DAR RZEKI FLY - Kruger Maria - ebook + książka

DAR RZEKI FLY ebook

Krüger Maria

4,1

Opis

Ojciec Marii Krüger, autorki Daru rzeki Fly, był jednym z największych polskich podróżników i etnologów w okresie międzywojennym. Pasjonował się podaniami różnych ludów i kultur, które spisywał i tłumaczył na język polski. Podczas podróży po Azji, Indonezji, Afryce i Ameryce Południowej zebrał setki bajek, baśni, podań i legend różnych narodów.

Na podstawie rodzinnych zbiorów Maria Krüger opracowała dla dzieci kilkadziesiąt najciekawszych z nich z najdalszych zakątków świata. Tak właśnie powstał DAR RZEKI FLY, jeden z najbardziej interesujących zbiorów legend, jakie zostały przygotowane dla dzieci w języku polskim.

DAR RZEKI FLY był przez wiele lat lekturą obowiązkową w klasie IV szkoły podstawowej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (11 ocen)
6
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwa35No

Nie oderwiesz się od lektury

Magiczne baśnie. Książka mojego dzieciństwa.
00

Popularność




Projekt okładki i ilustracje:

Jarosław Żukowski

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-7568-951-8

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmioróg.pl

Wrocław 2012

DAR RZEKI FLY

(Baśń z Nowej Gwinei)

W dawnych, bardzo dawnych czasach, tak dawnych, że ich nie pamiętają nawet najstarsi ludzie – w tych czasach, kiedy wielka wspaniała Rzeka* przywracała młodość starcom – żyła na Nowej Gwinei dziewczyna, na którą wołano: Dandai.

Była to najpiękniejsza ze wszystkich dziewcząt, jakie tańczyły podczas uroczystych świąt wokół trzaskającego wesoło ogniska.

Wszyscy patrzyli z zachwytem na Dandai, gdy w spódniczce z zielonych traw, z kwiatami wpiętymi w czarne loki kołysała się rytmicznie w kręgu młodych jak ona dziewcząt. Piękny naszyjnik z zębów kangura i złote bransolety na rękach i nogach pobrzękiwały w takt śpiewanej pieśni i głuchego dźwięku tam-tamów.

Ohoooo!

jak smukła palma kołysze się na wietrze,

tak lekko tańczy dziewczyna...

Ohoooo!

Lśniła w blasku ogniska ciemna, jedwabista skóra Dandai, połyskiwały jej białe zęby, gdy śmiała się wesoło. Szczęśliwa była wtedy Dandai.

Któregoś wieczoru, gdy zmęczona tańcem przysiadła z dala od koła dziewcząt, podeszła do niej stara Bluinoch.

Wszyscy się bali starej Bluinoch – podobno znała mowę zwierząt i umiała rozmawiać z wiatrem i wodą...

– Śmiejesz się teraz, Dandai – pokiwała głową starucha – śmiejesz się, jesteś młoda i piękna. Ale nie zawsze będziesz tak wyglądać. O, nie! Pomyśl, że kiedy miną lata – staniesz się stara. Twoje czarne włosy posiwieją, twoje czarne oczy stracą blask, a twoją gładką twarz przetną zmarszczki. O, będziesz taka jak ja, tak samo pomarszczona i brzydka...

Ale Dandai zaśmiała się.

– Przecież wspaniała i dobra Rzeka Fly ma moc przywracania młodości. Przecież ty też odzyskałaś młodość...

–Tak, tak – mruknęła starucha – przeżyłam już i drugą młodość, ale już trzeci raz Rzeka mi jej nie wróciła. I już zostanę stara do końca moich dni... Pamiętaj i ty, Dandai, że nie zawsze i nie wszystkich obdarowuje Rzeka młodością. A jeśli Rzeka Fly nie wysłucha twojej prośby? Spójrz na mnie! Widzisz moje siwe, zmierzwione włosy? A skóra moja – zgrubiała i pomarszczona jak skóra żółwia...

Dziewczyna zasmuciła się.

– To prawda, Rzeka nie zawsze wysłuchuje błagań ludzkich. Ale będę starała się zasłużyć na jej łaskę...

Wtem od strony ogniska rozległo się wołanie:

– Dandai! Ohoooo! Dandai!

To wołał najdzielniejszy chłopiec na wyspie, odważny żeglarz Maikassi.

Wkrótce po wielkim święcie ognia i młodości Dandai została żoną Maikassi. Teraz już nie tańczyła i nie śpiewała w kole dziewcząt. Nie miała też czasu na zdobienie kwiatami swych czarnych, gęstych włosów. Mieszkała razem z mężem w trzcinowej chatce, razem z nim pracowała ciężko w polu, aby starczyło im plonów na wyżywienie siebie i dzieci.

A miała ich Dandai sześcioro. Rodziły się śliczne i zdrowe, ale ledwo które podrosło – zabierała je nieubłagana śmierć.

Jedno z nich – najstarsze – zmarło na straszną chorobę beri-beri, drugie zginęło od ukąszenia jadowitego węża, trzecie porwały wzburzone fale rzeki, czwarte zabłądziło w dżungli i nigdy już nie powróciło, piąte zginęło w czasie pożaru lasu.

I został Dandai tylko jeden synek, najmłodszy – Leituuk. Dandai bardzo go kochała. Kiedy był jeszcze bardzo maleńki, idąc w pole do roboty nosiła go na plecach i śpiewała mu najpiękniejsze bajki i przynosiła do zabawy najpiękniejsze kwiaty.

Pewnego smutnego dnia pień walącej się palmy przygniótł dobrego Maikassi. Odtąd Dandai musiała sama podołać całej robocie w polu i przy gospodarstwie. Pracowała bardzo ciężko od świtu do ciemnej nocy.

Te lata ciężkiej pracy szybko zniszczyły urodę Dandai – najpiękniejszej niegdyś dziewczyny na wyspie. Kiedy któregoś dnia przypadkiem przejrzała się w strumyku, zobaczyła w nim odbicie starej i zniszczonej kobiety. Czarne jej włosy były prawie zupełnie siwe, a skóra na twarzy pomarszczona. Przypomniała sobie słowa starej Bluinoch i zasmuciła się. Tak, starucha miała rację – Dandai stała się do niej podobna, a gdy minie jeszcze parę lat, będzie jeszcze brzydsza... Tak, tak, wkrótce skóra Dandai, dawniej tak jedwabista i gładka, stanie się podobna do skóry żółwia...

– Ale przecież będę mogła pójść do dobrej, wspaniałomyślnej Rzeki Fly i błagać ją o przywrócenie mi młodości – pocieszyła się zaraz Dandai. – Powiem jej, jak bardzo pragnę być znów taka jak dawniej, kiedy z dziewczętami tańczyłam przy ognisku. Chcę, aby mnie właśnie taką zobaczył mój synek. Na pewno będzie się cieszył i będzie dumny, że ma młodą i piękną matkę.

Gdy Dandai stała tak nad wodą pogrążona w myślach, z pobliskich zarośli wypełzła stara Bluinoch.

– He, he – zaskrzeczała – przypatrujesz się sobie, co? Oho, wcale już nie jesteś podobna do dawnej, pięknej Dandai. Twoje czarne włosy posiwiały, twoja gładka niegdyś twarz jest pełna zmarszczek. A nawet nie jesteś jeszcze taka stara, jesteś dużo, dużo młodsza ode mnie. O całe sto lat. Ale to nic. Będę pytała wody, wiatru i ognia, kiedy nadejdzie pora, abyś mogła pójść nad Rzekę Fly. Przychodź, Dandai, do mnie co roku, gdy wypada pierwszy nów księżyca – powiem ci, czy już jest pora.

Dandai w milczeniu pochyliła głowę. Myślała o tym, jak długo jeszcze będzie musiała czekać na tę upragnioną chwilę, i myślała, jak bardzo będzie się cieszył z jej urody Leituuk, syneczek ukochany. Jak będzie śmiał się ślicznie.

„Ale nic mu o tym nie powiem – postanowiła – to będzie dla niego niespodzianka”.

Trzy lata minęły od tego dnia.

Przez te długie trzy lata Dandai pracowała bardzo ciężko i przybyło jej jeszcze więcej siwych włosów i coraz więcej zmarszczek przecinało jej gładką niegdyś twarz. Plecy Dandai stały się przygarbione od ciągłego schylania się w polu, a czarne, błyszczące niegdyś oczy utraciły swój blask.

Ale im bardziej była zmęczona, tym usilniej myślała o tym, że wkrótce już może odzyska w łaskawych falach Rzeki Fly dawne siły i urodę. Co roku też, o pierwszym nowiu księżyca, biegła Dandai do starej Bluinoch, aby dowiedzieć się, czy może już wyruszyć nad życiodajną Rzekę. Ale starucha skrzeczała już z daleka na jej widok:

– Jeszcze nie, jeszcze nie nadszedł czas, Dandai!

Aż wreszcie, w czwartym roku, wtedy kiedy Leituuk skończył sześć lat, Bluinoch powiedziała:

– Oto zbliża się czas, abyś poszła nad wielką, wspaniałą Rzekę Fly i zanurzyła się w jej falach. Błagaj ją o dar młodości. Może cię wysłucha. Życie twoje pełne było trudu i trosk i może dobra Rzeka zechce wynagrodzić ci te ciężkie lata. A nie zapomnij, zanim ogarną cię fale, zanucić pieśń, którą śpiewałaś razem z dziewczętami przy ognisku. Pamiętasz tę pieśń?

Dandai w milczeniu skinęła głową. Zbyt była wzruszona, aby mówić cokolwiek w tej chwili. Słuchała więc tylko rad, które skrzypiącym głosem dawała jej Bluinoch. Myślała także przy tym o synku – więc to już blisko jest ta chwila szczęśliwa! Co powie Leituuk, gdy zobaczy matkę tak odmienioną?

Podziękowała Dandai starej Bluinoch i szybko pobiegła do chaty. Zaraz też zaczęła się szykować do drogi. Rzeka Fly płynie daleko, w głębi wyspy.

W ciemnej chacie, pod matami, na wpół zakopana w ziemi leżała stara skorupa orzecha kokosowego. W niej przechowywała Dandai pamiątki swej młodości – piękny naszyjnik z zębów kangura i złote bransolety, które nosiła na rękach i na nogach.

Tak, to trzeba zabrać ze sobą – i bransolety, i naszyjnik – tak mówiła stara Bluinoch. Trzeba by też jeszcze mieć duży kij, dość mocny, aby można było podpierać się nim w dalekiej wędrówce.

