka­ją ni­skie, rów­nin­ne brze­gi i na ho­ry­zon­cie zja­wia się ścia­na grzbie­tu Ta­dże­ra.

W nocy mi­gnę­ła nam la­tar­nia mor­ska z wy­spy Ra­szgun, a o świ­cie prze­pły­wa­my obok po­szczer­bio­nych, po­gry­zio­nych przez fale, ska­li­stych wysp Ha­bi­bas i wcho­dzi­my w cie­śni­nę po­mię­dzy dwo­ma przy­ląd­ka­mi Fal­kon i Mers el-Kébir; są one za­opa­trzo­ne w sil­ne la­tar­nie mor­skie, któ­rych ognie świe­ci­ły nam z od­da­li w cią­gu kil­ku go­dzin noc­nych. Za tymi przy­ląd­ka­mi roz­po­czy­na się ob­szer­na, głę­bo­ka, za­wsze spo­koj­na Za­to­ka Orań­ska.

Lecz Ora­nu dłu­go nie wi­dać. Gdzie­nie­gdzie tyl­ko, cze­pia­jąc się zbo­czy gó­rzy­ste­go brze­gu, sto­ją od­dziel­ny­mi kup­ka­mi ja­kieś małe bu­dyn­ki. Lecz to nie może być Oran, jed­no z więk­szych miast afry­kań­sko-fran­cu­skich, po­sia­da­ją­ce oko­ło  dwu­stu ty­się­cy lud­no­ści!

Już chcę zwró­cić się z tym py­ta­niem do ko­goś z pa­sa­że­rów, gdy na­gle z pra­wej stro­ny spo­strze­gam wy­so­ką górę o ska­li­stych, urwi­stych i po­pę­ka­nych sto­kach. Na go­łej ska­le, pra­wie wi­sząc nad prze­pa­ścią i nad mo­rzem, pod­no­si się ko­ściół, uwień­czo­ny fi­gu­rą Bo­ga­ro­dzi­cy i wznie­sio­ny pod­czas strasz­li­wej epi­de­mii cho­le­ry, przy­nie­sio­nej tu w roku 1849 z Azji przez piel­grzy­mów arab­skich, któ­rzy po po­dró­ży do Mek­ki po­sta­no­wi­li od­wie­dzić gro­bo­wiec świę­te­go mę­dr­ca Sidi Abd el-Dżi­la­nie­go3, po­grze­ba­ne­go w oko­li­cach Ora­nu.

Góra, na któ­rej wzno­si się ko­ściół, to ol­brzy­mi ma­syw Mur­cha­dha4, ze szczy­tem Aidur, uwień­czo­nym mu­ra­mi, blan­ka­mi, kontr­fo­sa­mi i basz­ta­mi po­tęż­ne­go zam­ku hisz­pań­skie­go San­ta Cruz. Cała góra po­kry­ta jest la­sem so­sen sy­ryj­skich, po­prze­ci­na­na cu­dow­ny­mi dro­ga­mi dla sa­mo­cho­dów, ścież­ka­mi dla ama­to­rów al­pi­ni­zmu, z „Bel­we­de­rem” i in­ny­mi miej­sca­mi, skąd, jak póź­niej prze­ko­na­li­śmy się, od­kry­wa­ją się co­raz pięk­niej­sze wi­do­ki na mo­rze, za­to­kę i mia­sto.

Dłu­go jesz­cze pły­nie­my, ma­jąc na pra­wo od sie­bie po­nu­ry San­ta Cruz i ko­ściół, aż na­gle zja­wia się przed ocza­mi za­la­ne słoń­cem duże, pięk­ne, srebr­no-bia­łe mia­sto z oa­za­mi par­ków, skwe­rów, z dłu­gi­mi ale­ja­mi, bie­gną­cy­mi co­raz wy­żej i wy­żej, aż tam, gdzie wzno­szą się wy­so­kie, kil­ku­pię­tro­we domy, dzwon­ni­ce ko­ścio­łów i ko­pu­ły ja­kichś gma­chów, może te­atrów czy mu­ze­ów, a może me­cze­tów.

Ja­kiś dziw­ny spo­kój, pew­ność ju­tra i we­so­łość biły od tego sre­brzy­sto-bia­łe­go mia­sta, że gdy nie­chcą­cy zwró­ci­łem wzrok ku San­ta Cruz, ja­kiś przy­kry chłód za­kradł mi się na­tych­miast do du­szy.

Za­my­śli­łem się nad tym wra­że­niem i po chwi­li zro­zu­mia­łem je i mo­głem ująć w for­mę lo­gicz­ną.

Zro­zu­mia­łem, że wi­dzę przed sobą dwie kul­tu­ry, dwie psy­cho­lo­gie, dwie ko­lo­ni­za­cje. Hisz­pa­nia z jej su­ro­wym, nie­prze­jed­na­nym ka­to­li­cy­zmem wiel­kich in­kwi­zy­to­rów, dum­nych kró­lów, krwa­wych kon­kwi­sta­do­rów, mo­tło­chu po­gar­dza­ją­ce­go ludź­mi in­nych wy­znań i in­nych barw; Hisz­pa­nia – gwał­tu, prze­le­wu krwi, prze­mo­cy i znisz­cze­nia, Hisz­pa­nia daw­na, w któ­rej oprócz tra­dy­cji, hi­sto­rii i nie­na­wi­ści lu­dów, nie­gdyś pod­bi­tych przez nią, nic nie po­zo­sta­ło.

Ta Hisz­pa­nia roz­par­ła się tam na szczy­cie Mur­cha­dha i umar­ła w po­nu­rym, mó­wią­cym o daw­nej wspa­nia­ło­ści gro­bow­cu San­ta Cruz. A tuż obok – śmie­je się we­so­ło do słoń­ca, do mo­rza, do oko­licz­nych wio­sek arab­skich, do ca­łe­go świa­ta Fran­cja, śmie­je się bie­lą i po­ły­skiem swe­go srebr­ne­go mia­sta, barw­nym tłu­mem, zie­le­nią par­ków i traw­ni­ków i pstry­mi klom­ba­mi skwe­rów.

Nie ma­rzy ona o wie­czy­sto­ści mu­rów i baszt San­ta Cruz, gdyż nie wie­rzy w wiecz­ne ży­cie z za­sa­dy, chce naj­bliż­szym po­ko­le­niom za­bez­pie­czyć byt w tej sło­necz­nej kra­inie, a gdy tu­byl­cy sar­ka­ją i od­gra­ża­ją się, Fran­cuz z uśmie­chem szcze­rej we­so­ło­ści od­po­wia­da:

– Ależ, pa­no­wie, my pła­ci­my hoj­nie! Nie­sie­my wam praw­dzi­wą cy­wi­li­za­cję i kul­tu­rę, bez któ­rych wa­sza li­ber­te bę­dzie, za prze­pro­sze­niem, zu­peł­nie po­dob­na do ży­cia małp i pan­ter.

Po­wie­dziaw­szy to, za­czy­na nu­cić we­so­łą piosn­kę ka­ba­re­to­wą.

Przypisy

1 W roku 1923 wy­wie­zio­no z Me­lil­li oko­ło 330 000 ton rudy róż­ne­go ga­tun­ku. Ruda że­la­za (he­ma­tyt) za­wie­ra 56% że­la­za, 3–10% dwu­tlen­ku krze­mo­we­go i do 2 1/4% fos­fo­ru; ruda oło­wiu (ga­le­nit) za­wie­ra do 75% oło­wiu; rudę cyn­ku zna­le­zio­no tu w po­sta­ci bar­dzo do­god­nej dla pro­ce­sów me­ta­lur­gicz­nych, a mia­no­wi­cie w for­mie ka­la­mi­nu.

2 Fran­cu­zi na­zy­wa­ją je iles Zaf­fa­ri­nes.

3 Peł­ne imię we fran­cu­skiej pi­sow­ni: Sidi Abd el-Ka­der el-Dij­la­ni.

4 Po hisz­pań­sku – Mo­ur­dja­djo.

III. NA AFRYKAŃSKIEJ ZIEMI

Po­rzu­ci­li­śmy „Ba­le­ara” bez szcze­gól­ne­go smut­ku i wkrót­ce by­li­śmy już w ho­te­lu, ob­my­śla­jąc plan zwie­dze­nia Ora­nu.

Do­praw­dy, Oran poza tą bi­ją­cą w oczy róż­ni­cą psy­cho­lo­gii hisz­pań­skich i fran­cu­skich ko­lo­ni­za­to­rów nie po­sia­da cie­ka­wych rze­czy do oglą­da­nia. Naj­pierw wca­le tu nie ma Ara­bów, bo nie mogę uwa­żać za Ara­bów tych czar­nych dżen­tel­me­nów, co no­szą fan­ta­stycz­nie sze­ro­kie spodnie, a na no­gach fran­cu­skie la­kier­ki od Ra­oula, ma­ry­nar­ki i ża­kie­ty, albo je­że­li i mają na so­bie bur­nu­sy i ol­brzy­mie w sze­ro­kość i w wy­so­kość ka­pe­lu­sze z róż­no­barw­nej sło­my, to się spi­ja­ją po szyn­kach i bu­vet­tes wód­ką any­żo­wą. Nędz­na dziel­ni­ca arab­ska, tak zwa­na vil­la­ge nègre, o ma­łych, ni­skich, strasz­li­wie brud­nych i cuch­ną­cych do­mach i ma­lut­kim ryn­ku, gdzie się sprze­da­je wszyst­ko, co ni­ko­mu na świe­cie nie jest po­trzeb­ne, a tak­że wa­rzy­wa i owo­ce – ni­czym nie przy­po­mi­na praw­dzi­wie mau­re­tań­skich miast, a na­wet mia­ste­czek. Wy­da­je się, że Fran­cu­zi umyśl­nie po­zo­sta­wi­li ten za­ką­tek pseu­do­arab­ski, aby do­wieść moż­li­wo­ści sym­bio­zy is­la­mu z po­tom­ka­mi en­cy­klo­pe­dy­stów. Ara­bo­wie, któ­rych się wi­dzi w Ora­nie na uli­cach, są albo miej­sco­wy­mi bo­ga­cza­mi, albo oko­licz­ny­mi po­sia­da­cza­mi więk­szych lub mniej­szych ob­sza­rów rol­nych. I ci, i tam­ci są już cał­ko­wi­cie pod wpły­wem fran­cu­skiej cy­wi­li­za­cji, a dla do­sko­na­łe­go czer­wo­ne­go wina Roy­al Ke­bir za­po­mi­na­ją na­wet prze­pi­sów Ko­ra­nu.

W dziel­ni­cy zaś arab­skiej gnieź­dzi się ja­kieś wy­pad­ko­we, pstre zbio­ro­wi­sko lu­dzi z prze­róż­nych szcze­pów, wła­ści­wie – albo bez­dom­ni bie­da­cy, pa­ria­si, albo szu­mo­wi­ny, pta­ki ży­ją­ce z dnia na dzień, cza­sem dra­pież­ne pta­ki, lecz ten ga­tu­nek jest tu na­der rzad­ki, gdyż po­li­cja po­myśl­nie i ener­gicz­nie na nie po­lu­je.

