Kryminał. Śpiewający żółw - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Śpiewający żółw ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,9

Opis

Znany autor kryminałów wraz z żoną wybrał się do Zakopanego, by w spokoju oddać się pracy twórczej. Z powodu kontuzji kolana musiał zrezygnować z uprawiania sportów zimowych i większość czasu spędzał w pensjonacie, dotrzymując towarzystwa uroczej pani z nogą w gipsie. Rychło okazało się, że mimo kontuzji udało mu się wplątać w ciąg dziwnych i tajemniczych wydarzeń…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (25 ocen)
10
7
3
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia i ekscytująca....
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Śpie­wa­ją­cy żółw

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład kom­pu­te­ro­wy i ko­rek­ta Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia

Wy­daw­nic­two Wiel­ki Sen, War­sza­wa 2011

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-292-5

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I

Tego dnia, póź­niej niż zwy­kle, wró­ci­łem do domu. Szu­ka­łem pod­ko­szul­ki an­ty­reu­ma­tycz­nej i bie­ga­łem po ca­łej War­sza­wie, ale na próż­no. Wszę­dzie pro­po­no­wa­no mi czwór­kę albo piąt­kę, a mnie po­trzeb­na jest szóst­ka. Życz­li­we sprze­daw­czy­nie po­cie­sza­ły mnie jak mo­gły, mó­wiąc, że­bym się nie zra­żał, że może w przy­szłym mie­sią­cu na­dej­dą nowe par­tie to­wa­ru, że nie tyl­ko ja znaj­du­ję się w tej sy­tu­acji, bo więk­szość klien­tów do­py­tu­je się o nie­osią­gal­ne szóst­ki.

Wresz­cie zre­zy­gno­wa­łem z dal­szych po­szu­ki­wań i prze­kli­na­jąc nasz han­del po­je­cha­łem na Kru­czą.

Skrzyn­ka była peł­na. Ja­kieś za­wia­do­mie­nie ze Związ­ku Li­te­ra­tów, ra­chu­nek za te­le­fon, biu­le­tyn „Za­ik­su” i kil­ka pry­wat­nych li­stów. Wsa­dzi­łem to wszyst­ko do kie­sze­ni ko­żu­cha i wsiad­łem do win­dy.

By­łem prze­ko­na­ny, że Bo­że­na jest w domu. Rano roz­ma­wia­li­śmy o tym, że może pój­dzie­my do kina. Mie­li­śmy ocho­tę zo­ba­czyć ten wło­ski film „Pa­nie i pa­no­wie”. Obie­ca­łem na­wet, że ku­pię bi­le­ty, ale tak mnie za­ab­sor­bo­wa­ło szu­ka­nie pod­ko­szul­ki, że na śmierć za­po­mnia­łem o ki­nie. „Może ja­koś się do­sta­nie­my, a może ku­pi­my u ko­ni­ka” my­śla­łem wyj­mu­jąc z kie­sze­ni klu­cze.

Ja­kież było moje roz­cza­ro­wa­nie, kie­dy się oka­za­ło, że w miesz­ka­niu nie ma ni­ko­go. Nie zno­szę, jak nie za­sta­ję Bo­że­ny, kie­dy wra­cam do domu. Czu­ję się wte­dy ja­kiś, dziw­nie opusz­czo­ny, sa­mot­ny. Poza tym mia­łem ocho­tę tro­chę so­bie po­na­rze­kać w związ­ku z tą nie­szczę­sną pod­ko­szul­ką. Nie ma sen­su prze­cież ga­dać do sa­me­go sie­bie.

Za­czą­łem krą­żyć po na­szym skrom­nym me­tra­żu, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co mo­gło się stać z Bo­że­ną. A może ze­szła na dół ku­pić coś na ko­la­cję? A może mia­ła ja­kiś in­te­res do do­zor­czy­ni? I wresz­cie zna­la­złem kart­kę. Le­ża­ła na moim biur­ku. „Mama dzwo­ni­ła, że źle się czu­je. Mu­sia­łam do niej po­je­chać. Nie gnie­waj się. Nie cze­kaj na mnie z ko­la­cją. W lo­dów­ce jest ta reszt­ka kieł­ba­sy szyn­ko­wej. Zjedz”.

By­łem wście­kły. Już od rana wszyst­ko mi się nie ukła­da­ło. Naj­pierw nie mo­głem się do­cze­kać hy­drau­li­ka, po­tem za­dzwo­ni­li z ra­dia, że im się słu­cho­wi­sko nie po­do­ba, na­stęp­nie bie­ga­nie za tą cho­ler­ną pod­ko­szul­ką i wresz­cie aku­rat dzi­siaj mu­sia­ła Bo­że­na po­je­chać do mat­ki. A niech to dia­bli...

Nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty na szyn­ko­wą kieł­ba­sę. W ogó­le nie by­łem głod­ny. Zja­dłem obiad w „To­ruń­skiej”. Pa­li­ło mnie. Chcia­ło mi się pić. Po­sta­wi­łem wodę na her­batę. W tej chwi­li przy­po­mnia­łem so­bie o ko­re­spon­den­cji. Wy­ją­łem li­sty z ko­żu­cha i za­czą­łem je prze­glą­dać bez więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia.

Zwró­ci­ła moją uwa­gę zwy­kła nie­bie­ska ko­per­ta za­adre­so­wa­na na ma­szy­nie. Żad­nej pie­cząt­ki ani ad­re­su nadaw­cy. Ro­ze­rwa­łem, wy­ją­łem kart­kę pa­pie­ru, po­kry­tą ma­szy­no­wym pi­smem. Wsa­dzi­łem na nos oku­la­ry i prze­czy­ta­łem: „Sza­now­ny Pa­nie. Zwra­cam się do Pana z ogrom­ną proś­bą. Po­trze­bu­ję pań­skiej rady i po­mo­cy. Pro­szę mi nie od­ma­wiać. To spra­wa bar­dzo po­waż­na. W pią­tek o go­dzi­nie siód­mej będę je­chał tak­sów­ką ale­ja­mi Ujaz­dow­ski­mi od stro­ny pla­cu Trzech Krzy­ży. Skrę­cę w Wil­czą i wte­dy pan mach­nie ręką, żeby za­trzy­mać tak­sów­kę. Gdy­by ja­kiś inny pa­sa­żer pana ubiegł, to nie za­bio­rę go do wozu. Po­ja­dę do Kru­czej, a po­tem Hożą do pla­cu Trzech Krzy­ży i zno­wu do rogu Wil­czej. Wszyst­ko panu wy­tłu­ma­czę w wo­zie. Niech mi pan nie od­ma­wia. Bła­gam pana. I pro­szę nic ni­ko­mu nie mó­wić o tym li­ście. Niech go pan za­raz spa­li. Cho­dzi o ży­cie mo­jej żony, a może i o moje. O siód­mej na rogu alej Ujaz­dow­skich i Wil­czej. To bę­dzie nowa War­sza­wa, po­pie­la­ta, taka sza­ro­per­ło­wa. Cze­kam. Z góry panu dzię­kuję i prze­pra­szam”. Żad­ne­go pod­pi­su.

By­łem za­sko­czo­ny tym dziw­nym ano­ni­mem. Prze­czy­ta­łem go jesz­cze raz i zu­peł­nie nie wie­dzia­łem co mam my­śleć o tej hi­sto­rii. Wła­śnie był pią­tek. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Dzie­sięć po szó­stej. Je­że­li chciał­bym zdą­żyć na to spo­tka­nie, to nie­dłu­go trze­ba było wyjść z domu. „Ale czy w ogó­le jest sens za­wra­cać so­bie gło­wę tą spra­wą?” – my­śla­łem nie­zde­cy­do­wa­ny. Zda­rza­ło się, że ja­cyś dow­cip­ni­sie pi­sa­li do mnie ano­nimy. Otrzy­my­wa­łem tak­że ano­ni­mo­we te­le­fo­ny od ko­biet i męż­czyzn. Wszyst­ko to jed­nak utrzy­mane było za­wsze w for­mie żar­to­bli­wej. A ten list?... Nie. Ten list na pew­no nie miał w so­bie nic z żar­tu. A je­że­li to któ­ryś z przy­ja­ciół robi mi ka­wał? Osta­tecz­nie nie­wiel­kie ry­zy­ko. Na Wil­czą nie­da­le­ko. Moż­na się przejść.

