Kryminał. Spotkanie w Montevideo - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Spotkanie w Montevideo ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,8

Opis

Pobyt Kowerskiego, bohatera Spotkania w Montevideo, w Urugwaju już od pierwszych chwil nie przebiega zgodnie z planem. Od razu, jeszcze w porcie, okazuje się, że mający na niego czekać szwagier nie żyje. Kowerski jednak nie wierzy, że Michał zmarł na atak serca. W oczekiwaniu więc na powrotny rejs zamierza przeprowadzić małe prywatne śledztwo dotyczące okoliczności jego śmierci. Nawet nie przypuszcza, jakie będą tego konsekwencje i na jakie niebezpieczeństwa się narazi, myszkując samotnie po nieznanym sobie egzotycznym kraju. Czy to możliwe, że przyczyną zgonu szwagra było zadraśnięcie kolcem hodowanego na tarasie kaktusa? Czego szukano w jego świeżym grobie? Kim naprawdę jest adwokat Garcia? Trop prowadzi do narkotykowej mafii, a rozbicie takiej szajki to przecież zadanie nie lada nawet dla byłego komandosa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (14 ocen)
5
5
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zygmunt Zeydler-Zborowski

Spotkanie w Montevideo

© Copyright by Zofia Bimali Zborowska © Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW Edycję opracowano na podstawie: „Express Wieczorny” 1964, nr 63–111 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta. PROJEKT GRAFICZNY: Mikołaj Jastrzębski REDAKCJA: Ewelina Stryjecka-Doliwa ISBN: 978-83-7565-279-6Wydawnictwo LTW ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny 05-092 Łomianki tel./faks (022) 751-25-18www.ltw.com.pl e-mail: [email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

W serii KRYMINAŁ ukazały się:

T. Kostecki

Kaliber 6,35

T. Kostecki

Smuga grozy

Z. Zeydler-Zborowski

Szlafrok barona Boysta

Z. Zeydler-Zborowski

Wernisaż

E.D. Biggers

Strażnik kluczy

E.D. Biggers

Dom bez klucza

T. Kostecki

Cień na pokładzie

T. Kostecki

Śmierć przyszła w południe

E. Niziurski

Przystań Eskulapa

E. Niziurski

Pięć manekinów

J. Edigey

Morderca szuka drogi

Z. Zeydler-Zborowski

7 kanarków Maurycego

Z. Zeydler-Zborowski

Tajemniczy pamiętnik

J. Edigey

Spotkamy się w Matrózcsárda

Z. Zeydler-Zborowski

Detektyw z Mediolanu

Z. Zeydler-Zborowski

Gdzie jest Joachim Finke?

Z. Zeydler-Zborowski

Goryl z Wołomina

Z. Zeydler-Zborowski

Kabała

Z. Zeydler-Zborowski

Zaczęło się w sobotę

J. Edigey

Mister MacAreck i jego business

K. Korkozowicz

Urlop Huberta Gardy

Z. Zeydler-Zborowski

Proszę nikogo nie winić

Z.Zeydler-Zborowski

Spotkanie w Montevideo

ROZDZIAŁ I

Miasto było ciemne. Słaby blask portowych latarń jeszcze bardziej podkreślał intensywną czerń bezksiężycowej nocy. Woda straciła swą brazylijską, turkusową barwę. Mętne, brunatne fale wydawały się gęste i lepkie jak glina.

Stałem oparty o burtę i patrzyłem na bielejące w mroku odległe kształty domów. Nie mogłem się oprzeć uczuciu wzrastającego z każdą chwilą rozczarowania. To tak wygląda cel mojej podróży? To, to jest Montevideo? Po roziskrzonym kolorowymi światłami Rio de Janeiro, miasto, które miałem przed sobą, wydawało mi się beznadziejnie smutne i ponure.

Ktoś dotknął mego ramienia. Odwróciłem się. Zobaczyłem nieogoloną twarz bosmana.

– No i co, panie literat? Jesteś pan już w tym swoim Montevideo. Ciemno tu jak, za przeproszeniem, w kaczej d… Mówił pilot, że podobnież elektrownia u nich dzisiaj strajkuje. Ale nic się pan nie martw. Szwagier tam jakąś łojówkę zapali do kolacji. Spokojna głowa – zaśmiał się i pobrzękując wiadrem, poszedł na dziób statku.

Od portu płynęły dwie motorówki, spieniając przed sobą wodę. Może w którejś z nich jedzie Michał? Ale nie. Minęły nas, kierując się ku włoskiemu „pasażerowi” stojącemu na redzie. Michał na pewno czeka w porcie. Z tej odległości można już było dojrzeć ludzi kręcących się pomiędzy dźwigami. Wytężyłem wzrok. Żadna jednak z tych ciemnych postaci nie wydała mi się znajoma. Jeszcze kilka minut i holowniki odczepiają się od statku. Murzyn w małej łódce ciągnie linę ku brzegowi. Wiosłuje z wysiłkiem. Fala jest dość duża.

