Niebezpieczny szlak - James Oliver Curwood - ebook

Niebezpieczny szlak ebook

James Oliver Curwood

3,5

Opis

W westernie zatytułowanym Niebezpieczny szlak Jack Howland, inżynier z Chicago, zostaje wysłany na daleką północ Kanady, gdzie ma prowadzić budowę 600-milowego odcinka kolei żelaznej. W trakcie podróży spotyka piękną, niemą kobietę, która rozpaczliwie prosi go o pomoc. Tajemnicza nieznajoma wciąga Howlanda w pułapkę, z której ten ledwo uchodzi z życiem. Kto i dlaczego chce go zabić? Co tak naprawdę dzieje się na budowie? Dlaczego obaj inżynierowie chcą natychmiast wyjechać? I – rzecz jasna – kim jest ta kobieta? Wrogiem czy jednak przyjacielem? Pomimo ostrzeżeń, by zawrócił z drogi, Jack podąża tytułowym niebezpiecznym szlakiem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ja­mes Oli­ver Cur­wo­od

Nie­bez­piecz­ny szlak

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Dan­ger Tra­il

Tłu­ma­cze­nie

Ce­za­ry Głu­sze­nia

Re­dak­cja

Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ce­za­ry Głu­sze­nia

ISBN 978-83-7565-399-1

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

I. Dziewczyna śniegów

Być może, po raz pierw­szy w swo­im ży­ciu, How­land po­czuł w so­bie du­cha ro­man­su, przy­go­dy, sym­pa­tii do cze­goś nie­zna­ne­go, a za­ra­zem ma­low­ni­cze­go, co wy­wo­ły­wa­ło dreszcz pod­nie­ce­nia i po­wo­do­wa­ło szyb­sze pul­so­wa­nie krwi w jego ży­łach.

Mi­liard gwiazd świe­ci­ło na po­do­bień­stwo żół­tych, bez­na­mięt­nych oczu w po­lar­nym chło­dzie bez­kre­snych nie­bios. Za nim roz­cią­ga­ła się sku­ta lo­dem oraz za­sy­pa­na śnie­giem, po­skrę­ca­na ni­czym wiel­ki bia­ły wąż, wi­ją­cy się przez po­kry­tą gę­stym bia­łym pu­chem bez­kre­sną dzi­ką kra­inę, rze­ka Sa­skat­che­wan z wi­docz­ny­mi z od­da­li kil­ko­ma roz­pro­szo­ny­mi świa­teł­ka­mi, tam gdzie fak­to­ria Prin­ce Al­bert, ostat­nia pla­ców­ka cy­wi­li­za­cji, do­cho­dzi­ła do rze­ki pół mili da­lej.

Lecz to wła­śnie tam, na Da­le­ką Pół­noc, spo­glą­dał How­land. Z wierz­choł­ka wy­nio­słe­go grzbie­tu gór­skie­go, na któ­ry się uprzed­nio wdra­pał, pa­trzył nie­zmą­co­nym wzro­kiem w bia­ły mrok, jaki roz­cią­gał się co naj­mniej na ty­siąc mil z miej­sca, w któ­rym stał, aż do sa­me­go Mo­rza Ark­tycz­ne­go.

W po­nu­rej ci­szy zi­mo­wej nocy do­szedł do jego uszu sła­bo sły­szal­ny, mięk­ki, sy­czą­cy od­głos ju­trzen­ki1, kie­dy ta ba­wi­ła się swą sta­ro­daw­ną pie­śnią, roz­brzmie­wa­ją­cą po­nad skle­pie­niem nie­bios, gdy on tak pa­trzył na zim­ne bły­ski, któ­re wy­strze­li­wa­ły w bez­kre­sne nie­bio­sa ni­czym bla­de bły­ska­wi­ce. Jed­no­cze­śnie wsłu­chi­wał się w tę szep­czą­cą me­lo­dię nie­skoń­czo­nej sa­mot­no­ści, prze­peł­nio­nej nutą ta­jem­ni­czo­ści. Nie­spo­dzie­wa­nie ogar­nę­ło go dziw­ne uczu­cie, iż te od­gło­sy są prze­zna­czo­ne wła­śnie dla nie­go, na­wo­łu­ją go i przy­zy­wa­ją, mó­wiąc mu, iż wła­śnie tu, nie­mal na sa­mym krań­cu zie­mi, znaj­dzie to wszyst­ko, o czym śnił i ma­rzył, aż do chwi­li, gdy stał się na tyle do­ro­sły, aby móc sa­me­mu za­cząć kształ­to­wać swo­je prze­zna­cze­nie.

How­land za­drżał, gdy prze­ni­kli­we zim­no zmro­zi­ło na­raz jego krew, za­pa­lił świe­że cy­ga­ro, czę­ścio­wo od­wra­ca­jąc się, aby w ten spo­sób osło­nić się od wia­tru, któ­ry przy­bie­rał co­raz bar­dziej na sile, wie­jąc od wscho­du. Gdy tyl­ko roz­bły­sło ni­kłe świa­tło za­pał­ki w osło­nie uczy­nio­nej z jego wła­snych, zło­żo­nych dło­ni, nie­mal na­tych­miast z czar­ne­go mro­ku otu­la­ją­ce­go świer­ki oraz bal­sa­mi­nę tuż u jego stóp roz­le­gło się płacz­li­we, a jed­no­cze­śnie prze­po­jo­ne nutą gło­du wy­cie, któ­re wy­wo­ła­ło u nie­go przy­śpie­szo­ny od­dech. To był ro­dzaj wy­cia, ja­kie wy­da­ją in­diań­skie psy w po­bli­żu tipi swo­ich pa­nów, któ­rzy nie­daw­no umar­li. Ni­g­dy wcze­śniej w swo­im ży­ciu nie sły­szał ta­kie­go wy­cia, a jed­nak był pe­wien, iż było to wy­cie wil­ka. Na­peł­ni­ło go ono lę­kiem, co było no­wym do­zna­niem, gdy tak stał cał­kiem znie­ru­cho­mia­ły, ni­czym ota­cza­ją­ce go drze­wa, w chwi­li gdy z sza­re­go noc­ne­go mro­ku gdzieś na za­cho­dzie, do­bie­gło wy­cie in­ne­go wil­ka, a po­tem z od­le­głe­go pół­noc­ne­go krań­ca ko­lej­ne.

– Sły­sząc ta­kie od­gło­sy, le­piej zro­bię, jak wró­cę do mia­sta – po­wie­dział do sie­bie, mó­wiąc to na głos. – Na Je­rze­go, ale tu jest od­lu­dzie!

Zszedł z wierz­choł­ka szczy­tu i szyb­kim kro­kiem prze­szedł przez twar­dą, zbi­tą sko­ru­pę śnie­gu, po­kry­wa­ją­cą za­mar­z­nię­tą Sa­skat­che­wan, stwier­dza­jąc, iż czu­je się o wie­le pew­niej, gdy świa­tła Prin­ce Al­bert za­mi­go­ta­ły kil­ka­set jar­dów2 przed nim.

Jack How­land po­cho­dził z Chi­ca­go, co ozna­cza­ło, iż był ty­pem czło­wie­ka ener­gicz­ne­go i za­ra­zem nie­ob­cią­żo­ne­go sen­ty­men­ta­li­zmem. Przez 15 ze swo­ich 31 lat nie­ustan­nie do cze­goś dą­żył. Od swych naj­młod­szych lat, od cza­su gdy tyl­ko się­gał pa­mię­cią, był owład­nię­ty tyl­ko jed­ną am­bi­cją i jed­ną na­dzie­ją. Z upo­rem, któ­ry ukształ­to­wał go oso­bli­wie od­por­ne­go na bar­dziej fry­wol­ne i ludz­kie stro­ny ży­cia, cięż­ko ha­ro­wał, aby zre­ali­zo­wać pra­gnie­nie swe­go ży­cia, a wła­śnie dzi­siej­szej nocy był bar­dzo szczę­śli­wy, po­nie­waż ów upra­gnio­ny cel był na wy­cią­gnię­cie ręki. Ni­g­dy nie był bar­dziej szczę­śliw­szy, niż wła­śnie te­raz. W jego wy­obraź­ni szyb­ko prze­miesz­cza­ły się wspo­mnie­nia wal­ki, któ­rą mu­siał sto­czyć z sa­mym sobą, aby osią­gnąć suk­ces. To była wspa­nia­ła wal­ka. Bez cie­nia próż­no­ści, był z niej dum­ny, gdyż los od sa­me­go po­cząt­ku był prze­ciw­ko nie­mu – a jed­nak wy­grał!

