Kryminał. Akcja Rudolf - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Akcja Rudolf ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

4,1

Opis

W kryminale pt. Akcja Rudolf Krystyna odkrywa w mieszkaniu zwłoki swego męża, inżyniera Nechaya. Przyczyną zgonu okazał się zastrzyk z dużą dawką strychniny. Krystyna mogłaby się dzięki temu uwolnić od męża tyrana, zakończyć nieudane małżeństwo i rozpocząć nowe życie u boku ukochanego mężczyzny, gdyby nie to, że wszystkie dowody wskazują właśnie jej kochanka jako sprawcę zbrodni. Czy Łukasz faktycznie zabił Teodora Nechaya? A może to sama Krystyna – z zawodu farmaceutka – podała mężowi truciznę? Jaką rolę w tej sprawie odegrała młoda pielęgniarka, która przyszła zrobić ten tragiczny w skutkach zastrzyk? Cóż, jedna mała ampułka, a tyle zamieszania. No właśnie – czy na pewno tylko jedna…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
12
6
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciągająca fabuła....
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Ak­cja Ru­dolf

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład kom­pu­te­ro­wy i ko­rek­ta Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie:

Iskry, War­sza­wa 1963

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-285-7

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Rozdział I

– Co ci jest? Źle się czu­jesz?

Po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie, nic mi nie jest. Zo­staw mnie.

Od­su­nął się od niej chmur­ny, nie­za­do­wo­lo­ny. Cze­kał na to spo­tka­nie cały ty­dzień. Tę­sk­nił. Ostat­nio Kry­sty­na co­raz czę­ściej była w złym na­stro­ju. Od cza­su po­wro­tu z Za­ko­pa­ne­go nie po­tra­fi­li wskrze­sić tam­tych chwil. Za­pew­nia­li się wza­jem­nie o swej mi­ło­ści, ale obo­je czu­li ja­kieś skrę­po­wa­nie, ja­kąś fał­szy­wą nutę, nie­po­zwa­la­ją­cą im żyć ze sobą jak daw­niej. Z ich spo­tkań znik­nę­ła bez­tro­ska, znik­nę­ła ta wspa­nia­ła swo­bo­da, któ­rą się wte­dy za­chły­sty­wa­li. Kry­sty­na była te­raz roz­draż­nio­na, zde­ner­wo­wa­na. Nie­raz zry­wa­ła się z tap­cza­nu i pod­bie­ga­ła do okna. Dłu­go wpa­try­wa­ła się w lu­dzi idą­cych uli­cą. Cza­sem przy­zy­wa­ła go po­śpiesz­nym ru­chem ręki.

– Chodź, chodź. Spoj­rzyj. Czy to nie Teo­dor? Ten tam, w sza­rym płasz­czu. Te­raz skrę­ca, wcho­dzi do bra­my. Wi­dzisz?

– Prze­stań hi­ste­ry­zo­wać. Uspo­kój się.

– A je­że­li on mnie śle­dzi? Je­że­li się do­wie?

– No to co?

– Przyj­dzie tu. Za­bi­je mnie i cie­bie.

– Nie bądź śmiesz­na.

– Ty go nie znasz. On jest do tego zdol­ny.

– Prze­cież sama mó­wi­łaś mi, że już od daw­na ze sobą nie ży­je­cie. Twój mąż ma swo­je przy­go­dy. Przy każ­dej oka­zji pod­kre­śla, że cię nie ko­cha. Nie ro­zu­miem…

– Mu­siał­byś go po­znać, żeby zro­zu­mieć.

– Nie mam na to naj­mniej­szej ocho­ty.

– On uwa­ża żonę za swo­ją rzecz, za swo­ją wła­sność. Osza­lał­by z wście­kło­ści, gdy­by się do­wie­dział, że ja­kiś męż­czy­zna…

– Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, jak mo­głaś wyjść za nie­go za mąż.

– Za­im­po­no­wał mi.

– Czym?

– Swo­ją siłą, swo­ją mę­sko­ścią, może na­wet swo­ją bez­względ­ną, bru­tal­ną po­sta­wą wo­bec ży­cia. Bo ja wiem, zresz­tą. Dzi­siaj już trud­no mi so­bie zdać spra­wę z tego wszyst­kie­go. By­łam w nim za­ko­cha­na.

– Dla­cze­go się z nim nie roz­wie­dziesz?

– Mó­wi­łam ci prze­cież. On ni­g­dy w ży­ciu nie zgo­dzi się na roz­wód. Nie mia­ła­bym od­wa­gi mu tego po­wie­dzieć. Za­bił­by mnie.

– No to ja mu po­wiem.

– Nie, nie. Bła­gam cię. Nie rób tego. Coś wy­my­ślę. Za­sta­no­wię się. Daj mi tro­chę cza­su. Bądź cier­pli­wy. Ja sama mu­szę to wszyst­ko za­ła­twić.

Pra­wie każ­de ich spo­tka­nie koń­czy­ło się roz­mo­wą o Teo­do­rze. Za­czy­na­ło go to już mę­czyć. Chwi­la­mi zda­wa­ło mu się, że tak bę­dzie za­wsze, że nic nie zdo­ła zmie­nić tej nie­zno­śnej sy­tu­acji. Kry­sty­na nie mo­gła zdo­być się na to, aby przed­się­wziąć ja­kieś ener­gicz­ne, zde­cy­do­wa­ne kro­ki, a jemu też nie po­zwa­la­ła dzia­łać. Ro­sło w niej tyl­ko uczu­cie bez­sil­nej nie­na­wi­ści, któ­re wresz­cie prze­ro­dzi­ło się w ob­se­sję. Nie mo­gła nie mó­wić o Teo­do­rze, nie mo­gła prze­stać o nim my­śleć.

Wstał i za­czął cho­dzić po po­ko­ju. Zwy­kle w ta­kich chwi­lach po­ja­wia­ło się pra­gnie­nie uciecz­ki. Ze­rwać z tym wszyst­kim, wy­je­chać, zno­wu być wol­nym, nie­za­leż­nym czło­wie­kiem, wy­do­być się z tej przy­tła­cza­ją­cej at­mos­fe­ry, prze­stać mó­wić i my­śleć o Teo­do­rze Ne­chayu.

– Łu­ka­szu…

Spoj­rzał na nią pra­wie z nie­chę­cią.

– Słu­cham cię.

– Chodź tu. Usiądź przy mnie. Prze­stań już bie­gać po po­ko­ju. Oba­wiam się, że je­steś już mną zmę­czo­ny, że wszyst­ko mię­dzy nami nie­dłu­go się skoń­czy, musi się skoń­czyć.