Gdy szu­ka­li­śmy z żoną moją miej­sca, gdzie moż­na usły­szeć mu­zy­kę i śpie­wy tu­byl­cze i zo­ba­czyć tań­ce, tra­fi­li­śmy do ja­kiejś sza­le­nie brud­nej spe­lun­ki, gdzie by się przy­da­ła bry­ga­da sa­ni­ta­riu­szy z for­ma­li­ną, kar­bo­lem i chlor­kiem. Po­wi­ta­ło nas tu dwóch tę­gich, na­der po­ufa­łych dra­bów, któ­rzy wpro­wa­dzi­li nas do ma­lut­kiej izby o je­dy­nym wą­skim okien­ku i usa­do­wi­li na wy­so­kim ku­fer­ku, pod­ło­żyw­szy pod nas upo­rczy­wie i dłu­go uży­wa­ną po­dusz­kę. Na­stęp­nie we­szły ko­bie­ty w róż­no­barw­nych stro­jach, z świe­ci­deł­ka­mi i klej­no­ta­mi na szy­jach, pier­siach, we wło­sach i uszach. Przy­glą­dam się tym klej­no­tom i wi­dzę, że po­cho­dzą z Pa­ry­ża, z oko­lic Gare de l’Est, gdzie się mie­ści moc drob­nych fa­bry­czek dla wy­ro­bu tego ro­dza­ju to­wa­ru. Ko­bie­ty mia­ły od­sło­nię­te twa­rze o moc­no pod­czer­nio­nych oczach i brwiach, po­łą­czo­nych w je­den sze­ro­ki łuk za po­mo­cą czar­nej far­by. Uma­lo­wa­ne po­licz­ki i usta, ja­kieś kół­ka, wę­ży­ki, strzał­ki, kwa­dra­ci­ki, wy­ta­tu­owa­ne na czo­łach, bro­dach, po­licz­kach i rę­kach, do­peł­nia­ły tego ob­ra­zu w ta­kim stop­niu barw­ne­go, że za­pra­gną­łem go sfo­to­gra­fo­wać. Jed­nak wszyst­kie ko­bie­ty pierz­chły na­tych­miast, po­zo­sta­wia­jąc tyl­ko jed­ną – mło­dą, wiot­ką, o ostrym, dra­pież­nym spoj­rze­niu.

Je­den z dra­bów ob­ja­śnił mnie, że fo­to­gra­fo­wa­nie przy­no­si nie­szczę­ście lub cho­ro­bę, a więc tyl­ko mło­da tan­cer­ka i on z to­wa­rzy­szem mogą się fo­to­gra­fo­wać.

– Czyż nie je­ste­ście wy­znaw­ca­mi Pro­ro­ka? – spy­ta­łem go.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i od­parł:

– Ow­szem, tyl­ko nie Ma­ho­me­ta, lecz ben Sli­ma­na. Je­ste­śmy ze szcze­pu Mla­ina…

Wte­dy nie ro­zu­mia­łem jesz­cze, co to zna­czy. A była to rzecz cie­ka­wa. Na po­łu­dniu pro­win­cji orań­skiej i w in­nych miej­sco­wo­ściach fran­cu­skich po­sia­dło­ści w Afry­ce Pół­noc­nej ist­nie­je sze­reg ple­mion, po­gar­dza­nych przez pra­wo­wier­nych mu­zuł­man, lecz oto­czo­nych jed­no­cze­śnie mi­stycz­nym lę­kiem. Po­cho­dze­nie tych szcze­pów nie jest jesz­cze ści­śle usta­lo­ne, nie wia­do­mo, czy są one po­cho­dze­nia azja­tyc­kie­go, czy afry­kań­skie­go. For­mal­nie są wy­znaw­ca­mi is­la­mu, lecz ich pro­ro­kiem jest nie­ja­ki Amer ben Sli­man, któ­ry po­dob­no był Ży­dem-re­ne­ga­tem; zmie­nił on tekst Ko­ra­nu, wpro­wa­dził roz­pu­stę do ob­rząd­ków i oby­cza­jów is­la­mu i prze­ka­zał uzna­ją­cym go ple­mio­nom sztu­kę czar­no­księ­ską, któ­rą upra­wia­ją za­rów­no ko­bie­ty – tan­cer­ki, śpie­wacz­ki i wróż­ki, jak i męż­czyź­ni – drob­ni rze­mieśl­ni­cy, fa­bry­kan­ci ta­li­zma­nów i zna­cho­rzy1. Roz­cho­dzą się na­wet gło­sy, że Mla­ina są wprost szcze­pem cy­gań­skim.

Do ta­kie­go za­gad­ko­we­go to­wa­rzy­stwa tra­fi­li­śmy z Zoch­ną w vil­la­ge nègre; wte­dy nie wie­dzie­li­śmy nic o ta­jem­ni­czych Mla­ina, a więc o nic ich nie wy­py­ty­wa­li­śmy, tyl­ko sfo­to­gra­fo­wa­łem tę za­cną kom­pa­nię, a póź­niej za­pro­po­no­wa­łem, aby nam za­gra­li coś, za­śpie­wa­li i za­tań­czy­li za umó­wio­ne na­przód dwa­dzie­ścia fran­ków.

Je­den z dra­bów wy­cią­gnął zza pasa flet i za­czął grać ja­kiś dzi­ki, prze­cią­gły i łka­ją­cy mo­tyw, dru­gi kla­skał w dło­nie, ko­bie­ta zaś od­śpie­wa­ła kil­ka zwro­tek po­nu­rej pie­śni, wy­ko­nu­jąc po każ­dym fra­ze­sie ta­niec brzu­cha po­łą­czo­ny z „kla­sycz­nym”, za­bro­nio­nym w Ame­ry­ce shim­my, po­cho­dzą­cym od cy­gań­skiej ko­ran­ty.

Nud­ne to było, brzyd­kie i cał­kiem nie­zaj­mu­ją­ce, więc jak naj­prę­dzej opu­ści­li­śmy cuch­ną­cy przy­by­tek orań­skiej Terp­sy­cho­ry.

Po tym wy­pad­ku nie szu­ka­li­śmy już tu nic z ży­cia Ara­bów, je­że­li nie li­czyć zwie­dze­nia wiel­kie­go me­cze­tu Dża­ma el-Ba­sza, zbu­do­wa­ne­go w XVIII wie­ku na pa­miąt­kę wy­par­cia z Ora­nu Hisz­pa­nów i za pie­nią­dze osią­gnię­te z wy­ku­pu nie­wol­ni­ków chrze­ści­jań­skich. O tym opo­wia­dał nam do­brą fran­cusz­czy­zną, lecz z za­fra­so­wa­ną miną sta­ry mu­ezin w za­cie­nio­nym po­dwór­ku me­cze­tu, z ci­cho szem­rzą­cą fon­tan­ną w mar­mu­ro­wym ba­se­nie, peł­nym zło­tych ry­bek; tuż przy fon­tan­nie le­żał że­brak w łach­ma­nach, z twa­rzą obrzę­kłą, po­kry­tą wrzo­da­mi i chma­rą much po­że­ra­ją­cych go, na co le­żą­cy nie zwra­cał żad­nej uwa­gi; spał jak za­bi­ty i gło­śno chra­pał w cie­niu palm, przy ła­god­nym szme­rze pły­ną­cej z gór źró­dla­nej wody.

Za­ba­wi­li­śmy w Ora­nie parę dni, więc zwie­dzi­li­śmy mia­sto, zwy­kłe fran­cu­skie mia­sto, ko­niecz­nie z Bo­ule­vard Na­tio­nal, pla­ce d’Ar­mes, pla­ce Kle­ber, pla­ce de la Re­pu­bli­que, dla któ­rych uj­rze­nia na­tu­ral­nie nie war­to jeź­dzić do Ora­nu, cier­pieć na mor­ską cho­ro­bę, pra­żyć się i top­nieć na słoń­cu; jed­nak ma­low­ni­czy wi­dok przed­sta­wia roz­pla­no­wa­ną ta­ra­sa­mi pro­me­na­dę de Le­tang z de­ko­ra­cyj­nym Cha­te­au-Neuf, ze sta­ry­mi mu­ra­mi, za któ­ry­mi obec­nie miesz­czą się bu­dyn­ki wo­jen­ne, a przed Fran­cu­za­mi – pa­ła­ce groź­nych gu­ber­na­to­rów hisz­pań­skich lub kor­sa­rzy, ja­ki­mi byli orań­scy be­jo­wie. W par­ku Le­tang wi­dzie­li­śmy bar­dzo pięk­ne oka­zy fi­gow­ców i ma­gno­lii o ko­na­rach po­dob­nych do skrę­co­nych i wal­czą­cych po­twor­nych pła­zów; so­sny, pla­ta­ny, pal­my i klom­by z ja­skra­wy­mi i rzad­ki­mi kwia­ta­mi. Z ta­ra­sów tego par­ku wi­dać mo­rze na trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów za przy­ląd­kiem Fal­kon. Pięk­niej­szy i bar­dziej roz­le­gły wi­dok na mo­rze od­kry­wa się z in­ne­go miej­sca – z okna w pół­noc­nym mu­rze San­ta Cruz. Pod­cho­dzi się do tego okna z ciem­nej ga­le­rii i na­gle zwie­dza­ją­ce­go ośle­pia nie­bie­skie świa­tło, wle­wa­ją­ce się bez­dź­więcz­nym po­to­kiem przez sze­ro­ki otwór w mu­rze. Nie­bo i mo­rze – dwa nie­bie­skie świa­ty, nie­wzru­sze­nie spo­koj­ne i po­tęż­ne, hoj­nie wle­wa­ją tu, do wnę­trza po­nu­re­go za­mczy­ska, po­to­ki ła­god­ne­go, ko­ją­ce­go i ra­du­ją­ce­go du­szę sza­fi­ro­we­go nek­ta­ru, peł­ne­go ozo­nu, aro­ma­tu ży­wi­cy so­sno­wej i od­świe­ża­ją­cych wy­zie­wów mo­rza.

Od gór Mur­cha­dha zro­bi­li­śmy wy­ciecz­kę sa­mo­cho­dem wzdłuż dro­gi, wy­ku­tej tuż w ska­łach wi­szą­cych nad mo­rzem, miej­sca­mi nie­bie­skim jak sza­fir, miej­sca­mi zie­lo­nym niby szma­ragd naj­czyst­szy. Wzdłuż tej dro­gi zwie­dza­my cały sze­reg drob­nych mie­ścin, gdzie wy­jeż­dża­ją na let­nie wy­wcza­sy Orań­czy­cy, oraz osad ry­bac­kich, gdzie ła­pią ol­brzy­mie tłu­ste flą­dry i po­twor­ne lan­gu­sty. W ta­kich mi­nia­tu­ro­wych mia­stecz­kach jak: Ba­ins de la He­ine, Ro­se­vil­le, Mers el-Kébir, jest za­wsze ho­tel, re­stau­ra­cja i ką­pie­le mor­skie. Ale na tej dro­dze, pro­wa­dzą­cej aż do przy­ląd­ku Fal­kon, i w in­nych oko­licz­nych za­kąt­kach nie­da­le­ko od Ora­nu moż­na zna­leźć coś bar­dziej cie­ka­we­go i po­ucza­ją­ce­go. Kry­ją się tu w ska­łach głę­bo­kie ja­ski­nie ze zwi­sa­ją­cy­mi sta­lak­ty­ta­mi, któ­re, łą­cząc się ze sta­lag­mi­ta­mi, two­rzą ko­lum­na­dę ja­kichś ta­jem­ni­czych świą­tyń nie­zna­nych lub za­po­mnia­nych bo­gów. My­ślę, że ra­czej – za­po­mnia­nych, gdyż na tym miej­scu ist­niał czło­wiek już wte­dy, gdy wszyst­kie bó­stwa jesz­cze żyły i swy­mi sto­pa­mi do­ty­ka­ły na­szej grzesz­nej zie­mi. Tu moż­na zna­leźć licz­ne gro­ty i pod­zie­mia, sta­no­wią­ce całe mia­sta ja­ski­nio­we, śla­dy ry­sun­ków ręką przed­hi­sto­rycz­ne­go czło­wie­ka wy­ry­te w ska­łach, reszt­ki jego zdo­by­czy my­śliw­skiej, bro­ni ka­mien­nej, śla­dy ognisk do­mo­wych.