Zno­wu oczy­ma wy­obraź­ni uj­rzał sie­bie po­now­nie: bez­dom­ne­go, ma­łe­go wiej­skie­go chłop­ca wy­ru­sza­ją­ce­go ze swo­jej ro­dzin­nej wio­ski gdzieś w Il­li­no­is, aby roz­po­cząć ży­cie w du­żym mie­ście. Tak jak­by to wszyst­ko wy­da­rzy­ło się za­le­d­wie wczo­raj, pa­mię­tał, jak ca­ły­mi dnia­mi i ty­go­dnia­mi gło­do­wał, na po­cząt­ku sprze­da­wał ga­ze­ty, a po­tem, dzię­ki szczę­śli­we­mu przy­pad­ko­wi, zo­stał chłop­cem na po­sył­ki w wiel­kim kre­ślar­skim przed­się­bior­stwie. To wła­śnie tam zro­dzi­ła się w nim am­bi­cja ży­cia. Zo­ba­czył słyn­nych in­ży­nie­rów, przy­cho­dzą­cych i od­cho­dzą­cych lu­dzi, któ­rzy w jego oczach byli po­tęż­niej­si od pre­zy­den­tów, wy­ru­sza­ją­cych aż po naj­dal­sze krań­ce zie­mi, aby tyl­ko wy­peł­nić swo­je po­wo­ła­nie. Uczy­nił więc z sie­bie nie­wol­ni­ka, aby tyl­ko zre­ali­zo­wać swój cel: zo­stać jed­nym z nich – bu­dow­ni­czym dróg że­la­znych i mo­stów, tu­ne­li pod gó­ra­mi, twór­cą no­wych rze­czy na no­wych zie­miach. Jego nie­wol­nic­two wca­le się nie zmniej­szy­ło, po­mi­mo iż przy­by­wa­ło mu ko­lej­nych lat. Do­bro­wol­nie tkwił w tych wię­zach, po­ko­nu­jąc ko­lej­ne prze­szko­dy sto­ją­ce na jego dro­dze, wal­cząc nie­prze­rwa­nie, prze­ła­mu­jąc wszel­kie trud­no­ści, ja­kie sta­wiał przed nim los, tak iż na­praw­dę nie­wie­lu lu­dzi zdo­ła­ło by je po­ko­nać, pnąc się po szcze­blach ka­rie­ry wol­no, upar­cie, nie­ustan­nie, aż do te­raz.

Od­rzu­cił do tyłu gło­wę, a bi­cie jego ser­ca sta­ło się szyb­sze, gdy po­now­nie usły­szał sło­wa Van Hor­na, pre­ze­sa naj­więk­szej spół­ki in­ży­nie­ryj­nej na kon­ty­nen­cie:

– How­land, zde­cy­do­wa­li­śmy się po­sta­wić cię na cze­le kie­row­nic­twa bu­do­wy Hud­son Bay Ra­il­ro­ad3. To jest jed­na z naj­bar­dziej dzi­kich ro­bót, ja­kie kie­dy­kol­wiek mie­li­śmy, a Greg­son i Thor­ne zda­ją się tego nie ro­zu­mieć. Oni są bu­dow­ni­czy­mi mo­stów, a nie ludź­mi pusz­czy. Mamy uło­żyć po­je­dyn­czą sta­lo­wą nit­kę ko­le­jo­wą przez 300 mil naj­dzik­sze­go kra­ju w ca­łej Pół­noc­nej Ame­ry­ce i od tej go­dzi­ny two­im mot­tem bę­dzie: „Zrób to albo pęk­nij!”. Przy­bę­dziesz do Le Pas tak szyb­ko, jak tyl­ko zbie­rzesz swo­je ma­nat­ki.

Sło­wa te zła­ma­ły wię­zy nie­wol­ni­cze, któ­re do­tąd krę­po­wa­ły How­lan­da. Wal­czył o tę szan­sę, a te­raz, gdy wresz­cie na­de­szła, był pe­wien, że od­nie­sie upra­gnio­ny suk­ces. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, z rę­ko­ma wsu­nię­ty­mi głę­bo­ko w kie­sze­nie, szedł głów­ną uli­cą Prin­ce Al­bert, wy­pusz­cza­jąc po dro­dze kłę­by aro­ma­tycz­ne­go dymu ze swe­go cy­ga­ra, a każ­da cząst­ka jego cia­ła pro­mie­nia­ła uczu­ciem no­wej ra­do­ści, któ­ra te­raz sta­ła się nie­od­łącz­ną czę­ścią jego ży­cia.

Ko­lej­na noc za­sta­nie go w Le Pas ma­łej pla­ców­ce, po­ło­żo­nej 60 mil da­lej na wschód od Sa­skat­che­wan. Po­tem ko­lej­ne 100 mil po­dró­ży psim za­przę­giem i znaj­dzie się w wiel­kim le­śnym obo­zie, gdzie 300 lu­dzi już pra­co­wa­ło, oczysz­cza­jąc dro­gę ku wiel­kiej za­to­ce da­le­ko na pół­no­cy. Ja­kimż to wspa­nia­łym osią­gnię­ciem ta ko­lej bę­dzie! I już po­zo­sta­nie na wiel­ki, jako wiel­ki po­mnik jego zdol­no­ści, od­wa­gi oraz nie­ugię­te­go upo­ru.

Była go­dzi­na wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem, kie­dy How­land wszedł do ma­łe­go, sta­re­go ho­te­lu Wind­sor. Wiel­ki po­kój, przez okna któ­re­go mógł spo­glą­dać na uli­cę oraz da­lej na sku­tą lo­dem rze­kę Sa­skat­che­wan. Ho­tel był nie­mal­że opu­sto­sza­ły. Urzęd­nik za­mknął swo­je pu­deł­ko z cy­ga­ra­mi i po­szedł spać. W jed­nym ką­cie po­miesz­cze­nia czę­ścio­wo otu­lo­ny mro­kiem sie­dział tra­per, Me­tys4, któ­ry przy­był do tej osa­dy tego sa­me­go dnia z kra­ju Lac5 la Ron­ge, a u jego stóp przy­kuc­nął je­den z jego psów po­cią­go­wych, z wy­glą­du przy­po­mi­na­ją­cy wil­ka. Za­rów­no czło­wiek, jak i pies byli czuj­ni i z za­cie­ka­wie­niem pa­trzy­li na How­lan­da, gdy tyl­ko ten wszedł do po­ko­ju. Przed dwo­ma wiel­ki­mi okna­mi po­miesz­cze­nia sie­dzia­ło pół tu­zi­na lu­dzi, tak samo mil­czą­cych jak ów Me­tys, na no­gach mie­li skó­rza­ne mo­ka­sy­ny6, zaś ubra­ni byli w gru­be płasz­cze uszy­te ze skó­ry ka­ri­bu7. Jed­nym z nich był agent z Lac Bain, fak­to­rii Hud­son Bay8, któ­ry przez 3 lata nie scho­dził do gra­ni­cy cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta, zaś po­zo­sta­li, włą­cza­jąc w to dwóch In­dian ze szcze­pu Cree oraz jed­ne­go ze szcze­pu Chip­pe­way­an, byli my­śli­wy­mi i ludź­mi fak­to­rii, któ­rzy przy­wieź­li tu swo­je fu­tra z miejsc po­ło­żo­nych set­ki mil stąd, gdzieś da­le­ko na pół­no­cy.