Na kei czeka kilka osób. Pod magazynami, z karabinem przewieszonym niedbale przez ramię, przechadza się znudzony strażnik. Michał nie przyszedł. Dlaczego? Co się stało? Przecież chyba otrzymał depeszę wysłaną z Santos?

Wpatruję się w ciemną ulicę. Każdy samochód wprawia mnie w podniecenie. Jasna limuzyna sunie w kierunku statku. O, to na pewno Michał. Spóźnił się, ale przecież przyjechał. Na wozie napis: „Policia”. Czterech mężczyzn ubranych po cywilnemu pośpiesznie wbiega po trapie.

Ogarnia mnie zniechęcenie. Opuszczam swe stanowisko obserwacyjne na pokładzie i schodzę na dół. Jestem jedynym pasażerem wysiadającym w Montevideo. Trzeba przygotować się do odprawy.

W drzwiach naszej jadalni, w której spędziliśmy tyle tygodni, moi towarzysze podróży rozmawiają po polsku z jakimś tęgim blondynem, który ma minę człowieka zadowolonego z siebie. Przedstawiam mu się. Uścisk dłoni i jak zwykle mrukliwa wymiana nazwisk.

– Pan wysiada w Montevideo?

– Tak. Przyjechałem do szwagra. Nie przyszedł. Nie wiem, co się stało.

Blondyn uśmiecha się pocieszająco,

– Niech się pan tym nie przejmuje. Być może, że nie wpuszczono go do portu w związku z tym dzisiejszym strajkiem. Nie radzę jednak panu wychodzić do miasta. W tych ciemnościach może pana ktoś obrabować.

W tej chwili pierwszy oficer oznajmia mi, że wzywa mnie kapitan. Paru mężczyzn siedzi za stołem, posilając się kanapkami i sernikiem. Pokazuję swoje dokumenty. Miejscowe władze przyglądają mi się uważnie. Padają stereotypowe pytania, na które odpowiadam z obojętnym spokojem.

Polski sernik bardzo smakuje urugwajskim celnikom i policjantom. Rozmowa ze mną wyraźnie przeszkadza im w konsumpcji. Uśmiechają się życzliwie. Odprawa skończona. Mogę zejść na ląd. Teraz już oficjalnie przyjechałem do Montevideo.

Kapitan uprzejmie odprowadza mnie do drzwi.

– Radzę panu spędzić jeszcze dzisiejszą noc na statku – mówi i wraca do Urugwajczyków.

Na dole, w jadalni moi towarzysze podróży zasiadają do codziennej partyjki tysiąca. Bez zainteresowania pytają, jak mi poszła odprawa.

Podniecenie, spowodowane przybyciem do celu podróży, mija. Czuję się zmęczony. Idę do mojej kabiny, w której spędziłem prawie czterdzieści nocy. Rozglądam się z uczuciem pewnego zdziwienia. To już nie jest moja kabina. Wszystko tu jakieś obce, obojętne, niepotrzebne, tak jak niepotrzebni mi są już teraz i ci ludzie grający tam w karty. Kiedy się podróż rozpoczyna, każdy szczegół ma swoje znaczenie, każda część składowa przedziału w pociągu, kabiny na statku czy wnętrza samolotu jest ważna, bo ma odegrać jakąś rolę w naszym życiu. Tak samo ważni są nasi współtowarzysze podróży. Kiedy zaś podróż dobiega końca, wszystko to, co nas otaczało podczas jej trwania, staje się nagle niepotrzebnym balastem, którego się pośpiesznie pozbywamy.

Kładę się na koi i biorę do ręki książkę Lepeckiego o Ameryce Południowej. Próbuję czytać, ale mi to nie idzie. Myślę o czym innym. Odkładam więc książkę i przymykam oczy. Widzę porty brazylijskie: Recife, Rio de Janeiro, Santos. Wspaniała jest ta droga z Santos do Sao Paulo. Serpentyna wije się wśród porośniętych lasem gór, a w dole malownicze jeziora. Z Rio de Janeiro wypływaliśmy w nocy. Niezapomniana panorama kolorowego miasta jarzącego się milionami świateł. Na tle ciemnego nieba błyszcząca statua Chrystusa, jak gdyby zawieszona w powietrzu. Chyba to Montevideo nie będzie takie ponure, kiedy przestanie strajkować elektrownia. Jak to dobrze, że u nas, w Warszawie, nie ma tego zwyczaju, żeby strajkowała elektrownia.

Rano obudziłem się wcześnie. Pierwszy zasiadłem do śniadania. Usługujący mi steward spytał, czy dzisiaj już opuszczam statek. Odpowiedziałem, że tak, i zjadłem jajecznicę, która mi nie smakowała. Była zimna.

Po śniadaniu skończyłem się pakować i zająłem obserwacyjne stanowisko przy burcie. Mogłem właściwie już wyruszyć do miasta, ale bałem się rozminąć z Michałem. Wolałem zaczekać.

