Kryminał. Jałowce jak cyprysy - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Jałowce jak cyprysy ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

0,0
16,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Adam Rodowski opiekuje się schorowanym stryjem Tomaszem, który u schyłku życia wrócił do Polski z USA. Niestety stan starca mocno się pogarsza. Zarówno Adamowi, jak i jego żonie Hannie żal stracić dodatkowy przychód w postaci wysokiej dolarowej emerytury stryja. Plan jest prosty: „stryj” nadal pozostanie u nich, nikt wszak nie będzie interesował się milczącym człowiekiem na wózku inwalidzkim, do tego dotkniętym zaawansowaną sklerozą; pies stryja powędruje daleko w Polskę, do siostry Hanki; a potężny krzak jałowca rozrośnie się bujnie na świeżo skopanej ziemi w ogrodzie. Wkrótce jednak do Rodowskich przychodzi telegram: pasierb Tomasza, Robert, zapowiada swój przyjazd ze Stanów Zjednoczonych do Polski. Chętnie spotka się z dawno niewidzianymi krewnymi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 213

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Ja­łow­ce jak cyprysy

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edycję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

KAW, War­sza­wa 1986

© Co­pyri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­pyri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-749-4

Wy­daw­nic­two LTW

ul. rtm. W. Pi­lec­kie­go 9

Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

Stał nie­rucho­mo i pa­trzył w szybę okien­ną, po­czer­nia­łą bez­gwiezd­ną nocą. Usi­ło­wał nie do­pusz­czać do sie­bie żad­nych myśli. Pra­gnie­nie, żeby to wszyst­ko mieć już za sobą, było tak sil­ne, iż czuł bo­le­sny skurcz w ca­łym cie­le. Z naj­więk­szym wy­sił­kiem opa­no­wywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do koń­ca utrzymać ner­wy na wo­dzy.

Za jego ple­ca­mi Han­ka krzą­ta­ła się ze swo­ją zwykłą, bez­na­mięt­ną pe­dan­te­rią. Od­głos jej kro­ków dzia­łał na nie­go jak ła­du­nek dy­na­mi­tu z za­pa­lo­nym lon­tem. Zda­wa­ło mu się, że pod­jął się cze­goś, co prze­ra­sta­ło jego siły. W roz­mo­wach wszyst­ko wy­da­wa­ło się dużo ła­twiej­sze, prost­sze. Ale kie­dy trze­ba było wresz­cie zre­ali­zo­wać kon­kret­ną ak­cję… Nie przy­pusz­czał, że to bę­dzie ta­kie trud­ne. Ści­ska­nie w żo­łąd­ku sta­wa­ło się co­raz bar­dziej nie­zno­śne. Bał się, że zwymio­tuje.

– Gdzie jest ło­pa­ta? – spyta­ła. Jej głos nie zdra­dzał naj­mniej­sze­go wzrusze­nia.

– W piw­ni­cy – wy­krztusił z wy­sił­kiem.

– To może byś przy­niósł. A w ogó­le, co się z tobą dzie­je? Co ci jest?

– Nie mogę… nie mogę… Zro­zum…

– Prze­stań – ucię­ła ener­gicz­nie. – Wszyst­ko prze­myśle­li­śmy, omó­wi­li­śmy. Po­sta­no­wi­li­śmy. Wspól­nie. Nie czas te­raz na bez­sen­sow­ne re­flek­sje.

Od­wró­cił się.

– Chyba ro­zu­miesz, że… – urwał, na­po­tkaw­szy twar­de spoj­rze­nie jej ciem­nych, błysz­czą­cych oczu.

– Cho­ciaż raz w życiu bądź męż­czyzną – po­wie­dzia­ła z od­cie­niem po­gar­dy. – Idź wresz­cie po tę ło­pa­tę.

Wol­no scho­dził po scho­dach wio­dą­cych do piw­ni­cy. Miał za­męt w gło­wie. Ze­sztyw­nia­łe mię­śnie nóg od­ma­wia­ły po­słuszeń­stwa. „Bez księ­dza, bez mo­dli­twy” – myślał z upo­rem. Nie był wie­rzą­cy, ale wła­śnie w tym mo­men­cie spra­wy rytua­łu re­li­gij­ne­go na­bra­ły dla nie­go zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie ogrom­nej wagi. Pro­blem od­czyta­nia nad mo­gi­łą choć­by naj­krót­szej mo­dli­twy stał się na­gle ja­kąś mi­stycz­ną ko­niecz­no­ścią. Wy­da­ło mu się, że w ten spo­sób zdo­ła zła­go­dzić od­po­wie­dzial­ność za czyn, jaki brał na swo­je su­mie­nie. Nie­ste­ty, nie miał w domu ani Pi­sma Świę­te­go, ani książ­ki do na­bo­żeń­stwa.

W piw­ni­cy zna­lazł dwie ło­pa­ty. Wy­brał cięż­szą, so­lid­niej­szą, osa­dzo­ną na moc­nym dę­bo­wym drzew­cu. Ocią­ga­jąc się wró­cił na górę.

Han­ka ocze­ki­wa­ła go nie­cier­pli­wie.

– Có­żeś tam ro­bił tyle cza­su?

– Szuka­łem ło­pa­ty. – Prze­stra­szył się wła­sne­go gło­su, taki był zmie­nio­ny, za­chryp­nię­ty.

– Po­śpiesz się. Za­wi­nie­my go w prze­ście­ra­dło i wsunie­my do pla­sti­ko­we­go wor­ka. Wszyst­ko przy­go­to­wa­łam.

Po­czuł, że zno­wu żo­łą­dek pod­cho­dzi mu do gar­dła.

– Daj mi wód­ki.

Bez sło­wa wy­ję­ła z kre­den­su bu­tel­kę i kie­li­szek. Na­la­ła.

– A ty?

– Co ja?

– Ty się nie na­pi­jesz?

Ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Ja nie mu­szę do­da­wać so­bie od­wa­gi.