Po­sły­sza­łem szum go­tu­ją­cej się wody. Po­sze­dłem do kuch­ni i za­pa­rzy­łem her­ba­tę. W tym wła­śnie mo­men­cie po­wzią­łem de­cy­zję. Po­sta­no­wi­łem pójść na róg Wil­czej i alej Ujaz­dow­skich. To było zbyt in­try­gu­ją­ce, że­bym mógł oprzeć się po­ku­sie. Je­że­li na­wet ktoś chciał zro­bić ze mnie ba­lo­na, to osta­tecz­nie nie ma nie­szczę­ścia. Naj­wy­żej po­śmie­je­my się. Ostat­nio mało mia­łem oka­zji do śmie­chu.

Wy­pi­łem her­ba­tę, sta­ran­nie ukry­łem ano­nim w szu­fla­dzie biur­ka i po­sze­dłem na Wil­czą. Przy­zna­ję, że by­łem tro­chę pod­nie­co­ny. Za­cie­ka­wie­nie łą­czy­ło się z ja­kimś nie­spre­cy­zo­wa­nym nie­po­ko­jem.

Za dzie­sięć siód­ma zna­la­złem się na umó­wio­nym rogu. „A może nie za­wra­cać so­bie gło­wy głup­stwa­mi, tyl­ko sko­czyć do «Spa­ti­fu» na jed­ną wód­kę?” Za­wsze tam się ko­goś spo­tka ze zna­jo­mych. Moż­na bę­dzie po­ga­dać. Po­mysł wy­dał mi się zu­peł­nie nie­zły. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Bra­ko­wa­ło pięć mi­nut do siód­mej. Po­sta­no­wi­łem, że je­że­li au­tor ano­ni­mu nie zja­wi się punk­tu­al­nie, to idę do „Spa­ti­fu”. W tej chwi­li uświa­do­mi­łem so­bie, że sto­ję przed do­mem, w któ­rym przed woj­ną po­dob­no stra­szy­ło. To do­da­wa­ło spe­cy­ficz­ne­go sma­ku ca­łej spra­wie. Dla­cze­go wła­ści­wie mie­li­śmy się spo­tkać aku­rat przed tym do­mem?

Sza­ra War­sza­wa nad­je­cha­ła od pla­cu Trzech Krzy­ży i wol­no skrę­ci­ła w Wil­czą. Nie­pew­nym ru­chem pod­nio­słem w górę rękę. Wóz sta­nął. Kie­row­ca otwo­rzył drzwicz­ki.

– Pro­szę, niech pan wsia­da.

Wsia­dłem.

– Dzię­ku­ję, że pan przy­szedł – po­wie­dział.

Ob­rzu­ci­łem go szyb­kim spoj­rze­niem. Był mło­dy. Chy­ba nie miał wię­cej jak trzy­dzie­ści dwa, trzy lata. Twarz wy­ra­zi­sta, ru­chli­wa, mia­ła w so­bie coś bar­dzo uj­mu­ją­ce­go. Po­przez ma­skę ener­gii i sztucz­nej szorst­ko­ści, wy­czu­wa­ło się ogrom­ną wraż­li­wość, ner­wo­wą chwiej­ność, a mo­że na­wet nie­śmia­łość. Miał na so­bie or­ta­lio­no­wą gra­na­to­wą wia­trów­kę. Mały be­ret, zsu­nię­ty na tył gło­wy, od­sła­niał wy­so­ko skle­pio­ne czo­ło. Spoj­rza­łem na ręce opar­te na kie­row­ni­cy. Wą­skie i de­li­kat­ne dło­nie nie wska­zy­wa­ły na to, że­by zbyt czę­sto sty­ka­ły się z pra­cą fi­zycz­ną. Nie, to sta­now­czo nie był ty­po­wy, war­szaw­ski tak­sów­karz.

Wol­no do­je­cha­li­śmy do Mar­szał­kow­skiej. Ce­lowo nie za­da­wa­łem żad­nych py­tań. Wy­da­wa­ło mi się, że czło­wiek sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą jest mi za to wdzięcz­ny.

– Niech pan po­wie ad­res ja­kie­goś swo­je­go zna­jo­me­go czy krew­ne­go, któ­ry miesz­ka da­le­ko, na Gro­cho­wie czy na Bie­la­nach. Cho­dzi o to, że­by­śmy mie­li czas po­roz­ma­wiać.

Nie na­my­śla­jąc się po­da­łem ad­res te­ścio­wej. Tak­sów­ka skrę­ci­ła w Mar­szał­kow­ską.

– Je­stem panu nie­zmier­nie wdzięcz­ny za to, że pan przy­szedł na to dziw­ne spo­tka­nie – po­wie­dział ci­cho, nie pa­trząc na mnie. – Znaj­du­ję się w bar­dzo trud­nej sy­tu­acji i nie wiem co ro­bić. Chcia­łem się z kimś na­ra­dzić. Mu­sia­łem...

– Dla­cze­go pan się zwró­cił aku­rat do mnie? – spy­ta­łem.

– Czy­tu­ję pań­skie po­wie­ści. Wiem, że pan się zna na tych wszyst­kich kry­mi­nal­nych spra­wach...

– Skąd pan wie­dział, że to aku­rat ja sto­ję na rogu Wil­czej?

– Znam pana z wi­dze­nia. Wiem, w któ­rym domu pan miesz­ka.

– Dla­cze­go mu­si­my roz­ma­wiać w tak­sów­ce? Czy nie pro­ściej było spo­tkać się w ja­kiejś ka­wiar­ni?

Po­trzą­snął gło­wą.

– Nie. Mam wszel­kie dane po temu, żeby są­dzić, iż je­stem śle­dzo­ny. Nie mogę ry­zy­ko­wać. Musi pan zro­zu­mieć, że tu cho­dzi o ży­cie mo­jej żony.

– Ale co się wła­ści­wie sta­ło?

– Po­rwa­li ją. Upro­wa­dzi­li.

– Kto?

– Ci ban­dy­ci. Te ło­try.

– Jacy ban­dy­ci?

Rzu­cił mi szyb­kie nie­spo­koj­ne spoj­rze­nie.

– Co mi pan ra­dzi? – spy­tał, nie od­po­wia­da­jąc na moje py­ta­nie.

– Niech pan za­wia­do­mi mi­li­cję. To chy­ba naj­prost­sze.

– Nie mogę tego zro­bić. Za­gro­zi­li mi, że jak tyl­ko zwró­cę się do mi­li­cji, to na­tych­miast za­biją Annę. Oni to mogą zro­bić. Oni są zdol­ni do wszyst­kie­go. Dla­te­go zwró­ci­łem się do pana. Sam nie wiem, co mam ro­bić. Nie mam ni­ko­go z kim mógł­bym się na­ra­dzić. Boję się o Annę, strasz­nie się boję.

„Chy­ba ja­kiś ma­niak” prze­mknę­ło mi przez myśl i ogar­nął mnie nie­po­kój. Pra­gną­łem jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z tej tak­sów­ki.

– Czy pan za­pi­sał nu­mer re­je­stra­cyj­ny tego wozu? – spy­tał na­gle.

– Nie. Żad­ne­go nu­me­ru nie za­pi­sy­wa­łem. Prze­cież pan wi­dział.