Wziął ją za rękę. Po­czuł, jak pal­ce jej drżą.

– Po­słu­chaj. Tak da­lej być nie może. Je­że­li nie zde­cy­du­jesz się, żeby tę spra­wę ja­koś roz­sąd­nie i zde­cy­do­wa­nie po­sta­wić, to szcze­rze mó­wiąc, nie wiem, czy ja dłu­go wy­trzy­mam. Nie gnie­waj się, ale to za­czy­na prze­ra­stać moje siły.

Przy­war­ła war­ga­mi do jego dło­ni.

– Nie mów tak. Bła­gam cię, nie mów tak. Mam tyl­ko cie­bie, tyl­ko cie­bie jed­ne­go.

– A więc zde­cy­duj się wresz­cie. Mu­sisz z nim po­mó­wić albo po­zwól, że­bym ja to zro­bił. Prze­pro­wadź się do mnie. Wnieś spra­wę roz­wo­do­wą. Trze­ba wresz­cie skoń­czyć z tym wszyst­kim. Osta­tecz­nie nie ży­je­my w śre­dnio­wie­czu. Na­wet je­że­li się uprze i nie bę­dzie chciał dać ci roz­wo­du, to i tak w koń­cu do­sta­niesz roz­wód au­to­ma­tycz­nie. To jest tyl­ko kwe­stia cza­su. Kie­dy za­miesz­kasz u mnie, sy­tu­acja bę­dzie ja­sna.

– Boję się. On może mnie za­bić.

Żach­nął się.

– Daj­że spo­kój. Prze­stań się eg­zal­to­wać. Ma­ja­czą ci się ja­kieś po­wie­ści z mi­nio­nych stu­le­ci. Kto dzi­siaj za­bi­ja wia­ro­łom­ną żonę? Non­sens.

– Ty go nie znasz. Nie wiesz. To strasz­ny czło­wiek. Po nim wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać. Ja nie mam tchórz­li­we­go uspo­so­bie­nia. Ni­g­dy nie by­łam bo­jaź­li­wa. Prze­ciw­nie. Od dziec­ka by­łam bar­dzo śmia­ła. Nie ba­łam się lu­dzi. Ale Teo­do­ra boję się, pa­nicz­nie się go boję.

Po­gła­dził ją de­li­kat­nie po wło­sach.

– Ko­cha­nie, nie de­ner­wuj się. Je­że­li ty nie masz od­wa­gi z nim po­roz­ma­wiać, to ja to za cie­bie za­ła­twię. W ta­kich wy­pad­kach dwaj męż­czyź­ni ła­twiej do­cho­dzą do po­ro­zu­mie­nia.

Usia­dła na tap­cza­nie i chwy­ci­ła go moc­no za obie ręce.

– Nie, nie. Nie wol­no ci tego ro­bić. To jesz­cze go­rzej. Za­bił­by cie­bie.

Znie­cier­pli­wio­ny uwol­nił się z jej uści­sku.

– Prze­stań już wresz­cie z tym za­bi­ja­niem. Opa­nuj ner­wy. Prze­cież to się za­czy­na prze­ra­dzać w ma­nię prze­śla­dow­czą. Ko­niecz­nie chcesz ze swo­je­go męża zro­bić ja­kie­goś krwa­we­go mor­der­cę. Nie prze­sa­dzaj­my. Osta­tecz­nie to jest czło­wiek na bar­dzo od­po­wie­dzial­nym sta­no­wi­sku i o ile mi wia­do­mo, cie­szy się jak naj­lep­szą opi­nią wśród swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. Nie wy­obra­żam so­bie, że­bym się z nim nie do­ga­dał.

– Bła­gam cię. Nie pró­buj z nim roz­ma­wiać na mój te­mat.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i zno­wu za­czął cho­dzić po po­ko­ju.

– Je­że­li so­bie nie ży­czysz, to, oczy­wi­ście, nie będę z nim roz­ma­wiał, ale wy­da­je mi się, że już naj­wyż­szy czas, żeby tę spra­wę ja­koś roz­sąd­nie po­sta­wić. Na co cze­kasz? Na to, że­byś się po­waż­nie roz­cho­ro­wa­ła? Że­byś do­sta­ła roz­stro­ju ner­wo­we­go?

– Pro­szę cię, miej jesz­cze tro­chę cier­pli­wo­ści – szep­nę­ła. – Ja to za­ła­twię. Zro­bię tak, że bę­dzie­my mie­li wresz­cie spo­kój. Zo­ba­czysz. Naj­waż­niej­sze, że­by­śmy byli ra­zem. Jak je­steś przy mnie, to wszyst­ko wy­da­je mi się od razu pro­ste, ła­twe, ni­cze­go się nie boję. Chodź, po­ca­łuj mnie.

Po­chy­lił się nad nią i do­tknął war­ga­mi jej ust.

– Nie po­zwo­lę cię skrzyw­dzić. Za­wsze bę­dzie­my ra­zem.

Sło­wa te za­brzmia­ły nie­zbyt prze­ko­nu­ją­co. Spoj­rza­ła na nie­go nie­spo­koj­nie.

– Słu­chaj, Łu­kasz, pa­mię­tasz, co­śmy so­bie przy­rze­kli wte­dy, w Do­li­nie Cho­cho­łow­skiej?

– Pa­mię­tam.

– Ni­g­dy o tym nie za­po­mnij. Bar­dzo cię pro­szę. Je­że­li bę­dziesz chciał odejść, odejdź. Nie po­sły­szysz ode mnie ani jed­ne­go sło­wa skar­gi. Nie będę sta­ra­ła się za­trzy­mać cię. Ale mu­szę mieć pew­ność, że do­pó­ki je­ste­śmy ra­zem, to ni­g­dy, prze­nig­dy nie bę­dziesz się do ni­cze­go zmu­szał. Nie mo­gła­bym żyć, gdy­bym nie wie­rzy­ła, że je­steś bez­względ­nie szcze­ry w sto­sun­ku do mnie.

– Ależ ja je­stem szcze­ry. Nie za­drę­czaj się do­dat­ko­wo ja­ki­miś uro­je­nia­mi. I tak masz już do­syć kło­po­tów i przy­kro­ści. Nie­raz my­ślę o tym, że gdy­by­śmy się byli nie po­zna­li, to może zdo­ła­ła­byś so­bie jed­nak uło­żyć ży­cie z two­im mę­żem.

Za­prze­czy­ła ener­gicz­nym ru­chem gło­wy.