Po­czuł gwał­tow­ny przy­pływ nie­na­wi­ści. Ten jej spo­kój, opa­no­wa­nie, brak ja­kich­kol­wiek cech zgod­nych z na­turą ko­bie­ty do­pro­wa­dza­ły go do wście­kło­ści. Wy­pił wód­kę i trza­snął kie­lisz­kiem o pod­ło­gę.

– Nie ha­ła­suj – upo­mnia­ła go i zga­si­ła świa­tło.

Prze­szli do są­sied­nie­go po­ko­ju. Po ciem­ku za­wi­nę­li cia­ło w prze­ście­ra­dło, a po­tem wsunę­li je do pla­sti­ko­we­go wor­ka. Han­ka mia­ła ruchy szyb­kie, pre­cyzyj­ne, wy­ka­zywa­ła dużą siłę fi­zycz­ną. Ro­bi­ła wra­że­nie ko­goś, kto przy­go­to­wuje pacz­kę, żeby ją nadać na po­czcie. Za­wią­za­ła wo­rek i po­wie­dzia­ła:

– Go­to­we. Te­raz idź wy­ko­pać dół. Po­śpiesz się.

Był rad, że jest ciem­no i że Han­ka nie może doj­rzeć wy­ra­zu jego twa­rzy. Już nie było od­wro­tu.

Kie­dy pod­szedł do drzwi, po­czuł do­tknię­cie jej ręki.

– Włóż płaszcz. Deszcz pada – po­wie­dzia­ła z tro­ską w gło­sie. – Zmok­niesz.

Żach­nął się.

– Daj mi spo­kój. Nie po­trze­bu­ję płasz­cza.

Szyb­ko wy­szedł do ogro­du. Ol­brzymi ja­ło­wiec, rysują­cy się nie­wy­raź­ną syl­wet­ką na tle ciem­ne­go, bez­gwiezd­ne­go nie­ba, wy­glą­dał jak cyprys. Pod nim za­czął ko­pać.

Mżył gę­sty, upo­rczywy deszcz. Drob­ne kro­ple chłod­nymi ude­rze­nia­mi pa­da­ły na twarz i ręce, wdzie­ra­ły się za koł­nierz. Te­raz ża­ło­wał, że nie wziął or­ta­lio­no­we­go płasz­cza, ale nie miał za­mia­ru wra­cać do domu. Nie chciał zo­ba­czyć Han­ki, sto­ją­cej za­pew­ne wy­cze­kują­co koło okna.

Piasz­czysty, roz­mię­kły grunt ła­two ustę­po­wał pod ude­rze­nia­mi cięż­kiej ło­pa­ty. Dół po­głę­biał się z każ­dą chwi­lą. „Nie myśleć, nie myśleć” – po­wta­rzał so­bie.

Ko­pał z co­raz więk­szą pa­sją, usi­łując fi­zycz­nym wy­sił­kiem za­głuszyć strach przed tym, co mia­ło na­stą­pić. Zda­wa­ło mu się, że ja­kiś ohyd­ny, szyder­czy głos szep­ce mu do ucha: „Gra­barz! Gra­barz!”.

Na­głe po­czuł, że ktoś za nim stoi. Od­wró­cił się gwał­tow­nie i o mało nie krzyk­nął, zo­ba­czyw­szy ciem­ną, nie­rucho­mą po­stać.

– Ci­cho – szep­nę­ła Han­ka, jak­by prze­wi­du­jąc jego od­ruch. – To ja. Co ty tu jesz­cze ro­bisz?

– Prze­cież wi­dzisz, że ko­pię – wark­nął przez za­ci­śnię­te zęby. – Ko­pię grób… Grób! Je­stem gra­ba­rzem.

Do­tknę­ła jego ręki.

– Do­syć. To nie ma być ro­dzin­ny grób. Do­syć. Chodź.

Po­słusz­nie po­szedł za nią do domu. Był już o wie­le spo­koj­niej­szy, bar­dziej opa­no­wa­ny. Nie miał prze­cież po­wo­du, żeby jej nie­na­wi­dzić. Ra­zem wszyst­ko za­pla­no­wa­li, ob­myśli­li, ra­zem pod­ję­li tę de­cyzję.

Po chwi­li zna­leź­li się w po­ko­ju, w któ­rym le­żał pla­sti­ko­wy wo­rek, wy­peł­nio­ny nie­rucho­mym cia­łem.

Han­ka, któ­ra w ciem­no­ściach po­rusza­ła się z cał­ko­wi­tą swo­bo­dą, przy­sunę­ła no­sze.

– Po­móż mi.

Do­tknął zwłok i zno­wu po­czuł na­wrót mdło­ści. Moc­no za­ci­snął szczę­ki.

– Po­móż mi – po­wtó­rzyła nie­cier­pli­wie.

Wspól­nymi si­ła­mi uło­żyli pla­sti­ko­wy wo­rek na no­szach. Cię­żar nie był duży. Sta­ry czło­wiek ostat­nio bar­dzo schudł.

Ostroż­nie i bar­dzo wol­no za­nie­śli no­sze pod wspa­nia­le wy­bu­ja­ły krzak ja­łow­ca. Spu­ści­li cia­ło do dołu i za­czę­li za­ko­pywać. Spo­strzegł, że Han­ka przy­nio­sła tę mniej­szą ło­pa­tę z piw­ni­cy. Ucisk w żo­łąd­ku nie usta­wał ani na chwi­lę, ale ogrom­nym wy­sił­kiem woli pa­no­wał nad sobą. Do­pie­ro kie­dy skoń­czyli ma­chać ło­pa­ta­mi i po­sa­dzi­li na świe­żej mo­gi­le przy­go­to­wa­ną na ten cel darń, zwymio­to­wał. „To po­grze­bo­wa mo­dli­twa” – po­myślał z tra­gicz­nym szyder­stwem i otarł war­gi rę­ka­wem zmo­czo­nej desz­czem ma­rynar­ki.

W mil­cze­niu wró­ci­li do domu.

– Na­lać ci jesz­cze? – spyta­ła Han­ka.

– Na­lej.