– To do­brze. A zresz­tą i tak nic by panu z tego nie przy­szło, bo nu­me­ry są fał­szy­we. Przy­go­to­wa­łem tak­sów­kę na tę prze­jażdż­kę.

– A je­że­li za­trzy­ma pana mi­li­cja?

– Trud­no. Mu­szę ry­zy­ko­wać.

Przez chwi­lę je­cha­li­śmy w mil­cze­niu. Za­sta­na­wia­łem się nad całą tą nie­zwy­kłą przy­go­dą i co­raz bar­dziej utwier­dza­łem się w prze­ko­na­niu, że mam do czy­nie­nia z wa­ria­tem. W ża­den spo­sób nie mo­głem so­bie wy­obra­zić, że ja­cyś gang­ste­rzy po­rwa­li żonę tego czło­wie­ka. W War­sza­wie? Gang­ste­rzy? Non­sens. Wszyst­ko jed­nak było do­syć sta­ran­nie opra­co­wa­ne, choć­by na­wet zmia­na nu­me­rów re­je­stra­cyj­nych. Fa­cet się naj­wy­raź­niej bał, że­bym kie­dyś w przy­szło­ści nie zi­den­ty­fi­ko­wał tego wozu. Za­czą­łem szu­kać wzro­kiem ja­kie­goś szcze­gó­łu, któ­ry w ra­zie po­trze­by po­zwo­lił­by mi stwier­dzić, że to wła­śnie ta „War­sza­wa”, któ­rą w tej chwi­li jadę. Nie na­tra­fia­łem jed­nak na ża­den cha­rak­te­ry­stycz­ny dro­biazg. Wresz­cie zna­la­złem. Po le­wej stro­nie szy­by na sa­mym dole ma­leń­ki bia­ły od­prysk w kształ­cie li­te­ry S.

Mil­cze­nie prze­dłu­ża­ło się. Do­sze­dłem do wnio­sku, że trze­ba wresz­cie wy­ja­śnić sy­tu­ację.

– Cze­go się pan wła­ści­wie po mnie spo­dzie­wa? – spy­ta­łem.

– Chcę, żeby mi pan po­mógł. Szu­kam po­mocy.

– Je­że­li pan na­praw­dę chce, że­bym panu po­mógł, to musi mnie pan wta­jem­ni­czyć w tę całą hi­sto­rię. Mu­szę do­kład­nie wie­dzieć o co cho­dzi. Kto po­rwał pań­ską żonę? Dla­cze­go?

– Czy pan mi przy­rzek­nie, że pan nie po­wie o tym mi­li­cji?

– Tego nie mogę panu przy­rzec. Uwa­żam, że przede wszyst­kim po­wi­nien pan za­wia­do­mić mi­li­cję.

Za­śmiał się krót­kim, drwią­cym śmie­chem.

– No wi­dzi pan. Nie mogę panu po­wie­dzieć, bo pan za­raz po­le­ci z tym na mi­li­cję, a tam­ci za­bi­ją Annę.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– No więc jak pan to so­bie wła­ści­wie wy­obra­ża? W jaki spo­sób mam panu do­po­móc, nie ma­jąc po­ję­cia o co cho­dzi?

– Przy­pusz­cza­łem, że taki spe­cja­li­sta od spraw kry­mi­nal­nych jak pan...

Uśmiech­ną­łem się.

– Spe­cja­li­sta spe­cja­li­stą, ale coś prze­cież mu­szę wie­dzieć. To, że pań­ską żonę po­rwa­li ja­ko­by ja­cyś ta­jem­ni­czy spraw­cy, to sta­now­czo za mało.

Spoj­rzał na mnie spod zmarsz­czo­nych brwi.

– Pan są­dzi, że ja to so­bie wszyst­ko wy­my­śli­łem?

– Nic nie są­dzę. Do tej pory ni­cze­go jesz­cze się od pana nie do­wie­dzia­łem. Dla­cze­go ktoś miał po­rwać pań­ską żonę? Dla oku­pu? Chy­ba to mało praw­do­po­dob­ne.

– Annę po­rwa­li dla­te­go, żeby mnie trzy­mać w sza­chu. Ro­zu­mie pan? Że­bym nie mógł nic zro­bić.

– A może by mi pan jed­nak tro­chę to wszyst­ko do­kład­niej opo­wie­dział – za­pro­po­no­wa­łem.

– Je­że­li mi pan nie przy­rzek­nie, że pan nie pój­dzie z tym na mi­li­cję, to nic nie po­wiem.

– W ta­kim ra­zie ja panu nic nie mogę po­móc.

Uśmiech­nął się smut­nie.

– Tak... Przy­pusz­cza­łem, że to wszyst­ko na nic. No cóż... czło­wiek chce się ra­to­wać. W ta­kiej sy­tu­acji przy­cho­dzą do gło­wy naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne po­my­sły.

– Na­praw­dę szcze­rze chciał­bym panu dopo­móc – po­wie­dzia­łem z prze­ko­na­niem – ale zu­peł­nie nie wiem jak to zro­bić. Ab­so­lut­nie nic nie wiem o tej spra­wie. Pan nic nie chce mi po­wie­dzieć.

Po­ki­wał gło­wą.

– Ro­zu­miem. Ma pan ra­cję. Oczy­wi­ście. To bar­dzo głu­pie z mo­jej stro­ny. Nie wiem dla­cze­go wy­obra­zi­łem so­bie, że właś­nie pan po­tra­fił­by mi po­móc, po­ra­dzić... Ale to nie ma sen­su. Pan prze­cież nie jest cza­ro­dzie­jem. Nie może pan wie­dzieć...

– Dla­cze­go pan mnie nie chce wta­jem­ni­czyć w tę spra­wę? Za­pew­niam pana, że będę bar­dzo ostroż­ny i że nie przed­się­we­zmę ni­cze­go bez na­ra­dze­nia się z pa­nem. Nie je­stem już mło­dzi­kiem. Po­sia­dam duże do­świad­cze­nie, nie­jed­no w ży­ciu wi­dzia­łem. Może pan być pe­wien, że nie po­stą­pię lek­ko­myśl­nie.

– Boję się, boję się o Annę. Nie mogę. Bar­dzo chciał­bym wszyst­ko panu po­wie­dzieć, ale nie mogę.

Wóz zwol­nił. Mój to­wa­rzysz na­ci­snął ha­mu­lec. Na­wet nie za­uwa­ży­łem kie­dy za­je­cha­li­śmy przed dom, w któ­rym miesz­ka moja te­ścio­wa.

– Zda­je się, że pan po­dał ten ad­res – po­wie­dział, zwra­ca­jąc ku mnie smut­ną, nie­spo­koj­ną twarz. – Dzię­ku­ję, bar­dzo dzię­ku­ję, że pan jed­nak przy­szedł i po­świę­cił mi tyle cza­su.

Uśmiech­ną­łem się nie­wy­raź­nie. – Ża­łu­ję, że nie mogę panu po­móc. Gdy­by pan się zde­cy­do­wał po­wie­dzieć mi o co cho­dzi, pro­szę do mnie zno­wu na­pi­sać albo za­te­le­fo­no­wać. Może pan tak­że przyjść do mnie. Bar­dzo pro­szę.

– Dzię­ku­ję.

Po­że­gnał mnie ru­chem ręki. – Do wi­dze­nia.

Sta­łem w top­nie­ją­cym śnie­gu i pa­trzy­łem za od­jeż­dża­ją­cą „War­sza­wą”. Nie by­łem pe­wien czy na­praw­dę nie mo­głem cze­goś zro­bić dla tego czło­wie­ka, ale zu­peł­nie nie wie­dzia­łem w jaki spo­sób. Wol­no za­czą­łem iść w kie­run­ku czer­wo­ne­go domu.