Około jedenastej posłyszałem moje nazwisko. Wołał mnie do telefonu drugi oficer. Pośpiesznie zbiegłem na dół i pochwyciłem słuchawkę. Posłyszałem obcy głos:

– Halo, czy pan Kowerski?

Przytaknąłem niecierpliwie.

– Jestem przyjacielem Michała. Nie chcą mnie wpuścić do portu. Może pan wyjdzie, to się spotkamy. Muszę z panem pomówić.

– A co z rzeczami? – spytałem.

– To później – i odłożył słuchawkę.

Było zimno. Nad portem unosiła się paskudna, wilgotna mgła. Chwyciłem płaszcz i zbiegłem na dół po trapie.

– Czy pan idzie już do miasta, panie literacie? – spytał drugi oficer.

Odpowiedziałem, że zaraz wracam po rzeczy. Energicznym krokiem ruszyłem wzdłuż magazynów.

Przy umówionej bramie czekał Waniewicz. Nie wiadomo dlaczego, od razu zorientowałem się, że to właśnie on. Jest czarny, ma śniadą cerę i nosi małe wąsiki jak większość mieszkańców południowej Ameryki. Wygląda raczej na Brazylijczyka niż na Polaka. A jednak poznałem go. Najwidoczniej intuicja.

Przedstawił mi się i może trochę dłużej, niż to się robi w podobnych wypadkach – uścisnął mą dłoń.

– Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że pan wyszedł po mnie do portu – powiedziałem. – Ale co się dzieje z Michałem? Dlaczego… – urwałem, spojrzawszy na ponurą twarz Waniewicza. – Czy stało się coś? – spytałem tknięty złym przeczuciem. – Niechże pan mówi! Jakiś wypadek? Michał chory?

– Michał nie żyje – powiedział cicho Waniewicz i wziął mnie pod rękę jakby w obawie, że zemdleję.

Spojrzałem na niego jak na wariata.

– Panie…! Co pan wygaduje?! To chyba… To chyba jakiś głupi żart? Chcecie mnie nabrać. To na pewno Michał wpadł na taki idiotyczny pomysł.

Waniewicz potrząsnął głową.

– Niestety, to nie żart. Wiele dałbym za to, żeby tak było. Michał naprawdę nie żyje.

Energicznie uwolniłem się z jego uścisku.

– Ale na miłość boską, co się stało? Niechże pan mówi, co się stało! Wypadek? Samochód?

Potrząsnął głową.

– Nie, nie… To nie był wypadek. Michał umarł na atak serca.

Potarłem dłonią rozpalone czoło.

– Na atak serca. Nigdy nie pisał o tym, że choruje na serce.

– Narzekał już od kilku miesięcy, że się źle czuje. Dużo palił, a ostatnio może trochę za dużo zaczął pić.

– Kiedy się to stało?

– Kilka dni temu. Pogrzeb odbył się w poniedziałek.

– W ten poniedziałek?

– Tak. Przed czterema dniami. Dzisiaj mamy piątek, więc…

Usiłowałem zebrać myśli. Byłem tak zaskoczony wiadomością o nagłej śmierci Michała, że nie wiedziałem, co powiedzieć.

Waniewicz milczał. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Rozumiem, że zrobiło to na panu wstrząsające wrażenie. Niech mi pan wierzy, że i ja także… Z Michałem byliśmy bardzo blisko. Co pan ma zamiar robić?

Wzruszyłem ramionami.

– Bo ja wiem. Jestem zupełnie zaskoczony. Biedny Michał. Kto by przypuszczał. Przecież… A co jego żona…?

– Wyjechała na wieś do krewnych. Po śmierci Michała nie chciała zostać sama w mieszkaniu. Jest zupełnie załamana. Zdaje się, że go naprawdę bardzo kochała.

– Co mi pan radzi? – spytałem.

– No, cóż… Trudno tu coś radzić. Mam wrażenie, że pański statek płynie do Buenos Aires, więc może…

Machinalnie wziąłem papierosa.

– A cóż ja będę robił w Buenos Aires? Nie znam tam nikogo. Poza tym nie mam wizy argentyńskiej. Muszę chyba zaczekać trzy czy cztery tygodnie i wracać do Polski. Sądzę, że będę mógł zamieszkać w mieszkaniu Michała?

– Oczywiście. Mam klucze. Gladys prosiła mnie, żebym pana urządził w ich mieszkaniu, jak pan przyjedzie. Nie czuła się na siłach dotrzymywać panu towarzystwa.

– Rozumiem.

Waniewicz zapytał mnie, ile mam walizek. Odpowiedziałem, że cztery oraz aparat fotograficzny i maszynę do pisania. Poszedł poszukać jakiegoś samochodu, który mógłby zabrać moje rzeczy, ja zaś wróciłem na statek. Drżałem na samą myśl o tym, że teraz zacznie się seria kondolencyjnych przemówień i że będę musiał wiele razy opowiadać o śmierci Michała. Na szczęście moi towarzysze podróży przestali się interesować mną i moim szwagrem. Każdy był myślami w Buenos Aires i ja już właściwie dla nich nie istniałem. Skończyło się więc na wymianie kilku zdawkowych zdań. Pożegnałem się z kapitanem i z tymi członkami załogi, których po drodze napotkałem. Po upływie pół godziny nadjechał kamionetką Waniewicz.

