Ślady krwi - Jan Polkowski - ebook + książka

Ślady krwi ebook

Jan Polkowski

3,9

Opis

"Ślady krwi"  to niemal sensacyjnie rozwijająca się opowieść o czterech kolejnych pokoleniach rodziny, której koleje poznajemy podczas odzyskiwania i odkłamywania pamięci przez głównego bohatera. Powieść nie została napisana dla prostego pokrzepieniu serc. Ale chociaż odkryta prawda boli jeszcze mocniej daje w zamian szansę na jednostkowe i wspólnotowe ocalenie.
Napisana z rozmachem powieść Jana Polkowskiego to niezwykła próba rozmowy z Polakami o ich współczesnej kondycji za pomocą sięgnięcia po ważne składniki narodowej tożsamości – zmagania z niemieckim i rosyjskim totalitaryzmem, doświadczenie absurdalnej rzeczywistości PRL, walka o niepodległość, dramat kolaboracji, pamięć Kresów, dylematy wiary w Boga, ale i bogata tradycja kulturowa – jak choćby opisy Wołynia odsyłające do Pana Tadeusza – to wszystko składa się na wielką, polifonicznie opowiedzianą przygodę polskiego losu. Mimo pesymizmu i wiernego obcowania z polską klęską autor daleki jest od stereotypowego rozmiłowywania się w martyrologii. Pozostaje ironicznym i niezależnym obserwatorem. W tym leży siła Śladów krwi.


Czytelnicy, którzy poszukują w literaturze poważnej próby zmierzenia się z polskością na serio, a dla  których styl, piękno języka i ciągłość kultury nie są obojętne, na pewno się nie zawiodą!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (29 ocen)
8
14
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strony tytułowe

Strona redakcyjna

Redaktor

Maria Wolańczyk

Konsultacja rusycystyczna

Małgorzata Wójcik

Korekta

Barbara Turnau, Dariusz Godoś

Projekt okładki

Witold Siemaszkiewicz

Zdjęcie autora na skrzydełku okładki

Mateusz Adamczyk

Łamanie

Edycja

© Copyright by Jan Polkowski

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2013

ISBN 978-83-7595-561-3

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Publikację elektroniczną przygotował

Motto

Dokąd wiodła nas droga —

Ku Narodzinom czy Śmierci?

Thomas S. Eliot

Kanada

Kanada

początek XXI wieku

W

blaknącym blasku miejskiego zmierzchu siwiejący mężczyzna tkwił nieruchomo w sfatygowanym fotelu. Drzemał, marzył lub nie żył. Kurz kłębił się nad jego głową w plamie fioletowego światła, które docierało do pokoju z pulsującego nerwowo neonu pralni chemicznej, mieszczącej się na parterze, po drugiej stronie ulicy.

Był początek XXI wieku. Henryk Harsynowicz mieszkał w Kanadzie, w jednej z mniej zamożnych dzielnic Toronto. Żył samotnie i skrycie, choć już nie uciekał przed nikim i przed nikim się nie ukrywał. Można by powiedzieć, że jedynym powodem jego ukrywania się, zresztą trudnego do zauważenia przez kogoś postronnego, było to, iż wciąż istniał. Jego egzystencja, prosta, przeźroczysta i nieprzenikniona dla jawnych czy tajnych obserwatorów, trwała obok miasta, które również wydawało się go nie zauważać. Tym jałowiej, bez wysiłku i walki nikł i bezwiednie się rozpływał w niejasnym porządku lub chwiejnym chaosie, nie zostawiając po sobie żadnych szczególnych znaków, ulotnych śladów czy sumiennego testamentu. Jeśli istniał gdzieś poza własnym ciałem i jednym lub dwoma miejscami w Warszawie, mógł to być uważny wzrok i wyćwiczona pamięć sklepikarza, Węgra pochodzącego z Timiszoary, który na dwa lata przed upadkiem Ceauşescu zbiegł z ambasady rumuńskiej w Londynie. Wybrał wolność w zbyt chłodnym pokoju bez okien, obserwując z napięciem dwa miniaturowe męskie portrety, odbite w ciemnych okularach przesłuchującego go funkcjonariusza Centralnej Agencji Wywiadowczej. Mężczyzna ów nigdy nie nosił ciemnych okularów i lubił obserwować poruszającego się po sklepie Henryka, który za każdym razem przemierzał identyczną, szesnastominutową marszrutę. Na wstępie pakował do koszyka żurek i chrzan, na końcu zaś kaszę gryczaną i kiełbasę wiejską.