Z sękatym kijem w jednej ręce, ze skorupą orzecha kokosowego w drugiej stanęła Dandai przed swoim synkiem. Chłopiec patrzył na matkę zdziwiony.

– Idziesz w drogę, mamo? A nie możesz mnie z sobą zabrać?

Dandai wzruszona wyszeptała:

– Nie mogę. Ale powrócę szybko. Bardzo szybko, nim księżyc dwa razy powróci na niebo, będę już przy tobie. A potem nigdy się już nie rozstaniemy. Dobrze, synku?

Leituuk zgodnie skinął czarną, kędzierzawą główką.

– Będę czekał na ciebie, mamo. Tu, przy chacie, pod palmą.

Trudna i daleka była droga do Rzeki Fly. Najpierw wiodła przez okolice pustynne. Suche osty kaleczyły zmęczone stopy Dandai, a wielkie kaktusy chwytały ją swymi kolczastymi dłońmi, raniąc boleśnie. Ale Dandai nie zważała na to, tylko ciągle szła naprzód i myślała o tym, czy Rzeka wysłucha jej prośby. Myślała też o Leituuku.

Gdy przebyła pustynne przestrzenie, weszła w ciemną dżunglę. Przedzierała się przez gęste zarośla, szukając ścieżek, którymi w stronę Rzeki chodziły zwierzęta. Papugi na jej widok skrzeczały do siebie:

– Oto idzie Dandai! Dandai, widzicie, to Dan-da-i, która chce być piękna i młoda!

Małpki skakały z gałęzi na gałąź lub kołysały się zawieszone na ogonach i drażniły się z nią.

– Patrzcie – piszczały – jaka jest brzydka! Patrzcie, oto idzie stara i brzydka Dandai, Dandaiii! Dandaiii! Hi?! Hihihi! Podobna do starego szympansa, który mieszka w naszej dżungli. Dandai, śmieszna Dandai! Myśli, że znów będzie piękna i młoda. A co będzie, jeśli Rzeka nie wysłucha jej prośby?

Biednej Dandai ściskało się serce, kiedy słyszała to małpie jazgotanie. „Tak, co będzie – myślała – jeśli Rzeka odmówi mej prośbie?” Serce jej przestało bić, gdy o tym myślała. Ale nie, to chyba się nie stanie. Tak bardzo będzie prosić dobrą i potężną Rzekę Fly!

Rajski ptak, przelatując nad nią i powiewając cudnymi piórami, zakwilił:

– Będziesz piękna jak ja, będziesz piękna! Ciesz się, Dandai!

I znów nadzieja wstępowała w jej serce i na małpie drwiny odpowiadała pogardliwym milczeniem. Nie, po prostu nie warto odzywać się do tych małych, złośliwych stworzonek.

A tymczasem kolorowe papugi, jaskrawoczerwone ary, podchwytywały te prześmiewania się małpie i powtarzały ich wrzaski.

– Starrrra, starra-arra-ara – powtarzały uparcie.

– Jesteście niedobre ptaszyska – odrzekła im rozżalona Dandai i dzielnie szła dalej.

– Brrrrrzydka, brrrrrzydka – skrzeczały w odpowiedzi papugi.

Odwracała więc głowę i wtedy wzrok jej padał na dziwaczne i piękne kwiaty dżungli. Kwiaty pochylały ku niej swe kielichy i szeptały:

– Podziwiaj naszą urodę! Ty też niegdyś byłaś piękna. Może dobra Rzeka przywróci ci młodość? Proś ją o to, abyś znów była jak kwiat. Chcesz być kwiatem, Dandai?

– Chcę – wyszeptała. Ale w tej chwili wstrętny ptak przedrzeźniacz zaczął się obrzydliwie śmiać i powtarzać odpowiedź Dandai. Pochyliła więc głowę, aby ukryć łzy, i szybko przedzierała się przez dżunglę.

Nad brzegiem małego jeziorka, które jak zwierciadełko połyskiwało w głębi dżungli, Dandai przysiadła na chwilę, aby odpocząć. Po jeziorku pływały najpiękniejsze dzikie łabędzie, jakie kiedykolwiek Dandai widziała. Trzepotały skrzydłami i syczały złośliwie:

– Patrzcie, jaka brzydula! Patrzcie, jaka brzydula!

– Brzydula! Brzydula! – powtarzał znów ptak przedrzeźniacz.

Ale kiedy Dandai, zbyt już zmęczona, aby otrzeć łzy spływające po jej policzkach, zbierała się do dalszej drogi, nagle wśród łabędzi zjawił się jeszcze jeden – cudownie biały. Ten popłynął najpierw ku środkowi jeziora, gdzie rosły białe kwiaty lotosu. Purpurowym swym dziobem zerwał najpiękniejszy kwiat i zaczął płynąć z nim ku brzegowi. Dandai patrzyła na ptaka z zachwytem – tak był piękny, tak wspaniały! Tymczasem łabędź, wyciągając szyję, podał Dandai zerwany kwiat.

– Weź go – zasyczał – weź! To kwiat przeznaczony dla najpiękniejszej kobiety na wyspie. Weź – ty go będziesz nosiła, gdy Rzeka przywróci ci dawną urodę. Ty, Dandai, najpiękniejsza dziewczyna z naszej wyspy!

Dandai wyciągnęła po kwiat swą ciemną, zniszczoną rękę. Ta chuda i żylasta dłoń podobna była do szponów drapieżnego ptaka.

„Jeśli Rzeka będzie dla mnie łaskawa, to wszystko się zmieni – pomyślała Dandai – znów będę miała ręce piękne i gładkie”.

Tymczasem łabędź syczał:

– Weź kwiat, Dandai!

Dandai ostrożnie ujęła biały kielich lotosu. Mimo woli przyłożyła go do włosów – w tafli jeziora zobaczyła odbicie starej kobiety z kwiatem wpiętym w siwe, zmierzwione kosmyki.

Ale piękny łabędź szybko zmącił ten smutny obraz.

– Idź dalej, idź, Dandai – rozkazał.

Teraz Dandai szybko biegła ścieżką, którą wydeptały zwierzęta idące do rzeki, aby gasić pragnienie.

Wreszcie zmęczona, kulejąca, na obolałych nogach dobiegła do brzegu wielkiej Rzeki Fly. Dysząc ciężko i przyciskając dłonią bijące serce, patrzyła na ciemne fale.

– Rzeko Fly – szepnęła – przyszłam do ciebie. Przyszłam.

Szybko odwiązała ze swych szczupłych bioder spódniczkę ze starych, pożółkłych traw i położyła na brzegu skorupę orzecha kokosowego, w której był naszyjnik i bransolety. Położyła też ostrożnie na trawie biały kwiat lotosu, podarowany jej przez łabędzia.

Dandai stała nad Rzeką z podniesionymi błagalnie rękami. Blade słońce świtu oświetlało jej szczupłą postać, a wiatr rozwiewał siwe włosy. Przypomniała sobie rady starej Bluinoch – trzeba zaśpiewać tę samą pieśń, którą przed laty nuciła razem z dziewczętami przy ognisku.

Ohoooo!

jak smukła palma kołysze się na wietrze,

tak lekko tańczy dziewczyna...

Ohoooo!

Echo podjęło okrzyk i niosło go daleko. – Ohoooo! – Dandai powoli zanurzała się w zielonkawej wodzie. Teraz błagała Rzekę:

O Rzeko Fly, bezmiernie łaskawa,

policz wszystkie moje smutki,

policz wszystkie łzy wypłakane,

policz wszystkie moje siwe włosy –

o Rzeko! Obdaruj mnie młodością!

Ohoooo, Rzeko Fly!

Pociemniała woda Rzeki Fly, zaszumiały zielone fale i wzniosły się wysoko, wysoko, zakrywając Dandai.

A gdy opadły – z wody wynurzyły się lśniące, hebanowe włosy i piękna, roześmiana twarzyczka dawnej, młodej Dandai. Gładkie, silne ramiona rozgarnęły wodę i oto na brzeg wyszła dziewczyna najpiękniejsza na całej wyspie.

Przez chwilę stała nieruchomo. Nie wierzyła szczęściu – a potem podniosła ręce ku niebu i dziękowała Rzece:

– Dzięki, Rzeko o zielonych wodach!

Stojąc na brzegu, Dandai szybko wiązała na biodrach spódniczkę ze świeżych traw, założyła swój piękny naszyjnik z zębów kangura, a na rękach jej i na nogach błysnęły w słońcu złote bransolety. Biały, podarowany przez łabędzia kwiat wpięła Dandai w swe czarne loki.

– Ohoooooo! Ohooooooooo! – rozległ się dźwięczny, radosny, triumfalny okrzyk Dandai. Nie podjęła już sękatego kija, na którym opierała się, idąc nad Rzekę, lecz lekko jak gazela poczęła biec w stronę rodzinnej wioski. Nie zauważyła nawet, że zarośla dżungli rozstępują się przed nią, nie słyszała zachwyconego, pochwalnego skrzeku papug:

– Dandai! Dandai! Piękna, piękna! Najpiękniejsza!

Nie patrzyła też Dandai na małpki, które kołysząc się na lianach, wyciągały swe małe, czarne rączki, aby z zachwytem dotknąć lśniącej, jedwabistej skóry dziewczyny. Nie obchodziło ją również i to, że gdy biegła przez pustynne przestrzenie, kolące kaktusy rozstępowały się przed nią, a pożółkłe, ostre trawy słały się miękko pod stopy.

Wreszcie dojrzała z oddali swą chatę – a przed chatą w cieniu palmy bawił się jej synek. Leituuk!

– Syneczku!

Chłopiec odwrócił się szybko.

–Mama!

Ale gdy Dandai podbiegła do niego – ciemna buzia dziecka posmutniała.

– Myślałem, że to mama – szepnął zawiedziony. – A ty nie jesteś moją mamą!

Dandai uklękła przy chłopcu.

– Ależ to ja, ja jestem twoją mamą! Nie poznajesz mnie, syneczku?

– Nie znam cię – odepchnął ją chłopczyk. – Nie znam! Gdzie moja mama? Jesteś obcą dziewczyną!

– Przypatrz mi się, syneczku! – błagała z rozpaczą Dandai. – Jestem przecież ta sama, tylko o wiele lat młodsza. Synku, to dobra Rzeka Fly wróciła mi młodość i urodę. Czy nie chcesz mieć młodej, pięknej matki?