Na chwi­lę How­land za­trzy­mał się na środ­ku wiel­kie­go po­ko­ju, a na­stęp­nie ro­zej­rzał się do­oko­ła sie­bie. Za­zwy­czaj uwiel­biał ten na­strój ci­szy i gdy­by to było daw­niej, pod­szedł­by do jed­ne­go z dwóch zwy­kłych, pro­stych sto­łów, aby na­pi­sać list, albo też roz­wią­zać pro­blem pew­ne­go ro­dza­ju, gdyż za­wsze miał peł­ną kie­szeń nie­roz­wią­za­nych pro­ble­mów. 15 lat pra­cy i nie­ustan­ne­go znie­wo­le­nia swo­jej am­bi­cji uczy­ni­ło z nie­go tak ma­ło­mów­ne­go czło­wie­ka, na po­do­bień­stwo tych po­nu­rych męż­czyzn z Da­le­kiej Pół­no­cy, któ­rych na­tu­ra zro­dzi­ła do mil­cze­nia.

Lecz dzi­siej­szej nocy za­szła w nim zmia­na. Chciał roz­ma­wiać. Pra­gnął za­da­wać py­ta­nia. Tę­sk­nił za ludz­kim to­wa­rzy­stwem, za pew­ne­go ro­dza­ju umy­sło­wym oży­wie­niem, poza oczy­wi­ście tym, któ­re wy­peł­nia­ły jego wła­sne my­śli. Wło­żył dłoń do kie­sze­ni, szu­ka­jąc cy­ga­ra i od­na­la­zł­szy je, usiadł przed jed­nym z wiel­kich okien i ofia­ro­wał je agen­to­wi z Lac Bain.

– Pa­lisz? – za­py­tał męż­czy­znę mi­łym, to­wa­rzy­skim to­nem.

– Uro­dzi­łem się w wi­gwa­mie – po­wie­dział agent, wol­no bio­rąc cy­ga­ro. – Dzię­ku­ję ci.

„Pie­kiel­nie uprzej­mie jak na czło­wie­ka, któ­ry przez 3 lata nie wi­dział cy­wi­li­za­cji” – po­my­ślał How­land, roz­sia­da­jąc się wy­god­nie i opie­ra­jąc swo­je sto­py na okien­nym pa­ra­pe­cie. Na głos zaś po­wie­dział: – Urzęd­nik mó­wił mi, że je­steś z Lac Bain. To ka­wał dro­gi stąd na pół­noc, nie­praw­daż?

– 400 mil – od­po­wie­dział agent ci­cho, choć do­sad­nie. – Je­ste­śmy po­ło­że­ni na sa­mym skra­ju Bar­ren9.

– Och! – How­land wzru­szył ra­mio­na­mi. Po­tem spon­ta­nicz­nie wy­znał: – Sam jadę na pół­noc, ju­tro.

– Pra­cow­nik fak­to­rii?

– Nie, in­ży­nier. Wy­ty­czam ko­lej że­la­zną do Hud­son Bay.

Sło­wa te wy­po­wie­dział cał­kiem wy­raź­nie, a gdy tyl­ko pa­dły one z jego ust, Me­tys, spo­wi­ty czę­ścio­wo przez ogar­nia­ją­cy go mrok, na­raz roz­pro­sto­wał się bły­ska­wicz­nie ni­czym czuj­ny i zwin­ny kot. Żwa­wo po­chy­lił się do przo­du, zaś jego czar­ne oczy roz­bły­sły, a po­tem pod­niósł się po­wo­li ze swo­je­go sie­dze­nia. Jego obu­te w mo­ka­sy­ny sto­py nie wy­da­ły żad­ne­go dźwię­ku, kie­dy uka­zał się z tyłu, za ple­ca­mi How­lan­da. Wiel­ki hu­sky10 jako pierw­szy dał sy­gnał o obec­no­ści swe­go pana. Przez mo­ment skie­ro­wa­ne ku gó­rze oczy mło­de­go in­ży­nie­ra spo­tka­ły się ze wzro­kiem Me­ty­sa. Jego ry­sów nie miał już ni­g­dy za­po­mnieć – szczu­pła, ciem­na, zmy­sło­wa twarz, ob­ra­mo­wa­na błysz­czą­cy­mi, czar­ny­mi jak smo­ła wło­sa­mi i parą oczu, któ­re były naj­pięk­niej­sze, ja­kie wi­dział kie­dy­kol­wiek u czło­wie­ka. Cza­sem jed­no krót­kie spoj­rze­nie de­cy­du­je o wiel­kiej przy­jaź­ni lub też gorz­kiej nie­na­wi­ści po­mię­dzy ludź­mi. I coś bez­i­mien­ne­go, nie­wy­tłu­ma­czal­ne­go za­szło po­mię­dzy nimi. I do­pie­ro wów­czas, gdy ów Me­tys od­wró­cił się i szyb­ko od­cho­dził, How­land zro­zu­miał, że chce po­roz­ma­wiać z tym czło­wie­kiem, uści­skać jego dłoń, po­znać jego imię. Pa­trzył na szczu­płą syl­wet­kę czło­wie­ka pół­no­cy, tak gib­ką i peł­ną wdzię­ku w swo­ich ru­chach jak dzi­ka isto­ta le­śna, do­pó­ki czło­wiek ten nie prze­szedł przez drzwi, zni­ka­jąc na­stęp­nie w mro­ku nocy.

– Kto to był? – za­py­tał, od­wra­ca­jąc się do agen­ta.

– Na­zy­wa się Cro­is­set. Po­cho­dzi z kra­ju Whol­da­ia, le­żą­ce­go za Lac la Ron­ge.

– Fran­cuz?

– W po­ło­wie Fran­cuz, a w po­ło­wie Cree.

Agent z po­wro­tem skie­ro­wał wzrok w bia­łą prze­strzeń nocy, a How­land zre­zy­gno­wał z dal­szych prób na­wią­za­nia roz­mo­wy. Po chwi­li jego były roz­mów­ca od­su­nął krze­sło, ży­cząc mło­de­mu in­ży­nie­ro­wi do­brej nocy. In­dia­nie Cree oraz Chip­pe­way­an tak­że uda­li się na spo­czy­nek i kil­ka mi­nut póź­niej dwaj bia­li my­śli­wi po­zo­sta­wi­li How­lan­da sa­me­go, sie­dzą­ce­go przed dwo­ma wiel­ki­mi okna­mi.

– Bar­dzo za­baw­ni lu­dzie – po­wie­dział do sie­bie wpół gło­sem. – Cie­ka­we czy oni kie­dy­kol­wiek mó­wią!

How­land na­stęp­nie po­chy­lił się do przo­du, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach, a twarz mło­de­go in­ży­nie­ra spo­czę­ła na pod­pór­ce uczy­nio­nej z jego wła­snych dło­ni. Bę­dąc w ta­kiej po­zie, pa­trzył przed sie­bie, sta­ra­jąc się do­strzec ja­kiś znak po­ru­sza­ją­ce­go się ży­cia tam na ze­wnątrz. W nim sa­mym nie było na­wet naj­mniej­sze­go pra­gnie­nia snu. Czę­sto okre­ślał sie­bie noc­nym mar­kiem, lecz rzad­ko był bar­dziej czuj­ny niż wła­śnie dzi­siej­szej nocy. Unie­sie­nie ze zwy­cię­stwa, któ­re osią­gnął, nie opa­dło jesz­cze do po­zio­mu nor­mal­nej i roz­sąd­nej sa­tys­fak­cji, a jego głów­nym pra­gnie­niem było te­raz na­dej­ście dnia na­stęp­ne­go i ko­lej­ne­go, kie­dy na­resz­cie bę­dzie mógł za­jąć miej­sce Greg­so­na i Thor­ne. Każ­dy mu­skuł w jego cie­le drżał w ocze­ki­wa­niu na dzia­ła­nie, spoj­rzał na ze­ga­rek. Była do­pie­ro dzie­sią­ta wie­czór. Od ko­la­cji pa­lił nie­prze­rwa­nie. Te­raz za­pa­lił ko­lej­ne cy­ga­ro i sta­nął przy jed­nym z wiel­kich okien.