Nie za­pa­la­jąc świa­tła, przy­nio­sła bu­tel­kę i dwa kie­lisz­ki. Naj­wi­docz­niej i ona tak­że po­sta­no­wi­ła się na­pić.

– Ża­łujesz?

– Czuję wstręt do sie­bie.

– Daj spo­kój. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łam, że z cie­bie taki mię­czak.

Się­gnął po bu­tel­kę i na­peł­nił swój kie­li­szek.

– Nie każ­dy może mieć ner­wy jak po­stron­ki. Ci, co się na wsi wy­cho­wa­li….

– Mo­głeś się nie że­nić z chłop­ką! – krzyk­nę­ła. – Nikt ci nie ka­zał. A jak ci się nie po­do­ba, to mo­że­my się roz­wieść. Ja cię siłą trzymać nie będę. Idio­ta! I wód­ki też ci już nie dam. Do­syć – do­da­ła, spo­strze­gł­szy rękę wy­suwa­ją­cą się w kie­run­ku bu­tel­ki.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział ci­cho. – Nie chcia­łem ci zro­bić przy­kro­ści. Wszyst­kie­mu win­ne te cho­ler­ne ner­wy.

Han­ka od­nio­sła bu­tel­kę i kie­lisz­ki do kre­den­su.

– Czy myślisz, że mnie to wszyst­ko tak ła­two było znieść? Czy ci się wy­da­je, że ja zupeł­nie nic nie czuję? Ale je­że­li coś się po­sta­no­wi, coś się za­de­cydu­je, to już trze­ba kon­se­kwent­nie do koń­ca. Nie wol­no się ma­zga­ić. Te­raz trze­ba bę­dzie tam po­sa­dzić ja­kieś krza­ki. Naj­le­piej tak­że ja­ło­wiec.

ROZDZIAŁ II

Od owej desz­czo­wej nocy upłynę­ło parę ty­god­ni. Po­cząt­ko­wo Han­ka nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z trud­no­ści, ja­kie za­czną się te­raz pię­trzyć przed nimi. Za­czę­ło się od psa. Za­raz na­stęp­ne­go dnia Rex za­czął bie­gać jak osza­la­ły po ca­łym te­re­nie. Wę­szył, na­szcze­ki­wał, za­glą­dał do każ­de­go kąta, chwi­la­mi sia­dał przed do­mem i wył. Wresz­cie ener­gicz­nie za­brał się do ko­pa­nia pod ja­łow­cem. Trze­ba go było uwią­zać na łań­cu­chu.

– Mu­si­my się go po­zbyć.

– Chyba nie masz za­mia­ru...? – obu­rzył się Adam.

– Ależ nie – prze­rwa­ła po­śpiesz­nie. – Mu­si­my go od­dać w do­bre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zro­bio­no krzyw­dy.

– Kto go ze­chce wziąć?

– Ta­kie­go pięk­ne­go owczar­ka każ­dy weź­mie. To ra­so­wy pies. Wiesz co? Mam myśl. Wsa­dzę go do wozu i za­wio­zę do Krystyny.

– Po­je­dziesz aż pod Rze­szów?

– A dla­cze­góż­by nie? W tej chwi­li wła­śnie przy­po­mnia­łam so­bie, że Krystyna kie­dyś pi­sa­ła do mnie, że po­szukują ład­ne­go, ra­so­we­go psa.

I tak Rex po­wę­dro­wał na po­łu­dnie kra­ju i mu­siał przy­wyk­nąć do no­wych wa­run­ków.

Pro­blem psa był za­tem za­ła­twio­ny. Na­to­miast o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny oka­zał się inny – pro­blem męża.

Adam cho­dził po­nury i mil­czą­cy. Nie­raz ca­łymi dnia­mi nie od­zywał się ani sło­wem. Wy­pro­wa­dził się ze wspól­nej sy­pial­ni i za­miesz­kał w ma­łym po­ko­iku na gó­rze. Han­ka pa­ro­krot­nie usi­ło­wa­ła na­wią­zać z nim ja­kiś tro­chę cie­plej­szy, ser­decz­niej­szy kon­takt. Jed­nak wszyst­kie te pró­by oka­za­ły się bez­owoc­ne. Adam za­ciął się w swym wro­gim mil­cze­niu i nie miał naj­mniej­szej ocho­ty na­wią­zywać przy­ja­znych sto­sun­ków z żoną.

– O co ci wła­ści­wie cho­dzi? – pyta­ła wy­pro­wa­dzo­na z rów­no­wa­gi. Cze­go ty chcesz ode mnie?

– Ni­cze­go nie chcę. Daj mi spo­kój.

– Prze­cież się zgo­dzi­łeś, prze­cież sam tego chcia­łeś. Dla­cze­go więc te­raz urzą­dzasz ta­kie ko­me­die?

– Zo­staw mnie.

W jego życiu nic się po­zor­nie nie zmie­ni­ło. Rano wsta­wał o zwykłej po­rze. Zja­dał skrom­ne śnia­da­nie, któ­re so­bie sam szyko­wał, wy­pro­wa­dzał wóz z ga­ra­żu i od­wo­ził Han­kę do szpi­ta­la, a po­tem je­chał do biu­ra pro­jek­tów. Ra­zem wra­ca­li do domu, nie za­mie­nia­jąc ze sobą ani sło­wa. Han­ka sia­da­ła na tyl­nym sie­dze­niu. Myśla­ła, że le­piej było­by jeź­dzić ko­lej­ką elek­trycz­ną, ale uwa­ża­ła to za zbyt da­le­ko po­sunię­te ustęp­stwo na jego ko­rzyść. Osta­tecz­nie to za jej pie­nią­dze kupi­li tego fia­ta. Z ja­kiej ra­cji on sam ma z nie­go ko­rzystać? Cza­sem ona pro­wa­dzi­ła, a wte­dy Adam lo­ko­wał się na tyl­nym sie­dze­niu.

Pod ko­niec sierp­nia mie­li obo­je po­je­chać na trzy ty­god­nie do Buł­ga­rii. Któ­re­goś dnia po­wie­dzia­ła:

– Ja nie jadę. Po­je­dziesz beze mnie.