Z mieszkańcami Toronto Harsynowicz nie nawiązał kontaktów, które nawet nieostrożnie uogólniając, można by określić jako serdeczne lub bliskie. Mimo że był dzikusem ze Wschodu, patrzył na Toronto jak na tymczasowy obóz Indian lub niepiśmiennych włóczęgów, w każdym razie barbarzyńców, choć doceniał fakt, że rozbite ciasno namioty były dość wysokie i z materiału w niezłym gatunku. Z coraz mniejszym zaangażowaniem grał rolę biednego krewnego dopuszczonego z łaski do posiłków na końcu stołu, a jednocześnie wielmożnego szlachcica wplatającego łacińskie sentencje w rozmowy z miejscowymi, dość prymitywnymi dorobkiewiczami. Był przecież wychowankiem starych miast, zasobnych w daty koronacji królów, ingresów arcybiskupów, głodujących oblężeń, rzezi ludności, bombardowań szpitali i dziecięcych ochronek, pożarów bibliotek i gotyckich kościołów, w których pokotem spali półżywi z przerażenia uchodźcy. Miał więc prawo czuć lekką pogardę wobec wczoraj wzniesionych osad, których obywatele nigdy nie musieli w ich obronie podpalać własnych domów, gmachów publicznych i mostów dojazdowych. Nie znali również uczucia towarzyszącego odnalezieniu martwego dowódcy obrony, który zanim palnął sobie w łeb, zdążył wywiesić przez okno skrwawioną białą szmatę.

W warszawskim mieszkaniu na ulicy Chmielnej, w solidnym sejfie ukrytym za miernym akwarelowym widoczkiem, spoczywało zdjęcie o wymiarach pocztówki. Przedstawiało mężczyznę, który wyglądał, jakby od dawna miał pięćdziesiąt parę lat i nieustannie, mozolnie, jednak bez wyraźnego sukcesu, zbliżał się do sześćdziesiątki. Wzrostu był prawdopodobnie średniego, nawet wysokiego, a jego pociągłą, trochę nieforemną twarz trzymały w jednym kawałku wydatne szczęki ocienione smugą gęstego zarostu i duże oczy o jasnoniebieskim odcieniu. Czoło, wysokie z racji utraty włosów, dodawało jego twarzy rysu intelektualnego roztargnienia. Ważył pewnie około dziewięćdziesięciu kilogramów, co sugerował ciężki kształt sylwetki, a zwłaszcza zaokrąglona linia brzucha.

Henryk Harsynowicz z całą pewnością żył. Poruszył się, chociaż jeszcze nie otworzył oczu. Po chwili wstał, podszedł do okna i lekko je uchylił, nie poświęcając jednak specjalnej uwagi nieruchomej ulicy, upstrzonej walającymi się śmieciami. Szybko i bez oporu wdarł się do pokoju niski, monotonny brum miasta. Harsynowicz włączył elektryczny czajnik, wrzucił do kubka saszetkę zielonej herbaty i z westchnieniem wrócił na fotel. Prawą szczupłą dłoń, pokrytą bladymi, brązowymi plamkami, położył na książce pozostawionej na postrzępionym oparciu.

Od wielu lat żył bezpiecznie wewnątrz powtarzanego codziennie rytuału. Pozostawał mu wierny, ale traktował go niedbale, jak porzucony, bezużyteczny plan lub wygasłą, na wpół zapomnianą miłość, wypraną ze smaku pożądania i zaborczej melancholii. Był owładnięty przekonaniem, że zmiana przyzwyczajeń równałaby się ryzykownemu skokowi w niezgłębioną ciemność, poza ramy rzeczywistości i przeznaczenia. Każda zmiana kojarzyła mu się z tchórzliwą, nieodpowiedzialną ucieczką z irracjonalnie realnego świata. Taki rewolucyjny radykalizm mógł grozić nieobliczalnymi skutkami, których na wszelki wypadek nie próbował nawet sobie wyobrażać.

Broń Boże nie wyglądał na człowieka nieszczęśliwego. Wyglądał raczej na człowieka, który żyje w dobrowolnej separacji z samym sobą i skrupulatnie przestrzega sądowego zakazu zbliżania się do własnych pospolitych, odpychających problemów.