Na­raz usły­szał bar­dzo ci­chy od­głos kro­ków gdzieś na ze­wnątrz na drew­nia­nym chod­ni­ku. To był szyb­ki, lecz de­li­kat­ny krok i na chwi­lę ów od­głos za­marł do­kład­nie poza za­się­giem jego wzro­ku. Po­tem znów stał się sły­szal­ny i na­gle ko­bie­ca po­stać za­trzy­ma­ła się przed jego oknem. Jak była ubra­na, tego How­land nie był w sta­nie okre­ślić. Uj­rzał je­dy­nie otu­lo­ną bie­lą nocy twarz, któ­rą opro­mie­ni­ło drżą­ce świa­tło gwiazd, gdy ich spoj­rze­nia na mo­ment się spo­tka­ły, prze­pięk­ną, o tak de­li­kat­nych i cu­dow­nych ry­sach ni­czym naj­wspa­nial­szy klej­not, z oczy­ma wpa­trzo­ny­mi w nie­go to­nem na wpół bła­gal­nym, na wpół ku­szą­cym, z usta­mi roz­war­ty­mi jak gdy­by pra­gną­cy­mi do nie­go prze­mó­wić. How­land pa­trzył znie­ru­cho­mia­ły ze zdu­mie­nia, lecz w ko­lej­nym mgnie­niu owa twarz zni­kła.

Krzyk­nąw­szy ze zdu­mie­nia, bły­ska­wicz­nie prze­biegł przez pu­sty po­kój, do­tarł do drzwi i wyj­rzał na ze­wnątrz na oświe­tlo­ną świa­tłem gwiazd uli­cę. Dro­ga od okna po­ko­ju do drzwi za­ję­ła mu za­le­d­wie parę se­kund, jed­nak gdy tam do­tarł, od­krył, iż uli­ca jest cał­kiem opu­sto­sza­ła – opu­sto­sza­ła, z wy­jąt­kiem sa­mot­nej po­sta­ci sto­ją­cej trzy bu­dyn­ki da­lej i psa, któ­ry za­war­czał na How­lan­da, gdy ten wy­su­nął na ze­wnątrz swą gło­wę oraz ra­mio­na. How­land nie sły­szał od­gło­su kro­ków, ani też trza­sku otwie­ra­nych, bądź za­my­ka­nych drzwi. To, co usły­szał, to był sła­by od­głos sy­czą­cej mu­zy­ki, gra­nej gdzieś na pół­noc­nych skle­pie­niach nie­bios oraz z le­śnych ostę­pów po­ło­żo­nych za Sa­skat­che­wan. Jesz­cze raz do jego uszu do­tar­ło wy­cie wil­ka prze­peł­nio­ne nie­skoń­czo­nym smut­kiem.

Przypisy

1 Zo­rza po­lar­na.

2 Jard – 91 cen­ty­me­trów.

3 Ko­lei że­la­znej Za­to­ki Hud­so­na.

4 Czło­wiek o mie­sza­nej krwi.

5 Lac – w ję­zy­ku fran­cu­skim ozna­cza je­zio­ro.

6 Ro­dzaj bu­tów, ja­kie In­dia­nie szy­ją ze skór zwie­rząt, nie mają ob­ca­sów i są płyt­kie.

7 Je­leń pół­noc­no­ame­ry­kań­ski.

8 Hud­son Bay – fak­to­ria Za­to­ki Hud­so­na.

9 Bar­ren – lo­do­wa pu­sty­nia.

10 Pies po­cią­go­wy na ob­sza­rze Ka­na­dy i Ala­ski wy­wo­dzą­cy się od dzi­kie­go psa eski­mo­skie­go.

II. Usta, które nie mogły przemówić

How­land nie na­le­żał do tych lu­dzi, któ­rzy by tak ła­two ule­ga­li pa­rze ład­nych oczu i pięk­nej twa­rzy. Prak­tycz­na stro­na jego na­tu­ry była tak bar­dzo po­chło­nię­ta po­my­sła­mi i sche­ma­ta­mi nie­zbęd­ny­mi do two­rze­nia ma­te­rial­nych rze­czy, aby mo­gła so­bie po­zwo­lić na ule­ga­nie ro­man­som. How­land za­wsze sie­bie za to chwa­lił, a te­raz śmiał się nie­co ner­wo­wo, kie­dy wra­cał z po­wro­tem do swo­je­go miej­sca przy oknie. Był świa­dom, iż ru­mie­niec nie­zwy­kłe­go pod­nie­ce­nia po­ja­wił się na jego po­licz­kach i już prak­tycz­na stro­na zo­sta­ła za­wsty­dzo­na tak, że mu­sia­ła przed tym czymś ustą­pić miej­sca jego nie­zna­nej ro­man­tycz­nej na­tu­rze.

– Do li­cha, ale ona była ślicz­na! – uda­ło mu się zna­leźć dla sie­bie wy­mów­kę. – A te oczy.

Na­raz opa­no­wał się. Mu­sia­ło być w tym wszyst­kim coś o wie­le wię­cej niż te oczy; wię­cej niż ta pięk­na twarz! Dla­cze­go ta dziew­czy­na za­trzy­ma­ła się wła­śnie przed tym oknem? Dla­cze­go pa­trzy­ła na nie­go z ta­kim prze­ję­ciem, jak­by pra­gnę­ła coś mu po­wie­dzieć? Uśmiech i ru­mie­niec opu­ści­ły jego twarz, gdy tyl­ko te py­ta­nia do­tar­ły do świa­do­mo­ści, a te­raz za­sta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem cze­goś nie zro­zu­miał, cze­goś, co ta nie­zna­na dziew­czy­na pra­gnę­ła mu prze­ka­zać. Mimo wszyst­ko, czyż nie mógł to być przy­pa­dek z myl­ną toż­sa­mo­ścią? Przez krót­ką chwi­lę nie­zna­jo­ma uwie­rzy­ła, iż roz­po­zna­ła go, po­tem jed­nak, wi­dząc swo­ją po­mył­kę, szyb­ko od­da­li­ła się. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach How­land przy­jął­by to wy­ja­śnie­nie jako naj­bar­dziej wia­ry­god­ne. Lecz dzi­siej­szej nocy był w nie­zwy­kłym na­stro­ju i szyb­ko do­tar­ła do nie­go myśl, że na­wet gdy­by jego przy­pusz­cze­nia o myl­nej toż­sa­mo­ści oka­za­ły­by się praw­dzi­we, nie wy­ja­śnia­ło­by to upior­nej bla­do­ści na twa­rzy dziew­czy­ny, ani tym bar­dziej dziw­ne­go, bła­gal­ne­go wy­ra­zu jej oczu. Tak czy ina­czej nie była to jego spra­wa, więc spo­koj­nym kro­kiem zbli­żył się do drzwi.

Na sa­mym koń­cu uli­cy, ćwierć mili1 da­lej, czer­wo­ne świa­tło pło­nę­ło ni­kłym bla­skiem przed wej­ściem do chiń­skiej re­stau­ra­cji i w me­cha­nicz­ny spo­sób jego kro­ki po­wio­dły go w tam­tym kie­run­ku.

– Wpad­nę i wy­pi­ję fi­li­żan­kę her­ba­ty – zy­skaw­szy pew­ność, wy­rzu­cił nie­do­pa­łek cy­ga­ra i na­peł­nił swe płu­ca peł­ny­mi hau­sta­mi su­che­go, lo­do­wa­te­go po­wie­trza. – Boże, cóż to za wspa­nia­ła noc! Szko­da, że Van Horn nie może jej zo­ba­czyć.