Tu pod Mur­cha­dha prze­mknę­ły po­ko­le­nia róż­nych ras i szcze­pów, cze­pia­ły się sto­ków i skał tego grzbie­tu róż­ne ludy, cy­wi­li­za­cje i kul­ty i wal­czy­ły o to miej­sce, gdzie tyle słoń­ca, bla­sków, cie­pła, mor­skich won­nych po­wie­wów i nie­po­ję­tych ra­do­ści, co nie opusz­cza przy­by­sza od pierw­szej do ostat­niej chwi­li po­by­tu jego na brze­gu za­cisz­nej, ob­szer­nej Za­to­ki Orań­skiej.

Jaka rasa, ja­kie szcze­py w za­ra­niu ludz­ko­ści zro­dzi­ły się tu lub przy­wę­dro­wa­ły z in­nych, być może da­le­kich ob­sza­rów? Z ja­kie­go ludu po­cho­dzi­li ci nie­zna­ni, w proch za­mie­nie­ni my­śli­wi, co po ja­ski­niach w Al­gie­rii na­gro­ma­dzi­li sto­sy ko­ści sło­ni, ol­brzy­mich ba­wo­łów, lwów, no­so­roż­ców i hi­po­po­ta­mów, kupy musz­li ja­dal­nych mię­cza­ków, a wśród nich ka­mien­ne to­po­ry, ostrza strzał i oszcze­pów? Do ja­kiej rasy na­le­że­li ci ar­ty­ści, co po­zo­sta­wi­li po so­bie ry­sun­ki, wy­dra­pa­ne ostry­mi krze­mie­nia­mi na ścia­nach grot i na pio­no­wych ska­łach na brze­gach przed wie­ka­mi wy­schłych uedów – rzek? Kto prze­bie­gał te prze­strze­nie nie­zmie­rzo­ne, gdy na miej­scu te­raź­niej­szej Sa­ha­ry biło swy­mi fa­la­mi w ska­ły er­gów i An­ty­atla­su mo­rze? Ja­kie ludz­kie zbio­ro­wi­ska ist­nia­ły tu wte­dy, gdy kon­ty­nent Afry­ki miał inną for­mę, gdy ist­nia­ły jesz­cze ta­jem­ni­cze Atlan­ty­da i Le­mu­ria, po któ­rych prze­cie są śla­dy w dzie­łach naj­star­szych hi­sto­ry­ków, a w ich licz­bie – u kro­ni­ka­rzy chiń­skich?

Py­ta­nie to sta­nę­ło przede mną wkrót­ce po roz­po­czę­ciu po­dró­ży po Afry­ce. Wiem, że Ara­bo­wie przy­szli tu ze wscho­du, byli wo­jow­ni­ka­mi, pod­bi­li po­dzie­lo­ną na wro­gie so­bie wza­jem­nie szcze­py lud­ność pół­no­cy afry­kań­skiej i opar­li się aż na brze­gach Atlan­ty­ku, oko­ło Ra­ba­tu w Ma­ro­ku; wiem o tym, lecz było to tak nie­daw­no, bo do­pie­ro po śmier­ci Ma­ho­me­ta, a więc w wie­ku VII na­szej ery. Wiem tak­że, że wszyst­kie inne szcze­py, sta­no­wią­ce pier­wot­ną lud­ność tych ob­sza­rów, po­ło­żo­nych po­mię­dzy Egip­tem, Atlan­ty­kiem, Sa­ha­rą, Atla­sem a Mo­rzem Śród­ziem­nym, na­zy­wa­ją Ber­be­ra­mi lub Ka­by­la­mi. Nic mi to jed­nak nie ob­ja­śnia. Prze­cież prze­cią­łem te ob­sza­ry od za­cho­du na wschód i od pół­no­cy na po­łu­dnie, a wi­dzia­łem taką róż­no­rod­ną pod każ­dym wzglę­dem mie­sza­ni­nę ludz­ką, że nie mogę zgo­dzić się z tak sztucz­ną „uni­fi­ka­cją”, do­ty­czą­cą owych Ber­be­rów, do­pusz­cza­jąc na­wet wpły­wy krzy­żo­wa­nia się ras, zmia­ny an­tro­po­mor­ficz­ne oraz inne czyn­ni­ki asy­mi­lu­ją­ce.

Współ­cze­sne źró­dła na­uko­we2 nie dają sta­now­czej od­po­wie­dzi co do pier­wot­nych miesz­kań­ców tego kra­ju. Przy­pusz­cza­ją, że ja­kaś rasa, wy­par­ta przez pu­sty­nię i od­cię­ta przez nią od środ­ko­wej Afry­ki, po­su­wa­ła się co­raz bar­dziej na pół­noc, aż roz­pierz­chła się na te­ry­to­rium współ­cze­snych Try­po­li­ta­nii, Tu­ni­su, Al­gie­ru i Ma­ro­ka; przy­pusz­cza­ją tak­że wraz z Tis­so­tem3, że dwa po­to­ki ludz­kie spo­tka­ły się tu – je­den, pły­ną­cy z po­łu­dnia od gra­nic Sa­ha­ry, dru­gi, wę­dru­ją­cy przez cie­śni­ny: Ibe­ryj­ską i Ita­lij­ską – z pół­no­cy. Z po­łą­cze­nia się tych po­to­ków wy­two­rzy­ła się rasa ber­be­ryj­ska, po­sia­da­ją­ca an­tro­po­lo­gicz­ne ce­chy bru­nat­nej rasy eu­ro­pej­skiej oraz bru­nat­nej rasy z Sa­ha­ry, a od­ręb­nej od rasy czar­nej. Do tego po­łą­cze­nia we­szły szcze­py bia­łe z Ibe­rii i z pół­no­cy Eu­ro­py. Ten mo­ment wy­two­rze­nia się rasy ber­be­ryj­skiej wy­czy­tać już moż­na na po­mni­kach egip­skich z cza­sów XIX dy­na­stii. Egip­cja­nie na­zy­wa­ją ich Li­bou (stąd Li­bia), a ta na­zwa od­po­wia­da fo­ne­tycz­nie imio­nom naj­star­szych ro­dzin ber­be­ryj­skich – Lio­uata lub Lu­ata4. Śród Li­bou Egip­cja­nie od­róż­nia­li je­den szczep, za­miesz­ku­ją­cy pół­noc­ną Afry­kę, na­zy­wa­jąc go Ta­hen­nu, co zna­czy „lud o ja­snej skó­rze”.

Da­lej an­tro­po­lo­gia i hi­sto­ria wpa­da w prąd wry­wa­ją­cych się ze­wsząd do Afry­ki przy­by­szów: Chal­dej­czy­cy, Fe­ni­cja­nie, ko­lo­ni­ści Kar­ta­gi­ny, Rzy­mu, nowy po­tok bia­łych lu­dzi – Wan­da­lów; przy­by­cie Gre­ków, Nor­ma­nów, po­wódź arab­ska, tu­rec­ka…

Kwe­stia się gma­twa i to­nie śród nic nie­mó­wią­cych nazw: Mau­rów, Nu­mi­dyj­czy­ków, Lo­to­fa­gów, Ge­tu­lów, Gin­da­nów, Ga­ra­man­tów, a tym­cza­sem ple­mię Ne­fzua prze­cho­wa­ło w swych sta­ro­żyt­nych opo­wie­ściach pa­mięć o sto­sun­kach swo­ich z Egip­tem, o czym też mó­wią do­ku­men­ty egip­skie. Już w XIV wie­ku przed na­ro­dze­niem Chry­stu­sa te szcze­py, Li­bou i Ta­hen­nu, po­sia­da­ły swo­ją cy­wi­li­za­cję i prze­mysł, mia­ły dzie­dzicz­nych kró­lów i za­wie­ra­ły umo­wy po­li­tycz­ne z in­ny­mi lu­da­mi, szcze­gól­nie z wy­spia­rza­mi Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Nie dały też żad­nych po­waż­nych wska­zó­wek wy­ko­pa­li­ska w sta­rych gro­bow­cach i do­lme­nach. Z ry­sun­ków na ska­łach nie moż­na było wy­czy­tać od­po­wie­dzi na bar­dzo in­te­re­su­ją­ce py­ta­nie o sa­mo­ist­nej, pier­wot­nej lud­no­ści pół­noc­nej Afry­ki. Są one pra­wie wszę­dzie jed­na­ko­we i wy­ma­ga­ją wiel­kiej ostroż­no­ści i kry­ty­cy­zmu, po­nie­waż, jak wska­zu­je V. Pi­qu­et, je­den z ba­da­czy, pan Rohlfs, zna­lazł na Sa­ha­rze ry­sun­ki pier­wot­nych lu­dzi, a wśród tych ry­sun­ków – współ­cze­sny pa­ro­wiec, wy­skro­ba­ny w ska­le przez ja­kie­goś dow­cip­ni­sia-tu­ry­stę.

Za­gad­ka więc po­zo­sta­je za­gad­ką, a nad roz­wią­za­niem jej pra­cu­ją ucze­ni. Ja­dąc w parę mie­się­cy po zwie­dze­niu Ora­nu z Kon­stan­ty­ny do Tu­ni­su, mia­łem roz­mo­wę z jed­nym ma­ra­bu­tem, czy­li „świę­tym”, kie­ru­ją­cym ży­ciem ca­łej osa­dy. Pi­jąc z nim her­ba­tę, za­py­ta­łem go o po­cho­dze­nie zwy­cza­ju ma­lo­wa­nia przez Ber­be­rów rąk na czer­wo­no ro­ślin­nym barw­ni­kiem –hen­ną.

– Ro­bi­my to tra­dy­cyj­nie, na pa­miąt­kę daw­nych miesz­kań­ców Afry­ki Pół­noc­nej, któ­rzy mie­li czer­wo­ną skó­rę, a byli po­tęż­ni i mą­drzy – od­po­wie­dział po pew­nym wa­ha­niu.

– Jak się na­zy­wa­li ci daw­ni miesz­kań­cy? – in­da­go­wa­łem da­lej.

– Nie wie­my! – od­parł.

Zno­wu za­gad­ka! Ale gdy o tym po­wie­dze­niu ma­ra­bu­ta wspo­mnia­łem w Tu­ni­sie przy­pad­ko­we­mu zna­jo­me­mu przy sto­le re­stau­ra­cyj­nym, nie­ja­kie­mu Mr Char­le­so­wi Grew­ste­ro­wi, ten kiw­nął gło­wą i rzekł:

– Nie wiem, co o tym my­śleć; mogę tyl­ko po­wie­dzieć, że ta hen­na5 w dziw­ny spo­sób się ko­ja­rzy z egip­ską na­zwą Ta­hen­na, nada­ną lud­no­ści na za­chód od kra­iny fa­ra­onów miesz­ka­ją­cej. O tym dziw­nym po­do­bień­stwie słów my­śla­łem nie­raz, a wy­ja­śnie­nie ma­ra­bu­ta rzu­ca pew­ne świa­tło na tłu­ma­cze­nie egip­skiej na­zwy. Prze­cież „ja­sny” czę­sto od­po­wia­da po­ję­ciu „sło­necz­ny” i „bo­ski”, a więc lu­dzie o „skó­rze bo­gów”. Skó­ra ta w ich po­ję­ciu i tra­dy­cji była czer­wo­na. Czyż była tu na brze­gach Atlan­ty­ku czer­wo­na rasa? Nie tyl­ko była, ale i jest – są to Etru­sko­wie i Ba­sko­wie. Nie­daw­no czy­ta­łem ja­kiś ar­ty­kuł o za­gi­nio­nej Atlan­ty­dzie; miesz­kań­cy tego kon­ty­nen­tu, jak do­wo­dził au­tor, na­le­że­li do czer­wo­nej rasy.