Henryk postawił herbatę na podłodze. Cierpki, wytrawny zapach otarł się o skórę jego twarzy i spierzchnięte usta. Otworzył książkę i przez chwilę szukał miejsca, gdzie skończył czytać. W tle milczał pokój umeblowany tandetą z lat siedemdziesiątych. On sam wzbogacił wystrój tylko o trzy pudełka po bananach wypełnione książkami.

Patrząc z boku, miało się wrażenie, że jego życie, mimo pewnych cech tymczasowości, toczyło się spokojnie, bez gwałtownych zwrotów, przyśpieszeń i zapaści. Dni opadały i rozsypywały się bez oporu i emocji. Starannie unikał sporów i ostrych dyskusji, więc nie było okazji, żeby się na kogoś obrazić lub z kimś pokłócić, co dawniej przytrafiało mu się nieustannie. Dawniej, to znaczy wtedy, kiedy wierzył w siebie, niesprawiedliwość, przypadek i w to, że ludzie nie są, bo nie potrafią być wolni, a już z pewnością nie są i nie powinni być równi.

Z ulicy dobiegł ostry dźwięk klaksonu i wymieszał się z krzykiem przerażenia lub ostrzeżenia, kobiety lub dziecka. Niemal równocześnie ocknął się wiatr. Otworzył szerzej uchylone okno i do pokoju wpadł stukot toczącej się po chodniku puszki po piwie. Henryk poprawił okulary, odwrócił stronę i czytał.

Mimo zanurzenia w powodzi bezpiecznej rutyny i lichej stabilizacji dochodziło w jego życiu do niewielkich incydentów. Jeden z nich spowodowała Jenny Hastings, kobieta mieszkająca na parterze, wyglądająca na wyzwoloną ze złudzeń młodości, ale niewolną od namiętności do błędów, które cechują wiek dojrzały. Była właścicielką, a być może opiekunką kamienicy. W pewnym momencie zaczęła zdradzać żywe zainteresowanie sąsiadem. Lubiła różowy lakier do paznokci, zamszowe buty i czarne, długie spódnice, pod którymi ukrywała, jak domniemywał Henryk, zbyt grube lub krzywe nogi. Henryk używał w stosunku do niej polskiego określenia — dozorczyni, chcąc w ten prymitywny sposób obniżyć jej atrakcyjność. Zdawał sobie sprawę, że jako samotny lokator, którego w dodatku nikt nie odwiedzał, nadaje się idealnie na ofiarę skromnego polowania, bez hałasu nagonki, skowytu psów gończych i mordowania post factum zbędnych świadków.

Zrządzeniem losu, wychodząc z domu lub wracając z pracy, wpadał na zawsze ciepło uśmiechniętą sąsiadkę, która w słodki i zarazem energiczny sposób przekazywała mu jakieś nieważne wiadomości albo usiłowała zatrzymać ostentacyjnie idiotycznymi pytaniami. Gdy ten prosty komunikat został zignorowany, zastosowała strategię próśb o męską pomoc, zdaniem Henryka, niczym nieróżniących się od szantażu lub fizycznej przemocy. Wreszcie zaciągnęła go do siebie. Przy podawaniu herbaty wytrwale i obficie prezentowała dekolt i co tam jeszcze mogła. Wystąpiła wyjątkowo w krótszej spódnicy i jej nogi okazały się zaskakująco zgrabne. Robiła wrażenie całkowicie przekonanej, że argumenty o charakterze podstawowym powinny szybko przeważyć szalę zwycięstwa na jej stronę.

— Posłuchaj — podjęła Jenny, zaskoczona i urażona wytrwałą obojętnością Henryka. — Może mógłbyś u mnie jadać? Jeden posiłek dziennie. Ja i tak gotuję dla siebie. Gotować dla jednej czy dwóch osób, różnica żadna. Zwrócisz mi za produkty, rzecz pozostanie bez zobowiązań. Samotne posiłki spożywane w milczeniu wyraźnie mi szkodzą. Myślę, że szkodzą każdemu. Tobie nie?