Formalności na komorze celnej trwały krótko. Celnicy urugwajscy potraktowali mnie z całkowitą wyrozumiałością i nie kwestionowali dwóch litrów wódki eksportowej.

Podróż z portu na Cerro Largo odbyliśmy w milczeniu. Windą pojechaliśmy na piąte piętro. Na szóste trzeba było dźwigać walizy w rękach.

Byłem tak przygnębiony wiadomością o śmierci Michała, że początkowo nie zwróciłem nawet uwagi na jego mieszkanie. Usiadłem w fotelu i ukryłem twarz w dłoniach. Poczułem się nagle straszliwie zmęczony życiem. Przyjechałem tu, żeby trochę odpocząć, doznać nowych wrażeń, zapomnieć o szarzyźnie codziennej walki o byt. Ileż wysiłków kosztowało, żeby zorganizować tę podróż, zdobyć paszport, pieniądze.

Waniewicz postanowił przerwać moją ponurą zadumę. Wyjął z baru butelkę whisky i napełnił do połowy wysokie szklanki. Następnie przyniósł lód z lodówki.

– Niech pan wypije – powiedział. – To panu dobrze zrobi.

Wypiłem i rzeczywiście poczułem się trochę lepiej.

– Czy pan był przy jego śmierci? – spytałem.

Potrząsnął głową…

– Nie. Akurat wtedy pojechałem na dwa dni do Buenos Aires. Miałem tam pewne sprawy do załatwienia i kiedy wróciłem… – jednym haustem wypił whisky i zapalił papierosa. – Czy pan nie jest głodny? – spytał po chwili. – Może pójdziemy coś zjeść?

A kiedy stanowczo odmówiłem, powiedział:

– Pan wybaczy, że go na parę godzin zostawię samego. Muszę trochę jeszcze dzisiaj popracować. Czy pan rozumie po hiszpańsku?

Wyjaśniłem mu, że mówię dobrze po włosku, a hiszpańskiego poduczyłem się na statku o tyle, że mogę się od biedy w prymitywnych sprawach porozumieć.

Poszedł. Zostałem sam w tym dziwnym mieszkaniu. Właściwie dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że jest dziwne. Cztery niewielkie pokoje w amfiladzie. Po jednej stronie mała kuchenka, po drugiej łazienka. Wszystkie okna wychodzą na ogromny taras, robiący wrażenie miniaturowego ogrodu botanicznego. Olbrzymie kaktusy w kolorowych, wysokich skrzyniach, agawy, tuje, małe sosny amerykańskie i cały szereg nieznanych mi roślin. W końcu tarasu świeża ziemia, naniesiona tu widocznie w celu przesadzania tych wszystkich okazów egzotycznej flory. Najwięcej kaktusów, niektóre z nich już zaczynały kwitnąć.

Usiadłem na trzcinowym, bujającym fotelu i w zamyśleniu przyglądałem się jaśniejącej w słońcu panoramie miasta, poranna mgła opadła i dzień był pogodny.

Wracałem do mieszkania, które robiło wrażenie jakiejś pracowni malarskiej, przypominało czasy dawnej cyganerii, ściany pokryte kubistycznymi malowidłami, ekscentryczne obrazy, porcelana, kolorowy bar ze wszystkimi przyborami do robienia koktajli, niskie tapczany zarzucone barwnymi poduszkami, stylowe lampy. Na środku zaś największego pokoju ogromne akwarium ze złotymi rybkami. W drugim pokoju sztalugi z niedokończonym studium nagiej kobiety. Niejasne wiadomości o tym, że Michał w ostatnich latach zajął się malarstwem, okazały się prawdziwe.

Serce mi się ściskało, kiedy patrzyłem na to wszystko. Każdy drobiazg, każdy szczegół świadczył o tym, że życie w tym mieszkaniu zostało przerwane nagle, gwałtownie. A tu kieliszek z niedopitym wermutem, tam do połowy obrana pomarańcza, na talerzyku resztki jakiegoś ciasta, otwarta książka, farby rozrobione na palecie, pędzle w szklanym naczyniu z brudną wodą, na małym biureczku zaczęty list: „Kochana Kasiu…”. Biedny Michał nie zdążył już napisać do siostry.