– Nie. To ab­so­lut­nie wy­klu­czo­ne. Nie czu­ję do nie­go nic oprócz wstrę­tu i nie­na­wi­ści. I gdy­by­śmy się byli nie po­zna­li, nie wiem, co by­ło­by ze mną. Może ci się to wyda me­lo­dra­ma­tycz­ne, ale zu­peł­nie po­waż­nie my­śla­łam o sa­mo­bój­stwie.

Ob­jął ją ser­decz­nym, opie­kuń­czym ru­chem i ca­ło­wał po wło­sach.

– Je­steś duża, nie­mą­dra dziew­czyn­ka. Któż w dzi­siej­szych cza­sach po­peł­nia sa­mo­bój­stwo z po­wo­du nie­uda­ne­go mał­żeń­stwa? Prze­cież to nie ma sen­su.

– Nie wiesz, co ja prze­ży­łam. Ni­g­dy tego nie zro­zu­miesz.

Do­strzegł łzy w jej oczach. Nie zno­sił, kie­dy pła­ka­ła. Ro­bi­ła się brzyd­ka, za­puch­nię­ta i wte­dy ogar­nia­ła go złość, znie­chę­ce­nie. Mu­siał przy­zy­wać na po­moc całą siłę woli, aby nie oka­zać jej tych uczuć. Wie­dział, że w ta­kich chwi­lach po­wi­nien być de­li­kat­ny, wy­ro­zu­mia­ły. Nie mógł się na to zdo­być. Im dłu­żej pła­ka­ła, tym więk­sza po­ry­wa­ła go wście­kłość na nią, na sie­bie, na cały świat. Po­śpiesz­nie wziął ją w ra­mio­na i po­wie­dział, jak umiał naj­czu­lej:

– Uśmiech­nij się. Tak bar­dzo cię pro­szę, że­byś nie my­śla­ła dzi­siaj o przy­krych rze­czach. Wszyst­ko bę­dzie do­brze. Zo­ba­czysz.

Spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Słu­chaj, ko­cha­nie, czy ty masz za­miar po­je­chać do Mi­tel­skich?

– Strasz­nie mi się nie chce.

– Za­te­le­fo­nuj więc do Wan­dy, że ci coś wy­pa­dło. Pój­dzie­my do kina albo po­sie­dzi­my u mnie.

– Chęt­nie bym tak zro­bi­ła, ale wiesz, że nie mogę. Prze­cież to przy­ję­cie Wan­da urzą­dza na moją cześć. Na­wet mó­wi­ła mi, że po­znam jej bar­dzo mi­łe­go ku­zy­na, nie­ja­kie­go Łu­ka­sza Zda­no­wi­cza.

Ro­ze­śmiał się.

– Czy są­dzisz, że Wan­da rze­czy­wi­ście nie do­my­śla się?

– Oczy­wi­ście, że nie. Ni­g­dzie prze­cież ra­zem nie by­wa­my. Ni­ko­go ze zna­jo­mych, bę­dąc z tobą, nie spo­tka­łam. Może przy­pusz­cza, że nie je­stem wier­na Teo­do­ro­wi, ale w żad­nym wy­pad­ku nie ko­ja­rzy so­bie cie­bie z moją oso­bą. Bę­dzie­my uda­wać, że się nie zna­my. To może być na­wet za­baw­ne. Pój­dziesz do nich, oczy­wi­ście. Bar­dzo bym chcia­ła.

– Je­że­li chcesz ko­niecz­nie, to pój­dę. My­ślę, że po­wo­li po­win­naś się szy­ko­wać. Po­je­dziesz pierw­sza, a ja przy­ja­dę po ja­kiejś pół­go­dzi­nie.

Po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie. Zro­bi­my ina­czej. Mu­szę wpaść do domu, prze­brać się. Przy­szłam do cie­bie wprost z ap­te­ki. Nie mogę iść na przy­ję­cie w tej sta­rej, znisz­czo­nej su­kien­ce.

Był nie­za­do­wo­lo­ny.

– To bar­dzo nie­do­brze, że mu­sisz je­chać do domu. Boję się, żeby Teo­dor nie zro­bił ci ja­kiejś przy­kro­ści.

– Bądź spo­koj­ny. Po­ra­dzę so­bie.

Po­wie­dzia­ła to ta­kim zde­cy­do­wa­nym to­nem, że po­czuł na­gle nie­po­kój.

– Bła­gam cię, nie spro­wo­kuj awan­tu­ry. Zde­ner­wu­jesz się nie­po­trzeb­nie.

– Nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru awan­tu­ro­wać się. Prze­bio­rę się tyl­ko i wy­cho­dzę. Nie będę na­wet z nim roz­ma­wia­ła.

– Wo­bec tego ja przy­ja­dę przed tobą do Mi­tel­skich.

– Chy­ba tak.

Przed wyj­ściem Kry­sty­na za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję i przy­war­ła po­licz­kiem do jego twa­rzy.

– Bar­dzo cię ko­cham. Je­steś je­dy­ną mi­ło­ścią mo­je­go ży­cia. Pa­mię­taj o tym. Co­kol­wiek by się sta­ło, za­wsze będę cię ko­chać. Za­wsze.

Ob­jął ją moc­no i po­ca­ło­wał. Wie­dział, że cze­ka na jego sło­wa, ale w tej chwi­li nie mógł się zmu­sić do tego, żeby ją za­pew­niać o swo­jej mi­ło­ści.

Wol­no szli w dół po scho­dach. Do­tych­czas żal mu było tych chwil, któ­re zo­sta­wia­li za drzwia­mi jego po­ko­ju. Tym ra­zem po raz pierw­szy do­znał uczu­cia ulgi, gdy prze­krę­cał klucz w zam­ku. Był zły na sie­bie.

Kwa­dra­to­we pły­ty chod­ni­ka po­ciem­nia­ły od desz­czu. Zim­ny wiatr szar­pał świe­żą zie­le­nią drzew. W gó­rze kłę­bi­ły się sta­lo­wo­sza­re chmu­ry.

Kry­sty­na za­trzy­ma­ła się gwał­tow­nie.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam, ale zo­sta­wi­łam u cie­bie wino, któ­re ku­pi­łam dla Teo­do­ra. Stoi w ku­chen­ce na sto­li­ku.

– Nie po­wi­nien te­raz pić wina. Przy pe­ni­cy­li­nie to nie­wska­za­ne.

– Wiem o tym. Tłu­ma­czy­łam mu, ale nie chce mnie słu­chać. Niech robi, jak uwa­ża. Nie jest ma­łym dziec­kiem. Był­by wście­kły, jak­bym mu nie przy­nio­sła wina. Nie chcę się na­ra­żać na awan­tu­ry.