Propozycja była tragicznie atrakcyjna. Ale im bardziej biwakujący od lat Henryk miał ochotę na dwudaniowy obiad i im wyraźniej widział oczyma duszy jej biust wyzwolony ze stanika, delikatny, ale niepozbawiony słodkiego ciężaru, tym bardziej miał wrażenie, że jest przykuwany kajdankami do kaloryfera i chłostany bezlitośnie pejczem pytań o rodziców, dzieciństwo, szkołę średnią i pierwszą miłość.

— Wspaniała propozycja. — Patrzył nieuważnie na mgiełkę włosów wokół jej różowego ucha, kolczyka i refleksu światła muskającego niebieski kamień, z pewnością sztuczny. Po chwili przeniósł wzrok z rozświetlonej jak plaża małżowiny na okno przysłonięte gęstą firaną.

— Naprawdę wspaniała propozycja — powiedział i zamknął oczy. — Przyjąłbym ją oczywiście — kontynuował po chwili pełnej rosnącego napięcia, podczas której ona resztką sił powstrzymała chęć położenia mu dłoni na ramieniu. — Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ją przyjąć. Wiele bym dał za domowy obiad. Same słowa są swojskie i smaczne, a przy tym takie spokojne i słodko oswojone. — Otworzył oczy i zaangażował się uczuciowo w oglądanie czubków swoich butów.

— To co? Zgoda? Kiedy zaczynamy, od jutra? Powiedz mi, co lubisz. Albo zrób listę. — Jenny wpadła we wdzięczną euforię i nieprawdopodobnie wolno założyła nogę na nogę. Nie udało jej się jednak skupić uwagi gościa na swoich udach opiętych czerwonym koronkowym zakończeniem czarnych, samonośnych pończoch firmy Transparenze. A kosztowały, bądź co bądź, kilkadziesiąt dolarów.

— Tak, to byłoby naprawdę wspaniałe. — Henryk przeniósł wzrok na swoją prawą dłoń, jakby zauważył ją po raz pierwszy i był dotąd przekonany, że ma tylko lewą. Odmowę, wyrażoną miękko, w chórze z żalami i westchnieniami, uzasadnił zmiennymi porami dyżurów w radio, których reżimowi musi się poddać, czy tego chce, czy nie.

— Wiesz, kapitalizm daje wolność kapitalistom. Ja, jako robotnik najemny, jestem rzeczą, własnością wyzyskiwaczy. Używają mnie z konieczności i ze wstrętem, ale bezwzględnie. Wysysają wszystko, nawet myśli, na które dopiero czekam. Jestem więc niewolnikiem całą gębą. Tak pieści mnie życie, moja duszko.

Kompletna klęska i słowo „duszka” doprowadziły Jenny do nerwowego śmiechu. Gdy mężczyzna wyszedł, jej śmiech przeszedł w nieartykułowaną, żałosną pretensję do losu i Boga, który z niezrozumiałych powodów toleruje istnienie długich pokoleń idiotów w spodniach.

Po incydencie, mimo że Henryk przebiegle unikał rozkwitłej po brzegi Irlandki, jej żeńskie walory i barokowe spojrzenia zielonkawych oczu doganiały go niekiedy. Zwłaszcza gdy dopadał go głód i wikłał się w wyimaginowane zapachy ugotowanych przez sąsiadkę potraw: zrazów wołowych zwijanych ze słoniną i kiszonym ogórkiem, podanych z kaszą i buraczkami na ciepło, żurku, ostrokwaśnego kapuśniaku, pieczeni cielęcej z dużą ilością cebuli, uduszonej na delikatny jasnobrązowy kolor. Cóż, musiałaby przecież gotować według przepisów polskiej kuchni.

Pociągnął łyk cierpkiej herbaty. Była jeszcze gorąca. Lubił jej szorstkie, przyjazne ocieranie się o przełyk i mocne, pełne utajonej energii lądowanie w żołądku. Irytację, z jaką śledził skomplikowane stosunki Myszkina z siostrami Jepanczyn, mógł tonować tylko dobrze zaparzoną, gorzką herbatą. Wypił drugi, dłuższy łyk i zagłębił się w opis niejasnych uczuć Agłai i księcia. Zaskoczyło go stwierdzenie najmłodszej z sióstr, że kierowanie się samą tylko prawdą jest niesłuszne. Zgodził się entuzjastycznie z tym poglądem, by za chwilę odrzucić go jako obłudny i ukrywający swój cynizm pod pozorami realizmu lub współczucia. Nie od dzisiaj z niezrozumiałych powodów męczyło go inne zdanie: Bóg wie, co żyje we mnie zamiast mnie. Za każdym razem gdy je spotykał, powodowało w nim zamieszanie, niepokój i chybotanie lustra, jakby ktoś stał z drugiej strony jego twarzy i śmiał się histerycznie bez powodu.