Bo­że­na była za­chwy­co­na. – Jak to do­brze, że przy­sze­dłeś. Chcia­łam na­wet do cie­bie te­le­fo­no­wać, że­byś po mnie przy­je­chał, ale ba­łam się, że ci prze­szko­dzę w pra­cy. Je­steś nie­zwy­kle do­myśl­ny, ko­cha­nie. Co ty masz taką skwa­szo­ną minę? Sta­ło się coś?

– Nie, nie, nic się nie sta­ło – od­po­wie­dzia­łem po­spiesz­nie. – Jak się mie­wa mama?

– Nie naj­go­rzej.

Oka­za­ło się, że rze­czy­wi­ście ma­muń­cia cie­szy się zna­ko­mi­tym zdro­wiem i że cała ta cho­ro­ba była zwy­kłą mi­sty­fi­ka­cją. Cho­dzi­ło o to, żeby ścią­gnąć Bo­że­nę na Bie­la­ny i po­ka­zać jej ciu­chy przy­wie­zio­ne z wy­ciecz­ki za­gra­nicz­nej.

Rzu­ci­ła mi się na szy­ję i wy­ca­ło­wa­ła z zapa­łem.

– Jak się masz, ko­cha­ny. Strasz­nie się cie­szę, że mnie od­wie­dzi­łeś. Tak rzad­ko cię u sie­bie wi­du­ję. Za­cze­kaj, za­raz zro­bię do­brej her­bat­ki.

– Nie, nie, bar­dzo dzię­ku­ję – pró­bo­wa­łem się wy­krę­cić, prze­czu­wa­jąc, że her­bat­ka nie bę­dzie zbyt do­bra. – Nie­daw­no pi­łem, w domu.

– To nic nie szko­dzi. Na­pi­jesz się i u mnie. Do­sta­niesz tak­że ka­wa­łek cia­sta. Sama pie­kłam w pro­di­żu.

Ener­gicz­nie po­trzą­sną­łem gło­wą. – Za cia­sto sta­now­czo dzię­ku­ję. Prze­cież wiesz, że się od­chu­dzam.

– A ja zre­zy­gno­wa­łam z od­chu­dza­nia się – po­wie­dzia­ła za­lot­nie. – I zo­bacz jaką mam świet­ną fi­gu­rę. I cera ostat­nio bar­dzo mi się po­pra­wi­ła. Nie masz po­ję­cia ja­kie mia­łam po­wo­dze­nie w Bu­ka­resz­cie. Ru­mu­ni za mną po pro­stu sza­le­li. Był na­wet je­den taki, któ­ry ko­nie­cznie chciał się ze mną że­nić.

– Na mi­łość bo­ską, mamo, nie zrób ja­kie­goś głup­stwa! – wy­krzyk­nę­ła Bo­że­na.

– Nie bój się. Nie wyj­dę za Ru­mu­na. Nie lu­bię ta­kich drob­nych męż­czyzn. Mam tu­taj w War­sza­wie no­we­go ado-ra­to­ra. Nie jest wy­klu­czo­ne, że bę­dziesz mia­ła nie­dłu­go no­we­go ta­tu­sia.

– Mamo! – W gło­sie Bo­że­ny za­drga­ła nuta szcze­re­go prze­ra­że­nia.

– A cóż ty so­bie wy­obra­żasz, że ja już nie mogę się po­do­bać męż­czy­znom, że nie mogę zna­leźć męża?

– Ależ mamo... ra­zem z moim tatą mia­łaś już czte­rech mę­żów.

– No to co z tego? Mogę mieć jesz­cze dwóch albo trzech. Ilość mę­żów nie jest okre­ślo­na żad­ną usta­wą. Moż­na mieć tylu ilu się chce. Praw­da, Zyg­mu­siu?

Uba­wi­ła mnie ta sce­na ro­dzin­na. Na chwi­lę za­po­mnia­łem o ta­jem­ni­czym nie­zna­jo­mym z tak­sów­ki. Mu­szę przy­znać, że te­ścio­wa nie­by­wa­le mi im­po­nu­je swo­ją siłą wi­tal­ną. Wy­glą­da rze­czy­wi­ście świet­nie i na­praw­dę może jesz­cze li­czyć na po­wo­dze­nie u męż­czyzn. Ni­g­dy nie wi­dzia­łem żeby ko­bie­ta w tym wie­ku...

– Bła­gam cię, mamo, nie wy­chodź za mąż – pro­si­ła Bo­że­na. – Zno­wu na­ro­bisz so­bie ja­kichś przy­kro­ści, kło­po­tów...

– Za­wsze czło­wiek w ży­ciu ma ja­kieś kło­poty – po­wie­dzia­ła sen­ten­cjo­nal­nie te­ścio­wa i po­szła do kuch­ni szy­ko­wać po­czę­stu­nek.

Zo­sta­li­śmy sami. Ści­szy­łem ra­dio, któ­re bar­dzo prze­szka­dza­ło w roz­mo­wie i za­głę­bi­łem się w wy­god­nym sta­ro­świec­kim fo­te­lu. Jak­żeż miło wy­do­stać się cho­ciaż na krót­ko poza ob­ręb no­wo­cze­sne­go ume­blo­wa­nia.

Bo­że­na usia­dła na po­rę­czy i de­li­kat­nie do­tknę­ła pal­ca­mi mo­je­go po­licz­ka.

– Co ci jest, ko­cha­nie? Źle się czu­jesz?

– Ależ nie. Czu­ję się do­sko­na­le.

– Więc o co cho­dzi? Masz do mnie żal, że po­je­cha­łam do mamy?

– Skąd­że.

– Sta­ło się coś?

– Nic się nie sta­ło. Wszyst­ko w po­rząd­ku.

To zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne jak Bo­że­na od­bie­ra moje na­stro­je. Nic przed nią nie mogę ukryć. Cza­sem na­wet jest to nie­zbyt wy­god­ne. Mo­men­tal­nie wszyst­ko in­stynk­tow­nie wy­czu­wa. Trud­no ją oszu­kać. Wła­ści­wie mia­łem ocho­tę opo­wie­dzieć jej całą tę dziw­ną hi­sto­rię, ale w ostat­niej chwi­li ugry­złem się w ję­zyk. Wiem prze­cież, że Bo­że­na nie jest w sta­nie nie po­chwa­lić się przed przy­ja­ciół­ka­mi moją sen­sa­cyj­ną przy­go­dą i że już na­stęp­ne­go dnia cała War­sza­wa bę­dzie wie­dzia­ła o ta­jem­ni­czym tak­sów­ka­rzu. Nie, nie, le­piej za­trzy­mać to przy so­bie. Kto wie co się rze­czy­wi­ście kry­je za tą spra­wą. Może to po pro­stu ja­kiś ma­nia­kal­ny typ, a może...

– No więc co? Nie po­wiesz mi o co cho­dzi?

– Ależ o nic nie cho­dzi. Za­pew­niam cię, ko­cha­nie.

– A może po­do­ba ci się ja­kaś bab­ka?

– Daj­że spo­kój.

Po­chy­li­ła się nade mną i zaj­rza­ła mi w oczy.

– Uwa­żaj. Nie­chbym się tyl­ko do­wie­dzia­ła, że masz ja­kiś flirt na boku, to tak bym się za­czę­ła pusz­czać, że... Ostrze­gam cię.

– Ależ Bo­żen­ko, o czym ty w ogó­le mó­wisz? Nie w gło­wie mi żad­ne flir­ty.

Po­gro­zi­ła mi pal­cem.

– Już ja cię znam, ty sta­ry sa­ty­rze. Uwa­żaj. Bar­dzo nie lu­bię jak ro­bisz ta­kie ta­jem­ni­cze miny. Coś tam jest nie­wy­raź­ne­go.

– Prze­stań.

We­szła te­ścio­wa.