Na­raz za­trzy­mał się i skie­ro­wał swój wzrok po­now­nie ku Da­le­kiej Pół­no­cy. Jej ple­ja­da gwiazd bia­łych i tkwią­cych nie­wzru­sze­nie na fir­ma­men­cie, nie­uchwyt­na gra ta­jem­ni­czych świa­te­łek krą­żą­cych nad bie­gu­nem i mrocz­ny skraj pusz­czy roz­cią­ga­ją­cej się za rze­ką urze­ka­ły go co­raz bar­dziej i bar­dziej. Od sa­me­go po­ran­ka, kie­dy to po raz pierw­szy w swo­im ży­ciu uj­rzał tę dzi­ką kra­inę, nowa, świe­ża krew na­peł­ni­ła go i ura­do­wał się, iż to jest wła­śnie ten jego cu­dow­ny świat, któ­ry miał ofia­ro­wać mu szczę­ście i for­tu­nę. Ni­g­dy w swo­im do­tych­cza­so­wym ży­ciu na­wet nie ma­rzył, że sama ra­dość ży­cia może mieć dla nie­go taki urok, jaki wła­śnie mia­ła te­raz. Ta­kie zwy­kłe ży­cio­we czyn­no­ści jak: od­dy­cha­nie, pa­trze­nie, czy też oglą­da­nie tych cu­dów na­tu­ry, w któ­rych two­rze­niu jego ręce nie bra­ły żad­ne­go udzia­łu, może przy­nieść mu uczu­cie nie­skoń­czo­nej ra­do­ści, któ­ra tak na­gle i nie­spo­dzie­wa­nie sta­nie się tak­że jego udzia­łem. Roz­my­ślał, gdy tak stał, pa­trząc w bez­kres tego in­ne­go świa­ta roz­cią­ga­ją­ce­go się gdzieś za Sa­skat­che­wan, czy rze­czy­wi­ście ro­man­tycz­ność była dla nie­go tyl­ko mar­twym, ob­cym do­zna­niem? Za­wsze na­śmie­wał się z ro­man­sów. Pra­ca, po­nu­ra rze­czy­wi­stość dzia­ła­nia, umysł zwal­cza­ją­cy umysł, spryt i zręcz­ność skie­ro­wa­ne na po­ko­na­nie dru­gie­go czło­wie­ka nie­mal­że spro­wa­dzi­ły go do punk­tu, w któ­rym trak­to­wał ro­man­tycz­ne uczu­cia, jako oso­bli­wą ilu­zję głup­ców i ko­biet. Lecz bę­dąc uczci­wy w swo­im obiek­ty­wi­zmie dzi­siej­szej nocy, przy­znał, iż cie­szy się każ­dym ro­man­tycz­nym uczu­ciem, za­rów­no tym, ja­kie­go sam był świad­kiem, jak rów­nież tym, o któ­rym sły­szał. Jed­nak naj­bar­dziej jego krew zo­sta­ła po­ru­szo­na przez cu­dow­ną twarz, któ­ra spo­glą­da­ła na nie­go z mro­ków nocy.

Nie­me­lo­dyj­ne rzę­po­le­nie na for­te­pia­nie za­brzmia­ło za jego ple­ca­mi. A kie­dy prze­cho­dził przez ni­skie drzwi re­stau­ra­cji, ko­bie­ta i męż­czy­zna prze­szli obok nie­go, sła­nia­jąc się na no­gach, a z ich bez­wy­ra­zo­wych twa­rzy i zło­śli­wych spoj­rzeń od­czy­tał, iż jego wcze­śniej­sze po­dej­rze­nia do­ty­czą­ce tego miej­sca oka­za­ły się praw­dzi­we. Po przej­ściu ko­lej­nych drzwi zna­lazł się w du­żym po­ko­ju, wy­peł­nio­nym sto­ła­mi i krze­sła­mi i dziw­ny­mi aro­ma­ta­mi. Przy jed­nym z dal­szych sto­li­ków sie­dział Chiń­czyk z dłu­gim war­ko­czem i gło­wą opar­tą na dło­niach. Za ladą stał zaś dru­gi, nie­ru­cho­my ni­czym obe­lisk, ukry­ty w pa­nu­ją­cym pół­mro­ku sła­bo oświe­tlo­ne­go po­ko­ju, a jego zło­śli­wa twarz skie­ro­wa­ła się w stro­nę How­lan­da, gdy ten tyl­ko wszedł do po­miesz­cze­nia. Od­głos for­te­pia­nu do­bie­gał z góry i ze śmia­łym, i przy­ja­ciel­skim ski­nie­niem gło­wy mło­dy in­ży­nier wszedł na dwie kon­dy­gna­cje scho­dów pro­wa­dzą­cych na wyż­sze pię­tro re­stau­ra­cji.

– Gang­ster­ska spe­lun­ka – wy­mam­ro­tał, zno­wu wpa­da­jąc w swój sta­ry na­wyk mó­wie­nia do sie­bie. – Na­dzie­ja, że pa­rzą do­brą her­ba­tę.

Na od­głos jego kro­ków na scho­dach mu­zy­ka na for­te­pia­nie za­mar­ła. To, co za­stał na gó­rze, wy­wo­ła­ło u nie­go krań­co­we zdzi­wie­nie. W po­rów­na­niu do ob­skur­ne­go oto­cze­nia, z któ­rym ze­tknął się po­ni­żej, na­gle wszedł do luk­su­so­wo urzą­dzo­ne­go po­ko­ju, bo­ga­to zdo­bio­ne­go orien­tal­ny­mi, de­ko­ra­cyj­ny­mi go­be­li­na­mi, z pół tu­zi­nem onyk­so­wych sto­łów czę­ścio­wo za­sło­nię­tych pa­ra­wa­na­mi i wspa­nia­le ha­fto­wa­ny­mi je­dwab­ny­mi za­sło­na­mi. Przy jed­nym z nich roz­siadł się wy­god­nie i we­zwał ob­słu­gę, uży­wa­jąc ma­leń­kie­go dzwon­ka znaj­du­ją­ce­go się tuż przy jego ręce. W od­po­wie­dzi zja­wił się mło­dy Chiń­czyk z krót­ko przy­strzy­żo­ny­mi wło­sa­mi, ubra­ny w wie­czo­ro­wy strój.

– Dzba­nek her­ba­ty – roz­ka­zał How­land, a ści­szo­nym gło­sem szep­nął do sie­bie: – Dia­bel­sko do­bre jak na le­śne mia­stecz­ko! Za­sta­na­wia mnie… – ro­zej­rzał się do­oko­ła sie­bie z cie­ka­wo­ścią.

Cho­ciaż była do­pie­ro je­de­na­sta wie­czór, miej­sce to zda­wa­ło się być cał­kiem pu­ste. Jed­nak How­land był cał­kiem pe­wien, iż tak nie jest. Był świa­dom, i to w ja­kiś bli­żej nie­okre­ślo­ny spo­sób, obec­no­ści in­nych osób i to bę­dą­cych gdzieś bli­sko nie­go. Był prze­ko­na­ny, iż wy­czu­wa de­li­kat­ną, kwa­śną woń prze­ni­ka­ją­cą przez za­pach pa­lą­ce­go się ka­dzi­dła i wzru­szył ra­mio­na­mi z peł­nym już prze­ko­na­niem, gdy za­pła­cił do­la­ra za za­mó­wio­ny przez sie­bie dzba­nek her­ba­ty.

– Opium tak pew­ne jak to, że na­zy­wam się Jack How­land – po­wie­dział do sie­bie, kie­dy ob­słu­gu­ją­cy go kel­ner od­szedł. – Za­sta­na­wia mnie po­now­nie, ile dzban­ków her­ba­ty sprze­da­ją w jed­ną noc?