Zaskakujące było to, że życie Henryka Harsynowicza, które ktoś bez zbędnej dyplomacji mógłby określić jako bezbarwne i monotonne, jemu samemu wydawało się całkiem znośne. Aromat i sens, którym próbował się delektować, trudno było jednak dostrzec z zewnątrz. Bo jak dostrzec sens w bezkonfliktowym, ale przecież bezsensownie niepokojącym i bezwzględnie upokarzającym przepływie czasu przez starzejące się ciało. W oczywistej przemianie obejmujących je opiekuńczo pór roku, nocy i dni. Albo w nocnych przelotach dzikich gęsi w tę i z powrotem, na północ lub południe, z szumem skrzydeł zagłuszanym przez ludzki sen i nieludzką śmierć.

Henryk Harsynowicz żył, gęsi wędrowały za wietrznym wahadłem śniegu, ludzie śnili, że umieją latać, drzewa rzucały coraz szerszy i dłuższy cień, chmura esemesów opuszczała błyszczące w słońcu samoloty linii American Airlines i United Airlines, gdy zbliżały się do wieżowców World Trade Center. Hutu zarzynali maczetami Tutsi. Dzieci jednych paliły wioski drugich. Krowy pracowicie przeżuwały i wydzielały niezliczone ilości niszczącego metanu. Prawdopodobnie zdechł Ozon, cocker-spaniel, mieszkający obok Henryka w sąsiedniej kamienicy. Hindusi palili chrześcijańskie kościoły, a wraz z nimi pewną liczbę wiernych. Niestrudzony Darwin stwarzał nowe, nieznane dotąd owady, bakterie i wirusy. Chińczycy cierpliwie, bez pośpiechu niszczyli Tybet i zwiększali swój udział w globalnych instytucjach finansowych. Chodorkowski strzelał szybko i miliardy przepływały na jego konta w rajach podatkowych. Przestawał ćwiczyć, rozleniwiał się, wspominał mimochodem w niezbyt ważnej angielskiej gazecie, że Rosja potrzebuje nowoczesnej sieci dróg, a może i demokracji. Nazajutrz federalna oprycznina zabierała mu księstwo i bawiła się jego głową jak młody terier piłką do tenisa.

Żadne z wymienionych ani jakiekolwiek inne wydarzenie nie wdarło się, mimo zaciekłych prób, w wewnętrzne i zewnętrzne życie Henryka. Jego własne, jak mu się wydawało, prywatne sekundy, minuty, godziny, dni, miesiące i lata nasycone były słodkim przemijaniem, może zbyt słodkim, czasem aż mdlącym, ale te chwile nie potrzebowały libretta, publiczności i braw. Mimo że zbliżał się do sześćdziesiątki, nie uciekał przed śmiercią. Nie bełkotał przerażony w jej niewidocznym cieniu, a najdrobniejsze ułamki życia oddawały mu siebie bez pretensji, nie żądając niczego w zamian. Cieszyło go, że nie posiada własnego planu, a czy jest jakiś inny plan i co zawiera, nie chciał odgadywać. Nie chciał wdawać się w dyskusję z Bogiem. Sporadyczne myśli o klęsce w stosunkach ze światem wprawdzie go nie omijały, ale były spokojne jak lipcowy wieczór wypełniony ciepłem oddawanym przez rozgrzaną ziemię, murmurandem zamkniętych książek lub cierpliwą lekturą jednej z nich, gryzieniem orzeszków ziemnych, kołowaniem upartego skrzydła ciemności wokół lampy lub analizą tajemniczych informacji na opakowaniu płatków śniadaniowych. Zresztą czy mógł zwyciężyć? I co to miałoby oznaczać? Dla niego? Dla innych ludzi? Dla świata? O co miałby się kłócić?