– Bi­le­ty za­re­zer­wo­wa­ne – mruk­nął.

– To skre­ślisz re­zer­wa­cję mo­je­go bi­le­tu.

– Jak chcesz.

W grun­cie rze­czy od­po­wia­da­ła mu ta kon­cep­cja, żeby sa­me­mu po­je­chać do Buł­ga­rii, zmie­nić oto­cze­nie, ode­tchnąć in­nym po­wie­trzem, za­po­mnieć.

– Dasz so­bie tu sama radę?

– Có­żeś się na­gle zro­bił taki tro­skli­wy? Bądź spo­koj­ny. Dam so­bie radę bar­dzo do­brze, a może le­piej, jak cie­bie tu nie bę­dzie. Już pa­trzeć nie mogę na tę two­ją po­grze­bo­wą minę.

– Nie po­win­ni­śmy byli tego ro­bić – po­wie­dział ci­cho.

Żach­nę­ła się.

– Prze­stań wresz­cie nudzić. Trze­ba się było przed­tem do­brze za­sta­no­wić, a nie te­raz idio­tycz­nie za­truwać so­bie życie. O, Boże! Chcia­ła­bym, że­byś wresz­cie wy­je­chał i nie la­men­to­wał mi tutaj nad gło­wą. Do­syć mam kło­po­tów.

– Na­le­żał mu się przy­zwo­ity po­grzeb. Bóg nas ska­rze.

Spoj­rza­ła na nie­go zdzi­wio­na.

– Od kie­dyż to zro­bi­łeś się taki wie­rzą­cy?

Od­wró­cił się i po­szedł do sie­bie na górę.

* * *

Osob­nym za­gad­nie­niem była spra­wa mat­ki Han­ki, któ­ra od ty­god­nia miesz­ka­ła u Ro­dow­skich. Sta­rusz­ka już po kil­ku dniach wy­stą­pi­ła ze swo­imi pre­ten­sja­mi.

– Je­że­li ci się zda­je, że mi tu u was we­so­ło, to się bar­dzo mylisz – po­wie­dzia­ła do cór­ki.

– Cze­go ma­mie bra­kuje?

– Bra­ko­wać ni­cze­go mi nie bra­kuje, ale żyje się tu jak w ja­kim gro­bie. Gęby nie ma do kogo otwo­rzyć. Ten twój Adaś to ja­kiś taki po­nury. Cho­dzi z taką miną, jak­by kogo za­mor­do­wał. Sło­wem się do czło­wie­ka nie ode­zwie. A ten jego stryja­szek jesz­cze gor­szy. Mruk, nie­użyty. Ani w kar­ty nie chce po­grać, ani w sza­chy. Myśla­łam, że cho­ciaż z nie­go będę mia­ła ja­kieś to­wa­rzystwo, ale gdzie tam. Le­piej mi było do Krysi je­chać, cho­ciaż tam cia­sno­ta i pię­cio­ro dzie­ci… Ale ja­koś tak bar­dziej po ludz­ku żyją. Ża­łuję, żem zda­ła go­spo­dar­kę. Ale nie było komu ro­bić. No to przy­je­cha­łam do cie­bie. Myśla­łam, że bę­dzie in­a­czej. A tu smut­no, bar­dzo smut­no.

– Może prze­cież mama po­słuchać ra­dia, obej­rzeć te­le­wi­zję...

– Daj mi świę­ty spo­kój z tą two­ją te­le­wi­zją! – wy­buch­nę­ła sta­rusz­ka. – Po­ka­zują ta­kie głupo­ty, że szko­da na­wet oczu na pa­trze­nie. Czyś ty kie­dy wi­dzia­ła coś cie­ka­we­go w te­le­wi­zji?

– Nie mam cza­su, żeby sie­dzieć przed te­le­wi­zo­rem.

– No, na­tural­nie. Ty nig­dy na nic nie masz cza­su. Na­wet ze mną nie masz cza­su po­roz­ma­wiać.

– Prze­cież roz­ma­wiam z mamą.

– E, ta­kie tam roz­ma­wia­nie. Ja bym chcia­ła, że­byśmy so­bie spo­koj­nie usia­dły w fo­te­li­kach i po­ga­wę­dzi­ły, tak jak kie­dyś, jak daw­niej.

Han­ka uśmiech­nę­ła się.

– Chyba mama wi­dzi, jaka je­stem za­ję­ta.

– Wi­dzę, wi­dzę, a ja to niby nic nie ro­bię we­dług cie­bie? Kurom trze­ba dać jeść i kró­li­ki na­kar­mić, obiad ugo­to­wać, a sprząt­nąć miesz­ka­nie to mało?

– Przy­cho­dzi prze­cież Waw­rzynia­ko­wa do po­mo­cy.

– Waw­rzynia­ko­wa, Waw­rzynia­ko­wa… Za­wra­ca­nie gło­wy, nie żad­na po­moc. Wszyst­ko po niej mu­szę sama zro­bić.

– Może mama ma za duże wy­ma­ga­nia?

– Lu­bię, żeby wszyst­ko było akurat­nie zro­bio­ne. A w ogó­le to ża­łuję, że­śmy go­spo­dar­kę zda­li. Trze­ba nam było na wsi zo­stać.

– A któż by na tej zie­mi ro­bił, mamo?

– A ty, a twój mąż, a wa­sze dzie­ci. Ale nie, za­chcia­ło ci się na dok­tor­kę iść, a on zno­wu in­żynier. Tak, jak­by mało było le­ka­rzy i in­żynie­rów.

– Nie każ­dy ma ocho­tę być rol­ni­kiem.

Sta­rusz­ka po­ki­wa­ła gło­wą.

– No tak. Fak­tycz­nie, że nie każ­dy.

– Mama coś mi­zer­nie wy­glą­da.

– Ja? Mi­zer­nie wy­glą­dam? Co ty wy­ga­du­jesz, moje dziec­ko? Nie da­lej jak wczo­raj usłysza­łam od Waw­rzynia­ko­wej, że wy­glą­dam jak pan­na na wy­da­niu.