– Ależ oczy­wi­ście.

Wró­cił na górę. Za­uwa­żył, że pa­pie­ro­wa tor­ba, w któ­rej było wino, jest pęk­nię­ta. Wy­jął więc z niej bu­tel­kę i za­wi­nął ją w ga­ze­tę. Szyb­ko zbiegł po scho­dach.

Kry­sty­na cze­ka­ła na nie­go przed wy­sta­wą skle­pu fu­trzar­skie­go.

– Dzię­ku­ję ci, ko­cha­ny. Nie gnie­wasz się, że cię fa­ty­go­wa­łam?

– Co za po­mysł?

Od­pro­wa­dził ją do przy­stan­ku. W mil­cze­niu cze­ka­li na tram­waj. Po­mógł jej wsiąść. Z uśmie­chem po­ma­chał ręką na po­że­gna­nie.

Zno­wu za­czął pa­dać deszcz. Zda­no­wicz za­trzy­mał prze­jeż­dża­ją­cą tak­sów­kę i ka­zał się za­wieźć na Mo­ko­tów. Mi­tel­scy miesz­ka­li w jed­no­pię­tro­wej wil­li na Ró­ża­nej.

Drzwi otwo­rzy­ła mu Wan­da. Wy­so­ka, do­brze zbu­do­wa­na, ciem­na blon­dyn­ka. Nie była ład­na. Wą­skie, tro­chę sko­śne oczy i wy­dłu­żo­na, koń­ska szczę­ka. Mimo to uwa­ża­no ją po­wszech­nie za tak zwa­ną „szy­kow­ną bab­kę”. Do­sko­na­le się ubie­ra­ła, mia­ła duże po­czu­cie sma­ku. Z po­sta­ci Wan­dy ema­no­wa­ła ener­gia i pew­ność sie­bie. Skoń­czy­ła Aka­de­mię Sztuk Pięk­nych i upra­wia­ła ma­lar­stwo szta­lu­go­we dla przy­jem­no­ści. Mi­tel­ski do­brze za­ra­biał. Przy każ­dej oka­zji pod­kre­ślał, że ni­g­dy nie zgo­dził­by się na to, żeby jego żona po­szła na po­sa­dę. Zresz­tą Wan­da wca­le nie pa­li­ła się do tego, żeby mieć wła­sne do­cho­dy. Wo­la­ła wy­da­wać pie­nią­dze męża. Z na­tu­ry była le­ni­wa i lu­bi­ła wy­god­nie urzą­dzać się w ży­ciu. Dla­te­go może po­ślu­bi­ła zna­ne­go ad­wo­ka­ta, do któ­re­go z peł­nym za­ufa­niem gar­nę­li się lu­dzie za­gro­że­ni Ko­dek­sem kar­nym. Mi­tel­scy ucho­dzi­li za do­bra­ne mał­żeń­stwo. On za­ra­biał pie­nią­dze, a ona zaj­mo­wa­ła się re­pre­zen­ta­cją. Utrzy­my­wa­li roz­le­głe sto­sun­ki to­wa­rzy­skie. Przy­ję­cia na uli­cy Ró­ża­nej cie­szy­ły się w ich śro­do­wi­sku do­brą sła­wą, szcze­gól­nie wśród sma­ko­szy. Zda­no­wicz by­wał rzad­kim go­ściem na tych ban­kie­tach. Mę­czy­ło go to­wa­rzy­stwo sno­bów, któ­rych tam spo­ty­kał. Tym ra­zem jed­nak Wan­da tak na­le­ga­ła, że nie chciał zro­bić jej przy­kro­ści.

– Łu­kasz! Jak się masz. Strasz­nie się cie­szę, że przy­sze­dłeś. Roz­bie­raj się.

Kie­dy wie­szał płaszcz, do przed­po­ko­ju wszedł Mi­tel­ski.

– Wi­tam dro­gie­go kon­sy­lia­rza, wi­tam – po­wie­dział z uśmie­chem, ści­ska­jąc dłoń Zda­no­wi­cza.

Miał zwy­czaj trak­to­wać lu­dzi, któ­rzy nie byli praw­ni­ka­mi, nie­co pro­tek­cjo­nal­nie. Daw­no już prze­kro­czył czter­dziest­kę i za­czy­nał si­wieć na skro­niach, a przy skłon­no­ściach do sma­ko­szo­stwa brzuch nie­znacz­nie mu się za­okrą­glał. Lu­bił do­brze jeść, lu­bił się ba­wić i prze­pa­dał za pięk­ny­mi ko­bie­ta­mi. Nie miał jesz­cze za­mia­ru re­zy­gno­wać z roli zdo­byw­cy serc. Dbał nie­zmier­nie o swą po­wierz­chow­ność i ubie­rał się z nie­co prze­sad­ną ele­gan­cją. Cie­szył się ludz­ką sym­pa­tią, a spe­cjal­ny­mi wzglę­da­mi da­rzy­ły go ko­bie­ty, wo­bec któ­rych był za­wsze ry­cer­ski, hoj­nie sza­fo­wał kom­ple­men­ta­mi i od pierw­szych chwil zna­jo­mo­ści po­tra­fił zdo­by­wać so­bie za­ufa­nie. Żona, od cza­su do cza­su, ro­bi­ła mu umiar­ko­wa­ne sce­ny za­zdro­ści, ale wy­pły­wa­ły one ra­czej z prze­sła­nek ro­zu­mo­wych niż z ko­niecz­no­ści na­tu­ry emo­cjo­nal­nej. Była oso­bą nie­zwy­kle roz­sąd­ną i zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że po­wo­dze­nie Hen­rycz­ka wpły­wa do­dat­nio na po­więk­sze­nie krę­gu jego klien­tów, a co za tym idzie – na po­mno­że­nie dóbr ma­te­rial­nych. Przed­sta­wi­cie­le „śmie­tan­ki” to­wa­rzy­skiej czę­sto mie­wa­li roz­ma­ite kło­po­ty, Hen­ry­czek zaś umiał nie­zwy­kle zręcz­nie la­wi­ro­wać po­mię­dzy pa­ra­gra­fa­mi Ko­dek­su kar­ne­go.

We­szli do du­że­go po­ko­ju, w któ­rym znaj­do­wa­ło się już kil­ka osób. Wszy­scy z za­in­te­re­so­wa­niem spo­glą­da­li w kie­run­ku sto­ją­ce­go pod oknem dłu­gie­go sto­łu, na któ­rym pię­trzy­ły się barw­ne prze­ką­ski. Kra­jo­braz uroz­ma­ico­ny był licz­ny­mi bu­tel­ka­mi, usta­wio­ny­mi na od­dziel­nym sto­licz­ku.