Nie mogłem ciągle myśleć o tym. Musiałem czymś się zająć. Podszedłem do półki z książkami. Znalazłem jakiś kryminał Agathy Christie po hiszpańsku. Już miałem usadowić się wygodnie w fotelu, kiedy spostrzegłem szary album w zniszczonej, skórzanej oprawie. Wziąłem go do ręki i zacząłem przeglądać. Pożółkłe fotografie z dawnych lat. Michał w mundurze i po cywilnemu, w smokingu i w sportowym ubraniu, na balu i koło wspaniałej limuzyny, dużo roześmianych dziewcząt w różnych pozach, panoramy miast całego świata, kolorowe zdjęcia z Rio de Janeiro i z Sao Paulo, plaża w Montevideo i wreszcie stara fotografia z czasów wojny: trzej nierozłączni przyjaciele: Michał, Wojtek Stachowiak i ja, wszyscy w mundurach komandosów. Dziarskie miny, wyzywające spojrzenia, ileż to lat, ileż wspomnień, ile wspólnie przeżytych walk, niebezpieczeństw, burd, awantur i przygód miłosnych. Bujne to było życie, pełne silnych wrażeń i wielkich nadziei. Byliśmy młodzi, bardzo młodzi i to chyba było najważniejsze. Przypomniała mi się owa pamiętna awantura w Neapolu. Nie wiem właściwie, o co poszło. Najprawdopodobniej o jakąś dziewczynę. Włochów było z piętnastu. Nas trzech. Byliśmy wtedy w formie. Wszystkich naszych przeciwników trzeba było odwieźć do szpitala. Lokal zdemolowaliśmy doszczętnie. Na zakończenie Wojtek zawiesił właściciela knajpy na żyrandolu. Wisiał biedak na pasku i ruszał rękami i nogami, jakby się uczył pływać. Przeklinał przy tym w swym ojczystym języku na czym świat stoi. Wojtek zawsze był pomysłowym chłopakiem. Co też z nim się dzieje? Czy żyje? Zupełnie straciłem z nim kontakt. Nie wiem nawet, na której obraca się półkuli. Wspomnienie tych dawnych lat rozrzewniło mnie. To były czasy.

Zamknąłem album i odłożyłem go na półkę. Nie ma sensu wspominać, nie ma sensu się rozkwilać. Wszystko to już przecież nigdy nie wróci. Nigdy już nie zasiądziemy razem przy szklance wina, nigdy nie zobaczę koło siebie tych roześmianych, wesołych twarzy. Michał nie żyje, a Wojtek, bo ja wiem… Jeżeli żyje, to pewnie jest teraz starszym panem z brzuszkiem i łysiną.

Około wpół do piątej przyszedł Waniewicz. Przyjrzał mi się uważnie, jakby mnie dopiero w tej chwili zobaczył, i spytał:

– No i jak się pan czuje? Co pan robił?

Odpowiedziałem mu, że właściwie nic specjalnego nie robiłem, że przeglądałem książki Michała.

Przeszedł się po mieszkaniu, zajrzał w każdy kąt, otworzył lodówkę i skonstatował, że nic w niej nie ma do jedzenia. Wypalił papierosa i zdecydował, że najwyższy czas pójść na obiad.

Dzisiaj już nie pamiętam, gdzie jedliśmy ten obiad, mój pierwszy obiad w Montevideo. Zdaje mi się, że to było gdzieś w okolicy Plazza Independencia.

Mówiliśmy niewiele. Wprawdzie Waniewicz usiłował rozerwać mnie opowieściami o życiu w Montevideo, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła.

Po kawie Waniewicz zaproponował kino. Zgodziłem się chętnie. Patrząc na ekran, nie trzeba silić się na wynajdywanie tematów do rozmowy. Poszliśmy na jakiś kowbojski film. Jak zwykle gonitwy po preriach, strzelaniny i całe stosy trupów.

Kiedy wyszliśmy z dusznej sali, Waniewicz odprowadził mnie do domu. Uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie i powiedział:

– Bardzo mi przykro, ale jutro rano muszę jechać na parę dni do Buenos Aires w interesach firmy, w której pracuję. Nie będę więc mógł dotrzymać panu towarzystwa – wyjął portfel. – Pan pozwoli, że na razie pożyczę panu sto peso. Powinno to panu wystarczyć do mojego powrotu.

Podziękowałem mu serdecznie, ale pieniędzy nie przyjąłem. Miałem przy sobie przeszło sto dolarów. Na razie więc moja sytuacja finansowa nie była tragiczna. Pożegnałem się z Waniewiczem i pojechałem na górę. W lustrze umieszczonym w windzie przyglądałem się mojej smutnej, jakby nagle postarzałej twarzy. To mi nie poprawiło humoru.

Puste mieszkanie robi na mnie teraz jeszcze bardziej przykre wrażenie niż poprzednio. Ze ścian patrzą dziwaczne malowidła i czarne murzyńskie maski, które Michał zapewne przywiózł z Dakaru, gdzie mieszkał po wojnie przez pół roku.

Zerwał się wiatr i zaszumiał na tarasie. Od strony morza ciągną ciężkie, ciemne chmury. Dzień się kończy. Mrok szybko zapada.