Tak mó­wił Mr Grew­ster. Nie wiem, kim był Mr Grew­ster, lecz wy­da­je mi się, że jego luź­na, oso­bi­sta hi­po­te­za nie jest gor­sza od hi­po­te­zy o emi­gra­cji bru­nat­nej rasy od skra­ju Sa­ha­ry i in­nej tej­że bar­wy – z Ibe­rii i brze­gów Bał­ty­ku przez cie­śni­ny mor­skie lub przez pa­sma zie­mi, łą­czą­ce nie­gdyś Hisz­pa­nię i Wło­chy z kon­ty­nen­tem afry­kań­skim.

Po­my­śleć tyl­ko, że ta za­gad­ka po­cho­dze­nia pier­wot­nej lud­no­ści Afry­ki Pół­noc­nej mo­gła się zro­dzić po od­wie­dze­niu brud­nej orań­skiej spe­lun­ki, gdzie tań­czy­ła uma­lo­wa­na i wy­ta­tu­owa­na tan­cer­ka z za­gad­ko­we­go szcze­pu Mla­ina!

Za­gad­ka ta jed­nak nie da­wa­ła mi spo­ko­ju i wszę­dzie szu­ka­łem cze­goś, co mo­gło­by do­po­móc do jej roz­wią­za­nia. Te­raz, gdy pa­trzę wstecz, prze­glą­dam swo­je no­tat­ki po­dróż­ni­cze i wer­tu­ję spe­cjal­ne dzie­ła, rzu­ca mi się w oczy jesz­cze jed­na za­dzi­wia­ją­ca ce­cha w nie­któ­rych ob­rząd­kach ma­gicz­nych, przez te szcze­py upra­wia­nych. Mó­wię o ma­gicz­nej sile, przy­pi­sy­wa­nej przez lud­ność pół­noc­nej Afry­ki krwi, róż­nym wy­dzie­li­nom or­ga­ni­zmu ludz­kie­go i zwie­rzę­ce­go, tru­pom oraz or­ga­nom cia­ła, a tak­że o prze­są­dach, któ­re z tą or­ga­no­ma­gią są zwią­za­ne, któ­re mó­wią o moż­no­ści sta­nia się być nie­wi­dzia­nym i nie­sły­sza­nym, o po­łą­cze­niu dusz, serc i my­śli dwoj­ga lu­dzi, o wpły­wie barw na świat du­cho­wy czło­wie­ka i tym po­dob­ne. Skąd przy­szła tu ta ma­gia? Ni­g­dzie, w żad­nym na­ro­dzie sa­mo­dziel­nie taka ma­gia nie była prak­ty­ko­wa­na, a je­że­li gdzie ją upra­wia­no, to była za­po­ży­czo­na od Cy­ga­nów, Mau­rów an­da­lu­zyj­skich, Chal­dej­czy­ków i Egip­cjan, któ­rzy mie­li sto­sun­ki z pół­no­cą Afry­ki, a więc z owy­mi ta­jem­ni­czy­mi Ber­be­ra­mi, któ­rzy po przy­ję­ciu is­la­mu swo­je ma­gicz­ne prak­ty­ki za­nie­śli pod­czas piel­grzy­mek do Mek­ki – na Za­chód azja­tyc­ki i da­lej do In­dii, a na­wet do Chin, je­że­li przy­po­mni­my so­bie, że arab­scy że­gla­rze wznie­śli w Kan­to­nie me­czet Pro­ro­ka na dłu­go przed od­kry­ciem wschod­nich brze­gów Azji przez Por­tu­gal­czy­ków.

Są to jed­nak tyl­ko do­my­sły, sła­be wy­sił­ki roz­wią­za­nia an­tro­po­lo­gicz­nej za­gad­ki pół­noc­nej Afry­ki.

Przypisy

1 Patrz prof. E. Do­ut­te, Ma­gie et Re­li­gion dans l‘Afric­pie du Nord, Al­gier 1909, oraz Mo­ulie­ras, Ma­roc in­con­nu.

2 Pra­ce: Po­me­la, Du­vey­rie­ra, Bo­ur­gi­gna­ta, Le­to­ur­neux, Fa­idher­be’a, S. Gsel­la, Tis­so­ta, Mo­ver­sa, Ri­pleya, Rid­ge­waya, Re­ina­cha, Ber­tho­lo­na, De­ni­ke­ra itd.

3Geo­gra­phie com­pa­ree de la pro­vin­ce ro­ma­ine d’Afri­que.

4 Vic­tor Pi­qu­et, Les ci­vi­li­sa­tions de l’Afri­que du Nord, Pa­ris 1921.

5 Mr Char­les Grew­ster po­in­for­mo­wał mnie, że jest to sok ro­śli­ny Lau­so­nia in­er­mis, z czym się zga­dza­ją też wska­zów­ki fran­cu­skich au­to­rów: A. Cer­teux, E.H. Car­noya, nie­miec­kie­go Spren­ge­la itd.

IV. W GŁĄB ZACHODNIEGO ALGIERU

Pew­ne­go pięk­ne­go, sło­necz­ne­go po­ran­ka sie­dzie­li­śmy w wa­go­nie ko­le­jo­wym, od­pro­wa­dze­ni przez mi­lut­kie­go syn­ka i có­recz­kę miej­sco­wych ko­mer­san­tów z Ora­nu – pań­stwa Go­mis. Wy­jeż­dża­li­śmy na za­chód, do Ma­ro­ka. Pierw­szym na­szym eta­pem miał być Tlem­cen, do któ­re­go od Ora­nu sześć i pół go­dzi­ny jaz­dy ko­le­ją, cho­ciaż od­le­głość nie prze­no­si 175 ki­lo­me­trów.

Z okna na­sze­go wozu wi­dzi­my ob­szer­ną rów­ni­nę, do­sko­na­le upraw­ną. Zbo­że, wino, drze­wa owo­co­we i oliw­ne oraz ogro­dy wa­rzyw­ne do­cho­dzą aż do brze­gów du­że­go, wy­sy­cha­ją­ce­go już je­zio­ra Seb­kha; wszę­dzie wi­dać za­bu­do­wa­nia ko­lo­ni­stów – Fran­cu­zów, Hisz­pa­nów i Wło­chów, nie­znacz­ne ble­dy – wio­ski tu­byl­cze i sta­da owiec i by­dła ro­ga­te­go. Dro­gą, któ­rą mkną sa­mo­cho­dy, z wy­cią­gnię­ty­mi szy­ja­mi kro­czą ob­ju­czo­ne wiel­błą­dy, idą­ce nie­raz z da­le­kich po­łu­dnio­wych oaz, a na­wet z gór Atla­su. Ara­bo­wie jesz­cze do­tąd po­słu­gu­ją się, na­wet w po­bli­żu li­nii ko­le­jo­wej, ka­ra­wa­na­mi wiel­błą­dów z po­wo­du ta­nio­ści tego trans­por­tu.

Może to wy­dać się non­sen­sem, a jed­nak set­ki ty­się­cy wiel­błą­dów – tych okrę­tów pu­sty­ni – są za­wsze w po­go­to­wiu. Arab-prze­wod­nik nie ceni by­naj­mniej cza­su; za­ra­biać fran­ki na ży­cie jest ko­niecz­no­ścią i dla­te­go na­le­ży wal­czyć z ko­le­ją. Wal­ka to kul­tu­ral­na, eko­no­micz­na dro­ga kon­ku­ren­cyj­nych ta­ryf. To tyl­ko daje wiel­błą­dom moż­ność speł­nia­nia ich obo­wiąz­ków spo­łecz­nych, ale jesz­cze dwie lub trzy li­nie trans­afry­kań­skie i „okrę­ty pu­sty­ni” wkrót­ce za­mie­nią się w bef­szty­ki i kieł­ba­sy w ja­dło­daj­niach tu­byl­czych, w ba­bu­sze, czy­li pan­to­fle, sio­dła i wory do no­sze­nia wody lub prze­wo­że­nia dak­ty­li.

Rów­ni­nę tę prze­ci­na kil­ka rzek, na­tu­ral­nie cza­sem le­d­wie do­strze­gal­nych, ale za­wsze z za­ro­śla­mi ró­ża­necz­ni­ka (ro­do­den­dro­nów), ole­an­drów i ta­ma­ryn­dow­ców. Wkrót­ce po­ciąg po­rzu­ca rów­ni­nę i wspi­na się na zbo­cza dość po­fał­do­wa­nej pa­gór­ka­mi kra­iny, gdzie szyb­ko zni­ka­ją śla­dy rol­nic­twa. Na­to­miast zja­wia­ją się pa­stwi­ska, a więc tak samo, jak nie­gdyś wi­dzia­łem to w Azji, cią­gną tu ko­czo­wi­ska no­ma­dów ze sta­da­mi kóz i owiec. W kil­ku miej­scach spo­strze­ga­my duże, czar­ne na­mio­ty w żół­te lub bia­łe pasy – w nich ko­bie­ty o twa­rzach od­sło­nię­tych, w gra­na­to­wych sza­tach, zresz­tą na­der lek­kich, ale za to ob­wie­szo­nych cięż­ki­mi, z mie­dzi i sre­bra zro­bio­ny­mi, klej­no­ta­mi, god­ny­mi bar­ba­rzyń­ców.

Sie­dzą­cy w na­szym prze­dzia­le po­moc­nik pre­fek­ta z Bel Ab­bes, któ­ry otrzy­mał z Ora­nu od­pis te­le­gra­mu mi­ni­ster­stwa pa­ry­skie­go o na­szej po­dró­ży, ob­ja­śnia nam, że są to ko­czow­ni­cy arab­scy z Sa­ha­ry, któ­rzy za­pusz­cza­ją się na pół­noc w po­szu­ki­wa­niu pa­stwisk dla swej trzo­dy i za za­rob­kiem w po­sta­ci wróż­biar­stwa, le­cze­nia, ku­cia i kra­dzie­ży koni, zna­chor­stwa, a na­wet wy­ko­ny­wa­nia nie­któ­rych ry­tu­al­nych ob­rząd­ków mu­zuł­mań­skich.

Więk­szą sta­cją jest wspo­mnia­ny już Sidi Bel Ab­bes, fran­cu­ska osa­da, ro­sną­ca z nad­zwy­czaj­ną szyb­ko­ścią dzię­ki wspa­nia­łe­mu roz­wo­jo­wi rol­nic­twa w ca­łej oko­li­cy, prze­cię­tej rze­ką Mek­ke­ra. Ma­low­ni­cze mia­stecz­ko, to­ną­ce w sa­dach owo­co­wych, po­sia­da kil­ka ład­nych bu­dyn­ków i ko­sza­ry jed­ne­go puł­ku Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej, w któ­rej słu­ży też spo­ro Po­la­ków, a naj­wię­cej Niem­ców. Jak okiem się­gnąć, do­li­ną rze­ki cią­gną się plan­ta­cje ko­lo­ni­stów, prze­waż­nie, zda­je się, Hisz­pa­nów, któ­rzy, jak za­pew­nia­li mnie Fran­cu­zi, już w dru­gim po­ko­le­niu wy­na­ra­da­wia­ją się zu­peł­nie, przy czym dzie­ci, uczęsz­cza­ją­ce do szko­ły fran­cu­skiej, mają asy­mi­lu­ją­cy wpływ na swych ro­dzi­ców.