Ce­re­mo­nia pre­zen­ta­cji trwa­ła krót­ko. Mi­tel­ski dys­kret­nie spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Kry­sty­na spóź­nia się jak zwy­kle. Chy­ba nie bę­dzie­my na nią cze­kać.

– Na­pij­cie się ko­nia­ku, a ja tym­cza­sem za­dzwo­nię do niej – po­wie­dzia­ła Wan­da.

Mi­tel­ski pod­biegł do sto­li­ka, chwy­cił bu­tel­kę i z dużą wpra­wą za­czął na­peł­niać kie­lisz­ki zło­ta­wym pły­nem.

– Pro­szę, bar­dzo pro­szę. Zu­peł­nie nie­zły ko­nia­czek. Za­ostrzy nam ape­tyt.

– Zdro­wie go­spo­da­rzy – po­wie­dział ktoś z boku.

Wró­ci­ła Wan­da.

– No i co? – spy­tał Mi­tel­ski.

– Kry­sty­na za­raz po­win­na tu być. Roz­ma­wia­łam z Teo-do­rem. Twier­dzi, że przed chwi­lą wy­szła.

– Szko­da, że Teo­dor nie mógł przyjść. Ale jak ktoś woli czy­ra­ki ani­że­li ko­nia­ki… – za­śmiał się Mi­tel­ski, za­do­wo­lo­ny ze swo­je­go dow­ci­pu.

Wan­da spoj­rza­ła na męża bez za­chwy­tu.

Czas pły­nął. Prze­ką­ski zni­ka­ły. Roz­mo­wy sta­wa­ły się co­raz bar­dziej oży­wio­ne. Na sto­le po­ja­wił się ogrom­ny gar dy­mią­ce­go bi­go­su. Ko­niak zo­stał za­stą­pio­ny przez czy­stą eks­por­to­wą. Kry­sty­na nie przy­jeż­dża­ła. Zda­no­wicz za­czął się nie­cier­pli­wić. Raz i dru­gi spoj­rzał na ze­ga­rek. Stra­cił ocho­tę do je­dze­nia i pi­cia. Po­wo­li ogar­niał go nie­po­kój.

W ga­bi­ne­cie Mi­tel­skie­go za­dźwię­czał dzwo­nek. Wan­da wy­szła po­śpiesz­nie. Za­raz wró­ci­ła. Zbli­ży­ła się do Zda­no­wi­cza i po­wie­dzia­ła:

– Te­le­fon do cie­bie.

W słu­chaw­ce po­sły­szał do­brze so­bie zna­ny głos pan­ny Han­ki. Pil­na wi­zy­ta. Atak ser­ca. Po­da­ła na­zwi­sko i do­kład­ny ad­res.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła Wan­da.

– Nic. Mu­szę na­tych­miast je­chać do pa­cjen­ta. Od dwóch mie­się­cy pra­cu­ję w spół­dziel­ni „Zdro­wie” i za­wsze zo­sta­wiam im te­le­fon, pod któ­rym je­stem osią­gal­ny w da­nej chwi­li. Trze­ba ja­koś za­ro­bić na ży­cie.

– Ale jesz­cze wró­cisz do nas?

– Chy­ba tak. Po­sta­ram się.

– Bar­dzo bym chcia­ła, że­byś po­znał Kry­sty­nę Ne­chay­ową. Faj­na bab­ka. Zo­ba­czysz. Je­stem pew­na, że ci się spodo­ba.

– Ja też tak my­ślę – uśmiech­nął się Zda­no­wicz.

Za­mknę­ła za nim drzwi i wró­ci­ła do go­ści.

Mi­tel­ski, za­ró­żo­wio­ny od al­ko­ho­lu, we­so­ło spoj­rzał na żonę.

– Wspa­nia­ły bi­go­sik, Wan­decz­ko. Pa­lusz­ki li­zać.

– Je­stem nie­spo­koj­na o Kry­sty­nę – po­wie­dzia­ła.

– Znaj­dzie się. Nic się nie martw.

– Prze­szło go­dzi­nę temu roz­ma­wia­łam z Teo­do­rem. Po­wie­dział, że Kry­sty­na przed chwi­lą wy­szła. Już po­win­na tu daw­no być, na­wet gdy­by je­cha­ła tram­wa­jem. Nic nie ro­zu­miem.

– Może spo­tka­ła ja­kąś kumę – uśmiech­nął się Mi­tel­ski. – Wiesz prze­cież, że ko­bie­ty lu­bią so­bie po­ga­wę­dzić. Tra­cą zu­peł­nie po­czu­cie cza­su. Nie przej­muj się. Znaj­dzie się Kry­siu­nia.

Jak­by na po­twier­dze­nie tych słów, roz­legł się dzwo­nek.

Wan­da ser­decz­nie uści­snę­ła przy­ja­ciół­kę.

– Ko­cha­nie, co się z tobą dzie­je? Nie mo­że­my się cie­bie do­cze­kać – spoj­rza­ła na zmie­nio­ną twarz Kry­sty­ny i spy­ta­ła ci­szej: – Na mi­łość bo­ską, co się sta­ło? Mia­łaś ja­kiś wy­pa­dek?

– Po­zwól mi tro­chę ode­tchnąć.

– Oczy­wi­ście. Chodź do po­ko­ju Hen­ry­ka. Od­pocz­niesz. Usiądź. Za­raz przy­nio­sę ci kie­li­szek ko­nia­ku.

Kry­sty­na wy­pi­ła nie je­den, ale trzy ko­nia­ki – je­den po dru­gim. Po­czu­ła się znacz­nie le­piej. Spoj­rza­ła przy­tom­niej.

– Zno­wu się awan­tu­ro­wał? – spy­ta­ła Wan­da.

– Ach, nie masz po­ję­cia, co się dzia­ło. Nie chciał mnie wy­pu­ścić z miesz­ka­nia. Chwy­cił la­skę…

– Ude­rzył cię?

– I to nie raz. Sza­lał. Za­mknął mnie w ła­zien­ce. Do­pie­ro pie­lę­gniar­ka mnie wy­pu­ści­ła.

– Jaka pie­lę­gniar­ka?

– No ta, któ­ra przy­cho­dzi ro­bić mu za­strzy­ki. Nie wy­pa­da­ło mu przy niej awan­tu­ro­wać się.

Wan­da za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i pod­su­nę­ła pacz­kę Kry­sty­nie.

– To jest coś okrop­ne­go. Mu­sisz z tym skoń­czyć. Tak nie mo­żesz żyć.