Starzał się. Krew wybierała okrężne, coraz bardziej skomplikowane drogi do celu. Zasypiał z prawą ręką pod głową, lewą położywszy równo wzdłuż ciała na grubym wełnianym kocu. Do łóżka kładł się z nadzieją, że tej nocy, we śnie, jak za dawnych lat, będzie mógł znowu zwycięsko latać w ciemnym powietrzu nad Warszawą, lekko poruszając szeroko rozpostartymi rękami. Latanie śniło mu się od czasów chłopięcych. Przestało, kiedy dobijał do czterdziestki. Mniej więcej w tym czasie kiedy został sam.

*

Czy można wierzyć, że w życiu Henryka Harsynowicza nie było nic poza mizantropią i w końcu dość pospolitą umiejętnością zadowalania się czymś tak nikłym jak istnienie?

Regularnie, jedenaście razy w tygodniu opuszczał mieszkanie. Codziennie szedł do pracy w miejscowym polonijnym radio. Zwykł mówić o nim „radio polonijno-asymilacyjne”, żeby podkreślić ironiczny dystans i kontrolę nad własnymi wyborami. Trzy razy w tygodniu udawał się na zakupy do nieodległego sklepu, dwie przecznice dalej. Prowadził go mężczyzna z budzącą dreszcz blizną na twarzy, biegnącą ciemną linią od szczęki do kąta oka, choć wyglądała, jakby przecinała sinym cięciem życie, przed którym uciekał. Henryk, na powitanie, uśmiechał się z pełnym pobłażania przekonaniem, że właściciel jest zbyt ponury, by mógł być dobrym sprzedawcą. Wysoki, zwalisty mężczyzna o ciemnej karnacji patrzył na niego z niezmiennym zdziwieniem. Czasem odwzajemniał uśmiech krótkim, bezradnym skrzywieniem warg. Henryk lubił jego eksterytorialny sklep, a dodatkowo sprawiało mu przyjemność przypuszczenie, że właściciel ceni go jako stałego klienta. W radio spotykał się z dwoma facetami, do których dawno stracił zaufanie i serdecznie ich nie cierpiał. W kościele rzadki tłum nie był żadnym punktem odniesienia dla jego samotności, nikt go tam nie witał ani nie oczekiwał. Podczas zakupów czuł, że jest u siebie, gra ważną rolę i ktoś go docenia.

W niedzielę wychodził do kościoła. Od pewnego czasu nie mógł się zdecydować, którą mszę wybrać, a gdy się wreszcie zdecydował i wykaraskał, nie zawsze docierał na czas. Przyczyną spóźnień mogło być zamiłowanie do obserwacji robaczkowego ruchu przechodniów i odgadywania tajemnic ich ukrytego życia. Był pedantem, nie było więc mowy, żeby wszedł do kościoła podczas trwającego nabożeństwa. Przez chwilę słuchał dochodzących zza niedomkniętych drzwi dźwięków organów, szemrzących słów kapłana, stłumionego chóru wiernych, dzwonków przed podniesieniem i odchodził. Z powodu związanych z mszą perturbacji miewał do siebie pretensje i od czasu do czasu wymyślał sobie od bezbożników. Robił to jednak coraz rzadziej i z coraz mniejszym zaangażowaniem.

W stosunku do miejsc, w których mieszkał, używał określenia „dom”, ale, prawdę mówiąc, robił to tylko po to, żeby nie komplikować sytuacji. Użycie słowa „dom” działało jak słaby środek nasenny. Zasnąć nie było można, ale krążące rozdrażnienie rozmywało się, odpływało na bezpieczną odległość.

Większość wolnego czasu poświęcał na czytanie. Korzystał wyłącznie ze swojego niewielkiego zbioru książek, raptem około czterdziestu tytułów. Wśród nich były Lalka Prusa, Przedwiośnie i Popioły Żeromskiego, Ikar i Wyspa Szczepańskiego, Szkice piórkiem Bobkowskiego, parę tomów Józefa Mackiewicza. Miał też opowiadania Iwaszkiewicza, Nowakowskiego i Herlinga-Grudzińskiego. Sporą część biblioteczki tworzyła literatura rosyjska, francuska, niemiecka i czeska, między innymi Obsługiwałem angielskiego króla, Mistrz i Małgorzata, Pani Bovary i Moskwa-Pietuszki.