– No, moje dzie­ci, her­bat­ka się pa­rzy. Za­raz dam wam coś do zje­dze­nia. Wła­ści­wie to już czas na ko­la­cję. Mam do­sko­nałe śle­dzie w oli­wie.

Za­drża­łem. Ma­muń­cia lubi ta­kie bar­dziej prze­ma­ce­ro­wa­ne śle­dzi­ki, a ja mam nie­zbyt moc­ny żo­łą­dek. – Wo­lał­bym ka­wa­łe­czek chle­ba z ma­słem – po­wie­dzia­łem nie­śmia­ło.

Zgro­mi­ła mnie spoj­rze­niem.

– Nie ma mowy. Zjesz śle­dzi­ka. Po­móż mi, Bo­żen­ko, na­kryć do sto­łu.

Moja oba­wy oka­za­ły się płon­ne. Śle­dzi­ki na­da­wa­ły się jesz­cze do je­dze­nia. Bo­że­na zna­la­zła w za­ka­mar­kach ku­chen­nych reszt­kę ja­kiejś na­lew­ki, co ogrom­nie po­pra­wi­ło na­szą sy­tu­ację. Ko­la­cja upły­nę­ła w po­god­nym na­stro­ju. Sta­ra­łem się nie wi­dzieć py­ta­ją­cych spoj­rzeń Bo­że­ny. Przez cały czas za­sta­na­wia­łem się nad tym co mam jej po­wie­dzieć, jak wy­tłu­ma­czyć mój nie­po­kój. Wie­dzia­łam prze­cież, że nie prze­sta­nie mnie wy­py­ty­wać.

Po­my­li­łem się jed­nak. Kie­dy wró­ci­li­śmy do domu po­wie­dzia­ła tyl­ko.

– Rób jak uwa­żasz. Wo­bec tego od dzi­siaj ja tak­że będę mia­ła swo­je ta­jem­ni­ce.

II

Na­sze sprzecz­ki mał­żeń­skie ni­g­dy nie trwa­ją dłu­go. To chy­ba dla­te­go, że obo­je mamy duże po­czu­cie hu­mo­ru. Każ­de krót­kie spię­cie wy­da­je nam się w koń­cu tak za­baw­ne, że nie po­tra­fi­my utrzy­mać po­wa­gi.

Już na dru­gi dzień rano Bo­że­na za­po­mnia­ła o wczo­raj­szych po­gróż­kach i była w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Zro­bi­ła ge­ne­ral­ny prze­gląd swo­jej gar­de­ro­by i do­szła do wnio­sku, że musi za­opa­trzyć się w jesz­cze je­den swe­ter. Buty nar­ciar­skie i spodnie po­sta­no­wi­ła ku­pić w Za­ko­pa­nem, albo w Kra­ko­wie. We­so­ło szy­ko­wa­ła się do dro­gi, obie­cu­jąc so­bie nie­by­wa­łe roz­ko­sze, któ­re ja­ko­by mia­ły na nas ocze­ki­wać w gó­rach.

– Pa­mię­tasz, ja­kie dają zna­ko­mi­te lody w tym cock­ta­ilu na Kru­pów­kach?

Nie mo­głem pa­mię­tać, bo w ogó­le lo­dów nie ja­dam, ale nie opo­no­wa­łem. Nie chcia­łem wsz­czy­nać dys­ku­sji na ten te­mat.

Tak by­łem za­ab­sor­bo­wa­ny przy­go­to­wa­nia­mi zwią­za­ny­mi z na­szym wy­jaz­dem, że wła­ści­wie zu­peł­nie za­po­mnia­łem o dziw­nej roz­mo­wie w tak­sów­ce. Zresz­tą im z więk­szej per­spek­ty­wy pa­trzy­łem na to zda­rze­nie, tym bar­dziej utwier­dza­łem się w prze­ko­na­niu, że albo był to ja­kiś nie­zbyt mą­dry żart albo po pro­stu fa­cet miał lek­kie­go szmer­gla i cier­piał na ma­nię prze­śla­dow­czą. W obu wy­pad­kach nie war­to było so­bie za­wra­cać gło­wy tą spra­wą.

Wresz­cie nad­szedł dzień wy­jaz­du. Obar­cze­ni wa­li­za­mi, nar­ta­mi, tor­ba­mi i ma­szy­ną do pisa­nia wtło­czy­li­śmy się, przy po­mo­cy uczyn­ne­go tak­sów­ka­rza, do sa­mo­cho­du i ru­szy­li­śmy na dwo­rzec.

Przy­je­cha­li­śmy za wcze­śnie. Bo­że­na była wście­kła.

– Z tobą to za­wsze tak – mru­cza­ła, ob­rzu­ca­jąc mnie wście­kłym spoj­rze­niem. – Naj­pierw mnie po­pę­dzasz, nie dasz mi na­wet oczu so­bie zro­bić, a po­tem mu­si­my go­dzi­na­mi cze­kać. Osza­leć moż­na.

– Trud­no prze­wi­dzieć, ko­cha­nie, czy od razu do­sta­nie się tak­sów­kę – pró­bo­wa­łem ła­god­nie tłu­ma­czyć. – Cza­sem i pół go­dzi­ny trze­ba na to stra­cić. Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo mi się uda­ło. Za­wsze le­piej przy­je­chać tro­chę wcze­śniej, niż się spóź­nić.

– Za­wra­ca­nie gło­wy – wark­nę­ła Bo­że­na.

Tra­garz, któ­ry tak­tow­nie sta­nął na ubo­czu, pod­szedł do nas i po­wie­dział, że po­ciąg już pod­sta­wia­ją.

– A wi­dzisz? – uśmiech­ną­łem się trium­fal­nie. – Nie cze­ka­li­śmy zno­wu tak dłu­go.

Ru­szy­li­śmy w ślad za na­szym ogrom­nym ba­ga­żem. Mia­łem ocho­tę po­wie­dzieć coś na te­mat wy­pcha­nych wa­liz Bo­że­ny, ale da­łem spo­kój. Nie chcia­łem do­le­wać oli­wy do ognia.

Po­dróż upły­wa­ła sto­sun­ko­wo spo­koj­nie, je­że­li nie li­czyć drob­nych utar­czek słow­nych. Bo­że­na zło­ści­ła się na mnie, że nie po­tra­fię otwo­rzyć okna, ja zaś ro­bi­łem jej gorz­kie wy­rzu­ty, że nie wzię­ła na dro­gę nic do pi­cia.

– Prze­cież mamy trzy ter­mo­sy – ar­gu­men­to­wa­łem. – A wczo­raj ku­pi­łem kilo cy­tryn. Dla­cze­go nie zro­bi­łaś her­ba­ty?

– Mo­głeś mi przy­po­mnieć – od­burk­nę­ła. – Za­wsze wszyst­ko na mo­jej gło­wie.

– Nie wszyst­ko, ko­cha­nie. Bi­le­ty ja za­ła­twi­łem. Ja sta­łem w ko­lej­ce, i w „Or­bi­sie” i w „Po­lre­sie”.

– No to co z tego? Od tego jest męż­czy­zna, żeby za­ła­twiał bi­le­ty. Albo się ma męża, albo się nie ma.

W Kra­ko­wie wy­sie­dli­śmy. Bo­że­na po­sta­no­wi­ła od­wie­dzić ja­kąś swo­ją dal­szą ro­dzi­nę. Nie sprze­ci­wia­łem się, ale nie bar­dzo mia­łem ocho­tę iść do tej ciot­ki.

– Je­że­li ci się nie chce, to pój­dę sama – po­wie­dzia­ła zgod­nie Bo­że­na. – Ty pew­nie wo­lisz po­ga­dać z tymi two­imi mi­li­cjan­ta­mi.