Re­jon Bel Ab­bes na­le­ży do naj­bar­dziej ży­znych i naj­le­piej ko­lo­ni­zo­wa­nych czę­ści Al­gie­ru. Stąd wpły­wa na ry­nek we­wnętrz­ny i ze­wnętrz­ny wiel­ka ilość zbo­ża, wina, oli­wek i by­dła. Na po­lach pra­cu­ją Eu­ro­pej­czy­cy i tu­byl­cy; wszę­dzie spo­tkać moż­na współ­cze­sne duże płu­gi, pa­ro­we trak­to­ry i inne ma­szy­ny rol­ni­cze. Ten kra­jo­braz roz­cią­ga się aż do Tlem­ce­nu.

W oko­li­cy ostat­niej przed tym mia­stem sta­cyj­ki, Ain Fez­za, prze­jeż­dża­my cały sze­reg tu­ne­lów, wia­dukt wspa­nia­łej, lek­kiej bu­do­wy, prze­rzu­co­ny przez głę­bo­ki, ma­low­ni­czy wą­wóz rze­ki El Urit z kil­ku wo­do­spa­da­mi, mkną­cy­mi wśród po­ro­słych la­sem skał grzbie­tu Tlem­ce­nu.

Na tej ma­łej sta­cyj­ce spo­tka­li­śmy całą kom­pa­nię żoł­nie­rzy Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej. Na­pra­wia­li szo­sę, mo­sty i rowy ce­men­to­we. Zdro­we cia­ła, ogo­rza­łe, ener­gicz­ne twa­rze, lecz oczy po­nu­re i nie­uf­ne. Mie­sza­ni­na ję­zy­ków! Sły­sze­li­śmy mowę ro­syj­ską, nie­miec­ką, grec­ką, ho­len­der­ską. Py­ta­li­śmy o Po­la­ków, nie było ich jed­nak w tym od­dzia­le. Nie mogę za­po­mnieć jed­ne­go le­gio­ni­sty! Cho­dził po pe­ro­nie i czy­tał małą ksią­żecz­kę, nie pa­trząc na po­ciąg i pa­sa­że­rów. Miał oku­la­ry na no­sie i po­waż­ną twarz na­uczy­cie­la szko­ły lu­do­wej nie­miec­kiej. Zbli­ży­łem się do nie­go i za­py­ta­łem, co czy­ta. Oka­za­ło się, że był to to­mik Go­ethe­go. Czy­ta­ją­cy zaś był stu­den­tem uni­wer­sy­te­tu. Mia­łem ze sobą książ­kę nie­miec­ką, więc ofia­ro­wa­łem ją le­gio­ni­ście. Był bar­dzo ucie­szo­ny i po dwóch dniach od­na­lazł nas i książ­kę zwró­cił.

W kil­ka mi­nut póź­niej by­li­śmy już w Tlem­ce­nie, wdra­paw­szy się w cią­gu sze­ściu i pół go­dzin, li­cząc od Ora­nu, na wy­so­kość 800 me­trów. Na dwor­cu cze­ka­ła na nas ka­ret­ka ho­te­lo­wa i prze­wod­nik ofi­cjal­ny, uprze­dzo­ny te­le­fo­nicz­nie z Ora­nu. Był to sier­żant wojsk fran­cu­skich, Arab al­gier­ski, Mo­ham­met ben M’Ham­med ben Mo­kh­tar, mło­dy i oczy­ta­ny. Na wstę­pie robi mi bar­dzo miłą nie­spo­dzian­kę, mó­wiąc, że w księ­gar­niach tlem­ceń­skich na wy­sta­wach znaj­du­ją się już eg­zem­pla­rze mo­jej, wy­da­nej w Pa­ry­żu, książ­ki Be­tes, Hom­mes et Dieux i z kur­tu­azją do­dał, iż czu­je się za­szczy­co­ny, że może być nam po­ży­tecz­ny w roli prze­wod­ni­ka.

Mo­ham­met przy­wiózł nas do ho­te­lu, ni­skie­go, jed­no­pię­tro­we­go bu­dyn­ku, coś na kształt szwaj­car­skie­go cha­let, prze­sy­co­ne­go wo­nią drze­wa ce­dro­we­go i ży­wi­cy. Z ta­ra­su i z okien po­ko­ju od­kry­wa się wi­dok na le­si­sty łań­cuch gór, na bia­ły me­czet, sto­ją­cy w od­da­li, na wierz­choł­ki czar­nych cy­pry­sów i dość duży sad owo­co­wy tuż przed ho­te­lem. Ci­sza i spo­kój pa­no­wa­ły tu i zno­wu przy­po­mnia­ła się nam Szwaj­ca­ria, któ­rą obo­je z Zoch­ną tak bar­dzo lu­bi­my. Tlem­cen i jego oko­li­ce istot­nie moż­na na­zwać „małą Szwaj­ca­ria” Al­gie­ru, po­nie­waż praw­dzi­wą wiel­ką Szwaj­ca­rią jest Ka­by­lia ze swym pięk­nym łań­cu­chem gór Dżur­dżu­ra.

Gdy po wy­po­czyn­ku prze­bra­li­śmy się i zje­dli­śmy obiad, za­pa­dła już noc. Wy­szli­śmy do ogro­du peł­ne­go róż i in­nych pach­ną­cych kwia­tów. Nie­bo było zu­peł­nie ciem­ne, a zwi­sa­ło nad nami ni­sko i było po­dob­ne do mięk­kiej, czar­nej płach­ty z nie­zli­czo­ną ilo­ścią otwo­rów, przez któ­re mi­ga­ły gwiaz­dy. W gąsz­czu drzew gra­na­to­wych i oliw­nych gra­ły cy­ka­dy. Sze­lesz­cząc skrzy­dła­mi, śmi­ga­ły chy­że nie­to­pe­rze. Gdzieś ze szczy­tów gór­skich do­la­ty­wa­ło ję­kli­we wy­cie sza­ka­li, któ­rym od­po­wia­da­ły psy prze­cią­głym szcze­ka­niem. Gdzieś w są­sied­nim gaju oliw­nym ode­zwa­ła się fu­jar­ka. Ktoś nie­wi­dzial­ny grał smęt­ną, mo­no­ton­ną me­lo­dię, a póź­niej za­czął śpie­wać, jak gdy­by skar­żąc się na coś, łka­jąc i mo­dły za­sy­ła­jąc o ła­skę bó­stwa i zmi­ło­wa­nie. Od stro­ny mia­sta do­la­ty­wa­ły ryki mu­łów i osłów, gło­sy ludz­kie, dźwię­ki or­kie­stry i tur­kot po­wo­zów. Na­gle po­nad wszyst­kim za­wi­sła drga­ją­ca w po­wie­trzu, do­no­śna i peł­na siły we­wnętrz­nej nuta. To mu­ezin ze szczy­tu ja­kie­goś mi­na­re­tu na­wo­ły­wał wier­nych do póź­nej mo­dli­twy i  wes­tchnie­nia do Wszech­moc­ne­go Pana ży­cia i wy­pad­ków:

La Il­lah Illa Al­lah u Ma­ho­med Ras­sul Al­lah, Al­lah, Al­lah Ak­bar!

Aha, na­resz­cie! Je­ste­śmy w kra­ju is­la­mu… Niech­że bę­dzie bło­go­sła­wio­ne imię Al­la­ha! Bóg jest Bóg i Bóg jest je­den…

V. W MIEŚCIE CUDOTWÓRCÓW

W1141 roku w Se­wil­li na po­pi­sie si­ła­czy od­zna­czył się pięt­na­sto­let­ni Cho­aib Ibn Ho­ce­in el An­da­lo­ci. Jed­nym cię­ciem mie­cza z ła­two­ścią nie­zwy­kłą od­wa­lał łby ko­niom i by­kom, ła­mał pod­ko­wy i rwał łań­cu­chy niby pa­sma zgni­łych szmat. Sam król Mau­rów z dy­na­stii wspa­nia­łych Al­mo­ra­wi­dów Ali Ibn Ju­sef Ibn Tasz­fin dzi­wić się ra­czył i za­py­tał ojca mło­do­cia­ne­go mo­ca­rza, co za­mie­rza zro­bić z sy­nem. Do­wie­dziaw­szy się, że chło­pak bę­dzie po­świę­co­ny za­wo­do­wi wo­jow­ni­ka, król przy­obie­cał przy­jąć go do swej gwar­dii przy­bocz­nej.

Jed­nak po paru la­tach mło­dy Cho­aib Ibn Ho­ce­in za­wiódł na­dzie­je ojca, gdyż oznaj­mił, że chce od­dać się cał­ko­wi­cie na­uce. Oj­ciec usi­ło­wał po­wstrzy­mać syna od tego za­mia­ru, lecz mło­dzie­niec za­czął z pa­mię­ci na­tchnio­nym gło­sem skan­do­wać naj­za­wil­sze wer­se­ty z Ko­ra­nu.

– Bę­dziesz ha­fodh! – za­wo­łał oj­ciec, ura­do­wa­ny i dum­ny, po­nie­waż wie­dział, że na­uka przy­no­si dłu­go­trwa­łą sła­wę.

Mło­dy si­łacz za­czął stu­dio­wać mą­drość is­la­mu u uczo­nych mau­re­tań­skich w Se­wil­li i Kor­do­bie, pro­wa­dząc ży­cie sa­mot­ne, peł­ne umar­twie­nia cia­ła i za­głę­bia­nia się w świat du­cho­wy. W po­uf­nych roz­mo­wach z pro­fe­so­ra­mi Cho­aib zwie­rzał się, że du­sza jego czu­je się obcą tu na zie­mi, chce ze­rwać jej wię­zy i po­wró­cić do nie­zna­nej kra­iny, skąd przy­szła.

Wte­dy już pro­fe­so­ro­wie zro­zu­mie­li, że mło­dy stu­dent jest uro­dzo­nym ma­ra­bu­tem, czy­li wyż­szą, świę­tą for­mą ludz­ką, wy­bra­ną przez Boga, i już wte­dy na­zy­wa­li go uali, co zna­czy – wy­bra­niec Al­la­ha. Na eg­za­mi­nie osta­tecz­nym mło­dy uczo­ny za­de­kla­mo­wał pew­ne roz­dzia­ły Ko­ra­nu tak pięk­nym gło­sem i z ta­kim na­tchnie­niem, że „zgro­ma­dze­ni sły­sze­li szmer skrzy­deł zwa­bio­nych z nie­ba anio­łów”. Otrzy­maw­szy ty­tuł ha­leb, Cho­aib wy­je­chał do Afry­ki, gdzie stu­dio­wał przez pe­wien czas w Fe­zie, a póź­niej, wziąw­szy la­skę piel­grzy­ma, za­czął wę­dro­wać po kra­ju, aż ob­rał Tlem­cen za sta­łe miej­sce po­by­tu. Za­miesz­kał na gó­rze Ter­ni, wzno­szą­cej się obok mia­sta nad wio­ską El Eub­bad, spę­dza­jąc dnie i noce na mo­dli­twie i asce­tycz­nych prak­ty­kach przy gro­bow­cu Sidi Abd Al­la­ha ben Ale­go, mą­dre­go i świę­te­go czło­wie­ka, któ­re­go pa­mięć w Tlem­ce­nie ota­cza­no naj­wyż­szą czcią.