Pił swą her­ba­tę ma­ły­mi łycz­ka­mi, le­ni­wie, nie spie­sząc się, chci­wie na­słu­chu­jąc wszel­kich do­cho­dzą­cych do nie­go od­gło­sów, z wszech­ogar­nia­ją­cym go no­wym uczu­ciem wol­no­ści, ja­kie cał­ko­wi­cie nim owład­nę­ło. Le­d­wie Chiń­czyk znik­nął, kie­dy How­land usły­szał od­głos stu­ko­ta­nia kro­ków do­cho­dzą­cych do jego uszu od stro­ny scho­dów. A w na­stęp­nej chwi­li ci­chy okrzyk zdzi­wie­nia nie­mal­że wy­rwał się z jego ust. Wa­ha­jąc się przez mo­ment, czy wejść, w drzwiach, twa­rzą zwró­co­ną ku nie­mu, sta­ła dziew­czy­na, ta sama, któ­rą wi­dział w ho­te­lo­wym oknie! Być może ich wza­jem­ne spoj­rze­nie nie trwa­ło dłu­żej niż 5 se­kund, jed­nak przez ten krót­ki czas w jego pa­mię­ci wy­rył się jej ob­raz, o któ­rym How­land wie­dział, iż ni­g­dy go nie za­po­mni. Taką miał na­tu­rę, po­nie­waż am­bi­cja, jaką so­bie na­rzu­cił, tak ją ukształ­to­wa­ła, iż ni­g­dy nie prze­ja­wiał więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia po­nad zwy­kłą, po­wierz­chow­ną cie­ka­wość w kształ­tach i ry­sach ko­bie­cych. Pa­trzył na pięk­ne twa­rze, po­dzi­wia­jąc je na swój zim­ny, bez­na­mięt­ny spo­sób, oce­nia­jąc je – je­śli kie­dy­kol­wiek je oce­niał – w taki sam spo­sób, jak oce­niał­by ma­te­rial­ne dzie­ło swo­ich wła­snych rąk. Lecz twarz ta, w któ­rej ob­li­cze przez krót­ką chwi­lę się wpa­try­wał, po­ru­szy­ła go i po­bu­dzi­ła w nim za­in­te­re­so­wa­nie, co było uczu­ciem cał­kiem no­wym, lecz za­ra­zem przy­jem­nym. To była pięk­na twarz. Do­strzegł to w ułam­ku pierw­szej se­kun­dy. Nie była bla­da, taką jaką ją uj­rzał w ho­te­lo­wym oknie. Po­licz­ki dziew­czy­ny były za­ru­mie­nio­ne. Usta czę­ścio­wo roz­chy­lo­ne, szyb­ko od­dy­cha­ła, jak gdy­by z wy­sił­ku gwał­tow­nej wspi­nacz­ki po scho­dach. Lecz to wła­śnie jej oczy wy­wo­ła­ły szyb­szy prze­pływ krwi w ży­łach How­lan­da. Mia­ła cu­dow­ne oczy. Dziew­czy­na od­wró­ci­ła twarz, chro­niąc się w ten spo­sób przed jego wzro­kiem, a na­stęp­nie usia­dła przy jed­nym ze sto­li­ków tak, iż był w sta­nie ob­ser­wo­wać wy­łącz­nie jej pro­fil. Zmia­na ta wy­wo­ła­ła w nim du­cho­wy za­chwyt. Po­zwa­la­ła mu do­strzec cał­kiem nowe uję­cie ob­ra­zu, jaki uprzed­nio uka­zał się jego oczom w pro­gu drzwi wej­ścio­wych. Mógł to te­raz czy­nić śmia­ło, bez oba­wy, że czyn­ność ta zo­sta­nie za­uwa­żo­na, cho­ciaż miał peł­ną świa­do­mość, iż dziew­czy­na do­brze wie, że jego oczy są w nią wpa­trzo­ne. Na­peł­nił po­now­nie swą ma­leń­ką fi­li­żan­kę her­ba­tą z czaj­ni­ka i uśmiech­nął się, kie­dy spo­strzegł, iż dziew­czy­na z ła­two­ścią mo­gła ukryć się przed jego spoj­rze­niem, wy­bie­ra­jąc miej­sce przy jed­nym ze sto­li­ków skry­tym za pa­ra­wa­nem. Po­czy­na­jąc swą ob­ser­wa­cję od głę­bo­kich ru­mień­ców na jej po­licz­kach, jego kry­tycz­ny wzrok po­wę­dro­wał na­stęp­nie ku głę­bo­kie­mu bla­sko­wi, jaki rzu­ca­ły jej błysz­czą­ce, ciem­ne wło­sy, któ­re opa­da­ły na uszy gę­sty­mi, mięk­ki­mi fa­la­mi, aby na­stęp­nie już upię­te w gę­stą spi­ra­lę opaść de­li­kat­nie na kar­ku. Po­tem, po raz pierw­szy zresz­tą, zwró­cił bacz­niej­szą uwa­gę na strój dziew­czy­ny. Wy­wo­łał w nim uczu­cie zdzi­wie­nia. Za­wój, a tak­że muf­ka były zro­bio­ne z ciem­no­sza­re­go fu­tra ry­sia. Do­oko­ła ra­mion mia­ła na­rzu­co­ną kre­zę z tego sa­me­go ma­te­ria­łu. Na rę­kach no­si­ła nie­ska­zi­tel­ne rę­ka­wicz­ki. W każ­dym ry­sie jej ślicz­nej twa­rzy, w każ­dym na­wet naj­drob­niej­szym szcze­gó­le jej stro­ju wi­dać było nie­za­prze­czal­ny znak wy­ra­fi­no­wa­ne­go sma­ku i sub­tel­no­ści.

Oso­bli­wy uśmiech znikł z twa­rzy How­lan­da. My­śli, ja­kie z po­cząt­ku wy­peł­nia­ły jego umysł, rów­nie szyb­ko z nie­go znik­nę­ły. Kim ona jest? Co taka dziew­czy­na robi w ta­kim miej­scu? Z iście ko­cią zręcz­no­ścią mło­dy Chiń­czyk wszedł po­mię­dzy pa­ra­wa­ny i za­trzy­mał się przy niej. Na ma­łym blocz­ku do no­ta­tek, któ­re­go How­land uprzed­nio nie za­uwa­żył, na­pi­sa­ła swo­je za­mó­wie­nie. Była to her­ba­ta. Wi­dział, iż nie­zna­jo­ma po­da­ła kel­ne­ro­wi jed­no­do­la­ro­wy bank­not jako za­pła­tę. Chiń­czyk zaś wy­dał jej 75 cen­tów resz­ty.

– Dys­kry­mi­na­cja – za­chi­cho­tał sam do sie­bie – do­wód na to, że nie jest tu obca i zna ceny rze­czy.

Na­lał so­bie z dzban­ka ostat­nie pół fi­li­żan­ki her­ba­ty i gdy tyl­ko uniósł swój wzrok, był zdzi­wio­ny, od­kryw­szy, iż nie­zna­jo­ma spo­glą­da na nie­go. Przez krót­ką chwi­lę jej spoj­rze­nie było moc­ne i wy­raź­ne, po­tem ru­mie­niec po­głę­bił się na jej po­licz­kach. Dłu­gie rzę­sy opa­dły, kie­dy zim­no­sza­re oczy How­lan­da spo­tka­ły się z jej wzro­kiem w nie­wzru­szo­nym wy­zwa­niu i dziew­czy­na z po­wro­tem opu­ści­ła wzrok. How­land do­strzegł, iż jej dłoń, uno­szą­ca w górę de­li­kat­ny ja­poń­ski dzba­nu­szek, lek­ko drży. Po­chy­lił się do przo­du i dziew­czy­na, jak gdy­by po­ru­szo­na jego ru­chem, po­now­nie zwró­ci­ła swo­ją twarz w jego stro­nę, a na­czy­nie z her­ba­tą za­wi­sło w po­wie­trzu nad jej fi­li­żan­ką. W jej ciem­nych oczach był wy­raz, któ­ry nie­mal­że po­de­rwał go na rów­ne nogi, prze­peł­nio­ny smut­kiem blask, peł­na roz­rzew­nie­nia, a jed­nak na wpół bła­gal­na proś­ba skie­ro­wa­na do nie­go. Mło­dy in­ży­nier wstał, spoj­rzał na nią ba­daw­czo, a na to mil­czą­ce za­py­ta­nie usta dziew­czy­ny jak­by w od­po­wie­dzi ufor­mo­wa­ły się na kształt okrą­głej, czer­wo­nej li­te­ry O. Ski­nie­niem gło­wy wska­za­ła mu miej­sce przy swo­im sto­li­ku, po jego prze­ciw­le­głej stro­nie

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie – po­wie­dział, gdy już za­jął miej­sce. – Czy mogę ci ofia­ro­wać moją kar­tę wi­zy­to­wą?