Ale Leituuk powtarzał, płacząc:

– Idź sobie, idź! Nie znam cię! Moja mama była najpiękniejsza na świecie. Miała siwe włosy i pomarszczoną twarz. Moja droga mama! Wróć, mamo, do mnie, wróć!

Dandai pochyliła głowę. Serce pękało jej z żalu. Przecież to dla niego, dla swojego ukochanego syneczka chciała być piękna i młoda. Myślała, że będzie dumny z jej urody, że będzie ją jeszcze bardziej kochał. A tymczasem? Leituuk odwraca się od niej i tęskni za dawną, brzydką i starą Dandai!

Co począć? Co począć?

Biały kwiat wypadł z loków Dandai i leżał w pyle przydrożnym. A tymczasem już w całej wiosce rozeszła się wieść o powrocie Dandai. To na jej cześć zapłonie wieczorem ognisko, z daleka już dobiegały dźwięki tam-tamów i Dandai miała znów, jak przed laty, tańczyć w kole dziewcząt.

Co począć?

Głos tam-tamów stawał się coraz silniejszy i mieszał się z żałosnym płaczem małego Leituuka.

Wreszcie Dandai podniosła się z klęczek. Pogłaskała główkę synka i poczęła iść w stronę, gdzie wiodła droga nad Rzekę Fly. Szła, nie oglądając się za siebie. Tylko na małą chwilę zatrzymała się, jakby nasłuchując tam-tamów, a potem już zaczęła biec coraz szybciej. Mijała pustynne przestrzenie i przedzierała się przez ciemną dżunglę. Nie zważała na przymilne zaczepki małpek i krzyki ptaków. Biegła zwinnie i lekko. Nad jeziorem, po którym pływały łabędzie – zatrzymała się przez chwilę. Stała, patrząc na swoje odbicie, a potem przyklęknęła i dotknęła dłonią wody, jakby chciała swój śliczny obraz zatrzymać na wodzie. Najpiękniejszy z łabędzi i tym razem trzymał w dziobie kwiat lotosu.

– Zastanów się – syczał – wracaj! Jesteś najpiękniejsza!

Ale Dandai potrząsnęła tylko głową i biegła dalej. Wreszcie zdyszana stanęła znów nad brzegiem Rzeki Fly. Spiesznie zsunęła z bioder spódniczkę z traw i zanurzyła się w chłodnych, zielonkawych falach. Kiedy woda sięgała jej już do ramion, Dandai zaczęła prosić Rzekę:

Ja, czarna Dandai, dziękuję ci z całego serca

za twój bezcenny dar młodości

i przynoszę ci go z powrotem.

Bo zrozum, wielka Rzeko –

że droższa niż piękność, niż młodość

jest dla mnie miłość mego dziecka...

O Rzeko Fly!

Fale Rzeki pociemniały, zaszumiały i wzniosły się wysoko, wysoko ponad głową Dandai.

A kiedy po chwili opadły – pośrodku Rzeki, w spokojnej, płynącej wodzie stała stara, siwa, o pomarszczonej twarzy kobieta – w naszyjniku z zębów kangura i w złotych bransoletach na rękach i na nogach.

Stała przez chwilę nieruchomo, wreszcie wyszeptała:

– Dziękuję ci, Rzeko.

A potem, wrzucając do wody swój naszyjnik z zębów kangura i złote bransolety, powiedziała jeszcze:

– Zabierz to razem z moją urodą, Rzeko Fly!

Na brzegu stara, siwa kobieta szybko zawiązała swą spódniczkę z traw i schyliła się po sękaty kij, który zostawiła tu, gdy była po raz pierwszy. Spojrzała jeszcze raz na zielonkawe fale i ruszyła w drogę.

Gdy przybiegła przed chatę, mały Leituuk powitał ją okrzykiem radości:

– Mamo!

– Synku – szepnęła Dandai – synku mój!

Taka jest baśń o Dandai, która wybrała miłość swego dziecka.

Ale od tego czasu obrażona Rzeka Fly już nigdy nikomu nie przywróciła młodości.

* Objaśnienia wyrazów oznaczonych gwiazdkami znajdują się na końcu książki.

KRYSZTAŁOWE SERCE

(Baśń wietnamska)

Dawno, tak dawno, że nikt nie potrafi zliczyć minionych lat, mieszkał w Tonkinie stary bogacz Shi Tang. Wokół jego wspaniałego pałacu, do którego wchodziło się po stu dwudziestu porfirowych schodach, roztaczał się ogromny, ogrodzony grubym i wysokim murem ogród. W ogrodzie tym rosło mnóstwo niezwykłych i wonnych kwiatów. Ale najpiękniejszym kwiatem nie tylko w ogrodzie starego Shi Tanga, ale także i we wszystkich ogrodach Tonkinu była córka bogacza – młodziutka Nghi Cho.

– Nghi Cho jest jak srebrny blask księżyca – mówili ci, którzy ją ujrzeli.

– A czy jest dobra? – pytały wtedy dzieci. Ale na to nikt nie umiał odpowiedzieć.

Posłuszna woli ojca, Nghi Cho nigdy nie oddalała się poza mur ogrodu. Cóż więc robiła przez całe dni? Przeglądała się w srebrnym zwierciadle, wpinała w swe czarne włosy barwne kwiaty, przymierzała jedwabne, pięknie haftowane suknie lub też schodziła po stu dwudziestu porfirowych stopniach, aby przechadzać się po ścieżkach ogrodu. Czasem pielęgnowała kwiaty, czasem karmiła złote rybki, a czasem po prostu nic nie robiła.

Siadała na ulubionej kamiennej ławeczce pod drzewkiem migdałowym i patrzyła w zamyśleniu na widoczne z ogrodu, roztaczające się w dolinie pola ryżowe, na mgły, które kładły się nad daleką rzeką, i na ciemniejący w oddali zagajnik bambusowy. Lubiła też wsłuchiwać się wieczorem w odgłosy dobiegające zza muru ogrodowego. Nieraz był to krzyk ptaków, czasem echo dalekiej piosenki, a czasem groźny ryk tygrysa w gaju bambusowym.

– Jacy są ludzie, ci za ogrodzeniem? – pytała Nghi Cho starej niani, gdy widziała daleko w polu pracujących wieśniaków. – I czemu ojciec nigdy mi nie pozwala wyjść na świat, zobaczyć z bliska i poznać tych ludzi? Czy na zawsze już będę musiała pozostać w ogrodzie?

Staruszka odpowiadała wtedy niezmiennie, że ludzie za murem, w wiosce nad rzeką, są biedni i ciężko pracują i że mądry i czcigodny Shi Tang, chcąc ustrzec swoją jedynaczkę od zetknięcia się z biedotą, od smutku i cierpienia – nie pozwala jej opuszczać ogrodu.

– Ale przyjdzie czas, kiedy wyjdziesz za te mury – dodawała zawsze staruszka.

– Ale kiedy? Powiedz kiedy? – dopytywała się niecierpliwie Nghi Cho.

– Wtedy gdy przyjdzie po ciebie jakiś wspaniały rycerz, albo może nawet i książę, i zabierze cię stąd jako swoją żonę.

Nghi Cho słuchała tego, kiwając poważnie główką, i powracała do swych kwiatów i rybek, a dni płynęły dalej, podobne do siebie jak perły w naszyjniku.

Ale kiedyś, wieczorem, gdy na ziemię zaczął spływać mrok, przed którym ucieka światło dzienne, w takiej właśnie porze z daleka, znad rzeki, dobiegł do ogrodu cichy śpiew. Nie można było rozróżnić słów piosenki, ale głos, który ją nucił, był piękny i pełen niewypowiedzianej słodyczy.

Nie była to długa piosenka. Przebrzmiała szybko i tylko echo niosło ją jeszcze przez chwilę w usłanej mgłą dolinie. Nghi Cho siedziała na swej ławeczce pod drzewkiem migdałowym, zasłuchana.

Nazajutrz i w dni następne błądziła wieczorem po ogrodzie, daremnie nasłuchując niezapomnianego głosu śpiewaka. Wreszcie kiedyś, w pewne słoneczne popołudnie, do ogrodu znów zabłądziła znana już melodia. Tym razem można było rozróżnić słowa:

...dni tak przekwitną jak kwiaty,

a ja czekam na ciebie bez końca...

Odtąd prawie codziennie dobiegał do ogrodu Shi Tanga głos nieznanego śpiewaka. Nghi Cho tak bardzo przywykła do pełnej smutku i słodyczy piosenki, że jeśli któregoś dnia nie usłyszała jej, była smutna i niespokojna.

Tak minęło słoneczne lato i przyszła pora deszczowa. Opadły kwiaty z migdałowych drzewek, a wiatr w szuwarach zawodził żałośnie. Żałośniej też, zdawało się, brzmiała teraz pieśń nieznanego śpiewaka:

...już dżdżu ulewy zgięły grusz konary,

mgła otuliła wawrzynowy krzew

i wiatr bambusy pochyla ku ziemi,

usłysz, kochana, mój daleki śpiew...

I Nghi Cho zaczęła marzyć – że może to jakiś książę błądzi po świecie, nie mogąc znaleźć drogi do jej ogrodu. Stojąc z przymkniętymi oczyma wśród miotanych wichrem krzewów, wyobrażała sobie, że nieznany śpiewak jest piękny i młody jak bogowie, o których opowiadała jej czasem niania.

Gdy potem przez parę dni nie dobiegał do ogrodu znany już głos – pełna była smutku i niepokoju. Na próżno stała w te dni na wzgórzu. Słyszała tylko szum wiatru, pluskanie deszczu, kwilenie jakiegoś zabłąkanego ptaka i nic więcej.

Aż nagle znów któregoś popołudnia przez mgłę przedarły się słowa piosenki:

...już dżdżu ulewy zgięły grusz konary...

Nghi Cho, słysząc głos, na który czekała, pobladła z ogromnej tęsknoty, jaka ją ogarnęła. Za wszelką cenę zapragnęła zobaczyć tego, który śpiewał w oddali. Szybko, z bijącym sercem przebiegła sto dwadzieścia porfirowych stopni i zdyszana stanęła na progu komnaty, gdzie siedział jej ojciec, pogrążony w czytaniu. Pochyliła się w powitalnym ukłonie i wyszeptała:

– Umrę, umrę z tęsknoty, jeśli nie ujrzę nieznanego śpiewaka! Rozkaż, aby go szukano i przyprowadzono do pałacu!

Możny Shi Tang zmarszczył w zamyśleniu czoło i długo patrzył na pochyloną przed nim ukochaną córkę. Wreszcie skinął przyzwalająco dłonią.