Wkrót­ce mło­dy pu­stel­nik ob­ja­wił swo­ją cu­dow­ną siłę. Nie­zna­ni ra­bu­sie splą­dro­wa­li pa­łac suł­ta­na, a wszel­kie wy­sił­ki skie­ro­wa­ne ku wy­kry­ciu zło­czyń­ców i zra­bo­wa­nych skar­bów speł­zły na ni­czym. Wte­dy po­sta­wio­no Cho­aiba przed zroz­pa­czo­nym wład­cą. Za­py­ta­ny – od­po­wie­dział bez wa­ha­nia:

– Po kom­na­tach two­ich, suł­ta­nie, cho­dzi­ło dwóch lu­dzi, po­sia­da­ją­cych ra­zem dwie nogi, po­nie­waż je­den z nich jest zdro­wy i sil­ny, lecz śle­py, dru­gi zaś ma uschnię­te nogi i po­ru­sza się, sie­dząc na ple­cach śle­pe­go to­wa­rzy­sza. Są że­bra­ka­mi skam­lą­cy­mi w imię Sidi Na­ila. Po­ślij swo­ich ry­ce­rzy na ko­niec uli­cy Beni Zey­an – tam uj­rzą zbu­rzo­ny dom, a wśród gru­zów znaj­dą zbrod­nia­rzy i ich zdo­bycz.

Od tego cza­su sła­wa Cho­aiba ro­sła z dnia na dzień. Cią­gle wzy­wa­no go w róż­ne koń­ce Ma­gh­re­bu, gdzie da­rem ja­sno­wi­dze­nia i prze­po­wied­ni zy­skał so­bie ogól­ne uwiel­bie­nie. Na­zy­wa­no go w po­spól­stwie, któ­re­mu naj­chęt­niej po­ma­gał – Sidi Abou Me­dy­an albo wprost Bou Me­din, lecz to nie prze­szka­dza­ło, aby był uwa­ża­ny nie tyl­ko jako uali, lecz jako kobt, czy­li bie­gun osi, na­oko­ło któ­rej ob­ra­ca się ludz­kość, oraz ro­uts – czy­li do­bro­czyń­ca, zba­wi­ciel.

Wkrót­ce Sidi Abou Me­dy­an od­był świę­tą piel­grzym­kę do Mek­ki i Me­dy­ny, gdzie za­przy­jaź­nił się z naj­więk­szym uczo­nym i świę­tym is­la­mu w tam­tej do­bie – z Sidi Abd el-Ka­de­rem el-Dżi­la­nim, któ­ry po­słał go jako mi­sjo­na­rza na wschód – do Bag­da­du, dla gło­sze­nia Ko­ra­nu. Tu Bou Me­din zy­skał so­bie po­wszech­ną mi­łość i po­znał przy­by­wa­ją­cych z In­dii bud­dyj­skich ka­pła­nów, z któ­ry­mi na­wią­zał do­bre sto­sun­ki, przy­czy­nia­jąc się znacz­nie do sze­rze­nia Ko­ra­nu w do­li­nie Hin­du. Sidi Abou Me­dy­an sko­rzy­stał ze zna­jo­mo­ści z Hin­du­sa­mi, otrzy­maw­szy od nich nie­zna­ną w Ma­gh­re­bie wie­dzę, któ­rą póź­niej na­zwa­no mo­udż­do­ub, czy­li mi­stycz­na eks­ta­za, oraz fana1, co ozna­cza roz­pro­sze­nie się ludz­kich uczuć w isto­cie bó­stwa, a daje czło­wie­ko­wi nad­przy­ro­dzo­ne siły i wprost ma­gicz­ne zdol­no­ści.

Z Bag­da­du Abou Me­dy­an po­wró­cił do Se­wil­li i Kor­do­by, gdzie stał się naj­słyn­niej­szym pro­fe­so­rem teo­lo­gii, lecz po­rzu­cił An­da­lu­zję i prze­niósł się do Al­gie­ru, za­kła­da­jąc tu uni­wer­sy­te­ty ko­ra­nicz­ne (me­dre­sy), po­ucza­jąc lud­ność na pla­cach miast i w me­cze­tach, gro­ma­dząc tłu­my uczniów i po­boż­nych.

Gdy ktoś zwra­cał się do nie­go po radę, Abou Me­dy­an nie po­trze­bo­wał słów i wy­ja­śnień, wi­dząc du­szę go­ścia, jej tro­ski i zwąt­pie­nia.

Pew­ne­go razu zja­wił się u nie­go bo­ga­ty czło­wiek, pro­sząc o radę, czy ma się roz­wieść ze swo­ją żoną, czy też nie.

Świę­ty był wła­śnie za­ję­ty roz­mo­wą ze swy­mi ucznia­mi i w chwi­li, gdy klient wszedł do sali, Abou Me­dy­an pod­niósł rękę do góry i do­no­śnym, roz­ka­zu­ją­cym gło­sem za­cy­to­wał z Ko­ra­nu zna­ny wer­set: „Strzeż swej żony i trwaj w stra­chu Bo­żym”2.

– Skąd wiesz, po co przy­sze­dłem do cie­bie, Sidi? – za­wo­łał zdzi­wio­ny klient. – Prze­cież żywa du­sza nie wie, o co chcia­łem cię py­tać.

– Gdy wcho­dzi­łeś, uj­rza­łem na two­im bur­nu­sie te sło­wa Świę­tej Księ­gi, któ­re wszyst­ko mi ob­ja­śni­ły – od­parł uali.

In­nym zno­wu ra­zem przy­szła do nie­go mło­da dziew­czy­na i pa­dła mu do stóp.

– Chcesz zna­leźć mło­de­go i bo­ga­te­go męża? – za­py­tał Abou Me­dy­an i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, cią­gnął da­lej: – Słu­chaj! Gdy spo­tkasz ta­kie­go, któ­re­go byś chcia­ła po­ślu­bić, daj mu moż­ność usły­szeć twój głos i zo­ba­czyć nogę two­ją. On bę­dzie wie­dział, że je­że­li te ukry­wa­ne przez ko­bie­ty wdzię­ki są pięk­ne, to ca­łość też jest pięk­na. Idź i bądź szczę­śli­wa!

Ten ja­sno­wi­dzą­cy uali, na­uczy­ciel, mę­drzec i ka­zno­dzie­ja zo­stał we­zwa­ny do Tlem­ce­nu przez suł­ta­na Ja­ku­ba al-Man­su­ra, któ­ry chciał się na­ra­dzić z nim w spra­wie prze­nie­sie­nia swej sto­li­cy do Mar­ra­ke­szu. Sta­rzec, któ­ry był wte­dy w in­nym mie­ście, na­tych­miast wy­ru­szył na we­zwa­nie wład­cy, lecz zmarł na brze­gu rze­ki Is­ser. Suł­tan za­rzą­dził wspa­nia­ły po­grzeb świę­te­go ma­ra­bu­ta obok me­cze­tu w El Eub­bad w po­bli­żu Tlem­ce­nu.

Wła­śnie sta­li­śmy z Zoch­ną przed wspa­nia­le rzeź­bio­ny­mi w cy­pry­sie po­dwo­ja­mi, pro­wa­dzą­cy­mi do du­żej kub­by, gdzie spo­czy­wa­ły pro­chy Sidi Cho­aiba Ibn Ho­ce­ina el-An­da­lo­cie­go, prze­zwa­ne­go Abou Me­dy­an lub Bou Me­din.

Kil­ka stop­ni pro­wa­dzi na małe po­dwór­ko, oto­czo­ne mu­rem, wy­ście­ła­ne mar­mu­ro­wy­mi pły­ta­mi i upięk­szo­ne ko­lum­na­dą z onyk­su. Wcho­dzi­my do sa­mej kub­by o pół­okrą­głej ko­pu­le, prze­cię­tej kil­ku okien­ka­mi o ma­łych ko­lo­ro­wych szyb­kach, opraw­nych w ołów. Pa­nu­je tu ci­sza i prze­le­wa­ją się bez­dź­więcz­ne fale świa­tła, ła­god­nie i ta­jem­ni­czo za­bar­wio­ne­go. W głę­bi stoi ta­bo­ut, czy­li gro­bo­wiec z rzeź­bio­ne­go cy­pry­so­we­go drze­wa, sczer­nia­łe­go od sta­ro­ści w cią­gu ośmiu wie­ków. Pięk­ne tka­ni­ny, ha­fto­wa­ne zło­tem i sre­brem, do po­ło­wy po­kry­wa­ją gro­bo­wiec świę­te­go ma­ra­bu­ta; obok po­ka­zu­ją nam mniej­szy sar­ko­fag, gdzie leżą pro­chy Sidi Ab­des­se­la­ma. Ze ścian zwie­sza­ją się wspa­nia­łe sztan­da­ry, ha­fto­wa­ne rę­ko­ma miesz­ka­nek ha­re­mów, roz­rzu­co­nych od Bag­da­du do Sale; wszę­dzie zło­żo­ne są prze­róż­ne ofia­ry – srebr­ne lam­py, świecz­ni­ki, szka­tu­ły, kub­ki, wy­po­le­ro­wa­ne stru­sie jaja, na­wet ko­ści ja­kichś po­two­rów, w któ­rych jed­nak po­zna­ję kro­ko­dy­le. Na lewo od wej­ścia wzno­si się ocem­bro­wa­nie stud­ni, wy­so­kie na pół me­tra, z ka­mie­nia żół­te­go jak wosk. Jest to onyks; przed­nia część zrę­bu głę­bo­ko prze­cię­ta łań­cu­chem, słu­żą­cym od XII wie­ku do wy­cią­ga­nia ku­bła z wodą. Zim­na jest i do­bra, gdyż bie­gnie z wy­so­kich szczy­tów tlem­ceń­skie­go grzbie­tu, a po­dob­no po­sia­da cu­dow­ną siłę lecz­ni­czą. Na so­bie tego nie spraw­dzi­li­śmy, gdyż by­li­śmy zdro­wi, ale woda istot­nie była świet­na, więc pi­łem ją bez koń­ca, tak, że sie­dzą­cy obok stud­ni ja­kiś po­boż­ny Arab naj­przód z po­dzi­wem, a póź­niej z prze­ra­że­niem mi się przy­glą­dał.

A ja jak gdy­by nic i po chwi­li całą tę po­wódź wy­po­ci­łem, gdyż upał był afry­kań­ski!