– A do­brze się mama czuje?

– Zna­ko­mi­cie. Nig­dy się le­piej nie czułam.

– Wy­da­je mi się jed­nak – ode­zwa­ła się po chwi­li Han­ka – że do­brze by ma­mie zro­bi­ła ja­kaś kura­cja wzmac­nia­ją­ca. Może wy­sta­ra­ła­bym się dla mamy o sa­na­to­rium w Na­łę­czo­wie…

– Ha­necz­ko, co ci do gło­wy przy­cho­dzi? Po cóż ja mam je­chać do Na­łę­czo­wa? A bo mi tu źle?

– Na­łę­czów do­brze by ma­mie zro­bił na ser­ce. Tutaj po­wie­trze bar­dzo su­che. W ogó­le cała ta li­nia otwoc­ka to same pia­chy. Do­bre dla cho­rych na płuca, ale na ser­ce…

– Nie opo­wia­daj byle cze­go. Do żad­ne­go Na­łę­czo­wa nie po­ja­dę i spra­wa skoń­czo­na. Coś mi się zda­je, że chcia­ła­byś się mnie stąd po­zbyć. O co wła­ści­wie cho­dzi? Za­wa­dzam ci?

– Ależ, mamo! Jak mama może tak mó­wić?

– Wiesz, że ja za­wsze mó­wię to, co myślę. A co to Adaś taki te­raz nie­roz­mow­ny? Po­kłó­ci­li­ście się?

– Skąd­że zno­wu!

– No to dla­cze­go cho­dzi z taką miną, jak­by ko­goś za­mor­do­wał?

– Mamo…

– Bo wam, mło­dym, to się zda­je, że jak ktoś jest sta­ry, to już nic nie ro­zu­mie. A ja wszyst­ko do­sko­na­le ro­zu­miem, ze wszyst­kie­go zda­ję so­bie spra­wę i wi­dzę, że coś jest nie w po­rząd­ku.

– O co wła­ści­wie ma­mie cho­dzi? – znie­cier­pli­wi­ła się Han­ka.

– A o to, że twój mąż wca­le się do mnie nie od­zywa i tak spode łba pa­trzy jak jaki zbój.

– Musi mama zro­zu­mieć, że Adam jest prze­pra­co­wa­ny.

– Prze­pra­co­wa­ny, prze­pra­co­wa­ny… Wszyscy lu­dzie pra­cu­ją, a nikt się tak cu­dacz­nie nie za­cho­wuje. Od wła­sne­go zię­cia mam chyba pra­wo wy­ma­gać tro­chę grzecz­no­ści. Zresz­tą on na­wet do swo­je­go stryja nic się nie od­zywa.

– Wy­je­dzie na urlop, od­pocz­nie, to mu się hu­mor po­pra­wi – po­wie­dzia­ła uspo­ka­ja­ją­co Han­ka.

– Mie­li­ście prze­cież ra­zem je­chać do Buł­ga­rii.

– Ale ja nie jadę. Adam je­dzie sam.

– A wi­dzisz. Od razu się do­myśli­łam, że mię­dzy wami coś się po­psuło. Mnie nie oszuka­cie. O, nie…

Wie­czo­rem, po ko­la­cji, Han­ka za­bra­ła Ada­ma na spa­cer do lasu. Po­cząt­ko­wo tro­chę się opie­rał, mó­wiąc że jest zmę­czo­ny, ale wresz­cie się zgo­dził.

Kie­dy zna­leź­li się na piasz­czystej dro­dze bie­gną­cej wśród mło­dych so­sen, Han­ka po­wie­dzia­ła:

– Już daw­no chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać. Tak da­lej być nie może.

– O co ci cho­dzi? – burk­nął.

– Sta­now­czo mu­sisz zmie­nić swo­je po­stę­po­wa­nie. Tak się nie mo­żesz za­cho­wywać.

– Niby jak?

– No prze­cież wiesz. Chyba nie mu­szę ci tłuma­czyć. Cho­dzisz taki na­dę­ty, z ni­kim dwóch słów nie za­mie­nisz… Nie myśl, że mama jest już taką cał­ko­wi­cie zra­mo­la­łą kre­tyn­ką. Jesz­cze się do­sko­na­le we wszyst­kim orien­tuje. Czy wiesz, że wy­stą­pi­ła dzi­siaj do mnie z róż­nymi pre­ten­sja­mi?

– Z pre­ten­sja­mi?

– A tak. Mó­wi­ła, że je­steś dla niej nie­uprzej­my, że się w ogó­le nie od­zywasz ani do niej, ani do stryja.

– Chyba nie mu­szę?

– A wła­śnie, że mu­sisz. W na­szej sy­tua­cji nie mo­że­my so­bie po­zwo­lić na to, żeby wzbu­dzać w oto­cze­niu ja­kieś po­dej­rze­nia. Prócz tego mama ma pre­ten­sję, że twój stryj nie chce z nią grać w sześć­dzie­siąt sześć ani w sza­chy.

– Trud­no, że­bym na sta­re lata uczył fa­ce­ta grać w sza­chy. To już na­praw­dę tro­chę za duże wy­ma­ga­nia – żach­nął się.

– W sześć­dzie­siąt sześć mógł­byś go na­uczyć. To nie taka sztuka.

– Daj mi spo­kój. Ża­łuję, że się w ogó­le w to wszyst­ko wda­łem. Dla głupich paru do­la­rów… Cho­le­ra!

Han­ka po­ki­wa­ła gło­wą.

– I ja tak­że ża­łuję. Ale te­raz nie mo­że­my się już cof­nąć. Za póź­no.

* * *

Waw­rzynia­ko­wa rów­nież była nie­za­do­wo­lo­na.

– Mu­szę z pa­nem in­żynie­rem po­roz­ma­wiać.

Adam z nie­ukrywa­ną nie­chę­cią spoj­rzał na puco­ło­wa­tą ko­bie­tę.

– O czym pani chce ze mną roz­ma­wiać?

– A o panu pro­fe­so­rze.