Przez wiele dni słudzy bogacza przebiegali okolicę w poszukiwaniu pieśniarza. Ale na próżno wytężali słuch. Nikt nie nucił melodii, którą tak polubiła córka Shi Tanga. Ale gdy już zmęczeni poszukiwaniami postanowili, narażając się na gniew swego pana, powrócić do pałacu – znów od strony rzeki dobiegł ich cichy śpiew.

Gdy stanęli na brzegu, dostrzegli nędzną dżonkę, w której młody, blady chłopiec nucił:

...i wiatr bambusy pochyla ku ziemi,

usłysz, dziewczyno...

Jakże zdumiał się i przestraszył biedny rybak, gdy bogato ubrani i uzbrojeni słudzy bogacza wywlekli go z dżonki i kazali pójść za sobą.

– O, powiedzcie, czy zawiniłem czymkolwiek? – pytał biedak. – Zarzucam sieci w wodę, nie wyrządzając nikomu szkody!

Kiedy wreszcie stanął przed oczekującą go w ogrodzie, wśród jesiennych kwiatów, Nghi Cho – przesłonił dłonią olśnione oczy.

– O piękna Nghi Cho – szepnął – widywałem cię z daleka, ale nigdy nie myślałem, że jesteś aż tak piękna!

– Czemu śpiewasz? – spytała Nghi Cho, marszcząc cienkie łuki swych brwi. – Jak śmiałeś nucić pieśń, która budzi niepokój w moim sercu! Czemu, powiedz, czemu nie jesteś pięknym królewiczem, tylko nędznym rybakiem, którego widok wywołuje we mnie wstręt – rozgniewała się Nghi Cho.

I płacząc, kazała poszczuć nędzarza złymi psami. A potem już do końca dnia była zachmurzona i nic jej nie cieszyło. Wieczorem zaś, kładąc się do snu, mówiła do niani:

– Ten zuchwały rybak był nędzny i obdarty, prawda?

– Był obdarty, bo był ubogi – powiedziała niania.

– Czy to znaczy, że nic nie miał, zupełnie nic? Nianiu, wiesz? Żal mi go teraz.

Staruszka pokręciła trzęsącą się głową.

– Widzisz, Nghi Cho, nie miał ani pięknego ubrania, ani klejnotów, ale posiadał coś więcej – coś bardzo pięknego, coś bezcennego. I to właśnie tobie chciał podarować...

– To czemu mi nie podarował?! I cóż on miał do ofiarowania – ten nędzarz?

– Swoje serce, dziewczyno, dobre, ludzkie, kochające serce, a ty ten dar odrzuciłaś – powiedziała ze smutkiem niania.

– Serce... – powtórzyła w zamyśleniu Nghi Cho.

Od tego dnia nie cieszył jej już śpiew ptaków uwięzionych w złotych klatkach, zawieszonych w ogrodzie. Nie cieszyły nowe suknie z najpiękniejszego jedwabiu. Nghi Cho była smutna i zamyślona.

– Czemu był tak biednie, brzydko ubrany? – szeptała.

Tymczasem ubogi rybak wrócił do swej dżonki tak zrozpaczony okrucieństwem pięknej Nghi Cho, że jego biedne serce nie wytrzymało zadanego bólu. I kiedy następnego ranka bracia Son Chu znaleźli go w kołyszącej się na falach rzeki dżonce – biedny chłopiec już nie żył. Ale jakież było zdumienie braci, gdy nachyliwszy się nad Son Chu, aby posłuchać, czy bije jeszcze jego serce – na miejscu serca znaleźli wspaniały, mieniący się wszystkimi barwami kryształ.

Płacząc gorzko po stracie brata, wrócili do domu, zabierając ze sobą tęczowy klejnot.

Długo i boleśnie szlochali starzy rodzice Son Chu, a kryształowe serce swego chłopca, owinięte w jedwabną chustę, schowali głęboko w skrzyni. Ale wkrótce nadszedł przednówek, a z nim bieda i głód. Na próżno poborca szukał w nędznej chacie rodziców Son Chu bodaj jednej miarki ryżu, aby ją zabrać za podatki. Ale za to znalazł na dnie starej skrzynki zawinięte w jedwabną chustę kryształowe serce rybaka.

Na próżno rodzice i bracia prosili okrutnego człowieka, aby im zostawił ten bezcenny skarb. Zły poborca zabrał serce Son Chu i sprzedał je za złote pieniądze pewnemu złotnikowi w Tonkinie.

„Cóż zrobię z tym kryształem w kształcie serca?” – myślał złotnik. Wreszcie wyżłobił w nim wgłębienie, tak że powstała piękna, mieniąca się barwami czara.

Tę właśnie czarę kupił dla swej ukochanej córki stary bogacz Shi Tang, gdy pewnego dnia przybył do Tonkinu i odwiedził złotnika, szukając urodzinowego podarku dla Nghi Cho. Wręczył jej tę czarę, napełnioną purpurowym winem. Ale zaledwie Nghi Cho dotknęła wargami kryształu, rozległ się cichy, nigdy nie zapomniany śpiew:

...mgła otuliła wawrzynowy krzew

i wiatr bambusy pochyla ku ziemi,

usłysz, kochana...

– To głos Son Chu – biednego rybaka! – szepnęła Nghi Cho.

I naraz poczuła taką tęsknotę za jego śpiewem, że miała ochotę wybiec za bramę wspaniałego ogrodu, aby pójść za głosem wzgardzonego rybaka. Ale ledwie przestała pić purpurowe wino, śpiew umilkł.

– Być może, jeśli znów śpiewa swoją śliczną piosenkę, to jeszcze kiedyś usłyszę jego głos – pocieszała się.

Jednak mimo że nieraz naumyślnie długo wieczorem krążyła po alejach ogrodu lub siedziała na ulubionej ławeczce pod drzewkiem migdałowym – nie mogła się doczekać znajomego, pełnego słodyczy głosu Son Chu.

Aż znów któregoś dnia, szczególnie upalnego, gdy przytknęła wargi do otrzymanej od ojca kryształowej czary, którą niania przyniosła jej napełnioną źródlaną wodą – usłyszała znaną pieśń:

...usłysz, kochana, mój daleki śpiew...

Zaledwie jednak odstawiła czarę, śpiew ucichł, tylko echo niosło go poprzez mgły aż do bambusowego gaju i nad daleką rzekę.

– Czemu przestał śpiewać? – pytała Nghi Cho. I jeszcze raz poprosiła ojca, aby wysłał służbę na poszukiwanie rybaka.

– Przecież wtedy, kiedy po raz pierwszy spełniłem twoje życzenie, ze wstrętem i pogardą kazałaś wyrzucić go i nie chciałaś więcej patrzeć na niego – rozgniewał się na swą jedynaczkę stary bogacz. I już więcej nie pozwolił nawet wspomnieć przy sobie o ubogim rybaku.

Tymczasem Nghi Cho coraz bardziej i coraz serdeczniej tęskniła za smutnym śpiewakiem. O, gdyby mogła go usłyszeć!

Wreszcie zdołała uprosić nianię, aby posłała po kryjomu kogoś nad rzekę.

– Powiedz, nianiu, aby znów zaśpiewał – szeptała błagalnie.

– Spróbuję, spróbuję – mruczała stara niania, kręcąc trzęsącą się głową.

– O Son Chu – szepnęła Nghi Cho.

Po jej pobladłej twarzyczce stoczyła się gorąca łza. Kiedy zaś łza ta spadła na kryształową czarę – czara rozprysła się w dłoniach Nghi Cho. Pękło kryształowe serce.

– O Son Chu! – zawołała już głośno. A potem zbiegła szybko po marmurowych schodach pałacu swego ojca. Dopadła wielkiej ciężkiej bramy i kazała zdumionym służącym, aby otworzyli wielkie ciężkie wrota.

I wyszła z ogrodu, nie oglądając się na nikogo.

I tak Nghi Cho opuściła na zawsze pałac swego ojca, pałac o marmurowych schodach, odcięty od świata wysokimi, grubymi murami.

IKAKINDRA KOLOMAMBA

(Baśń z Madagaskaru)

Daleko, daleko stąd, spośród morskich, nieogarniętych wzrokiem przestrzeni wynurza się wielka i piękna wyspa Madagaskar. Przez wielką wyspę Madagaskar przepływa wiele rzek i strumieni.

W jednej z takich rzek, sączącej się leniwie i rozlewnie wśród szmaragdowych łąk i ciemnych lasów, mieszkał niegdyś wielki krokodyl, stary Ikakindra Kolomamba.

– Ikakindra Kolomamba jest bardzo żarłoczny – mówili o nim ludzie z wyspy. Mówili to szeptem, gdyż niezmiernie bali się starego krokodyla.

– Jest również bardzo podstępny – dodawali inni jeszcze ciszej.

– Pst! Lepiej nic nie mówcie – gromili szepczących ci już najbardziej lękliwi. – Czy nie wiecie, że wielki i bardzo stary Mamba słyszy i może się pogniewać?

Ci, którzy w ten sposób mówili, mieli nawet trochę racji, zwłaszcza jeśli rozmowa toczyła się w pobliżu rzeki. Wiadomo przecież było, że Ikakindra potrafił po wygramoleniu się na brzeg rzeki leżeć nieruchomo na piasku, udając z powodzeniem martwy pień drzewa, i że bardzo lubił podsłuchiwać, co ludzie o nim mówią. Dlatego też niektórzy mieszkańcy wioski, przechodząc w pobliżu rzeki albo przeprawiając się łodzią, uważali za stosowne na wszelki wypadek pozdrowić uprzejmie Ikakindrę, szepcząc:

– Oooo! Mamba! Jesteś najmędrszym ze wszystkich krokodyli na świecie! Oooo! Mamba! Niech szmer fali nie zakłóca twego bardzo czcigodnego snu!

Co prawda, jeżeli szeptał to człowiek niedoświadczony, wszystkie pochlebstwa i tak niewiele pomagały. Ikakindra Kolomamba bez względu na to, co szeptał przechodzący czy przepływający człowiek, wynurzał się nagle z mętnych fal, ukazując swą ogromną, zębatą paszczę.

O tym wszystkim wiedziała i pamiętała Udafa, żona dobrego Subu. Kiedy więc jej dwie córki, Zazura i Faara, biegły beztrosko nad rzekę, aby przynieść wody lub się wykąpać – mówiła zawsze pełna niepokoju i trwogi:

– O dziewczęta! Wystrzegajcie się Ikakindry Kolomamby! Słyszałam, że szczególnie smakuje mu mięso młodych dziewcząt. Uważajcie więc! I na wszelki wypadek nie zapominajcie pozdrawiać go uprzejmie z daleka.