– Daw­no już bym to zro­bi­ła, ale się boję. Pa­nicz­ny strach od­czu­wam przed tym czło­wie­kiem. Gro­zi, że mnie za­bi­je, jak od nie­go odej­dę. I zro­bił­by to. Jest zdol­ny do wszyst­kie­go.

Wan­da po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie.

– No do­brze, ale prze­cież musi być ja­kieś wyj­ście z tej sy­tu­acji. Po­mów z Hen­ry­kiem. On ci na pew­no coś po­ra­dzi. Da ci ja­kie­goś do­bre­go ad­wo­ka­ta. Nie mo­żesz cią­gnąć tego wszyst­kie­go w nie­skoń­czo­ność.

– To już nie po­trwa dłu­go – po­wie­dzia­ła Kry­sty­na. Wy­ję­ła z to­reb­ki lu­ster­ko i prze­su­nę­ła szmin­ką po war­gach. Wsta­ła. Była zu­peł­nie spo­koj­na i opa­no­wa­na. – Może zaj­rzy­my do two­ich go­ści – za­pro­po­no­wa­ła.

Wej­ście obu pań obec­ni przy­ję­li z praw­dzi­wym en­tu­zja­zmem. Wznie­sio­no to­ast na cześć in­ży­nie­ro­wej Ne­chay­owej, py­ta­no o zdro­wie „sza­now­ne­go mał­żon­ka”, ubo­le­wa­no nad tym, że mu­siał po­zo­stać w domu. To­wa­rzy­stwo, za­si­lo­ne nową te­ma­ty­ką, oży­wi­ło się w spo­sób wi­docz­ny. Z za­pa­łem po­wró­co­no do ko­nia­ku i prze­ką­sek. Kry­sty­na uda­wa­ła we­so­łość, roz­ma­wia­ła, śmia­ła się, dow­cip­ko­wa­ła.

Wśród ze­bra­nych nie było Zda­no­wi­cza. Zdzi­wi­ło ją to. Po­de­szła do Wan­dy.

– Obie­ca­łaś, że mnie za­po­znasz z two­im cza­ru­ją­cym ku­zy­nem – po­wie­dzia­ła.

Ro­ze­śmia­na twarz Wan­dy przy­bra­ła na­gle me­lan­cho­lij­ny wy­raz.

– Wy­obraź so­bie, ko­cha­nie, że Łu­kasz mu­siał po­je­chać do ja­kie­goś pa­cjen­ta. Na­gle go we­zwa­no. Mó­wi­łam ci, zda­je się, że Łu­kasz jest le­ka­rzem.

– Tak, mó­wi­łaś mi. Bar­dzo ża­łu­ję, że go dzi­siaj u cie­bie nie spo­tka­łam.

Po­nie­waż nikt już nie miał ocho­ty na je­dze­nie i pi­cie, Mi­tel­ski na­sta­wił ad­ap­ter. Za­czę­to tań­czyć. Mi­tel­ski po­pro­sił Kry­sty­nę do na­stro­jo­we­go tan­ga.

– Dla­cze­go przy­szłaś tak póź­no? Wan­decz­ka się o cie­bie nie­po­ko­iła.

– Nie mo­głam wcze­śniej.

– Ro­dzin­ne nie­po­ro­zu­mie­nia?

– Coś w tym ro­dza­ju.

– Ten Teo­dor ma tro­chę trud­ne uspo­so­bie­nie.

– Ow­szem. Chcia­ła­bym z tobą przy oka­zji po­roz­ma­wiać ob­szer­niej na ten te­mat.

– Za­wsze chęt­nie ci słu­żę. Cho­ciaż ja nie zaj­mu­ję się spra­wa­mi roz­wo­do­wy­mi.

– Ale przy swym do­świad­cze­niu na pew­no mi coś po­ra­dzisz.

– Po­sta­ram się.

Zmie­nio­no pły­tę. Kry­sty­na nie mia­ła ocho­ty tań­czyć. Usia­dła koło Wan­dy i piła sok po­ma­rań­czo­wy.

– Twój mąż jest w do­sko­na­łym hu­mo­rze – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na po­dry­gu­ją­ce­go ad­wo­ka­ta.

Wan­da uśmiech­nę­ła się z za­do­wo­le­niem.

– To praw­da. Cią­gle spra­sza go­ści. Nie wiem, co mu się sta­ło. Od ty­go­dnia co­dzien­nie mamy ko­goś u sie­bie. Przy­znam ci się pod se­kre­tem, że już je­stem tro­chę zmę­czo­na tymi przy­ję­cia­mi.

– Jaka to przy­jem­ność mieć we­so­łe­go, po­god­ne­go męża – wes­tchnę­ła Kry­sty­na. – Za­zdrosz­czę ci.

Wan­da do­tknę­ła jej ręki.

– Bę­dziesz jesz­cze mia­ła bar­dzo mi­łe­go męża. Prze­ko­nasz się. Je­steś mło­da, ład­na, masz po­wo­dze­nie u męż­czyzn. Mu­sisz tyl­ko szyb­ko za­ła­twić spra­wę z tym roz­wo­dem.

Kry­sty­na po­trzą­snę­ła gło­wą.

– To nie bę­dzie ta­kie pro­ste. Mu­sia­ło­by się to wszyst­ko od­być beze mnie. Wy­je­cha­ła­bym gdzieś na ten czas, tak, żeby mnie nie mógł zna­leźć. Ale jak zro­bić z moją pra­cą? Prze­cież roz­wód może trwać kil­ka mie­się­cy, a na­wet dłu­żej. Je­że­li on się uprze…

– Czy rze­czy­wi­ście przy­pusz­czasz, że może ci gro­zić z jego stro­ny ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo? – spy­ta­ła Wan­da.

– Oczy­wi­ście. Nie tyl­ko przy­pusz­czam, ale je­stem tego pew­na. Gdy otrzy­ma we­zwa­nie do sądu na spra­wę roz­wo­do­wą, za­bi­je mnie.

Wan­da zpo­wąt­pie­wa­niem po­krę­ci­ła gło­wą.

– Czy ty tro­chę nie prze­sa­dzasz, moja dro­ga? Osta­tecz­nie wszy­scy zna­my Teo­do­ra. Szcze­rze mó­wiąc, ja go na­wet do­syć lu­bię i nie mogę so­bie wy­obra­zić, żeby…

– Wła­śnie o to cho­dzi, że wszy­scy go lu­bią – wy­bu­chła Kry­sty­na. – Z ła­two­ścią zdo­by­wa so­bie ludz­ką sym­pa­tię. Dla in­nych jest cza­ru­ją­cy, miły, dow­cip­ny, in­te­li­gent­ny. Tyl­ko w sto­sun­ku do mnie jest taki. Ja się go boję. Ro­zu­miesz? Ja się go po pro­stu boję.