– Tyle razy mó­wi­łem, że mój stryj nie jest żad­nym pro­fe­so­rem.

– Jest czy nie jest, nie­waż­ne. Ale wy­gląd ma na pro­fe­so­ra. Mu­szę prze­cież ja­koś mó­wić. „Pa­nie dok­to­rze”– nie, „pa­nie in­żynie­rze” – nie, „pa­nie me­ce­na­sie” – tak­że nie. No to niech już bę­dzie: pro­fe­so­rze. Naj­le­piej pa­suje.

Adam mach­nął ręką.

– Mniej­sza z tym. Więc o co wła­ści­wie cho­dzi?

– A cho­dzi o to, że pan pro­fe­sor jest strasz­nie gryma­śny.

– Gryma­śny…?

– A żeby pan wie­dział. Byle cze­go nie chce jeść. Okrop­nie wy­ma­gal­ny. A to mu zrób to, a to mu zrób tam­to. A dzi­siaj nie ma co wy­dzi­wiać. Trze­ba to jeść, co dają. A w ogó­le to mi się pan pro­fe­sor za­czął tak do kuch­ni wtrą­cać, że rady so­bie dać nie mogę. Nie zno­szę, jak mi kto do garn­ków za­glą­da… Jak tak da­lej pój­dzie, to chyba po­dzię­kuję za pra­cę.

– Nie­chże Waw­rzynia­ko­wa da spo­kój – prze­stra­szył się Adam. Nie trze­ba się tak de­ner­wo­wać. Po­mó­wię ze stryjem, żeby pani nie do­kuczał.

* * *

Po­cząt­ko­wo był na­wet bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Przy­zwo­icie ume­blo­wa­ny po­kój z ła­zien­ką, do­bre je­dze­nie, spo­kój, ci­sza, świe­że po­wie­trze, na­oko­ło las. Żyć, nie umie­rać. Wy­da­wa­ło mu się, że szczę­ście się na­resz­cie do nie­go uśmiech­nę­ło, że wy­grał los na lo­te­rii. Jed­nak po ja­kimś cza­sie to cią­głe sie­dze­nie w fo­te­lu in­wa­lidz­kim za­czę­ło go mę­czyć. Wpraw­dzie już od dość daw­na nie po­ruszał się zbyt żwa­wo, ale przy po­mo­cy la­ski ja­koś so­bie ra­dził. A te­raz nic, tyl­ko fo­tel i fo­tel.

Do czyta­nia nie był przy­zwycza­jo­ny, te­le­wi­zja nudzi­ła go. Prze­waż­nie usy­piał w cza­sie nada­wa­nia, na­wet gdy był to pro­gram roz­ryw­ko­wy. Całe dnie spę­dzał ob­ser­wując pta­ki na drze­wach albo mrów­ki krę­cą­ce się po pia­sku. Cią­gle tłuma­czył sam so­bie, że jest mu do­brze, bar­dzo do­brze, że nig­dy mu się tak w życiu nie po­wo­dzi­ło, nig­dy nie miał ta­kie­go luk­susu. Prze­cież oprócz tego wszyst­kie­go do­sta­je jesz­cze for­sę, spo­ro for­sy, no i bony do­la­ro­we. Nie, sta­now­czo nie mógł na­rze­kać. Czy kie­dyś on, kucharz z pod­łej knaj­py, mógł za­ma­rzyć o ta­kim luk­suso­wym życiu? Że mu­siał za­pu­ścić bro­dę? No to co z tego? Za to mu pła­cą.

Wszyst­ko mógł ja­koś znieść, i sie­dze­nie w fo­te­lu in­wa­lidz­kim, i bro­dę, i brak to­wa­rzystwa. Naj­gor­sze było to życie bez wód­ki. Ani kro­pli. Żeby cho­ciaż od cza­su do cza­su pal­nąć so­bie setę, a tu ani kie­lisz­ka. Praw­dzi­wa roz­pacz.

Któ­re­goś dnia, wi­dząc prze­cho­dzą­cą w po­bli­żu Han­kę, po­ki­wał do niej pod­nie­sio­ną w górę dło­nią. Po­de­szła.

– Chciał­bym z pa­nią dok­tór po­roz­ma­wiać.

Ro­zej­rza­ła się nie­spo­koj­nie.

– Prze­cież tłuma­czyłam, że ja nie je­stem żad­na „pani dok­tór”, tyl­ko po pro­stu Ha­nia. Pro­szę do mnie mó­wić Ha­niu. Niech stryj do mnie mówi Ha­niu. Tak się umó­wi­li­śmy.

Nie­cier­pli­wie mach­nął ręką.

– No do­brze już, do­brze. Niech bę­dzie. Niech pani dok­tór sia­da.

– Zno­wu?

– Sia­daj, Ha­niu.

Usia­dła w wi­kli­no­wym fo­te­li­ku.

– Co się sta­ło? Czy coś stryjo­wi po­trze­ba?

– Jaki ja tam stryj? Ale niech bę­dzie. Nic się ta­kie­go nie sta­ło. Ale po­trze­ba mi…

– Cze­go?

– Wód­ki.

Aż pod­sko­czyła z wra­że­nia.

– Prze­cież się umó­wi­li­śmy. To był wa­runek. Tak czy nie?

– No tak, tak, fak­tycz­nie. Umó­wi­li­śmy się. Co praw­da, to praw­da. Ale nie myśla­łem, że mi bę­dzie tak cięż­ko. Moja miła, moja zło­ciut­ka. A może by tak cho­ciaż raz na ty­dzień, w so­bo­tę albo w nie­dzie­lę, se­tuch­nę, tyl­ko se­tuch­nę, ani kro­pel­ki wię­cej. Raz na ty­dzień…

– Wy­klu­czo­ne – po­wie­dzia­ła ener­gicz­nie i wsta­ła. – I pro­szę mi tu nie roz­ra­biać.