– Nie rozumiem, dlaczego mamy go pozdrawiać – buntowała się młodsza z dziewcząt, Faara – jest to wstrętne, stare krokodylisko.

– Cicho, cicho, nie mów tak o nim nawet tu, w naszej chacie – gromiła ją matka. – Gdyby tak Ikakindra usłyszał twoje niebaczne słowa!

I na wszelki wypadek zacna Udafa wzdychała:

– O! Mamba! Mam nadzieję, że nie słyszałeś słów tej głupiej dziewczyny!

Spokojna i cicha Zazura prawie tak samo jak matka była przerażona zuchwalstwem siostry. Toteż gdy schodziły nad rzekę, Zazura nigdy nie zapominała pozdrowić krokodyla. Ale Faara nie tylko że nie przyłączała się do tych pozdrowień, ale w dodatku szydziła z siostry:

– Boisz się tego obrzydliwego potwora? Śmieszne! Ja się go wcale nie boję!

– Cicho! Bądź przynajmniej cicho! – błagała przerażona Zazura. – Zdaje mi się, że właśnie czcigodny Mamba wynurza się z fal rzeki.

– Nie bądź takim obrzydliwym tchórzem – zwykła wtedy odpowiadać Faara. I śmiało zanurzała się w mętnym nurcie.

Kiedyś jednak swoje zuchwalstwo posunęła do tego, że stojąc w wodzie, zaczęła wzywać siostrę:

– No, chodź, chodź prędzej! Zapewniam cię, że nigdzie w pobliżu nie ma tego starego potwora. Zresztą i tak nic nam nie zrobi! Przecież wszystkie zęby w jego paszczy są już zupełnie spróchniałe!

– O Faaro! – jęknęła w odpowiedzi Zazura. – Co mówisz? Czy nie widzisz, że tam, na mieliźnie, spoczywa w blasku słońca nie kto inny, tylko sam wielki Ikakindra Kolomamba? Niech będzie pozdrowiony – dodała, pamiętając o przestrogach matki.

– Nie pleć głupstw! – zakrzyknęła Faara. – To nie jest Ikakindra, tylko stary, zmurszały pień drzewa, wyrzucony przez fale. Chcesz, podpłyniemy bliżej do mielizny i przekonamy się!

– Nie, nie – broniła się przerażona Zazura – nigdy w świecie nie odważę się na coś podobnego! I ciebie błagam, o Faaro! Zaniechaj tego zuchwalstwa!

– O Zazuro! Czyż nie pozwolisz mi nawet obejrzeć z bliska drewnianego pnia? – I Faara już, już miała zanurzyć się w wodzie, aby podpłynąć do mielizny i przekonać swą tchórzliwą siostrę.

Naraz leżący w żółtym piasku pień drzewa poruszył się lekko.

– To Ikakindra Kolomamba! – jęknęła z trwogą Zazura. – Uciekajmy!

– Przeklęta, wrzaskliwa dziewucha! – mruczał tymczasem do siebie Ikakindra Kolomamba, usiłując znów udawać kawał drzewa. Ale nowy, nieopatrzny ruch ogona zdradził go do reszty. Tego tylko trzeba było Faarze.

Wyskoczyła szybko na brzeg i krzyknęła:

– Ooo! Stare, obrzydliwe krokodylisko!

I kiedy struchlała ze strachu Zazura szeptała błagalnie: – O Mamba! Wielki Mamba! Przebacz Faarze! Jest jeszcze bardzo młoda i nie bardzo mądra. Wybacz jej i bądź wspaniałomyślny – w tym samym czasie lekkomyślna Faara, podskakując z uciechy na jednej nodze, śpiewała zuchwale:

Ooo Mamba, Mamba, Mamba!

Ikakindra Kolomamba!

Jaki to ma brzuch pękaty,

jaki to ma grzbiet łuszczaty,

jakie łapy ma palczaste,

jakie ślepia wyłupiaste –

wzrok na pewno mnie nie myli:

najwstrętniejszy z krokodyli!

Nie, tego naprawdę było dosyć. Stary krokodyl Ikakindra Kolomamba nie mógł znieść spokojnie takich wyzwisk i drwin. Wlokąc z trudem swe ciężkie, ogromne cielsko, zsunął się do wody i zaczął płynąć w stronę brzegu, na którym podskakiwała wesoła i drwiąca, zuchwała dziewczyna Faara. Ale zanim zdołał dopłynąć do piaszczystego wybrzeża, dziewczynki z bijącym sercem wpadły już do chaty rodziców.

– Co się stało? – zaniepokoiła się na ich widok zacna Udafa. Były bowiem tak zdyszane, że z trudem chwytały powietrze. – Czy może sam wielki Ikakindra Kolomamba wynurzył się z rzeki?

– O mamo, odgadłaś – zdołała wreszcie przemówić zmęczona Zazura – to właśnie Ikakindra Kolomamba chciał porwać Faarę.

– Aj! – kiwnęła głową zmartwiona matka. – Być może, Faara pozwoliła sobie na jakieś niecne drwiny, jak to ona potrafi! To niedobrze. Trzeba umieć trzymać język za zębami, moje dzieci.

Ale kiedy nazajutrz dziewczęta znów znalazły się nad brzegiem rzeki, lekkomyślna i zuchwała Faara wcale już nie pamiętała o przestrogach zacnej Udafy ani też nie zwracała uwagi na błagalny szept siostry, aby nie drażniła krokodyla.

– Nie bądź takim tchórzem – mówiła rezolutnie Faara – spójrz dokoła: nawet trzciny nadbrzeżne ani drgną i powierzchnia wody jest też zupełnie gładka i spokojna. Nie, nigdzie go przecież nie widać.

– Ale on jest bardzo podstępny, Faaro. Patrz, tam na wodzie są jakieś ciemne plamy!

– Nie widzisz, niemądra dziewczyno, że jest to tylko cień kołyszącej się palmy?

– Boję się, bardzo się boję Ikakindry – szepnęła Zazura. Ze strachu nie miała nawet odwagi wejść bodaj po kostki w rzekę. – Ciągle mi się zdaje, że czyha na nas gdzieś w ukryciu.

– Ach, nie myśl o tym, chodź! Popływamy trochę – i Faara pociągnęła siostrę do wody.

Rzeczywiście! Nigdzie w pobliżu nie było widać Ikakindry. Słońce przygrzewało coraz silniej, pierzaste palmy kołysały się lekko, papugi pokrzykiwały wesoło swymi chrapliwymi głosami, małpki skrzecząc skakały po drzewach i chwytały się pnączy, zabawiając się beztroską gonitwą. Świat był piękny.

Naraz... ach! Naraz stała się rzecz straszna. Najstraszniejsza, jaka mogła się wydarzyć. Z mętnych fal rzeki wynurzył się ogromy łeb i wielka, szeroko rozwarta paszcza, z niezliczoną ilością zębów, porwała smukłą Faarę, gdy właśnie zwinnie i śmiało, wśród śmiechu i żartów, wypłynęła na środek rzeki. Zdołała tylko krzyknąć przeraźliwie i zatrzepotała cienkimi i delikatnymi jak łodygi kwiatów rękami.

Drżąc z przerażenia, Zazura szybko – niczym strzała wypuszczona z łuku wojownika – wyskoczyła na brzeg. Stała, ociekając wodą, i patrzyła na gładką powierzchnię wody, pod którą zginęła jej siostra.

– O Faaro! – wyszlochała Zazura, wyciągając bezradnie ręce. – Faaro!

Po chwili z wody wynurzył się łeb krokodyla.

Zazura padła na kolana.

– Ooo! Mamba! Zlituj się! Bądź wspaniałomyślny! Oddaj mi moją siostrę! O Ikakindra Kolomamba! Przysięgam ci, że już nigdy nie będzie szydziła z twej szanownej postaci.

Ale stary krokodyl, słuchając tych błagań, najpierw zaśmiał się szyderczo, a potem powiedział gderliwie:

– Nie masz tu co sterczeć nad brzegiem, dziewczyno. Zatrzymam u siebie twoją siostrę. Będzie mi śpiewała piosenki, w których będzie sławiła moją urodę – ona przecież tak lubi śpiewać. Poza tym będzie mi służyła – będzie musiała starannie i delikatnie obmywać z błota mój brzuch i czyścić z mułu mój łuszczaty grzebiet. A kiedy już mi się znudzi to wszystko, to ją zjem! – To mówiąc, Ikakindra Kolomamba kłapnął okropnie zębami.

Biedna Zazura zrozumiała, że nic już sama nie wskóra u bardzo złego krokodyla Ikakindry Kolomamby. Pobiegła więc szybko do domu ze straszną nowiną.

– O, biada, biada! – zaczęła zawodzić zacna Udafa. – A przecież ostrzegałam ją tyle razy przed tym złym krokodylem. Być może, obraziła go jakimś niebacznym słowem?

– Śpiewała bardzo brzydką piosenkę – wyszeptała wśród szlochań Zazura.

– Jaką piosenkę?

– Boję się nawet powtarzać – westchnęła lękliwie Zazura i na wszelki wypadek obejrzała się wokoło.

– O, biada! Biada nam, biada! – Zaczęła wobec tego jęczeć na nowo, ale jeszcze żałośniej dobra Udafa. – Co teraz poczniemy?

Dzielny i szlachetny Subu, ojciec Faary, nie mniej niż Udafa zmartwił się porwaniem lekkomyślnej córki przez okrutnego krokodyla. Ale ponieważ Subu był bardzo dzielny, więc wziął do ręki wielką dzidę i pobiegł nad brzeg rzeki. Za nim podążyły Udafa i Zazura.

Kiedy znaleźli się już nad leniwie płynącą wodą, zaczęli wzywać starego krokodyla:

– O Mamba! O! Oddaj nam Faarę. Była wprawdzie bardzo niedobra i nierozsądna, ale smutek nasz jest zbyt wielki. O Mamba! O! Oddaj nam Faarę!

Wezwany w ten sposób Ikakindra po chwili wynurzył z wody swój brzydki łeb. Wykrzywiając drwiąco olbrzymią, zębatą paszczę, odezwał się:

– Może chcecie odwiedzić waszą ukochaną córkę? W takim razie zbliżcie się nieco.

– O, nie! Nie jesteśmy tak zuchwali, aby zbliżyć się do ciebie, o wielki Mamba! O! – powiedziała grzecznie i przezornie zacna Udafa. Po czym szepnęła do męża:

– Teraz ty przemów do niego.