Z kub­by prze­cho­dzi­my do me­cze­tu, nad któ­rym wzno­si się mi­na­ret upięk­szo­ny mo­zai­ką. Me­czet po­sia­da tak pięk­ne wej­ście, ja­kie­go już ni­g­dzie w tej czę­ści Afry­ki mu­zuł­mań­skiej nie spo­tka­łem. Mo­nu­men­tal­na bra­ma, upięk­szo­na rzeź­bio­nym brą­zem, pro­wa­dzi nas do przed­sion­ka, gdzie mo­zai­ka, barw­ne ce­gły, ara­be­ski, na­pi­sy, ar­ty­stycz­nie wy­ko­na­ne kon­so­le, pod­trzy­mu­ją­ce skle­pie­nie, mó­wią o pie­ty­zmie suł­ta­na, któ­ry wzniósł tę świą­ty­nię Al­la­ha w roku 1339. Z przed­sion­ka sze­ro­kie mar­mu­ro­we scho­dy o je­de­na­stu stop­niach pro­wa­dzą na po­dwó­rze, wy­sła­ne pięk­ny­mi pły­ta­mi z onyk­su, z ba­se­nem dla ob­my­wań ry­tu­al­nych, a da­lej – do me­cze­tu, po­sia­da­ją­ce­go rzeź­bio­ne ce­dro­we drzwi rzad­kiej pięk­no­ści oraz naj­bar­dziej ty­po­we or­na­men­ty i mo­ty­wy ar­chi­tek­tu­ry mau­re­tań­skiej. Po­ka­zu­ją nam duże, okrą­głe, zu­peł­nie wy­po­le­ro­wa­ne ka­mie­nie, le­żą­ce w róż­nych miej­scach na ko­bier­cach. Są to ka­mie­nie ry­tu­al­ne, za­stę­pu­ją­ce wodę dla tych, któ­rzy z po­wo­du sta­ro­ści, sła­bo­ści lub cho­ro­by nie mogą do­ko­ny­wać ob­my­wań przed mo­dli­twą. Tymi ka­mie­nia­mi po­boż­ni na­cie­ra­ją so­bie cia­ło. Bu­dzi po­dziw sub­tel­na ro­bo­ta skle­pie­nia mih­ra­bu, czy­li miej­sca zwró­co­ne­go ku Mek­ce; tyl­ko ma­lo­wa­ne gip­sy ro­bo­ty tu­rec­kiej są tu or­dy­nar­ne.

Wy­cho­dzi­my od­pro­wa­dza­ni przez za­kry­stia­na z całą ro­dzi­ną i spo­ty­ka­my przy wyj­ściu mi­na­bra, czy­li pro­bosz­cza. Oty­ły, cho­ciaż jesz­cze mło­dy muł­ła o bia­łej, po­waż­nej twa­rzy, za­my­ślo­nych oczach i kru­czo­czar­nej bro­dzie. Czy­ni znak sa­la­mu i prze­cho­dzi w mil­cze­niu. Jest to, po­dob­no, bar­dzo uczo­ny i po­wa­ża­ny na­wet w Fe­zie teo­log i ma­ra­but.

W ten spo­sób w kró­lew­skim Tlem­ce­nie, gdzie co trzy kro­ki na­tra­fia­my na kub­by, gro­bow­ce, me­cze­ty, cza­row­ne drze­wa i inne świę­to­ści, za­czę­li­śmy od pra­wi­dło­we­go i bo­go­boj­ne­go czy­nu – od piel­grzym­ki do miej­sco­we­go pa­tro­na – Sidi Abou Me­dy­ana.

Parę ki­lo­me­trów za­le­d­wie od­dzie­la Tlem­cen od brud­nej wio­ski El Eub­bad, czy­li Bou Me­din, a tym­cza­sem kil­ka kubb spo­ty­ka­my po dro­dze; przy jed­nej nasz prze­wod­nik opo­wia­da, że jest to gro­bo­wiec świę­te­go ma­ra­bu­ta El Tay­ara, któ­ry za ży­cia ni­g­dy nie spał, za­głę­bio­ny w stu­dio­wa­niu Ko­ra­nu, a po śmier­ci zo­stał prze­zwa­ny „la­ta­ją­cym czło­wie­kiem”, gdyż dość było ko­muś wy­mó­wić z na­bo­żeń­stwem jego imię, aby nie­wi­dzial­ny sta­wiał się na we­zwa­nie i po­ma­gał wier­ne­mu sy­no­wi is­la­mu.

– Ru­chli­wy ja­kiś świę­ty i do tego taki, co nie za­ro­bić ani cen­ty­ma fa­bry­kan­tom we­ro­na­lu3 – zu­peł­nie słusz­nie za­uwa­żył prze­wod­nik, uśmie­cha­jąc się dość scep­tycz­nie.

Oko­ło cmen­ta­rza nasz Mo­ham­met ben M’Ham­med po­ka­zu­je nam ja­kieś roz­ło­ży­ste drze­wo, na któ­re­go ko­rze­niach i ga­łę­ziach po­boż­ni skła­da­ją ofia­ry dla du­chów drze­wa. Ofia­ry są na­der skrom­ne, bo tyl­ko sie­dem ka­my­ków, skraw­ki tka­nin lub kil­ka pa­se­mek przę­dzy weł­nia­nej. To ma przy­no­sić zdro­wie dzie­ciom.

Drze­wo to zmu­si­ło mnie prze­nieść się my­ślą na góry Tan­nu Olu, Nań-Szań, Chin­gan, gdzie bo­go­boj­ni wy­znaw­cy żół­tej wia­ry (la­ma­izmu) tak samo za­wie­sza­ją róż­ne strzę­py na ga­łę­ziach tych cham­tyt-obo i ukła­da­ją sto­sy z ka­mie­ni, bła­ga­jąc złe du­chy o ła­ska­we ze­zwo­le­nie na przej­ście przez ich po­sia­dło­ści.

„O ludz­ko­ści! – my­śla­łem. – Masz w swo­im mó­zgu, nie­za­leż­nie od tego, ja­kiej for­my czasz­ka i ja­kiej bar­wy skó­ra go po­kry­wa, jed­na­ko­we ko­mór­ki, znie­wa­la­ją­ce cie­bie do kro­cze­nia jed­ną i tą samą dro­ga my­ślo­wych ka­te­go­rii. Być może, iż świę­ty, sław­ny Abou Me­dy­an miał pew­ne pod­sta­wy do my­śle­nia wraz z mą­drym Ehe­lem el-Ko­mo­unem, że du­sze wszyst­kich po­ko­leń ludz­kich, od pierw­szych do ostat­nich, zo­sta­ły zro­dzo­ne od razu w chwi­li wiel­kiej ak­cji twór­czej Ko­smo­su lub Al­la­ha i w po­sta­ci za­rod­ków, zło­żo­ne w oso­bie pierw­sze­go czło­wie­ka – pra­oj­ca Ada­ma”4.

Z tymi my­śla­mi prze­ci­nam cmen­tarz, idąc pięk­ną ale­ją, wy­sa­dza­ną czar­ny­mi cy­pry­sa­mi. Na pra­wo i na lewo sto­ją bia­łe gro­bow­ce mu­zuł­mań­skie, le­żą­ce lub sto­ją­ce bia­łe pły­ty ka­mien­ne. Tu i ów­dzie sie­dzą kup­ka­mi ko­bie­ty, owi­nię­te tak szczel­nie w bur­nu­sy, że wy­glą­da im tyl­ko jed­no oko.

– Dziś czwar­tek, to ko­biet mało – mówi prze­wod­nik – ale w piąt­ki to całe tłu­my ich za­le­ga­ją cmen­tarz. Sie­dzą tu od rana do za­cho­du słoń­ca, je­dzą, piją her­ba­tę i kawę, tro­chę pła­czą, a dużo, o, dużo ga­da­ją. Tu się ro­dzą wszyst­kie plot­ki na całą za­chod­nią Al­gie­rię.

Przy wyj­ściu z cmen­ta­rza spo­ty­ka­my gru­pę tu­ry­stek. Wszyst­kie ele­ganc­ko ubra­ne, w naj­mod­niej­szych ka­pe­lu­szach i naj­krót­szych suk­niach, mó­wi­ły tak gło­śno, jak gdy­by każ­da z nich była do­wód­cą szwa­dro­nu dra­go­nów.

Zoch­na uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie i na­gle po­wtó­rzy­ła dość fry­wol­ną radę Abou Me­dy­ana: „Po­zwól twe­mu wy­brań­co­wi usły­szeć głos twój i uj­rzeć nogę two­ją…”.

– Aha! – za­wo­ła­łem. – Rada ta do­bra, może dla ko­bie­ty arab­skiej, ale na­sze eu­ro­pej­skie pa­nie nie­raz dają sły­szeć swój głos, któ­re­go le­piej nie sły­szeć, i wi­dzieć wszyst­ko to, co nie za­słu­gu­je na oglą­da­nie…

– Nie masz ra­cji, mój ko­cha­ny – za­pro­te­sto­wa­ła Zoch­na. – Bo na przy­kład ta wy­so­ka blon­dyn­ka ma bar­dzo fo­rem­ne nogi. Spójrz!

Nie chcia­łem pa­trzeć, bo czu­łem całą ot­chłań ana­chro­ni­zmu po­mię­dzy je­dwa­bia­mi tych tu­ry­stek, a sę­dzi­wy­mi kub­ba­mi Abou Me­dy­ana, Lal­li Set­ti, Sidi Me­rzo­uga i dzie­siąt­ką in­nych uali.

Stra­ci­łem hu­mor i uczu­łem głód. Po­wró­ci­li­śmy więc do ho­te­lu na obiad.

Po obie­dzie wy­szli­śmy na mia­sto. Nasz prze­wod­nik po­ka­zał nam po­tęż­ne, sta­re mury daw­nej twier­dzy, gdzie nie­gdyś była sie­dzi­ba ber­be­ryj­skich wład­ców, a póź­niej Tur­ków – jest to me­szu­ar5. Za suł­ta­nów Al­mo­ha­dach prze­by­wa­li tu wiel­ko­rząd­cy tych wład­ców, a póź­niej, za dy­na­stii Abd El Uadi­tów, na­wet sam suł­tan miał tu swo­ją sie­dzi­bę, na­stęp­nie zaś tu­rec­cy gu­ber­na­to­ro­wie. Ten ostat­ni okres był naj­cięż­szy dla Tlem­ce­nu, gdyż na­wet po­eta Be­nem­sa­ib po­rów­nał wte­dy mia­sto do „żaby w pasz­czy węża”.

„Mia­sto okry­ło się ża­ło­bą i w sro­mot­nej hań­bie żyło.

Wy­stęp­ki i nie­pra­wość pa­no­wa­ły.

Tam, gdzie daw­niej cno­ta była…”

Me­szu­ar obec­nie zo­stał zmie­nio­ny w ko­sza­ry i skła­dy apro­wi­za­cyj­ne dla wojsk fran­cu­skich, roz­miesz­czo­nych w ob­wo­dzie mia­sta, lecz gdy się wi­dzi pa­ła­ją­ce spoj­rze­nia tu­byl­ców, rzu­ca­ne na te gru­be mury i daw­ny me­czet, mimo woli przy­po­mi­na się stro­nicz­ka z hi­sto­rii Tlem­ce­nu.

W tym mie­ście sta­le wrza­ła wal­ka po­mię­dzy dwo­ma naj­waż­niej­szy­mi odła­ma­mi lud­no­ści, a wal­ka ta od­da­ła wresz­cie mia­sto w ręce Fran­cu­zów. Naj­star­szą część lud­no­ści sta­no­wią Ha­da­ro­wie, czy­li Ber­be­ro­wie zmie­sza­ni z Ara­ba­mi; są to praw­dzi­wi Mau­ro­wie, któ­rych zna na­uka, a któ­rych wi­dzia­ła nie­raz Eu­ro­pa, gdy sze­rzy­li w niej klę­skę woj­ny i nie­śli swo­ją cy­wi­li­za­cję za­war­tą obec­nie w Al­ham­brze, Al­ka­za­rach i in­nych pa­miąt­kach mau­re­tań­skich w Hisz­pa­nii.