Roz­mo­wa ta zde­ner­wo­wa­ła Han­kę. Przed pod­ję­ciem de­cyzji nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że to wszyst­ko bę­dzie ta­kie skom­pli­ko­wa­ne. Uspo­so­bie­nie mia­ła optymi­stycz­ne, zwykła wi­dzieć tyl­ko do­bre stro­ny każ­de­go przed­się­wzię­cia. Kie­dy już raz coś po­sta­no­wi­ła, nie do­pusz­cza­ła do sie­bie żad­nych wąt­pli­wo­ści, żad­nych wa­hań. Bez za­strze­żeń wie­rzyła w suk­ces. Te­raz jed­nak za­czyna­ła mieć wąt­pli­wo­ści, czy jej ini­cja­tywa była słusz­na. Nie prze­wi­dzia­ła wie­lu aspek­tów tej ak­cji. Nie przy­pusz­cza­ła, że tyle trud­no­ści trze­ba bę­dzie po­ko­nać. Mat­ka co­raz czę­ściej oka­zywa­ła swo­je nie­za­do­wo­le­nie i sta­ła się po­dejrz­li­wa, ten sta­ry du­reń już za­czynał się bun­to­wać… Tego tyl­ko bra­ko­wa­ło, żeby któ­rejś nocy pies wró­cił spod Rze­szo­wa i za­czął ko­pać pod ja­łow­cem. Waw­rzynia­ko­wa tak­że za­czyna­ła przy­spa­rzać kło­po­tów. Żeby już cho­ciaż Adam jak naj­prę­dzej wy­je­chał do tej Buł­ga­rii i prze­stał stra­szyć lu­dzi swą po­nurą twa­rzą!

Wie­czo­rem mat­ka przy­szła do jej po­ko­ju.

– Nie prze­szka­dzam ci, Ha­necz­ko?

– Nie, niech mama sia­da.

Sta­rusz­ka z głę­bo­kim wes­tchnie­niem opa­dła na fo­tel.

– Chcia­ła­bym z tobą po­roz­ma­wiać.

– Wy­da­je mi się, że nie­daw­no roz­ma­wia­łyśmy.

– Tak, ale nie o wszyst­kim.

– A o czym mama chcia­ła­by ze mną po­mó­wić?

– O was, o to­bie i o Ada­mie. Ja­kież to mał­żeń­stwo, któ­re ra­zem nie sy­pia?

– Mał­żeń­skie łóż­ka daw­no wy­szły z mody. Te­raz każ­dy po­wi­nien mieć wła­sny po­kój, je­że­li to tyl­ko moż­li­we. Cza­sem czło­wiek po­trze­bu­je zupeł­nej sa­mot­no­ści.

– Ja tam z two­im oj­cem, Pa­nie świeć nad jego du­szą, za­wsze spa­łam w jed­nym łóż­ku i było do­brze. Lecz mniej­sza o to. Miej­cie so­bie te osob­ne po­ko­je, ale cho­ciaż od cza­su do cza­su mąż po­wi­nien żonę wie­czor­kiem albo w nocy od­wie­dzić.

Han­ka po­czuła, że się czer­wie­ni.

– A skąd­że to mama wie, że Adam mnie nie od­wie­dza?

– Skąd wiem, to wiem. Niech ci się nie zda­je, że je­stem taka głupia.

– To są na­sze oso­bi­ste spra­wy.

– A pew­nie, że oso­bi­ste. Kto mówi, że nie? Ale jak bę­dzie­cie żyli w ta­kiej se­pa­ra­cji, to się skoń­czy roz­wo­dem. Ro­zu­miesz?

– No to co z tego? – Han­ka wzruszyła ra­mio­na­mi – To naj­wyżej się roz­wie­dzie­my. Dziu­ry w nie­bie nie bę­dzie.

– Pew­nie. Ale i chło­pa w domu tak­że nie bę­dzie. Nie myśl, że so­bie tak ła­two znaj­dziesz no­we­go męża. Praw­da, że taka sta­ra jesz­cze nie je­steś, ale i nie mło­dziut­ka. A te­raz męż­czyź­ni nie tacy sko­rzy do że­niacz­ki, oj, nie.

– Obej­dę się bez męża.

– To się tyl­ko tak mówi, moje dziec­ko, to się tyl­ko tak mówi, a chłop ko­bi­cie po­trzeb­ny i tyle. Ra­dzę ci, Ha­nuś, do­brze się nad tym za­sta­nów, co ci sta­ra mat­ka mówi, że­byś nie ża­ło­wa­ła. Te­raz Ada­ma sa­me­go pusz­czasz do Buł­ga­rii. Uwa­żaj, żeby tu so­bie ja­kiej Buł­gar­ki nie przy­wiózł.

Han­ka żach­nę­ła się nie­cier­pli­wie.

– Niech mi mama da spo­kój. Mam swój fach i za­wsze dam so­bie radę, z mę­żem czy bez męża.

Sta­rusz­ka dźwi­gnę­ła się z fo­te­la.

– Ano, rób, jak uwa­żasz. Że­byś tyl­ko nie ża­ło­wa­ła. Do­bra­noc.

– Do­bra­noc, mamo.

ROZDZIAŁ III

Skle­ro­za pani He­le­ny wca­le nie była tak da­le­ko po­sunię­ta, jak to się mo­gło wy­da­wać jej oto­cze­niu. Mia­ła pew­ne kło­po­ty ze wzro­kiem i bez okula­rów sła­bo wi­dzia­ła. Używa­ła dwóch par szkieł, jed­ne do pa­trze­nia na od­le­głość, drugie do czyta­nia. Oczy szyb­ko się jej mę­czyły i na­wet okula­ry nie mo­gły sko­rygo­wać za­mglo­ne­go i nie­ostre­go ob­ra­zu. Mózg jed­nak dzia­łał bez za­rzutu. Pa­mięć mia­ła zna­ko­mi­tą, po­tra­fi­ła ko­ja­rzyć fak­ty i wy­cią­gać pra­wi­dło­we, lo­gicz­ne wnio­ski, a z daw­nych lat po­zo­stał jej jesz­cze szyb­ki re­fleks i do­sko­na­le roz­wi­nię­ta spo­strze­gaw­czość. Ze słuchem też nie było tak źle, jak po­wszech­nie są­dzo­no. Uda­wa­ła, że nie­do­słyszy. To była od daw­na ob­myślo­na tak­tyka, któ­rą sto­so­wa­ła na­wet w sto­sun­ku do wła­snej cór­ki. Chcia­ła wie­dzieć jak naj­wię­cej o lu­dziach i ich spra­wach. Każ­dy prze­cież mniej się li­czy ze sło­wa­mi, je­że­li wie, że w po­bli­żu znaj­du­je się głucha­wa sta­rusz­ka. Czę­sto też pani He­le­na uda­wa­ła oso­bę o wie­le bar­dziej na­iw­ną i w ni­czym się nie­orien­tują­cą, niż nią była w isto­cie.