Wan­da przy­su­nę­ła mały sto­li­czek, na któ­rym sta­ły ciast­ka, i na­la­ła do fi­li­ża­nek kawy.

– Na­pij się kawy, ko­cha­nie. To ci do­brze zro­bi. I prze­stań my­śleć o przy­krych spra­wach. Wszyst­ko ja­koś się za­ła­twi. Czy ty dłu­go jesz­cze masz za­miar pra­co­wać w tej ap­te­ce?

Kry­sty­na nie­znacz­nie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Bo ja wiem. Chęt­nie bym to rzu­ci­ła, ale na ra­zie nie mogę. Sta­ram się o pra­cę w za­kła­dzie pro­duk­cyj­nym. To jest o wie­le cie­kaw­sza ro­bo­ta.

– Zda­je się, że Hen­ryk ma ko­goś zna­jo­me­go w War-szaw­skich Za­kła­dach Far­ma­ceu­tycz­nych. Mu­szę z nim po­mó­wić. A może i Łu­kasz mógł­by coś po­móc. Trze­ba się bę­dzie nad tym za­sta­no­wić – spoj­rza­ła na ze­ga­rek. – Dla­cze­go on nie przy­cho­dzi? Obie­cał prze­cież…

Zda­no­wicz wró­cił do­pie­ro o wpół do dwu­na­stej. Był w po­nu­rym na­stro­ju.

– Co z tobą się dzie­je? – spy­ta­ła Wan­da.

Mach­nął ręką znie­chę­co­ny.

– A do dia­bła. Pa­cjent mi umarł.

– Ten, do któ­re­go po­je­cha­łeś?

– Ten. Nie­wie­le już tam było do zro­bie­nia. Lu­dzie mają zwy­czaj zwra­cać się o po­moc do le­ka­rza, jak już są umie­ra­ją­cy. Cu­dów nie ma.

– Nie martw się. Zro­bi­łeś, co do cie­bie na­le­ża­ło. Prze­cież to nie był twój pa­cjent. Ty go nie le­czy­łeś. Chodź, przed­sta­wię cię Kry­sty­nie. Py­ta­ła się o cie­bie.

Zda­no­wicz z całą po­wa­gą po­ca­ło­wał wy­cią­gnię­tą ku so­bie dłoń i po­wie­dział swo­je na­zwi­sko. Sta­rał się nie pa­trzeć na Kry­sty­nę, żeby nie zdra­dził go wy­raz oczu.

– Dużo o panu sły­sza­łam od Wan­decz­ki.

– Mam na­dzie­ję, że to nie były same naj­gor­sze rze­czy.

– Wprost prze­ciw­nie. To były same su­per­la­ty­wy. Nie wy­obra­ża pan so­bie, jaką pan ma wiel­bi­ciel­kę w oso­bie Wan­decz­ki.

Uśmiech­nął się.

– Je­stem głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że ja je­stem o wie­le więk­szym jej wiel­bi­cie­lem. Za­pew­niam pa­nią, że w ży­ciu swo­im nie spo­tka­łem tak peł­nej uro­ku isto­ty.

– Prze­stań­cie mi ka­dzić dro­gą po­śred­nią – po­wie­dzia­ła we­so­ło Wan­da, ale wi­dać było, że sło­wa Zda­no­wi­cza spra­wi­ły jej przy­jem­ność.

– Łu­ka­szu, zjesz coś, chcesz się cze­goś na­pić?

– Dzię­ku­ję ci bar­dzo. Nie je­stem głod­ny. Na al­ko­hol tak­że nie mam ocho­ty. Na­pił­bym się cze­goś. Może po pro­stu wody z kra­nu.

– Za­cze­kaj. Przy­nio­sę ci soku po­mi­do­ro­we­go.

Kie­dy zo­sta­li sami, Kry­sty­na szep­nę­ła:

– Po­proś mnie za chwi­lę do tań­ca.

Pod­szedł do nich Mi­tel­ski.

– O, na­resz­cie zna­la­zła się zgu­ba. Jak­że ci się po­do­ba, Kry­siu­niu, chlu­ba na­szej me­dy­cy­ny?

Spoj­rza­ła na nie­go z uśmie­chem.

– Nie wy­pa­da mi zro­bić nic in­ne­go, jak tyl­ko wy­dać okrzyk za­chwy­tu.

– Wi­dzę, że pani po­sta­no­wi­ła mnie znisz­czyć swo­ją gry­zą­cą iro­nią – po­wie­dział z me­lan­cho­lij­nym wes­tchnie­niem Zda­no­wicz. – A prze­cież nic złe­go pani nie zro­bi­łem.

– Może by­śmy się cze­goś na­pi­li – za­pro­po­no­wał Mi­tel­ski. – Ten ko­nia­czek jest wca­le nie­zły, a je­że­li nie, to może po kie­lisz­ku chłod­ne­go cha­blis. Co pań­stwo na to?

Do po­ko­ju we­szła Wan­da z ogrom­nym dzba­nem po­mi­do­ro­we­go soku.

– Ojej, wi­ta­mi­na – jęk­nął Mi­tel­ski – od­pły­wam. Na­sta­wię ja­kąś mu­zycz­kę.

An­giel­ski walc.

Zda­no­wicz skło­nił się przed Kry­sty­ną.

Przez chwi­lę tań­czy­li w mil­cze­niu. Kie­dy zna­leź­li się koło okna, przy­tu­li­ła się do nie­go i szep­nę­ła:

– Bar­dzo cię ko­cham.

Mu­snął war­ga­mi jej wło­sy.

– Ja tak­że cię ko­cham.

Z bli­ska spoj­rza­ła mu w oczy.

– Wie­rzę ci. Tak bar­dzo chcę ci wie­rzyć.

Okrą­ży­li po­kój i zno­wu za­trzy­ma­li się na chwi­lę pod oknem.

– Je­stem strasz­li­wie zmę­czo­na. Chcia­ła­bym, że­byś mnie nie­dłu­go od­wiózł do domu. Wy­myśl coś.

– Do­brze. Od­wio­zę cię.

Nie­ła­two im było uda­wać parę ob­cych, zu­peł­nie so­bie obo­jęt­nych lu­dzi. Obo­je z du­żym wy­sił­kiem zmu­sza­li się do ba­nal­nej, to­wa­rzy­skiej roz­mo­wy. Ona była roz­draż­nio­na, zde­ner­wo­wa­na. On cią­gle jesz­cze po­zo­sta­wał pod wra­że­niem nie­daw­nej śmier­ci czło­wie­ka, któ­re­mu nie mógł po­móc. Oko­ło pierw­szej Kry­sty­na za­czę­ła się że­gnać.