Wobec tego dobry i dzielny Subu zawołał:

– O Mamba! O! Zwróć nam Faarę. Zła była – to prawda. Lecz zbyt wielka jest nasza boleść. O! Oddaj nam dziewczynę!

Ale Ikakindra Kolomamba zaśmiał się tylko szyderczo:

– Jak widzę, bardzo tęsknicie do waszej córki. Czemu więc nie chcecie odwiedzić tej waszej ukochanej Faary, Faary, co ma długi język!

– O Mamba! O! Bądź wspaniałomyślny i wybacz jej – szepnęli zrozpaczeni rodzice.

A Ikakindra szydził dalej:

– Może chcecie posłuchać ślicznej piosenki, którą potrafi śpiewać wasza córeczka? Posłuchajcie więc, to brzmi tak. – I zanucił chrypliwie:

O Mamba, Mamba, Mamba!

Ikakindra Kolomamba!

Jaki to ma brzuch pękaty,

jaki to ma grzbiet łuszczaty,

jakie łapy ma palczaste,

jakie ślepia wyłupiaste –

wzrok na pewno mnie nie myli:

najwstrętniejszy z krokodyli!

No i co myślicie o tej piosence?

– Oooo! Mamba! – zdołali tylko jęknąć w odpowiedzi nieszczęśliwi rodzice. Po chwili zaczęli jednak naradzać się szeptem.

– Może byśmy mogli mu coś ofiarować w zamian za naszą biedną Faarę? – szepnęła matka.

– Ofiarujemy mu wołu – postanowił dobry Subu.

Wobec tego Udafa zawołała:

– O Mamba! O! Podarujemy ci wołu.

Ale Ikakindra machnął tylko pogardliwie ogonem.

– Jednego wołu? Żartujecie chyba!

– Zważ jednak, że Faara jest chudziutka i właśnie piękny wół opłaciłby ci się znacznie bardziej – ośmieliła się tłumaczyć krokodylowi Udafa.

– Nie – odpowiedział na to tylko twardo Ikakindra.

– O Mamba! O! Ofiarujemy ci dziesięć wołów! – zawołał wobec tego zrozpaczony ojciec.

– Nie!

– O Mamba! O! – rozległ się z kolei cienki i drżący głosik Zazury. – Damy ci dwadzieścia wołów!

– Czy długo jeszcze zamierzacie żartować ze mnie? – warknął bardzo zły krokodyl Ikakindra Kolomamba i mruknął wzgardliwie: – Dwadzieścia wołów! Słyszane rzeczy!

– To jest wszystko, co posiadamy... – wyznał dobry Subu, ale Udafa przerwała mu, nakazując milczenie, i krzyknęła:

– O Mamba! Damy ci sto wołów!

Ikakindra Kolomamba zastanowił się przez chwilę, wreszcie zgodził się łaskawie:

– No, niech będzie. Wasza córka jest co prawda bardzo złośliwa, ale trudno, niech stracę. Zawsze tracę przez moją ogromną dobroć. Tylko aby szybko przygnajcie tu na brzeg te woły, bo jeszcze mogę się rozmyślić!

Co tchu pobiegli więc biedni rodzice do wioski, aby błagać sąsiadów o pożyczenie im brakujących osiemdziesięciu wołów. – Oddamy wam! – zapewniali. Wieśniacy okazali wielkie współczucie wobec nieszczęścia, jakie dotknęło rodziców Faary, i bez wahania oddawali swoje woły dla niedobrego krokodyla.

Kiedy więc już całe stado było zebrane, Subu i Udafa pognali je przy pomocy sąsiadów na brzeg rzeki. Ikakindra Kolomamba czekał już na nich, wynurzywszy łeb z wody. Oświadczył też od razu, że zanim wypuści Faarę, musi koniecznie spróbować, czy woły są dość tłuste i czy będą mu smakować.

– Być może, są stare i żylaste – skrzeczał grymaśnie.

Ale wieśniacy byli nieugięci.

– O, nie, Mamba! O Mamba! Najpierw oddaj dziewczynę. Dziewczyna jest jedna, a wołów jest sto. O Mamba! O!

Wreszcie, po długich targach, nabrawszy apetytu na schrupanie paru wołów, Ikakindra Kolomamba zgodził się na wypuszczenie Faary. Zanurzył się i odpłynął szybko, a po chwili ukazał się na powierzchni wody. Tym razem na jego grzbiecie siedziała Faara.

Kiedy uszczęśliwiona znalazła się już na brzegu, Ikakindra z otwartą paszczą oczekiwał teraz na obiecaną ucztę.

– Otwórz paszczę jeszcze szerzej! O Mamba! – wołali wieśniacy. – Nasze woły są ogromne i tłuste!

Ikakindra posłusznie otworzył paszczę najszerzej, jak tylko potrafił, i przymknąwszy ślepia, szykował się do spożycia przysmaku.

I być może, że byłby objadł się porządnie, gdyby nie to, że na czele stada znajdował się wielki, silny byk, który wcale nie miał zamiaru zginąć w paszczy krokodyla. Jedno mocne uderzenie rogów i oto stary Ikakindra Kolomamba znalazł się pod wodą, a kiedy wyjrzał po chwili, zobaczył, że wszystkie woły stoją na brzegu z pochylonymi łbami, gotowe do uderzenia. Ba! Niektóre z nich odważnie brnęły już w wodzie, zbliżając się do niego. Stanowczo bezpieczniej było uciekać!

I Ikakindra Kolomamba, wściekły na siebie za swoje łakomstwo – bo przecież jednemu wołu byłby na pewno dał radę – uciekł daleko i na zawsze z tych stron, gdzie mieszkały Faara i Zazura ze swymi rodzicami. I nigdy już więcej od tego czasu nie słyszano o tym bardzo niedobrym krokodylu.

Taką to bajkę opowiadają starzy ludzie na dalekiej i pięknej wyspie Madagaskar.

HISTORIA JEDNEGO KWIATU

(Baśń z Haiti)

Na dalekiej wyspie Haiti mieszkają dobrzy i piękni ludzie o ciemnej skórze – na dalekiej wyspie Haiti rosną niezwykle bujnie najdziwaczniejsze krzewy i drzewa i kwitną najpiękniejsze na świecie kwiaty. A wśród tych najpiękniejszych kwiatów najbardziej niezwykłe są dziwnobarwne i dziwnokształtne orchidee. Opowiem wam historię jednego kwiatu.

Było to dawno, tak dawno, jak tylko w baśni być może – w owych czasach, kiedy zwierzęta i kwiaty, i ludzie rozumieli nawzajem swój język. W tych więc dawnych czasach, w małej wiosce, w samym sercu wyspy, mieszkała razem z matką niezwykle urodziwa dziewczyna. Wołano na nią Taala.

Ale Taala była nie tylko urodziwa – była również i bardzo dobra, i pracowita. To ona, chcąc wyręczyć matkę, biegła codziennie do źródła po wodę. Nie narzekała nigdy, że duży gliniany dzban, który niosła na głowie, jest dla niej za ciężki, nie narzekała też, że droga do źródełka jest długa i męcząca.

Ta droga wiodła najpierw przez rozległe pole. Na polu rosły bujne zielska, wysokie trawy i krzewy bawełniane, rosły też rozłożyste krzaki o kolących boleśnie liściach. A dalej była dżungla, zarośnięta gąszczem dziwnych i dziwnie splatających się z sobą drzew, lian i kwiatów.

Pewnego dnia śliczna Taala, wesoła jak koliber, biegła wąską drogą przez pole bawełnianych krzewów. Jej nowa spódniczka z trawy poruszała się przy każdym kroku, na głowie niosła Taala wielki gliniany dzban, a we włosach miała wpięty biały kwiat. Szczupłe, ciemne ręce podniosła do góry, aby przytrzymać puste naczynie. Biegnąc Taala nuciła wesołą piosenkę. Piosenka była tak pogodna, że nawet złośliwe osty i drapieżne krzewy odchylały się łagodnie w bok i nie raniły stóp dziewczyny. Krzewy bawełny pochylały się w jej stronę, ofiarując swe nadpęknięte owoce, z których wyglądały kłaczki białego puchu, a trawy słały się pod nogi Taali.

– Dziękuję wam, o trawy zielone! Dziękuję wam, kolące krzewy! Dziękuję wam, o dobre krzewy bawełny! – wołała Taala w odpowiedzi i biegła dalej.

Kiedy już miała wejść na wąską dróżkę, która wiodła poprzez dżunglę, z sąsiedniej wioski wyszła gromada ludzi prowadzących osiołki obładowane koszami pełnymi bananów, świeżo zerwanych ananasów, młodych liści palmowych i owoców mango. Osiołki dreptały powoli i zajęły całą dróżkę i żadne nawoływania nie mogły zmusić ich, aby szły prędzej.

– Pójdę wobec tego inną drogą – postanowiła Taala i skręciła w bok. Po chwili weszła w ciemny gąszcz dżungli. Nigdy tędy nie szła, ale ciągle była pewna, że nie zabłądzi. Do źródła należało iść, mając słońce po prawej stronie. Co prawda w dżungli panował mrok i słońce tu nie docierało, ale przecież za chwilę powinny się skończyć zarośla, a za nimi jest polana, gdzie znajduje się źródło. Więc jeszcze parę kroków i jeszcze...

Jakież było zdziwienie Taali, kiedy po jakimś czasie znalazła się na polanie, ale zupełnie niepodobnej do tej, którą znała.

Nie było tu żadnego źródełka, a pośrodku polany wznosiło się ogromne, dziwaczne drzewo, rzucając dookoła chłodny cień. Korona drzewa była niezmiernie gęsta, a w jego ponurym cieniu nie rosły żadne rośliny, tylko szarzała pusta ziemia. Taala zatrzymała się zdumiona. Nie śpiewała już swojej wesołej piosenki, tylko rozglądała się przestraszona panującym tu milczeniem. Wokół dziwnego drzewa nie słychać było śpiewu ptaków, a na jego grubych i dziwacznie skręconych konarach nie przysiadły kolorowe, gadatliwe papugi ani nie skakały wesołe i psotne małpki. Pień drzewa-olbrzyma pokryty był szarą, brzydką korą, po której tylko przebiegały szybkie, zwinne jaszczurki. – Po coś tu przyszła? – pytały, patrząc na Taalę swymi złotymi oczkami. „Przyszłam po wodę” – chciała odpowiedzieć Taala, kiedy naraz usłyszała, że ktoś szeptem wymawia jej imię. Kiedy spojrzała w tamtą stronę, ze zdumieniem spostrzegła, że przywołuje ją piękny kwiat rosnący na pniu wielkiego drzewa.