Zde­cy­do­wa­li­śmy się za­no­co­wać w Kra­ko­wie i do­pie­ro na dru­gi dzień rano po­je­chać auto­bu­sem do Za­ko­pa­ne­go. Zo­sta­wi­li­śmy więc cały ba­gaż w prze­cho­wal­ni i tyl­ko z ma­łym ne­se­ser­kiem wy­ru­szy­li­śmy na po­szu­ki­wa­nie kwa­te­ry. Zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie w Ho­te­lu Fran­cu­skim do­sta­li­śmy bez więk­szych trud­no­ści po­kój. To bar­dzo po­pra­wi­ło nam hu­mo­ry. Umy­li­śmy się, zje­dli­śmy śnia­da­nie i Bo­że­na po­szła w od­wie­dzi­ny do ro­dzi­ny, a ja mia­łem ocho­tę przejść się po Plan­tach.

Lu­bię Kra­ków. Sto­li­ca Ja­giel­lo­nów na­peł­nia mnie za­wsze ja­kąś hi­sto­rycz­ną za­du­mą. Wą­skie ulicz­ki, ry­nek, Su­kien­ni­ce, ko­ściół Ma­riac­ki, wresz­cie Wa­wel. I te małe cu­kie­ren­ki tkwią­ce jesz­cze cią­gle w mi­nio­nej epo­ce, prze­sy­co­ne spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rą.

Dłu­go spa­ce­ro­wa­łem. Wresz­cie zmę­czy­łem się i za­trzy­ma­łem prze­jeż­dża­ją­cą tak­sów­kę. Kaza­łem się za­wieźć do Ko­men­dy MO.

Na­rzyc­ki roz­pro­mie­nił się na mój wi­dok. Po­rwał mnie w swe niedź­wie­dzie ra­mio­na i za­czął ści­skać.

– Zyg­munt! Jak się masz. Kopę lat. Strasz­nie daw­no cię nie wi­dzia­łem. Co się z to­bą dzie­je? Co sły­chać?

– Puść, bo mnie udu­sisz – jęk­ną­łem. – Po­każ się jak wy­glą­dasz. Zda­je mi się, że przy­ty­łeś.

Na­rzyc­ki klep­nął się po wy­sta­ją­cym brzu­chu

– Naj­wi­docz­niej słu­ży mi pra­ca w mi­li­cji.

– Ale jak się zro­bisz taki ocię­ża­ły, to nie bę­dziesz mógł ści­gać prze­stęp­ców.

– Mogę, mogę. Bądź spo­koj­ny. Co cię spro­wa­dza do Kra­ko­wa?

– Jadę z żoną do Za­ko­pa­ne­go. Za­trzy­ma­li­śmy się tu­taj na je­den dzień.

– Gdzie bę­dziesz miesz­kał w Za­ko­pa­nem? W „Ha­la­mie”?

– Nie­ste­ty w „ZA­iKS-ie” już nie do­sta­łem po­koju. Za póź­no zło­ży­łem po­da­nie. Mam po­kój tam nie­da­le­ko. Do „Ha­la­my” będę cho­dził tyl­ko na obia­dy.

– To w ra­zie cze­go moż­na do cie­bie dzwo­nić do „Ha­la­my” w po­rze obia­do­wej?

– Oczy­wi­ście. Albo do „Ha­la­my” albo do „Ma­gno­lii” do mo­jej żony.

– To nie bę­dziesz miesz­kał ra­zem z żoną? – zdzi­wił się Na­rzyc­ki.

– Nie. Uwa­żasz, że to kiep­ski po­mysł?

– Wprost prze­ciw­nie. Uwa­żam, że umiesz się ge­nial­nie urzą­dzać. Nie­ste­ty, z moją żoną taki nu­mer by nie prze­szedł.

– Wi­docz­nie masz fa­tal­ną opi­nię.

Ro­ze­śmie­li­śmy się. Na­rzyc­ki wal­nął mnie w ple­cy, aż mi w płu­cach za­gra­ło.

– Co ty dzi­siaj ro­bisz? – spy­tał. – Za­ję­ty je­steś?

– Wła­ści­wie nie. Żona cały dzień spę­dza na ło­nie swo­jej ro­dzi­ny, a ja tak się włó­czę po Kra­ko­wie.

– Coś ci za­pro­po­nu­ję – po­wie­dział Na­rzyc­ki i zno­wu wal­nął mnie w ple­cy. – Jak­byś się za­pa­try­wał na to, że­by­śmy ra­zem zje­dli obiad?

– Zna­ko­mi­ty po­mysł. Wprost z ust mi to wy­ją­łeś. Za-pra­szam cię do Wie­rzyn­ka.

– To ja cię za­pra­szam.

Ro­ze­śmia­łem się.

– Daj spo­kój. Po­tem bę­dzie­my się kłó­cić, kto kogo za­pra­sza. Więc o któ­rej?

Na­rzyc­ki spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Te­raz mam jesz­cze tro­chę ro­bo­ty... Wpad­nij do mnie przed trze­cią. Do­brze? – Uści­snął mi po­tęż­nie dłoń na po­że­gna­nie i do­dał. – Nie masz po­ję­cia, jak się cie­szę, że cię wi­dzę. To świet­nie, że za­trzy­ma­łeś się w Kra­ko­wie.

Czu­łem się tro­chę zmę­czo­ny. W po­cią­gu za­wsze bar­dzo źle śpię. Zre­zy­gno­wa­łem ze spa­ce­ru, po­sze­dłem do ho­te­lu i ucią­łem so­bie fan­ta­stycz­ną drzem­kę. Obu­dzi­łem się o wpół do trze­ciej. Nie było mowy, że­bym mógł zdą­żyć do ko­men­dy. Za­dzwo­ni­łem więc i przy­zna­łem się Hen­ry­ko­wi, że za­spa­łem. Umó­wi­li­śmy się u Wie­rzyn­ka.

Kie­dy po­ja­wi­łem się w tej hi­sto­rycz­nej re­stau­ra­cji, Na­rzyc­ki cze­kał już na mnie. Za­jął naj­lep­szy sto­lik, prze­zna­czo­ny dla spe­cjal­nych go­ści. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści sta­ło dwóch kel­ne­rów, cze­ka­ją­cych na każ­de ski­nie­nie. Od razu spo­strze­głem, że pan ma­jor cie­szy się tu ogrom­nym sza­cun­kiem. Nie omiesz­ka­łem mu te­go po­wie­dzieć. Uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

– Tak, zna­ją mnie tu i chy­ba ce­nią wraż­li­wość mego pod­nie­bie­nia. Nie­wie­lu jest w dzi­siej­szych cza­sach lu­dzi, któ­rzy umie­ją do­brze zjeść i do je­dze­nia do­brać od­po­wied­nie na­pit­ki. Wie­dza ga­stro­no­micz­na upa­da w na­szym kra­ju. Lu­dzie są zbyt za­go­nie­ni, żeby się za­sta­na­wia­li nad tym, co je­dzą.

Za­mó­wi­li­śmy obiad i jesz­cze przez pe­wien czas roz­ma­wia­li­śmy o za­le­tach sta­ro­pol­skiej kuch­ni. Lu­bię przed je­dze­niem mó­wić na tema­ty ku­li­nar­ne. To zna­ko­mi­cie po­bu­dza ape­tyt.

Po paru kie­lisz­kach zna­ko­mi­tej żyt­niów­ki za­czę­li­śmy wspo­mi­nać daw­ne cza­sy. Co chwi­la pa­da­ło tra­dy­cyj­ne py­ta­nie: „A pa­mię­tasz?” „Pa­mię­tasz tę roz­ró­bę w czter­dzie­stym pierw­szym?” „Nie, nie, to było na wio­snę czter­dzie­ste­go dru­gie­go”. „Ale skąd, to na pew­no był czter­dzie­sty pierw­szy rok. Jesz­cze prze­cież wte­dy Ka­zik żył...”