– Może Łu­kasz cię od­wie­zie – za­pro­po­no­wa­ła Wan­da. – Je­dzie­cie w jed­ną stro­nę.

W tak­sów­ce Kry­sty­na przy­tu­li­ła się do Zda­no­wi­cza.

– Boję się je­chać do domu.

– Prze­cież mo­żesz u mnie prze­no­co­wać – po­wie­dział bez za­pa­łu.

Był zmę­czo­ny i spa­nie we dwo­je, na jed­nym tap­cza­nie, wca­le mu się nie uśmie­cha­ło.

– Nie, nie. Po­ja­dę do sie­bie. Nie mogę pójść do pra­cy w wie­czo­ro­wej su­kien­ce.

Kie­dy mi­ja­li Sa­ski Ogród, za­wsty­dził się swych ego­istycz­nych uczuć. Zno­wu wró­cił do tego te­ma­tu.

– Może jed­nak zde­cy­du­jesz się. Do­jeż­dża­my do Se­na­tor­skiej.

– Nie, nie. To nie ma sen­su. Jedź­my na Bie­la­ny.

Resz­tę dro­gi od­by­li w mil­cze­niu. Kry­sty­na przy­mknę­ła oczy, zda­wa­ła się drze­mać. Zda­no­wicz oso­wia­łym wzro­kiem wo­dził po sza­rze­ją­cych w mro­ku do­mach. Uli­ce były pu­ste.

Skrę­ci­li w ale­ję Zjed­no­cze­nia. Szo­fer na­ci­snął ha­mu­lec.

Wy­sie­dli.

– Dzię­ku­ję ci, ko­cha­ny. Do­bra­noc. Za­dzwoń do mnie.

– Oczy­wi­ście. Do­bra­noc.

Po­ca­ło­wał ją w rękę i wró­cił do tak­sów­ki. Oparł się wy­god­nie o sie­dze­nie. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Sen­ny na­strój znik­nął. My­ślał o Kry­sty­nie. Ileż cze­ka ich jesz­cze kło­po­tów, za­nim będą mo­gli za­cząć nor­mal­nie żyć. Roz­wód. Szu­ka­nie no­we­go miesz­ka­nia, prze­pro­wadz­ka… Tak się za­du­mał, że na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy zna­lazł się na Se­na­tor­skiej. Wszedł na trze­cie pię­tro i prze­krę­cił klucz w zam­ku. Po­sły­szał dzwo­nek te­le­fo­nu.

Kry­sty­na mó­wi­ła szyb­kim, zdy­sza­nym gło­sem.

– Przy­jedź za­raz. Bła­gam cię. Teo­dor jest nie­przy­tom­ny. Oba­wiam się, że… Przy­jedź!

Rozdział II

Zda­no­wicz wy­jął z tor­by am­puł­kę ad­re­na­li­ny i się­gnął po strzy­kaw­kę. Wie­dział, że to się już na nic nie zda, ale nie chciał ni­cze­go za­nie­dbać. Dłu­gą igłę wbił mię­dzy że­bra i na­ci­snął tłok. Wol­no wpro­wa­dzał płyn do nie­bi­ją­ce­go ser­ca.

Po skoń­czo­nym za­strzy­ku wstał i sta­ran­nie uło­żył strzy­kaw­kę w ste­ry­li­za­to­rze.

– To bez­na­dziej­ne – po­wie­dział.

Kry­sty­na wpa­try­wa­ła się w nie­ru­cho­me cia­ło. Parę razy po­ru­szy­ła war­ga­mi, za­nim zdo­ła­ła wy­do­być głos z gar­dła.

– Nie żyje.

Wziął ją pod rękę i wy­pro­wa­dził do dru­gie­go po­ko­ju. Z baru wy­jął kie­li­szek, do któ­re­go na­lał kro­pli wa­le­ria­no­wych.

– Wy­pij.

Po­słusz­nie prze­łknę­ła bru­nat­ny płyn. Przez chwi­lę sie­dzia­ła mil­czą­ca, nie­ru­cho­ma.

– I co te­raz? Co te­raz zro­bi­my?

– Trze­ba we­zwać po­go­to­wie.

– Po co po­go­to­wie? Prze­cież nie żyje.

– Wolę, żeby le­karz po­go­to­wia stwier­dził zgon. Gdzie jest te­le­fon?

– W jego po­ko­ju, przy tap­cza­nie.

– Moż­na tu prze­nieść apa­rat?

– Tak. Gniazd­ko jest koło biur­ka.

Przy­niósł te­le­fon, włą­czył go, pod­niósł słu­chaw­kę, ale nie na­krę­cał nu­me­ru.

– Może ra­czej ty za­dzwo­nisz – po­wie­dział.

Za­pro­te­sto­wa­ła gwał­tow­nie.

– Nie, nie. Ja nie mogę. Nie mogę.

W za­my­śle­niu roz­plą­ty­wał drut. Po chwi­li ode­zwał się, nie pa­trząc na Kry­sty­nę.

– Wy­da­je mi się, że by­ło­by le­piej, żeby mnie tu nie za­sta­no. Za­dzwoń po po­go­to­wie, a ja po­ja­dę na Se­na­tor­ską.

Moc­no chwy­ci­ła go za rękę.

– Bła­gam cię, nie zo­sta­wiaj mnie sa­mej. Bła­gam cię.

Wes­tchnął. Ru­chem peł­nym re­zy­gna­cji pod­niósł słu­chaw­kę i na­krę­cił zero dzie­więć. Kie­dy usły­szał ko­bie­cy głos, urzę­do­wo za­ko­mu­ni­ko­wał o zgo­nie in­ży­nie­ra Teo­do­ra Ne­chaya, po­dał do­kład­ny ad­res i swo­je na­zwi­sko. Po skoń­czo­nej roz­mo­wie od­su­nął od sie­bie apa­rat. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Zmru­żo­ny­mi ocza­mi ob­ser­wo­wał kół­ka z dymu.

– Gnie­wasz się? – spy­ta­ła Kry­sty­na.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie, skąd­że. To zro­zu­mia­łe, że nie chcia­łaś zo­stać sama.

– Ja wiem, że by­ło­by na pew­no le­piej, gdy­byś ty… ale…

Prze­rwał jej nie­cier­pli­wie.

– Te­raz już nie ma o czym mó­wić.