Czuł, iż w tym, co te­raz robi, jest coś bru­tal­nie nie­przy­zwo­ite­go, a świa­do­mość ta spra­wi­ła, że na jego po­licz­kach po­ja­wił się głę­bo­ki ru­mie­niec. Nie­zna­jo­ma prze­czy­ta­ła jego na­zwi­sko, uśmiech­nę­ła się do nie­go i de­li­kat­nym ge­stem wska­za­ła mu, aby przy­niósł swą fi­li­żan­kę i na­pił się z nią her­ba­ty. Po­wró­cił więc do swe­go sto­li­ka i kie­dy pod­szedł po­now­nie do niej, trzy­ma­jąc swą fi­li­żan­kę w ręce, dziew­czy­na coś pi­sa­ła na jed­nej z kar­tek blocz­ku do no­ta­tek, któ­rą na­stęp­nie mu po­da­ła.

– Mu­sisz wy­ba­czyć mi, że nie mó­wię – czy­tał za­pis. – Sły­szę cię bar­dzo do­brze, lecz, na nie­szczę­ście, je­stem nie­ma.

Nie był w sta­nie po­wstrzy­mać ci­che­go okrzy­ku zdu­mie­nia, jaki wy­rwał się z jego ust, a gdy tyl­ko jego roz­mów­czy­ni unio­sła w górę fi­li­żan­kę her­ba­ty, w jej oczach do­strzegł po­now­nie ów dziw­ny wy­raz, któ­ry go tak po­ru­szył, wte­dy gdy stał w oknie Ho­te­lu Wind­sor. How­land nie był czło­wie­kiem wy­kształ­co­nym w try­wial­no­ściach prze­lot­nych flir­tów. Bra­ko­wa­ło mu sub­tel­no­ści, a te­raz prze­mó­wił śmia­ło i do rze­czy, a sza­re oczy wpa­trzo­ne w twarz dziew­czy­ny pło­nę­ły peł­nym bla­skiem.

– Uj­rza­łem cię z okna ho­te­lu dzi­siej­szej nocy – za­czął – i było coś w two­jej twa­rzy, co ka­za­ło mi uwie­rzyć, iż mo­żesz być w po­waż­nych kło­po­tach. Dla­te­go wła­śnie od­wa­ży­łem się na taką śmia­łość. Je­stem in­ży­nie­rem i kie­row­ni­kiem no­wej ko­lei że­la­znej Hud­son Bay, w dro­dze z Chi­ca­go do Le Pas. Je­stem ob­cym w tym mie­ście. Ni­g­dy nie by­łem w tym miej­scu wcze­śniej. To jest bar­dzo miła her­ba­ciar­nia i wspa­nia­ła przy­kryw­ka dla pa­lar­ni opium znaj­du­ją­cej się z tyłu, za tymi ścia­na­mi.

W kil­ku zwię­złych sło­wach, na­kre­ślił sy­tu­ację, tak jak na­kre­ślił­by po­dob­ną w od­nie­sie­niu do trans­ak­cji han­dlo­wej. Po­wie­dział mia­no­wi­cie dziew­czy­nie, kim jest i czym się zaj­mu­je, wy­ja­śnił swą przy­czy­nę za­in­te­re­so­wa­nia jej oso­bą, da­jąc jed­no­cze­śnie do zro­zu­mie­nia, iż jest cał­kiem świa­dom, w ja­kim to oto­cze­niu obo­je się znaj­du­ją. Z bli­ska ob­ser­wo­wał sku­tek swo­ich słów i w na­stęp­nej chwi­li za­czął już gorz­ko ża­ło­wać, iż był wo­bec nie­zna­jo­mej dziew­czy­ny tak bru­tal­nie bez­po­śred­ni. Jej oczy za­czę­ły wę­dro­wać do­oko­ła, pierś uno­si­ła się i opa­da­ła, po­licz­ki przy­bie­ra­ły tru­pią bla­dość, zaś w oczach po­ja­wił się pe­łen lęku i prze­ra­że­nia wy­raz, gdy dziew­czy­na po­now­nie skie­ro­wa­ła swo­je spoj­rze­nie na How­lan­da.

– Nie wie­dzia­łam – szyb­ko na­pi­sa­ła i za­wa­ha­ła się.

Jej twarz była tak samo bla­da, jak wów­czas, gdy How­land uj­rzał ją przez okno, ręka drża­ła ner­wo­wo i przez mo­ment jej usta za­czę­ły drżeć w tak strasz­ny spo­sób, że ser­ce How­lan­da za­czę­ło bić jak osza­la­łe.

– Ja tak­że je­stem tu­taj obca – na­pi­sa­ła. – Ni­g­dy wcze­śniej nie by­łam w tym miej­scu. Przy­szłam tu­taj, po­nie­waż… – prze­sta­ła pi­sać, a jej szyb­ki, prze­ry­wa­ny od­dech, prze­szedł nie­mal w szloch, kie­dy pa­trzy­ła na How­lan­da.

Wie­dział, iż kosz­to­wa­ło ją na­praw­dę dużo wy­sił­ku na­pi­sa­nie ko­lej­nych słów.

– Przy­szłam dla­te­go, że ty tu przy­sze­dłeś.

– Dla­cze­go? – za­py­tał ci­chym, współ­czu­ją­cym gło­sem. – Po­wiedz mi, dla­cze­go?

Czy­tał jej sło­wa w mo­men­cie, gdy tyl­ko je za­pi­sy­wa­ła, na w pól po­chy­lo­ny nad sto­li­kiem, w swo­im usil­nym pra­gnie­niu.

– Je­stem tu obca – sło­wa te na­pi­sa­ła po raz ko­lej­ny. – Chcę, aby ktoś mi po­mógł. Przez przy­pa­dek do­wie­dzia­łam się, kim je­steś i po­sta­no­wi­łam od­wie­dzić cię w ho­te­lu, lecz kie­dy tam przy­szłam, to oba­wia­łam się wejść do środ­ka. Po­tem zo­ba­czy­łam cię w ho­te­lo­wym oknie. Po chwi­li stam­tąd wy­sze­dłeś i przy­sze­dłeś tu­taj. Nie wie­dzia­łam, ja­kie­go ro­dza­ju jest to miej­sce, wiec po­dą­ża­łam za tobą. Czy nie ze­chciał­byś pójść ze mną tam, gdzie prze­by­wam, i po­wiem ci… – zda­nia tego już nie do­koń­czy­ła, a jej oczy wpa­try­wa­ły się bła­gal­nie w How­lan­da.

Bez sło­wa mło­dy czło­wiek wstał i po­chwy­cił swój ka­pe­lusz.

– Pój­dę z tobą, miss2 – ro­ze­śmiał się szcze­rze pro­sto w twarz dziew­czy­ny, za­chę­ca­jąc ją, aby na­pi­sa­ła mu swe imię.