Mie­li­śmy co wspo­mi­nać. Obaj z Hen­ry­kiem by­li­śmy w par­ty­zant­ce. Po­rząd­nie da­li­śmy się Niem­com we zna­ki, ale i na­szych dużo zgi­nę­ło. Prze­ży­ło się cięż­kie chwi­le. Na­rzyc­ki był wte­dy smu­kłym, zgrab­nym mło­dzień­cem. Za­wsze pe­łen fan­ta­zji, za­wsze we­so­ły, opty­mi­stycz­nie na­stro­jony, do­da­ją­cy ko­le­gom otu­chy.

Do po­lę­dwi­cy za­mó­wił czer­wo­ne wino i po­wie­dział:

– A wiesz, że nie­daw­no roz­ma­wia­li­śmy o to­bie z Dow-na­rem?

– Co ty mó­wisz? Ste­fan był w Kra­ko­wie?

– Tak. Ja­kieś trzy, czte­ry dni temu. Wpadł na parę go­dzin. Miał tu coś u nas do za­ła­twie­nia. Strasz­nie cię chwa­lił.

– Nie może być.

– Sło­wo daję. Po­wie­dział, że je­steś wy­jąt­ko­wo przy­zwo­ity fa­cet.

– Spo­ro trze­ba było cza­su, żeby do­szedł do ta­kie­go wnio­sku – ro­ze­śmia­łem się. – Ale le­piej póź­no, niż wca­le. No to trze­ba to ob­lać – do­da­łem się­ga­jąc po kie­li­szek.

Po­tem wy­pi­li­śmy kawę i po ma­łym ko­niacz­ku. Chcia­łem za­pła­cić ra­chu­nek, ale Hen­ryk obu­rzył się nie na żar­ty.

– Cóż ty so­bie wy­obra­żasz? – po­wie­dział ener­gicz­nie, marsz­cząc swe krza­cza­ste brwi. – Ja cię za­pra­szam na obiad, a ty chcesz pła­cić. Wy­klu­czo­ne. Jak ja przy­ja­dę do War­sza­wy, to wte­dy ty za­pła­cisz ra­chu­nek w Grand Ho­te­lu albo w Bri­sto­lu. Nie wy­mi­gasz się. Bądź spo­koj­ny.

Wie­czór był po­god­ny. Obaj mie­li­śmy ocho­tę przejść się tro­chę. Po­szli­śmy wiec na Plan­ty. Ga­wę­dzi­li­śmy o tym i o owym. Hen­ryk opo­wie­dział mi o swo­jej ro­dzi­nie i spy­tał, czy za­do­wo­lo­ny je­stem z no­wej żony. Od­par­łem, że nie na­rze­kam.

– Ład­na bab­ka. Bar­dzo efek­tow­na. Tyl­ko tro­chę dla cie­bie za mło­da.

Uśmiech­ną­łem się.

– Na ra­zie nie czu­ję tej róż­ni­cy wie­ku, a co bę­dzie da­lej, to zo­ba­czy­my.

– Za­wsze by­łeś ry­zy­kant.

Wzią­łem Hen­ry­ka pod rękę.

– Daj spo­kój. Nie prze­sa­dzaj. Nie mo­żesz ode mnie wy­ma­gać, że­bym się że­nił z ja­kimś sta­rym pu­dłem. Wy­star­czy, że sam już nie je­stem pierw­szej mło­do­ści.

Na­rzyc­ki par­sk­nął śmie­chem.

– Wła­ści­wie masz ra­cję. Ty za­wsze po­tra­fisz mnie prze­ko­nać. – I po chwi­li do­dał z wes­tchnie­niem: – Ja nie­ste­ty mam dzie­ci. Nie mogę so­bie po­zwo­lić na nową mło­dą żonę. Je­stem so­lid­nym oj­cem ro­dzi­ny. A zresz­tą po­wiem ci w za­ufa­niu, że przy­zwy­cza­iłem się do mo­jej Mag­dy. Nie wy­obra­żam so­bie ży­cia bez niej. Cza­sem może by czło­wiek i pod­sko­czył gdzieś na bok, ale tak na kró­ciut­ko.

– I pod­ska­ku­jesz?

– Ale skąd. Po pierw­sze Mag­da mnie pil­nu­je, a nosa ma ta­kie­go, że ho, ho, a po dru­gie nie mam cza­su na te rze­czy. Ro­bo­ty tyle, że czło­wiek od­sap­nąć nie ma kie­dy, a co do­pie­ro mó­wić o ja­kichś flir­tach. Zresz­tą mnie na­wet nie wy­pa­da. Zna­ją mnie tu wszy­scy. Po­wiedz mi, mój dro­gi, a jak two­je spra­wy za­wo­do­we? Pi­szesz ja­kiś nowy kry­mi­nał?

– Wła­śnie szu­kam te­ma­tu. Może mi coś pod­rzu­cisz?

Na­rzyc­ki skrzy­wił się.

– E, praw­dę mó­wiąc, to nic cie­ka­we­go ostat­nio się nie dzie­je. Była spra­wa tego Kota...

–Tak, wiem. To nie dla mnie. A nie masz cze­goś na warsz­ta­cie?

– W tej chwi­li chy­ba nie. Je­że­li coś cie­ka­we­go się zda­rzy, to cię za­wia­do­mię.

– Bar­dzo ci będę wdzięcz­ny. Chciał­bym te­raz na­pi­sać po­wieść opar­tą na fak­tach.

– A Do­wnar nie do­star­cza ci ma­te­ria­łów?

– Do­star­cza, ale dla mnie to wszyst­ko mało.

– Taki je­steś płod­ny?

– Mu­szę z cze­goś żyć. Nie za­po­mi­naj, że mnie pen­syj­ka na pierw­sze­go nie leci. Jak nie zaro­bię, to nie mam na obia­dek nie tyl­ko w Grand Ho­te­lu, ale na­wet w ba­rze mlecz­nym.

Hen­ryk po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

– Nie na­rze­kaj, nie na­rze­kaj. Krzyw­da ci się nie dzie­je.

– Ja­koś so­bie ra­dzę, ale tak­że mu­szę się na­ty­rać. Wszę­dzie jeż­dżę z ma­szy­ną do pi­sa­nia.

– Na dłu­go je­dziesz do Za­ko­pa­ne­go?

– Na mie­siąc. Chciał­bym zła­pać ja­kiś te­mat.

– Jak coś się tra­fi, to bądź pew­ny, że ci dam znać.

Przez cały czas roz­mo­wy my­śla­łem o tym, czy Hen­ry­ko­wi po­wie­dzieć o hi­sto­rii z ta­jem­ni­czym tak­sów­ka­rzem. Ba­łem się jed­nak, że się bę­dzie ze mnie śmiał. Z per­spek­ty­wy tych kil­ku dni mnie tak­że ta przy­go­da wy­da­wa­ła się zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­na. Ja­koś nie mia­łem ocho­ty o niej mó­wić. Te­raz, kie­dy z pew­nej per­spek­ty­wy pa­trzę na bieg tam­tych wy­da­rzeń, wiem, że nie mia­łem ra­cji.

Do ho­te­lu wró­ci­łem do­syć póź­no. Bo­że­na już na mnie cze­ka­ła. Ob­rzu­ci­ła mnie kry­tycz­nym spoj­rze­niem.

– Gdzie ty się włó­czysz, tyle cza­su? – spy­ta­ła nie­chęt­nie. – Oczy­wi­ście pi­łeś wód­kę.

– Odro­bin­kę. Z He­niem Na­rzyc­kim.

– Wczo­raj z Jó­ziem, dzi­siaj z He­niem, po­ju­trze ze Sta­siem i tak leci.

– Jak tam ro­dzin­ka? – spy­ta­łem, pra­gnąc zmie­nić te­mat roz­mo­wy.