Gdy zwie­dza­li­śmy pół­noc­ną dziel­ni­cę Tlem­ce­nu, za­miesz­ka­łą wy­łącz­nie przez Ha­da­rów, Zoch­na na­gle się za­trzy­ma­ła i za­czę­ła na­słu­chi­wać. Po­sze­dłem za jej przy­kła­dem, lecz nie sły­sza­łem nic oprócz brzdą­ka­nia ja­kie­goś in­stru­men­tu mu­zycz­ne­go i nu­co­nej po­nu­rym gło­sem pio­sen­ki, do­cho­dzą­cej mnie przez drzwi brud­nej ka­wiar­ni. Zoch­na jed­nak uważ­nie słu­cha­ła, wresz­cie rze­kła:

– Tam gra­ją praw­dzi­wą An­da­lu­zę, jaką za­pi­sa­łam w Gra­na­dzie…

Ar­tyst­ka wio­li­nist­ka uczy­ni­ła in­te­re­su­ją­ce od­kry­cie et­no­gra­ficz­ne, któ­re sto­sun­ko­wo nie­daw­no przed­tem sta­ło się fak­tem do­wie­dzio­nym.

Wśród Ha­da­rów ucze­ni wy­kry­li po­tom­ków Mau­rów an­da­lu­zyj­skich, któ­rzy w XIV wie­ku po­wró­ci­li tu zHisz­pa­nii i przy­nie­śli z sobą te an­da­lu­zy­ty, na­zy­wa­ne tu rar­na­ta­mi, a śpie­wa­ne do­tąd po ka­wiar­niach, na ryn­kach i przy ce­re­mo­niach we­sel­nych.

Tu, w dziel­ni­cy Ha­dar, po­dob­no jesz­cze te­raz moż­na zna­leźć sta­ro­żyt­ną broń, zdo­by­tą przez za­pa­śni­ków mau­re­tań­skich na woj­nie lub na tur­nie­jach, gdzie szli w za­wo­dy z ry­ce­rza­mi róż­nych na­ro­dów, a przy­do­mek „el-an­da­lo­ci” jest dość czę­sto uży­wa­ny w sta­rych ro­dzi­nach tlem­ceń­skich.

Na ryn­ku nie­raz daje się sły­szeć wy­krzyk­nik, brzmią­cy po­gar­dą w ustach Ha­da­ra, gdy chce ob­ra­zić prze­ciw­ni­ka:

– Ku­lu­glis! Je­steś Ku­lu­gli­sem! Łżesz jak Ku­lu­glis! Ku­lu­gli­si są nie­wol­ni­ka­mi, Ha­da­ro­wie zaś ich wład­ca­mi6.

Któż są ci po­gar­dza­ni Ku­lu­gli­si? Są oni po­tom­ka­mi Tur­ków i ber­be­ryj­skich ko­biet. To są bia­li lu­dzie, czę­sto o nie­bie­skich oczach i ja­snych wło­sach, o twa­rzach śmia­łych i in­te­li­gent­nych. Miesz­czą się w po­łu­dnio­wo-za­chod­niej dziel­ni­cy Tlem­ce­nu i cho­ciaż pod wpły­wem fran­cu­skiej ad­mi­ni­stra­cji nie­na­wiść po­mię­dzy Ha­da­ra­mi i Ku­lu­gli­sa­mi wy­ga­sła pra­wie zu­peł­nie, nie łą­czą się jed­nak ze sobą i nie ob­cu­ją. Ku­lu­gli­si po­gar­dą pła­cą Ha­da­rom za po­gar­dę i cho­ciaż nie wy­my­śla­ją „od Ha­da­rów”, jed­nak z za­wa­diac­ki­mi mi­na­mi śpie­wa­ją so­bie: „Ha­dar… O pani! Co za głu­pie imię po­sia­da­ją ci lu­dzie? Ich kark jest ko­lo­ru sza­rań­czy, a gło­wa ich owi­nię­ta za­wsze ohyd­ny­mi szma­ta­mi. To Ha­dar, o pani!…”.

Klan Ha­da­rów był do opa­no­wa­nia kra­ju przez Fran­cu­zów w sta­łej wal­ce z kla­nem, czy­li sof, Ku­lu­gli­sów, któ­rzy nie­raz zbroj­nie zwal­cza­li pa­nu­ją­cych suł­ta­nów i emi­rów mau­re­tań­skich, aż wresz­cie 13 stycz­nia 1836 roku do­po­mo­gli fran­cu­skie­mu mar­szał­ko­wi Clau­ze­lo­wi zdo­być Tlem­cen, gdy w Me­szu­ar Ku­lu­gli­si od­waż­nie od­pie­ra­li ata­ki Mau­rów.

Me­szu­ar jest ko­leb­ką nie­na­wi­ści i nie­chę­ci po­mię­dzy Ha­da­ra­mi i Ku­lu­gli­sa­mi; na ryn­ku spo­koj­nie spo­ty­ka­ją się zmie­sza­ni z Ży­da­mi, wy­pę­dzo­ny­mi nie­gdyś z Hisz­pa­nii, i z Mu­rzy­na­mi, daw­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi, przy­wo­żo­ny­mi z Su­da­nu, lecz pod mu­ra­mi Me­szu­aru mru­czą swo­je ry­mo­wa­ne obe­lgi lub w pew­nych wy­pad­kach chwy­ta­ją za noże i han­dża­ry.

Nie­da­le­ko od Me­szu­aru wzno­si się bia­ły gmach wiel­kie­go me­cze­tu, nad któ­re­go bu­do­wą pra­co­wa­ło kil­ka dy­na­stii, za­czy­na­jąc od XII aż do XIV wie­ku. Nic tu szcze­gól­ne­go nie ude­rzy­ło nas po zwie­dze­niu me­cze­tu w El Eub­bad.

Tak samo pięk­nie rzeź­bio­ny gip­so­wy mih­rab, skie­ro­wa­ny po­dług gi­bla, czy­li na Mek­kę; tu pod­czas mo­dłów zwró­co­ny twa­rzą do muru stoi imam, ka­płan, ce­le­bru­ją­cy na­bo­żeń­stwo; obok min­bar – ru­cho­ma ka­zal­ni­ca, z któ­rej mu­fti wy­gła­sza w piąt­ki na­ukę; zwi­sa­ją­ce sta­ro­żyt­ne i nowe ży­ran­do­le, ko­bier­ce, ko­lum­ny – wszyst­ko to naj­do­kład­niej po­wta­rza się w każ­dej świą­ty­ni mu­zuł­mań­skiej, któ­ra skut­kiem tego nie daje bu­dow­ni­cze­mu pola do roz­wi­nię­cia twór­czej fan­ta­zji. Za­bił ją kult.

Ale w wiel­kim me­cze­cie tlem­ceń­skim uj­rza­łem je­den do­da­tek, któ­re­go ni­g­dzie wię­cej przed do­sta­niem się do Al­gie­ru nie spo­tka­łem.

Na­prze­ciw­ko mih­ra­bu, po­środ­ku głów­nej sali me­cze­tu, wzno­si się oto­czo­na ba­lu­stra­dą plat­for­ma. Tu pod­czas na­bo­żeń­stwa znaj­du­je się mo­kim, czy­li młod­szy muł­ła (ka­płan), któ­re­go obo­wiąz­kiem jest oznaj­miać tłu­mo­wi na­boż­nych wszyst­ko, co bę­dzie czy­nił ce­le­bru­ją­cy imam i ja­kie mo­dli­twy na­le­ży za nim po­wta­rzać. Plat­for­ma ta nosi na­zwę sed­da, a spo­tkać ją moż­na w kil­ku za­le­d­wie me­cze­tach al­gier­skich, w Ma­ro­ku jed­nak ich nie ma.

Wi­dzia­łem ta­kie pod­nie­sie­nie, urzą­dzo­ne w tym sa­mym celu, w ja­kiejś pa­go­dzie w Nan­kin­gu, co w Chi­nach też spo­tkać moż­na za­le­d­wie w paru świą­ty­niach.

Przy jed­nej z ko­lumn oglą­da­li­śmy fo­tel kor­si, na któ­rym sie­dzi cza­sa­mi ja­kiś zna­ko­mi­ty mu­der­res, pro­fe­sor teo­lo­gii, wy­kła­da­ją­cy pu­blicz­nie Ko­ran, jak to czy­nił nie­gdyś świę­to­bli­wy Abou Me­dy­an, pa­tron Tlem­ce­nu.

Tym­cza­sem słoń­ce skry­ło się za gó­ra­mi i zmrok za­padł tak szyb­ko, że le­d­wie mo­gli­śmy się ro­zej­rzeć po ob­szer­nym sahn – we­wnętrz­nym dzie­dziń­cu z ba­se­na­mi i umy­wal­nia­mi dla pra­wo­wier­nych wy­znaw­ców is­la­mu.

Wra­ca­li­śmy do domu, gdy na­gle na jed­nym za­krę­cie uli­cy Ma­ska­ra ude­rzył nas ha­łas nie do opi­sa­nia. Dzie­siąt­ki rąk ude­rza­ły w bę­ben­ki, li­tau­ry i tam­bu­ry­ny, dzie­siąt­ki ust dmu­cha­ło w fu­jar­ki i pisz­czał­ki, a nie­zli­czo­na ilość gar­dzie­li dar­ła się wnie­bo­gło­sy, po­wta­rza­jąc w kół­ko je­den tyl­ko mo­tyw, prze­cią­gły i po­nu­ry.

Ni­ko­go jesz­cze nie wi­dzie­li­śmy, zwró­ci­li­śmy się więc do na­sze­go Mo­ham­me­ta ben M’Ham­me­da. Uśmiech­nął się i prze­ci­ska­jąc się przez ścią­ga­ją­cy ze­wsząd tłum, za­wo­łał:

– Ślub! Ja­kiś Ha­dar się żeni…

Wi­docz­nie po­chód się zbli­żał, bo ha­łas stał się jesz­cze bar­dziej ogłu­sza­ją­cy. Na do­bit­kę za­czę­ły pę­kać małe pe­tar­dy i sy­czeć za­pa­lo­ne świe­ce ben­gal­skie. Czer­wo­ne i zie­lo­ne kłę­by dymu za­czę­ły się wzbi­jać nad ni­ski­mi dom­ka­mi dziel­ni­cy.

Wresz­cie or­szak się wy­ło­nił.

Na prze­dzie szło dzie­się­ciu wy­so­kich dra­bów, za­wzię­cie bi­ją­cych w bęb­ny, za nimi ty­luż z tam­bu­ry­na­mi, któ­ry­mi graj­ko­wie po­trzą­sa­li nad gło­wa­mi. Szli mia­ro­wym, wol­nym kro­kiem, z po­wa­gą i sku­pie­niem na nie­ru­cho­mych twa­rzach. Da­lej kro­czy­li mu­zy­kan­ci bi­ją­cy w li­tau­ry, gra­ją­cy na pisz­czał­kach i fu­jar­kach. Po bo­kach uwi­ja­li się inni, rzu­ca­jąc pe­tar­dy i pa­ląc ognie ben­gal­skie.

W prze­rwie po­mię­dzy or­kie­strą a głów­ną czę­ścią po­cho­du szli śpie­wa­cy. Byli to płat­ni uczest­ni­cy ce­re­mo­nii. Dar­li się wnie­bo­gło­sy, wy­chwa­la­jąc szla­chet­ność, hoj­ność i mę­stwo ob­lu­bień­ca oraz pięk­ność i cno­ty ob­lu­bie­ni­cy. Od cza­su do cza­su z cha­osu wrza­sków i wy­cia wy­ła­niał się na chwi­lę mo­tyw rar­na­ty, lecz na­tych­miast to­nął w wrza­wie.