Przez chwi­lę od­po­wia­da­ła mu uśmie­chem, a ru­mie­niec z wol­na po­wró­cił na jej po­licz­ki. Po­tem od­wró­ci­ła się i po­spiesz­nie zbie­gła ze scho­dów. Kie­dy zna­leź­li się już na ze­wnątrz, How­land po­dał dziew­czy­nie swo­je ra­mię, a jego oczy skie­ro­wa­ne po­nad nią uchwy­ci­ły po­now­nie ku­si­ciel­ską za­ba­wę ju­trzen­ki na od­le­głych pół­noc­nych nie­bio­sach. Od­rzu­cił do tyłu swe ra­mio­na, na­pił się świe­że­go po­wie­trza i za­śmiał się z ra­do­ści no­we­go ży­cia, ja­kie te­raz po­czuł w so­bie.

– To jest wspa­nia­ła noc! – wy­krzyk­nął.

Dziew­czy­na ski­nę­ła gło­wą i uśmiech­nę­ła się do nie­go, twarz jej do­ty­ka­ła nie­mal­że jego ra­mie­nia, o wie­le te­raz pięk­niej­sza w bla­sku bla­de­go świa­tła gwiazd.

Obo­je nie spo­glą­da­li za sie­bie. Nie sły­sze­li od­gło­su ci­che­go stą­pa­nia obu­tych w mo­ka­sy­ny stóp tu­zin (12) jar­dów da­lej. Nie do­strze­gli rów­nież pary błysz­czą­cych oczu i chu­dej, sma­głej twa­rzy Je­ana Cro­is­se­ta, Me­ty­sa po­dą­ża­ją­ce­go za nimi, gdy tak szli szyb­kim kro­kiem w kie­run­ku sku­tej lo­dem Sa­skat­che­wan.

Przypisy

1 Cho­dzi tu­taj o an­giel­ską mia­rę dłu­go­ści – 1 mila lą­do­wa to jest 1,609 ki­lo­me­tra.

2 Pa­nien­ko.

III. Tajemniczy napad

How­lan­da ogar­nę­ło uczu­cie za­do­wo­le­nia, iż przez pe­wien czas za­pa­no­wał na­strój ci­szy, co było wspa­nia­łą wy­mów­ką dla za­cho­wa­nia mil­cze­nia z jego stro­ny. Do­pie­ro te­raz za­czy­nał ro­zu­mieć, iż jest to nie­zwy­kła przy­go­da jak na czło­wie­ka, na bar­kach któ­re­go spo­czy­wa od­po­wie­dzial­ność za jed­no z naj­więk­szych in­ży­nier­skich przed­się­wzięć na tym kon­ty­nen­cie, któ­ry to czło­wiek miał wy­ru­szyć stąd po­cią­giem, aby na czas do­trzeć na miej­sce ope­ra­cji – o go­dzi­nie ósmej rano. Jego psy­chi­ka była pod­da­wa­na skraj­nie od­mien­nym, emo­cjo­nal­nym na­stro­jom, cho­ciaż jed­no­cze­śnie uśmie­chał się, my­śląc, co po­wie­dział­by sam na­czel­ny Van Horn, gdy­by dane mu było po­znać wszyst­kie oko­licz­no­ści. Spoj­rzał z góry na swą to­wa­rzysz­kę, do­strzegł blask jej wło­sów, gdy te fa­li­sty­mi krę­ga­mi wy­do­sta­ły się spod krę­pu­ją­ce­go je za­wo­ju. Jego uwa­dze nie uszedł rów­nież de­li­kat­ny za­rys jej po­licz­ka i pod­bród­ka, jak to uważ­nie prze­stu­dio­wał, nie bę­dąc przy tym za­uwa­żo­ny. Zu­peł­nie przy­pad­ko­wo do­strzegł, że wierz­cho­łek prze­pięk­nych wło­sów dziew­czy­ny zna­lazł się pra­wie na tej sa­mej wy­so­ko­ści co cy­ga­ro, któ­re wła­śnie pa­lił. Za­sta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem nie robi z sie­bie głup­ca. Je­śli tak, to przy­naj­mniej bę­dzie miał z tego re­kom­pen­sa­tę. Ta noc spę­dzo­na w Prin­ce Al­bert nie oka­że się aż tak nud­na i mało in­te­re­su­ją­ca, jak zda­wać by się mo­gło jesz­cze rano. W miej­scu, gdzie prom rzecz­ny le­żał na wpół wy­cią­gnię­ty na brzeg, z rufą zmro­żo­ną przez lód, How­land za­trzy­mał się i spoj­rzał na dziew­czy­nę w nie­mym zdzi­wie­niu. Ta zaś, uśmie­cha­jąc się, ski­nę­ła gło­wą i wska­za­ła, że trze­ba bę­dzie przejść sku­tą lo­dem rze­kę.

– By­łem już tam dzi­siej­szej nocy – po­wie­dział How­land na głos. – Nie wi­dzia­łem tam żad­nych do­mów i nie sły­sza­łem nic, oprócz wy­cia wil­ków. Czy wła­śnie tam mamy iść?

Jej bia­łe zęby roz­bły­sły i był świa­dom de­li­kat­ne­go, lecz sta­now­cze­go na­ci­sku na jego ra­mię, gdy dziew­czy­na w taki wła­śnie spo­sób wy­ra­zi­ła swą wolę, iż mają przejść rze­kę. Jego nie­po­kój co­raz bar­dziej na­ra­stał.

Na prze­ciw­le­głym brze­gu rze­ki las do­cho­dził do jej skra­ju czar­ną ścia­ną świer­ka i bal­sa­mi­ny. How­land wie­dział, iż żad­na część Prin­ce Al­bert tam się nie osie­dli­ła. Ist­nia­ła jed­nak moż­li­wość, że w pusz­czy na dru­gim brze­gu rze­ki sta­ła jed­nak cha­ta ja­kie­goś tra­pe­ra. Je­śli była to na­wet praw­da i dziew­czy­na te­raz tam się uda­wa­ła, to dla­cze­go po­wie­dzia­ła mu, że jest obca w tym mia­stecz­ku? I dla­cze­go wła­śnie do nie­go przy­szła, pro­sząc o po­moc, za­miast szu­kać jej u tych, któ­rych zna­ła? How­land za­da­wał so­bie te py­ta­nia, nie wy­po­wia­da­jąc ich jed­nak na głos, i do­pie­ro wte­dy, gdy za­czę­li wspi­nać się w górę, idąc brze­giem za­mar­z­nię­te­go stru­mie­nia, wio­dą­ce­go co­raz głę­biej w ota­cza­ją­cą ich pusz­czę, prze­mó­wił:

– Po­wie­dzia­łaś mi, że je­steś tu obca – po­wie­dział, za­trzy­mu­jąc swą to­wa­rzysz­kę po­dró­ży w chwi­li, gdy świa­tło z gwiazd oświe­tli­ło jej twarz unie­sio­ną ku nie­mu.

Uśmiech­nę­ła się i ski­nę­ła gło­wą twier­dzą­co.

– Wy­da­jesz się jed­nak być tu do­brze obe­zna­ną – upie­rał się. – Do­kąd idzie­my?

Tym ra­zem od­po­wie­dzia­ła sta­now­czym, prze­czą­cym ru­chem gło­wy, jed­no­cze­śnie wol­ną ręką wska­zu­jąc w kie­run­ku do­brze wy­ty­czo­ne­go szla­ku, któ­ry wił się, po­czy­na­jąc od prze­pra­wy pro­mo­wej, i wiódł da­lej w głąb pusz­czy. Jesz­cze dzi­siaj rano How­land do­wie­dział się, że jest to Wiel­ki Pół­noc­ny Szlak, wio­dą­cy w głąb wiel­kiej, bez­kre­snej pusz­czy roz­cią­ga­ją­cej się za Sa­skat­che­wan. Dwa dni wcze­śniej agent z Lac Bain, dwaj Cree oraz Chip­pe­way­an prze­szli go i do­tar­li do Prin­ce Al­bert. Jego za­mar­z­ła sko­ru­pa no­si­ła śla­dy pło­zów sań Je­ana Cro­is­se­ta i lu­dzi z kra­ju Lac la Ron­ge. Od cza­su wiel­kie­go opa­du śnie­gu, jaki spadł na 4 sto­py1