Uda­ło się. Bo­że­na za­czę­ła z za­pa­łem opo­wia­dać o cio­ci, o wu­jasz­ku, o ku­zyn­kach. Po­cząt­ko­wo słu­cha­łem do­syć uważ­nie, ale wresz­cie zmę­czył mnie ten re­por­taż i za­czą­łem zie­wać dys­kret­nie.

– Sen­ny je­steś? – spy­ta­ła.

– Przy­znam ci się szcze­rze, że nie miał­bym nic prze­ciw­ko temu, żeby pójść spać.

Nie opo­no­wa­ła. I ona tak­że była bar­dzo zmę­czo­na.

Rano o mało nie spóź­ni­li­śmy się na au­to­bus. Mimo za­pew­nień Bo­że­ny, że mamy jesz­cze ma­sę cza­su, zja­wi­li­śmy się w ostat­niej chwi­li. Nie oby­ło się oczy­wi­ście bez krót­kiej ale in­ten­syw­nej sprzecz­ki. Zda­je się, że pa­dły na­wet do­syć ostre sło­wa, jak „idiot­ka”, „sta­ry ra­mol” itp. Wkrót­ce jed­nak ruch au­to­bu­su i prze­su­wa­ją­cy się za okna­mi zi­mo­wy kra­jo­braz, roz­ła­do­wa­ły na­pię­tą at­mos­fe­rę.

– Cie­szę się – po­wie­dzia­ła Bo­że­na, kle­piąc mnie ser­decz­nie po ko­la­nie. – Cie­szę się, że je­dzie­my do Za­ko­pa­ne­go. W tym roku spró­bu­jesz już zje­chać z Ka­spro­we­go. Zo­ba­czysz, że to nie ta­kie strasz­ne.

Po­dróż upły­nę­ła nam bez więk­szych wra­żeń. Bo­że­na była w co­raz lep­szym hu­mo­rze. Ja sta­ra­łem się jej do­trzy­mać kro­ku, ale nie bar­dzo mi się to uda­wa­ło. Po­nu­re wid­mo Ka­spro­we­go Wier­chu, prze­sła­nia­ło mi co chwi­lę ra­do­śnie błysz­czą­ce w słoń­cu pola i lasy. Za­sta­na­wia­łem się nad tym, po ja­kim cza­sie, moż­na zdjąć z no­gi gips w wy­pad­ku skom­pli­ko­wa­ne­go zła­ma­nia. W pew­nym mo­men­cie prze­mknę­ła mi przez gło­wę ge­nial­na myśl: „A gdy­by tak ma­leń­ka symu­la­cja? Gdy­bym udał, że boli mnie noga, że na przy­kład na­cią­gną­łem so­bie ścię­gno?” Za­raz jed­nak zre­zy­gno­wa­łem z tego po­my­słu. Wie­dzia­łem, że Bo­że­na mo­men­tal­nie mnie roz­szy­fru­je. Zna mnie zbyt do­brze, a ja nie po­tra­fię się zbyt dłu­go utrzy­mać w roli in­wa­li­dy. To na nic.

W Za­ko­pa­nem były oczy­wi­ście trud­no­ści z trans­por­tem, po­nie­waż ża­den tak­sów­karz nie chciał za­brać nart. Do­pie­ro kie­dy obie­ca­łem za­pła­cić po­trój­ną tak­sę, uda­ło mi się wtło­czyć Bo­że­nę i nar­ty do sta­rej, wy­słu­żo­nej „War­sza­wy”. Dziw­ne. Do Za­ko­pa­ne­go pra­wie wszy­scy przy­jeż­dża­ją aby upra­wiać spor­ty zi­mo­we, a żad­na tak­sów­ka nie jest za­opa­trzo­na w ba­gaż­nik przy­sto­so­wa­ny do wo­że­nia nart.

Od­wio­złem Bo­że­nę do „Ma­gno­lii”, a sam po­je­cha­łem do mi­łe­go dom­ku znaj­du­ją­ce­go się w są­siedz­twie „Ha­la­my”. Wy­ła­do­wa­łem ba­gaż z sa­mo­cho­du i tu­taj zda­rzył się fakt, któ­ry mną wstrzą­snął do głę­bi. Na licz­ni­ku było dwa­na­ście zło­tych. Wrę­czy­łem tak­sów­ka­rzo­wi trzy­dzie­ści pięć, ale on po­trzą­snął gło­wą.

– To za dużo pa­nie – po­wie­dział i od­dał mi dzie­siąt­kę.

Onie­mia­łem. By­łem prze­cież przy­go­to­wa­ny na to, że bę­dzie chciał wię­cej. A on od­dał mi dzie­sięć zło­tych i jesz­cze od­niósł mi wa­liz­kę. Nie­by­wa­łe. Po­rząd­ni lu­dzie ci gó­ra­le.

Moja go­spo­dy­ni przy­ję­ła mnie grzecz­nie, ale bez en­tu­zja­zmu. Od razu za­czę­ła się tłu­ma­czyć, że nie­ste­ty, ten po­kój na par­te­rze, któ­ry mi obie­ca­ła jest za­ję­ty, po­nie­waż mu­sia­ła umie­ścić w nim jed­ną pa­nią, któ­ra zła­ma­ła nogę i że dla mnie prze­zna­czy­ła po­kój na pierw­szym pię­trze. Jest mniej­szy, ale tak­że sło­necz­ny.

– Chy­ba pan nie ma pre­ten­sji. Nie mo­głam zro­bić ina­czej, bo ta pani ma nogę w gip­sie i trud­no by jej było scho­dzić na dół na ta­ras. Scho­dy wą­skie i do­syć stro­me. A je­że­li pan bę­dzie chciał le­ża­ko­wać na ta­ra­sie, to prze­cież za­wsze może pan przejść przez po­kój mego syna. Ja­koś się po­go­dzi­my. I jak pan bę­dzie chciał obej­rzeć te­le­wi­zję to pro­szę bar­dzo.

Po­wie­dzia­łem, że nie mam pre­ten­sji i że je­stem za­do­wo­lo­ny z po­ko­ju na pierw­szym pię­trze. Za­uwa­ży­łem, że jej bar­dzo ulży­ło. I, wi­do­cznie żeby mnie do resz­ty udo­bru­chać, przy­nio­sła mi aba­żur.

– Ten bę­dzie tu panu le­piej pa­so­wał – po­wie­dzia­ła, zdej­mu­jąc z lam­py przy łóż­ku ja­kieś okro­pień­stwo. Wo­la­łem oczy­wi­ście duży po­kój na par­te­rze, wy­cho­dzą­cy na pięk­ny ta­ras, ale nie było sen­su się sprze­czać.

Roz­pa­ko­wa­łem wa­li­zę, uło­ży­łem swo­je rze­czy w chwiej­nej, nie­do­my­ka­ją­cej się sza­fie i wy­sze­dłem na mały bal­ko­nik. Przez dłuż­szą chwi­lę od­dy­cha­łem głę­bo­ko gór­skim po­wie­trzem, któ­re mnie za­wsze tro­chę osza­ła­mia przez pierw­szych parę dni. Spoj­rze­niem bie­głem ku ośnie­żo­nym szczy­tom i po­wi­ta­łem Gie­wont, ry­su­ją­cy się ostro na tle nie­bie­skie­go nie­ba.

Obiad zja­dłem w „Ha­la­mie”. So­czy­sta po­lęd­wica z bo­rów­ka­mi bar­dzo mi sma­ko­wa­ła. Roz­glą­da­łem się po sali, ale ni­ko­go zna­jo­me­go nie za­uwa­ży­łem.

Przed ko­la­cją po­sze­dłem od­wie­dzić Bo­że­nę. Za­sta­łem ją w zna­ko­mi­tym hu­mo­rze. Rzu­ci­ła mi się na szy­ję, wy­ca­ło­wa­ła i za­raz za­czę­ła ro­bić nie­po­ko­ją­ce pla­ny.