Stoję w oknie i patrzę na rozpostarte w dole szerokim kręgiem miasto, na jasne domy, w których stopniowo zapala się coraz więcej świateł. W dali na tle ciemnego nieba bieleje gmach parlamentu. Przypomina mi trochę pomnik Wiktora Emanuela na Piazza Venezia w Rzymie. Po dłuższej chwili odwracam się od okna. Twarze na obrazach Michała wydają się w mroku jeszcze bardziej niesamowite. Zapalam światło. Stojąca koło tapczanu wysoka lampa wypełnia pokój ciepłym, pomarańczowym blaskiem. Chce mi się pić, idę więc do kuchni, żeby postawić wodę na herbatę. Nagle słyszę, że skrzypi podłoga, zupełnie tak, jakby ktoś szedł w ślad za mną. Słyszę to tak wyraźnie, że wychodzę z kuchni i pytam: „Kto tam?” Quien es?”. Żadnej odpowiedzi. Przechodzę przez całe mieszkanie, wyglądam na taras. Oczywiście nie ma nikogo. Widocznie podłoga rozsycha się i trzeszczy. Nie boję się przecież duchów, a jednak robi mi się jakoś nieprzyjemnie. Nie wiem, dlaczego zaczynam się nagle zastanawiać nad tym, na którym tapczanie umarł Michał. Mój idiotyczny nastrój zaczyna mnie złościć. Wypijam filiżankę herbaty, gaszę starannie gaz, wyciągam z szafy pościel i przygotowuję sobie posłanie. Żałuję, że nie mam przy sobie środka nasennego. Czuję, że nie będę mógł zasnąć.

W mieszkaniu panuje wilgotny, przejmujący chłód. Kaloryfery są zimne. Przykrywam się więc wszystkimi kocami, które znajduję w mieszkaniu i zabieram się do czytania powieści Agathy Christie. Nie wszystko jednak rozumiem. Biorę więc ołówek i podkreślam nieznane mi słowa, żeby je później wciągnąć do mojego zeszytu. Trudno mi się skupić. Przygody Herkulesa Poirot jakoś mnie tym razem nie pasjonują. Odkładam książkę, zapalam papierosa i leżąc na wznak, patrzę w sufit. Nie mogę przestać myśleć o Michale. Tak się cieszyłem z tej podróży, tak się cieszyłem, że go zobaczę. Psiakrew, że też musiał mi zrobić taki paskudny kawał. Musiał umrzeć właśnie w tym momencie, kiedy ja, po tylu latach, przyjechałem do niego z Polski. Wiem przecież, że to idiotyczne, ale jestem zły na Michała, zły za to, że tak niespodziewanie przeniósł się na tamten świat i, co tu dużo gadać, pokrzyżował mi plany.

Obudziłem się nagle z tym przeświadczeniem, że coś się dzieje. Wszyscy zapewne znają to uczucie. Człowiek otwiera oczy, wie, że wokół niego zachodzą jakieś zmiany, ale w pierwszej chwili nie może się zorientować, o co chodzi. Zacząłem nasłuchiwać, otwierając przy tym szeroko zaspane oczy. Tak, nie ulegało wątpliwości, ktoś dość energicznie stukał do drzwi. Rozbudzony zupełnie usiadłem na tapczanie i odruchowo spojrzałem na zegarek. Dziesięć po dziesiątej. Trochę późno jak na wizytę. Nie miałem pojęcia, kto to może być. Pomyślałem, że może dozorca w jakichś sprawach meldunkowych. Wtedy jeszcze nie orientowałem się, że w Urugwaju nie trzeba się meldować. Ponieważ jednak stukanie nie ustawało, przeto wstałem, wsunąłem nogi w pantofle i poszedłem otworzyć. Nie, to nie był dozorca.

Nie speszyła się tym wcale, że zobaczyła obcego mężczyznę w piżamie. Uścisnęła mi energicznie dłoń i powiedziała:

– Jestem Raquel.

Następnie weszła do pokoju, w którym spałem, usiadła na fotelu i zapaliła papierosa. Przyglądała mi się z bezczelną natarczywą ciekawością.

Przyznaję, że byłem trochę zażenowany tą nieco dziwną sytuacją. Pośpiesznie narzuciłem szlafrok, przykryłem kocem rozrzuconą pościel i wyczekująco spojrzałem na dziewczynę. Skłamałbym, twierdząc, że mi się nie podobała. Podobała mi się, i to nawet bardzo. Duże, czarne, błyszczące oczy, pełne, starannie uszminkowane usta, pokryte sztuczną siwizną włosy. Cerę miała delikatną, zaledwie muśniętą słońcem. Ten złotawy odcień twarzy przy siwych włosach i mocno pąsowych wargach miał w sobie coś niepokojącego. A może tylko tak mi się wtedy wydawało.

– Pan jest zapewne szwagrem Michela? – spytała.

– Michel umarł – powiedziałem.

Nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Zgasiła papierosa, wstała, wyjęła z baru butelkę whisky i napełniła szklanki. Czuła się jak u siebie w domu. Przypuszczając, że nie zrozumiała, powtórzyłem wyraźnie: „Michel umarł”, kładąc mocny nacisk na słowo „murió”.

– Tak, tak, rozumiem. To się musiało tak skończyć – powiedziała ciszej, jakby do siebie. Usiadła z powrotem na fotelu i łyknęła spory łyk whisky. – Jakim językiem pan włada? – spytała po chwili.

Odparłem, że mówię po włosku, po angielsku i trochę po francusku.

Okazało się, że zna włoski. Ojciec jej był neapolitańczykiem. Przeszliśmy więc na włoski. Poczułem się znacznie swobodniej. Wyszukiwanie w pamięci słów hiszpańskich zaczynało mnie nużyć.

Sytuacja wydała mi się trochę dziwna, a nawet kłopotliwa. Właściwie nie bardzo wiedziałem, czego chce ta dziewczyna. Siedziałem na tapczanie w szlafroku i usiłowałem nadrabiać miną. Ona popijała beztrosko whisky i nie przestawała przyglądać mi się ciekawie. Dziwiło mnie, że znajoma czy przyjaciółka Michała tak mało interesuje się jego śmiercią. Spytałem:

– Czy pani wiedziała, że Michel nie żyje?

Potrząsnęła przecząco głową.

– Nie. Dowiedziałam się o tym dopiero od pana.

– Wiadomość ta, jak mi się zdaje, nie zrobiła na pani większego wrażenia.

Wzruszyła lekko ramionami.

– Cóż, każdy przecież musi kiedyś umrzeć.

Mimo iż nie miałem co do tego żadnej wątpliwości, filozoficzny spokój, z jakim wypowiedziała tę prawdę, wydał mi się nienaturalny.

– Czy pani bliżej znała Michała?

– Jak mam rozumieć to pytanie?

– Zwyczajnie. Chciałbym wiedzieć, czy pani dawno go znała, czy była pani z nim zaprzyjaźniona?

– O tak, znaliśmy się chyba z pięć lat. Był niezwykle sympatyczny. Ogromnie go lubiłam. Żałuję, że umarł.

– Nie przejęła się pani jednak jego śmiercią.

Nalała sobie nową porcję whisky.

– Och, proszę pana, gdybym się chciała przejmować śmiercią każdego znajomego… A zresztą jestem przyzwyczajona.

Spojrzałem na nią zdumiony. Nie rozumiałem, o co chodzi.

– Przyzwyczajona? Do czego?

– Do śmierci.

– Nie wiem, jak mam to rozumieć.

– Ach, to proste, jestem przecież właścicielką zakładu pogrzebowego.

Mam czterdzieści sześć lat, sporo rzeczy już w życiu widziałem i niełatwo mnie zadziwić. Przyznaję jednak, że byłem zaskoczony. Ta młoda, ładna, pełna temperamentu dziewczyna tak zupełnie nie pasowała do zakładu pogrzebowego, że w żaden sposób nie mogłem jej sobie wyobrazić w tej roli. Musiałem mieć dość głupią minę, bo zaczęła się serdecznie śmiać.

– Widzę, że nie bardzo się panu podoba moje zajęcie.

– Przyznaję, że… Rzeczywiście trochę… Proszę mi wybaczyć, ale nie potrafię sobie pani wyobrazić. Ostatecznie jest to zajęcie tak samo dobre jak każde inne, ale…

– Mogę pana pocieszyć, że nie pan pierwszy jest zaskoczony moim zajęciem. Mąż zostawił mi dobrze prosperujący zakład pogrzebowy, więc postanowiłam dalej prowadzić interes. Podobno żadna praca, która przynosi dobry zysk, nie hańbi.

Roześmiałem się niezbyt szczerze. Cała ta rozmowa robiła na mnie trochę niesamowite wrażenie. Chwilami wydawało mi się, że śpię i że wszystko to śni mi się pod wpływem powieści Agathy Christie.

– Nie lubi pan whisky? – spytała, wskazując moją nietkniętą szklankę.

Nie miałem ochoty, ale przełknąłem kilka kropel. Patrzyła na mnie na wpół rozbawiona, na wpół szydercza. Tak mi się przynajmniej zdawało. Zaczynało mnie drażnić to jej natarczywe, nazbyt bezceremonialne spojrzenie.

– Czy pani zajmowała się pogrzebem mojego szwagra? – spytałem.

– Przecież już panu wyjaśniłam, że nic nie wiedziałam o jego śmierci. Musiała mnie ubiec jakaś konkurencja.

Odniosłem takie wrażenie, jakby przy ostatnich słowach głos jej się trochę załamał. Zresztą mogło mi się to tylko zdawać. Wiedziony instynktem autora powieści kryminalnych pragnąłem widzieć w tej dziewczynie ciekawą, z punktu widzenia literackiego, postać. Przyznaję zresztą zupełnie szczerze, że interesowała mnie ona nie tylko z punktu widzenia pracy literackiej.