Ostat­nio wie­le rze­czy ją nie­po­ko­iło, a na­wet cza­sem spę­dza­ło sen z po­wiek. Po pierw­sze bała się, że mał­żeń­stwo cór­ki może się roz­le­cieć. Tego so­bie ab­so­lut­nie nie życzyła. Adam jaki był, taki był, ale zda­rza­ją się prze­cież dużo gor­si. Praw­da, że tro­chę fajt­ła­pa, nie­za­rad­ny życio­wo, taki ja­kiś po­wol­ny, bez tem­pe­ra­men­tu… Fa­cho­wiec jed­nak do­bry, za­ra­biał zupeł­nie przy­zwo­icie, ce­ni­li go w pra­cy, do­sta­wał róż­ne od­zna­cze­nia, pre­mie, nie pi­jak, nie dziw­karz, pie­nią­dze żo­nie od­da­wał, domu się trzymał. Cze­go tu jesz­cze chcieć? A że nie­wie­le miał, jak to mó­wią, tej ikry, to już trud­no. Nie moż­na zbyt dużo wy­ma­gać. Han­ka jest głupia, że nie umie go ja­koś do sie­bie za­chę­cić. Pew­nie, da so­bie radę i bez nie­go, ale za­wsze co chłop w domu, to chłop, choć­by i tro­chę śla­ma­zar­ny. Nie po­win­na była pusz­czać go sa­me­go do tej Buł­ga­rii, oj nie. Kto wie, co mu się tam może przy­tra­fić. Męż­czyzna w sile wie­ku… Jak go tam sło­necz­ko przy­grze­je, jak so­bie na te Buł­gar­ki po­pa­trzy, to śla­ma­zar­ny, nie śla­ma­zar­ny – dia­bli wie­dzą, co mu może do łba strze­lić. A taka za­raz przy­cze­pi się jak rzep do psie­go ogo­na i rób, co chcesz. Go­to­wa za nim przy­je­chać do War­sza­wy, i co wte­dy?

Drugą po­waż­ną tro­ską pani He­le­ny był stryj Ada­ma. Po­sta­no­wi­ła go tro­chę roz­ruszać, ale nie bar­dzo jej się to uda­wa­ło. Na wszyst­kie pró­by na­wią­za­nia roz­mo­wy od­po­wia­dał gniew­nymi po­mruka­mi, od­wra­cał gło­wę, a na­wet splu­wał, co już było zwykłym gru­biań­stwem. Nie chciał się na­uczyć grać ani w sza­chy, ani w sześć­dzie­siąt sześć. A na proś­by i na­le­ga­nia od­po­wie­dział kie­dyś, że może grać, ale w „oko” albo w po­ke­ra, w żad­ne tam sześć­dzie­siąt sześć. Pani He­le­na nie mia­ła za­mia­ru upra­wiać ha­zar­du i zre­zygno­wa­ła. Nie zre­zygno­wa­ła jed­nak z prób na­wią­za­nia roz­mo­wy. Wy­naj­dywa­ła naj­roz­ma­it­sze te­ma­ty, któ­re, jak jej się zda­wa­ło, po­win­ny za­in­te­re­so­wać po­nure­go sta­rusz­ka. Jed­nak­że ja­koś nic go nie in­te­re­so­wa­ło, ani rybo­łów­stwo, ani po­lo­wa­nie, ani pra­ca w ogro­dzie. Któ­re­goś dnia po­wie­dzia­ła:

– Słysza­łam, że pan miał psa?

– Psa? – zdzi­wił się sta­ry.

– No tak. Po­dob­no to był pań­ski ulu­bie­niec.

– A na co mi pies? – burk­nął pan To­masz i wró­cił do prze­glą­da­nia „Prze­kro­ju”.

– Za­wsze było­by we­se­lej z psem.

– I bez psa tak­że jest we­so­ło.

– Tego nie po­wiem, żeby u nas było tak bar­dzo we­so­ło. Po ca­łych dniach gęby nie ma do kogo otwo­rzyć. Do­brze, że mam ro­bo­tę w ogro­dzie, bo in­a­czej to chyba bym stąd gdzie ucie­kła.

– Czy pani pije? – spytał nie­spo­dzie­wa­nie stryj Ada­ma.

Spoj­rza­ła na nie­go zdzi­wio­na.

– Jak to, czy piję? Niby co? Oczywi­ście, piję mle­ko, her­ba­tę, kaw­kę, cza­sa­mi le­mo­nia­dę.

Mach­nął ręką nie­cier­pli­wie.

– Nie o tym mowa. Pytam, czy pani pije bał­tyk, ja­rzę­biak, śli­wo­wi­cę… i w ogó­le… Naj­zdrow­sza czy­ścio­cha.

– Ja al­ko­ho­lu nie używam – od­par­ła z god­no­ścią. – Zupeł­nie nie używam. Le­karz mi za­bro­nił.

– E, tam, le­ka­rze… – skrzywił się po­gar­dli­wie. In­nym za­bra­nia­ją, a sami tan­kują jak cyster­ny. Zna­łem jed­ne­go ta­kie­go pana dok­to­ra, co za­nim pa­cjen­ta zba­dał, za­wsze mu­siał setę so­bie krop­nąć. Nie po­wiem, żeby był taki oli­wa na sto dwa, ale wy­pić lu­bił i wy­glą­dał bar­dzo zdro­wo.