W mroku otaczającym drzewo-olbrzyma kwiat jaśniał przedziwnie. Jego rozchylone dopiero co listki miały kształt skrzydeł motyla, a barwa?... trudno było określić i nazwać barwę kwiatka. Miał płatki błękitne jak niebo, ale środek miał różaną barwę zorzy porannej. A chwilami zdawało się Taali, że płatki kwiatu różowieją, a środek przybiera barwę szafiru ciemnego jak noc. Stała więc jak zaczarowana jego urodą, zapatrzona i nie pamiętająca o całym świecie.

– O Taalo – szepnął kwiat – zabierz mnie stąd. Zabierz mnie, bo zwiędnę z ogromnej tęsknoty za tobą!

Naraz nad jej głową rozległ się głośny trzask, a na jej nagie, ciemne ramiona spadł deszcz suchych łupinek. To zazdrosne o kwiat drzewo rozsypało na nią swoje suche i boleśnie raniące skórę nasionka. Jednocześnie wyciągnęło ku niej swe pokrzywione, czarne konary, niczym ogromne szpony.

– Oooch! – jęknęła żałośnie Taala. Przestraszyła się bardzo. Wypuściła z rąk gliniane naczynie i kuląc ramiona, poczęła biec szybko do domu, a biegnąc oglądała się jeszcze z lękiem, bo ciągle zdawało się jej, że złe drzewo wyciąga do niej swe węzłowate konary, aby ją pochwycić. W dodatku krzewy szeptały po drodze: – Uciekaj! – Ptaki ćwierkały niespokojnie: – Uciekaj!

Kiedy przybiegła do chaty, była tak zmęczona, że nie mogła wymówić nawet jednego słowa. Matka ułożyła ją na posłaniu ze świeżo zerwanych liści palmowych.

– Odpocznij, córko – powiedziała. – Może później pójdziesz po wodę.

Ale tego dnia Taala już nie poszła więcej po wodę. Taala zachorowała. Ciało jej było gorące. Nie poznawała wcale swojej dobrej, kochającej matki ani nikogo z wioski i tylko ciągle mówiła o niezwykle pięknym kwiecie.

– Chciałabym go mieć – szeptała – ale drzewo, złe drzewo z zazdrości chciało mnie zabić i nie pozwoliło mi zerwać kwiatu. O, tak bardzo pragnę mieć ten kwiatek, najpiękniejszy na świecie.

Mijały dni, a Taala ciągle była chora i nieprzytomna.

– Kwiatek... daj mi śliczny kwiatek – szeptała żałośnie do matki.

– Kwiatek? – pytała matka.

Aż wreszcie piątego dnia, kiedy Taala była coraz słabsza i kiedy zdawało się, że nic już nie zdoła jej uratować, matka postanowiła zdobyć niezwykły kwiat.

– Przynieś go – szeptała w gorączce Taala – rośnie na pniu drzewa-olbrzyma. Przynieś mi ten kwiat. On umrze beze mnie, a ja umrę bez niego...

– Przyniosę ci – obiecała matka i wyruszyła w drogę.

A ponieważ nie wiedziała, gdzie znaleźć kwiat, więc pytała wszystkich po drodze – pytała bawełnianych krzewów, pytała kolczastych zarośli i wysokich palm.

– Idź w tę stronę, gdzie ciemnieje dżungla – mówiły jej. – A w dżungli pytaj dalej o drogę.

Pytała więc znów małych jaszczurek i pytała drzew figowych, gdzie rośnie drzewo-olbrzym, w którego cieniu zakwita najpiękniejszy kwiat Haiti... Wreszcie po długiej wędrówce stanęła na ciemnej, pozbawionej słońca polanie, na którą rzucało cień drzewo-olbrzym. W pierwszej chwili nie mogła nic dostrzec, tak gęsty był mrok wokół drzewa. Dopiero po chwili spostrzegła błękitny kwiat z purpurowym sercem, rosnący na pniu olbrzyma.

– Kwiatku – szepnęła – śliczny kwiatku! Przyszłam...

Kwiat pochylił się w pokłonie.

– Bądź pozdrowiona – szepnął. Delikatne płatki drżały, gdy oczekiwał, aby zerwała go ciemna dłoń starej kobiety.

A tymczasem zazdrosne olbrzymie drzewo zaszumiało gniewnie. Deszcz ostrych nasion spadł na zgarbione plecy matki. Wielkie, sękate konary przygięły się ku ziemi, wyciągając swoje palczaste dłonie, aby ją pochwycić. Szare jaszczurki o złotych oczach zaczęły syczeć ostrzegająco:

– Uciekaj! Uciekaj! Bo zginiesz!

Strasznie się zrobiło starej kobiecie.

– Uciekaj, uciekaj! – wołało wszystko wokoło.

Bała się bardzo. Drzewo oplatało ją swymi gałęziami, ale ona, wytężając wszystkie siły, odgarnęła je i zerwała błękitny kwiat.

I w tejże chwili drzewo-olbrzym straciło swoją złą moc. Grube, węzłowate konary odgięły się łagodnie. Stara kobieta mogła spokojnie wyjść z ponurego cienia i wracać do domu. Biegła więc teraz szybko z powrotem, trzymając w ręce kwiat błękitnej orchidei.

Kiedy wreszcie, zmęczona niezmiernie, przypadła do posłania córki, usłyszała znów jej gorączkowy, nieprzytomny szept:

– Kwiatek, daj mi kwiatek!

– Przyniosłam go, przyniosłam! – uspokajała ją matka i delikatnie położyła orchideę na piersiach dziewczyny. I w tejże chwili stała się rzecz najdziwniejsza na świecie. Oto kwiat rozchylił swe płatki, jakby miał się jeszcze bardziej rozwinąć – a jednocześnie błękitna ich barwa zaczęła zmieniać się w krwistą purpurę. Wtedy płatki zaczęły kurczyć się i skręcać, jak gdyby trawił je ogień, aż wreszcie kwiat stał się małą garstką lekkiego jak oddech popiołu... I wtedy Taala otworzyła oczy i spojrzała przytomnie na matkę. Jej ręce i twarz były chłodne.

– Jestem zdrowa, matko – powiedziała radośnie. – A zdaje mi się, że spałam bardzo długo. A kiedy spałam, miałam sen – sen niezwykły: śniło mi się, że pokochał mnie ponad życie kwiat błękitnej orchidei, który rósł na pniu drzewa-olbrzyma. A chwilami znów nie wiem, czy mi się śniło, czy też tak było naprawdę...

– Tak było naprawdę – szepnęła stara matka. I zebrawszy ostrożnie lekki popiół, zdmuchnęła go z dłoni na cztery strony świata.

I od tego czasu na dalekiej wyspie Haiti w mrocznej dżungli rosną najpiękniejsze i najdziwniejsze kwiaty orchidei.

BIEDNY DIŻIKO

(Bajka armeńska)

Nawet najstarsi ludzie w Armenii nie pamiętają dokładnie, kiedy żył Diżiko, ale w każdym razie pamiętają, że losy jego były niezwykłe.

A jakie były losy Diżiko? Posłuchajcie:

Diżiko był bardzo biednym i bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Nie miał żadnego majątku – miał tylko dwa koziołki i nieznośną, skaczącą krowę. A na dodatek miał żonę – ale była to bardzo niedobra kobieta! Wciąż dokuczała biednemu Diżiko i wciąż mówiła, że to on jest winien temu, że żyją w biedzie.

Nie miała jednak racji, bo Diżiko był pracowity i uprawiał ich maleńkie pólko bardzo starannie – ale jakież zbiory można mieć z maleńkiego pólka? A niedobra żona Diżiko wciąż powtarzała:

– Wynoś mi się z domu! Czyż nie możesz powędrować do dalekich krajów, aby tam zdobyć pieniądze, za które kupilibyśmy ubranie, woły, owce i konie?

Tak często to powtarzała, że biedny Diżiko postanowił wreszcie:

– Ucieknę z domu, aby uwolnić się od tej bardzo złej kobiety. – Wziął do ręki grubą pałkę, aby mieć się czym podpierać w drodze, i wyszedł z domu. Zabrał też z sobą swoją bardzo nieznośną, skaczącą krowę.

Wędrował tak przed siebie i podobała mu się ta droga. Gdy był głodny – żywił się mlekiem nieznośnej, skaczącej krowy, a kiedy był zmęczony, jechał na jej grzbiecie. Ponieważ jednak często słyszał o zbójcach napadających na samotnych podróżnych, więc bał się przy tym ogromnie i drżał ze strachu jak stojąca woda. Ale właściwie to już z dwojga złego wolał wpaść w ręce zbójników niż pozostać z własną, bardzo niedobrą żoną.

Przewędrował tak spory kawałek drogi i wreszcie, znużony, postanowił odpocząć trochę. Położył się więc w cieniu wielkiego drzewa i zasnął słodko, a jego nieznośna, skacząca krowa pasła się tymczasem na łące.

I byłby to naprawdę bardzo przyjemny wypoczynek, gdyby nie muchy, które siadając na twarzy i rękach biednego Diżiko, kąsały go boleśnie. Ponieważ przy tym Diżiko miał sen dość mocny, więc nie wiedział wcale, że to muchy go tak kąsają, tylko zdawało mu się, że to jego własna, niedobra żona tak go krzywdzi. Wobec tego przyśniło mu się, że jest bardzo, ale to bardzo odważny i że wymyśla swej własnej żonie. Ba, nie tylko zwymyślał ją we śnie, ale nawet zamierzył się na nią i uderzył ją śmiało i mocno.

Kiedy się obudził, przekonał się zaraz, że nie uderzył jednak swej bardzo niedobrej żony, tylko po prostu tak mocno klepnął się w czoło, że aż go zabolało. Ale przy tym klepnięciu zabił od jednego zamachu od razu siedem much, które siedziały mu na czole i kąsały boleśnie.

Zobaczywszy na swej dłoni siedem nieżywych, zabitych przez siebie much, biedny Diżiko od razu poczuł się lepiej. Wstąpiła weń odwaga. Śmiało teraz ruszył w dalszą drogę i pod wieczór znalazł się w pobliżu jakiejś wsi. Stanowczo czuł się bardzo dzielny.

A kiedy spotkał na drodze jakiegoś starego, dobrotliwie wyglądającego derwisza*, poprosił go grzecznie, aby na kawałku pergaminu napisał tak:

„Ja, Diżiko, od jednego zamachu mej ręki zabiłem siedmiu”.