Rozmowa nasza toczyła się w dalszym ciągu, nie zmierzając jednak do żadnego konkretnego celu. W pewnym momencie doszedłem do przekonania, że sytuacja dojrzała już do tego, aby nadać jej charakter bardziej intymny. Podniosłem się więc, pochyliłem się nad piękną właścicielką zakładu pogrzebowego i chciałem ją pocałować. Odsunęła mnie jednak łagodnie, ale bardzo stanowczo.

– Czy nie uważa pan, że nazbyt szybko pragnie pan wejść w posiadanie spadku po szwagrze? – powiedziała.

Nie mam zwyczaju używać przemocy w stosunku do kobiet. A w tym wypadku daleki byłem od tego, żeby walczyć. Odsunąłem się więc spokojnie i, jak to się zwykle robi w podobnych sytuacjach, sięgnąłem po papierosa.

Patrzyła na mnie z drwiącym uśmiechem.

– Wy wszyscy, Polacy, jesteście tacy sami.

Nie zareagowałem. Ostatecznie w tym stwierdzeniu nie było nic obraźliwego. Zapaliłem papierosa i wypiłem spory łyk whisky.

Wstała. Wyciągnęła rękę na pożegnanie.

– Arrivederci. Życzę panu dobrej nocy.

– Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? – spytałem.

Podobała mi się bardzo. Nie chciałem stracić z nią kontaktu.

Uśmiechnęła się.

– Nie wiem. Może. Ciao.

Wyszła szybkim, zdecydowanym krokiem. Słyszałem, jak schodziła po schodach.

Stałem dłuższą chwilę i w zamyśleniu paliłem papierosa. Wróciłem na tapczan. O spaniu jednak nie było mowy. Wizyta dziwnej dziewczyny zupełnie wybiła mnie ze snu. Nie miałem pojęcia, czego ona właściwie chciała, po co przyszła. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że wiadomość o śmierci Michała nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Zupełnie tak, jakbym jej powiedział, że Michał wyszedł na spacer. To, że była właścicielką zakładu pogrzebowego, niczego nie tłumaczyło. Przecież nawet kat przejmie się wiadomością o śmierci swego przyjaciela czy dobrego znajomego. A ona? Żadnego naturalnego w takiej sytuacji odruchu, żadnej reakcji, żadnego okrzyku zdziwienia czy zaskoczenia. Jak to? Przychodzi o dziesiątej wieczór do swego przyjaciela czy też bardzo dobrego znajomego, dowiaduje się, że facet umarł i nic? Nie zapytała się nawet, kiedy umarł i co było przyczyną śmierci. Coś się chyba za tym kryło, ale co? Powiedziała: „To się musiało tak skończyć”. Co to miało znaczyć? Czy przychodząc tu, wiedziała już o tym, że Michał nie żyje? Ale w takim razie dlaczegóż by udawała, że dopiero ja jej powiedziałem? Nie było przecież żadnego powodu. A jeżeli wiedziała, że Michał umarł, to po co przyszła, czego chciała? Czy była to tylko ciekawość? Czy chciała zobaczyć, jak wygląda szwagier Michała? Mało prawdopodobne. Po pewnym czasie tego rodzaju rozważań doszedłem do przekonania, iż nie zdołam rozszyfrować wizyty pięknej właścicielki zakładu pogrzebowego. Zrezygnowałem więc z dalszego analizowania tej sprawy i powróciłem do powieści Agathy Christie. Usiłowałem skupić się nad tym, co czytam, podkreślając słowa, których znaczenia niezupełnie rozumiałem. Mimo wszystko postanowiłem nie zaniedbywać nauki języka hiszpańskiego.

Jakżeż często życie ludzkie zależy od przypadku, od nic nieznaczącego, na pozór drobnego, codziennego zdarzenia.

I nie tylko życie jednostki, ale nieraz życie całych narodów, ba, całej ludzkości. Kto wie, jak by się potoczyły losy świata, gdyby w swoim czasie gęsi nie zagęgały na Kapitolu albo gdyby Napoleon nie chorował na żołądek pod Waterloo.

Gdyby ołówek nie upadł mi za tapczan, zapewne po upływie paru tygodni wróciłbym spokojnie do Polski. Ale ołówek zsunął mi się po kołdrze i właściwie od tego drobnego faktu wszystko się zaczęło.

Wstałem więc i odsunąłem tapczan od ściany. Sporo tam było kurzu. Najwidoczniej osoba, która sprzątała mieszkanie, nie zadawała sobie zbyt wiele trudu. Ołówek znalazłem, ale oprócz tego znalazłem również niewielką kartkę papieru. Już miałem ją zmiąć i wrzucić do popielniczki, kiedy spostrzegłem, że coś jest na niej napisane. Litery były krzywe, niewyraźne, tak jakby ktoś pisał drżącą ręką. Tylko parę słów po hiszpańsku: „Umieram… umieram… Kaktus. Kaktus czerwony. Umieram, Ratunku”!