Derwisz, usłyszawszy to, natychmiast spełnił życzenie biednego Diżiko, pełen szacunku i bojaźni dla tak niezwykłego męstwa, a Diżiko zawiesił zapisany pergamin na rogach swej krowy.

Wędrując dalej wesoło i odważnie, dotarł wreszcie do rozległego pola, a na krańcu tego pola, hen, w oddali, widoczny był olbrzymi zamek. I Diżiko miał nawet zamiar dotrzeć do tego zamku, ale tak był zmęczony, że znów postanowił odpocząć trochę. A że w pobliżu rosły niskie zarośla, które rzucały nieco cienia, więc położył się pod nimi i zasnął spokojnie. A nieznośna, skacząca krowa pasła się obok na łące.

Gdy tak smacznie spał, z zamku wyszło siedmiu braci, którzy tam mieszkali razem z jedną bardzo piękną siostrą. Niezmiernie byli oburzeni, gdy spostrzegli, że jakiś obcy przybysz wysypia się tak zuchwale na ich łące.

– Podejdźmy bliżej i dajmy mu nauczkę! – zaproponował najstarszy brat.

– Ale zwróćcie uwagę, o bracia, że w dodatku obok niego pasie się krowa, która zjada naszą szmaragdową trawę – dodał najmłodszy.

Ruszyli więc bracia ku biednemu Diżiko. Niezmiernie jednak się zdumieli, gdy zauważyli, że na rogach bardzo nieznośnej, skaczącej krowy wisi jakaś karta z napisem.

– Należałoby odczytać ten napis. Nie wiadomo, co tam jest – zaniepokoili się bracia.

Rada w radę postanowili, że najstarszy z nich, jako najbardziej odważny z odważnych, zbliży się do krowy i odczyta napis.

– „Ja, Diżiko, od jednego zamachu mej ręki zabiłem siedmiu”! – przesylabizował z trudnością najstarszy brat i aż podskoczył z przerażenia.

– Jedną ręką położył siedmiu! – powtórzyli bracia. – Oczywiście, że musi to być niezmiernie silny i odważny człowiek.

Odsunęli się więc nieco dalej i już rozmawiali teraz szeptem, aby nie obudzić niezwykłego przybysza.

– Musi być nie lada śmiałkiem, jeśli może tak spokojnie i beztrosko spać na naszym polu bez obawy, że zrobimy mu krzywdę!

– I w dodatku patrzcie, jak wielka musi być jego siła, jeśli nie zabrał z sobą ani broni, ani towarzyszy, tylko tę jedną krowę.

Ale właśnie w tej chwili krowa zaryczała, znudzona już zbyt długim pasieniem się na szmaragdowej łące. Na głos krowy Diżiko się obudził. Przerażony widokiem siedmiu rosłych młodzieńców, biedny Diżiko zerwał się na równe nogi i pochwycił swój kij. Bracia, widząc to, byli najzupełniej pewni, że Diżiko, zgodnie z napisem zawieszonym na rogach krowy, zamierza położyć ich wszystkich jednym uderzeniem swego kija. Padli wobec tego na kolana i zaczęli go błagać o darowanie życia.

– Nie zabijaj nas! Jesteśmy jeszcze młodzi i w dodatku słyniemy jako bohaterowie. Więc nie znany nam, ale bardzo dzielny przybyszu, zostań naszym starszym bratem! Zgódź się! Błagamy cię o to! Będziemy niezmiernie i niewysłowienie szczęśliwi, jeśli zezwolisz, abyśmy byli ci we wszystkim posłuszni, a ponadto oddamy ci do rozporządzania cały nasz majątek razem z owym zamkiem, który widać w oddali. Twojej wspaniałej, aczkolwiek nieznośnej i skaczącej krowie zapewnimy miejsce w najpiękniejszej na świecie oborze i będzie się pasła wyłącznie na najpiękniejszych łąkach o szmaragdowej trawie!

Słysząc to Diżiko uspokoił się nieco, odsapnął i szepnął wreszcie słabym głosem:

– Niech będzie, jak chcecie!

– Chwała niech ci będzie, o nasz wspaniały i niezmiernie dzielny bracie, którego imienia jeszcze nie znamy – ucieszyło się siedmiu braci.

– Imię moje Diżiko – powiedział skromnie.

Oczywiście, że dalej bał się porządnie, ale opanowując drżenie łydek, pozwolił się zaprowadzić na zamek.

Był to w istocie zamek niezmiernie wspaniały. Siedząc na honorowym miejscu i patrząc na schylających się przed nim w pokornym pokłonie siedmiu braci, biedny Diżiko ciągle się bał. Myślał tylko o tym, jak by tu się wykręcić z tej historii, aby bracia nie domyślili się wreszcie całej prawdy i nie rzucili się na niego. Ci zaś widząc, że Diżiko nie odzywa się wcale do nich i nawet nie patrzy w ich stronę – szeptali między sobą:

– Do jakiego stopnia jest on wspaniały i wyniosły, jeśli nawet nie patrzy na nas...

Ale ponieważ już nogi bolały ich od ciągłego stania, a plecy od zginania się w pokłonie, więc lekko zakasłali, pragnąc zwrócić na siebie uwagę swego nowego, niezmiernie odważnego brata.

– Hm, hm!

Diżiko spojrzał wreszcie na nich, zaniepokojony coraz bardziej, ale widząc, że przeginają się w pokornym ukłonie, raczył uśmiechnąć się lekko, bardzo leciutko, bo ciągle jeszcze bał się ich, i poprosił grzecznie, aby usiedli.

To wszystko zachwyciło, ucieszyło i nieco ośmieliło siedmiu bardzo dzielnych braci, wobec tego usiedli skwapliwie i zapytali:

– O nasz wspaniały nowy bracie Diżiko! Gdzie twój koń, gdzie twój oręż i gdzie słudzy? Pozwól, abyśmy pojechali po nich i przywiedli do ciebie!

Serce biednego Diżiko zupełnie prawie przestało bić ze strachu, ale zdobył się na odwagę i oświadczył:

– Tylko tchórze posługują się orężem i koniem, ja używam ich tylko w czasie wielkich bojów. A służba? Na cóż mi służba! Moja służba – to cały świat! Czyż nie wiecie, że uzbrojony jedynie w ten kij, w towarzystwie mojej bardzo nieznośnej i skaczącej krowy dotarłem z bardzo daleka aż do tej miejscowości? Jam jest Diżiko – jednym zamachem kładę siedmiu!

Bracia pochylili się w niskim i pokornym ukłonie i jeszcze bardziej starali się dogodzić biednemu Diżiko. Wreszcie postanowili wydać za niego swoją jedyną, bardzo piękną siostrę.

– Nie jestem jej godzien – bronił się Diżiko, myśląc przy tym z lękiem o swojej niedobrej żonie, od której uciekł – w żaden sposób nie mogę jej poślubić. Ponadto jestem przecież, tak jak wy, jej bratem – więc już i choćby dlatego to małżeństwo nie jest możliwe.

– Prawda – powiedzieli bracia. – Ale wobec tego wybierz dla niej sam męża, gdyż teraz jesteś głową naszej rodziny.

– Hm – mruknął w zamyśleniu Diżiko – wydamy ją oczywiście za jakiegoś dzielnego młodzieńca. Już wiem! Kto potrafi jeździć na mojej bardzo nieznośnej i skaczącej krowie, ten niewątpliwie jest bardzo mężny, urządzimy wobec tego zawody. Zwycięzca zostanie naszym szwagrem!

Spodobał się ten pomysł siedmiu braciom bardzo pięknej siostry, która miała na imię Dżilah. Do zawodów stanęło bardzo wielu młodzieńców – każdy bowiem chciał poślubić urodziwą siostrę niezwykle dzielnych braci. Ale nieznośna i skacząca krowa wcale nie była łatwa do ujeżdżenia. Skakała jak szalona i każdego zrzucała ze swego grzbietu.

Aż wreszcie znalazł się jeden taki mądrala, który potrafił ujeździć tę nieznośną krowę. Wsiadł na nią, trzymając przed pyskiem krowy zawieszony na wędce pęczek siana. Krowa, chcąc dosięgnąć paszy, biegła ciągle przed siebie, nie zważając już na to, że niesie na grzbiecie jeźdźca.

Ten więc sprytny młodzieniec został szwagrem siedmiu braci i poślubił Dżilah.

I zdawało się już, że życie biednego Diżiko potoczy się wreszcie spokojnie, w szczęściu i dostatku, gdy naraz okazało się, że wcale się na to nie zanosi. A dlaczego? Ach, nie ma na świecie chyba nic gorszego niż zazdrość.

Bardzo piękna Dżilah, zanim poślubiła dzielnego jeźdźca, który potrafił ujeździć bardzo nieznośną i skaczącą krowę, miała poprzednio już czterech innych wielbicieli, których za nic na świecie nie chciała. Obrażeni wielbiciele, a każdy z nich był potężnym paszą, wyruszyli na czele swych uzbrojonych oddziałów na zamek siedmiu braci. Ale bracia wcale się nie ulękli napaści wroga.

– Mamy przecież naszego najstarszego brata, bardzo bohaterskiego Diżiko, i on nas na pewno obroni – powiedzieli wesoło.

A biedny Diżiko ledwie trzymał się na nogach ze strachu. Chciałby zapaść się pod ziemię albo po prostu uciec od siedmiu braci. Ale o tym nie można było nawet pomyśleć, gdyż bracia ciągle byli przy nim, ciesząc się jego towarzystwem.

Gdy zaś przybiegał wartownik z wieścią, że wrogie oddziały już nadciągają, bracia zapytali biednego Diżiko:

– Jak rozkażesz, nasz bardzo dzielny bracie? Czy najpierw my mamy ruszyć do boju, czy też sam raczysz wystąpić przeciw wrogom?

Biedny Diżiko z przerażenia szczękał głośno zębami, lecz siedmiu braciom wydawało się, że jest tak bardzo rozgniewany na nieprzyjaciół, że aż zgrzyta ze złości, i na pewno chce zniweczyć wszystkich wrogów jednym zamachem swej ręki.

– Raczysz więc sam ruszyć do boju? – zapytali jeszcze raz bracia.

– Raczę – odparł słabym głosem Diżiko, bo pomyślał, że już chyba lepiej będzie zginąć od razu, niż tak ciągle żyć w strachu i w dodatku narazić się na hańbę. Było mu więc wszystko jedno.