Nowej książki Harsynowicz nie kupił od dwudziestu lat, nie tylko ze względu na szczupłość funduszy, ale przede wszystkim z powodu braku zaufania do współczesnych autorów, którzy jego zdaniem wyróżniali się czymś więcej niż tylko brakiem osobowości i niechlujstwem językowym. Wyraźnie drażniły go dość solidne dowody, że ci niekiedy zdolni ludzie nie czytali niczego poza własnymi utworami. On sam czytał więc wciąż te same stare teksty, zmieniając jedynie ich kolejność, i z czasem zrósł się z nimi jak zwielokrotniony syjamski brat.

Najtrudniej było mu wyzwalać się z hipnotycznych rozdziałów i zagadkowych zdań Idioty Dostojewskiego, gasić lustro Buddenbrooków i zachowywać dystans do niemal boskiego stylu Flauberta. Przyjacielsko-rodzinne zaangażowanie Henryka w perypetie arystokraty epileptyka wzmacniała domieszka namiętności, której nie rozumiał, i podziwu, który go wytrącał z równowagi. Ten emocjonalny związek powodował niejednokrotnie złudzenie, że książę siedzi w następnym wagonie metra i czeka, by do niego podszedł. Mimo tłoku miejsce obok księcia było zawsze wolne. Jednak Henryk nigdy nie zdecydował się podejść — z lęku, przez szacunek czy z powodu braku pomysłu na dialog godny Dostojewskiego. Był pewien, że Myszkin mógłby mu opowiedzieć wiele nieznanych innym czytelnikom historii, na przykład o swoim zagadkowym dzieciństwie, spodziewał się, że książę mógłby bez trudu zrozumieć jego błogą samotność i rozsądnie oddalony od rozpaczy, sierocy spokój. Mogliby zbliżyć się do siebie w prawdziwie braterski sposób i być sobie wierni. Rosyjski boży pomyleniec i on, rosyjski zdrajca i polski wygnaniec.

Wydawało mu się, że widzi, jak stoją razem na leśnej polanie. Na dłoni Lwa Nikołajewicza, osłoniętej grubą rękawicą, siedzi sokół wędrowny, z kapturem na łebku. Mają obaj z Myszkinem nie więcej niż po czternaście lat. Henryk zdejmuje drapieżnikowi skórzany kaptur, a Lowa podrzuca sokoła do góry. Ptak najpierw zatacza kręgi, tuż nad nimi, nisko, prawie dotykając głów. Słychać szum piór i świst rozcinanego kryształowego powietrza. Potem nabiera wysokości i jak pocisk mknie na wschód.

Niemal zawsze, gdy po lekturze odkładał książkę, zastanawiał się, dlaczego dotąd nie docenił wątku czy postaci, które tym razem poruszyły go tak mocno. Wyrzucał sobie bezmyślną lekturę, byle jakie skupienie i oszustwa wzmacniane dziurawym wykształceniem. W chwilach lepszego humoru aranżował przypadkowe spotkania ulubionych bohaterów. Nie przejmował się zbytnio, że żyli w różnych epokach, mówili różnymi językami i stali po różnych stronach skomplikowanych ludzkich frontów. Ze szczególną pasją badał i rozwijał przypadki postaci zepchniętych w odmęty mętnego tła, stłamszonych przez autora w epizodach bez znaczenia lub zgoła zatajonych przed czytelnikiem. Używał konspiracyjnego pseudonimu „wierny czytelnik”, więc ciążył na nim moralny obowiązek wspomagania niepełnych bohaterów, uzupełniania ich linii życia, doceniania zasług lub opowiadania o bolesnych kształtach klęsk. Ci biedacy często istnieli zaledwie przez wieczność pojedynczego zdania, wspomagali ludzkość w jednym akapicie, co najwyżej w krótkim rozdziale, a przecież byli wypełnieni fascynującymi doświadczeniami i tajemnicami. Zresztą pozostali mieszkańcy powieści nie byli gorsi, nawet ci, którzy właściwie istnieli na własną rękę, bez solidnego wsparcia fabuły.

W początkowej fazie projektowanie dodatkowych epizodów, a nawet sporych fragmentów życiorysów, wyglądało atrakcyjnie, wzbogacało rysunek postaci i przyśpieszało obroty młyńskiego koła intryg. Jednak gdy Henryk kończył pracowite układanie sekretnych zdań, z niezmiennym zaskoczeniem odkrywał, że jego szczodry akt twórczy sprowadzał się do namiętnego poszukiwania rzewnego spokoju i łzawo-emerytalnego zakończenia w staropanieńskim stylu.

W złe dni kłócił się zajadle z bohaterami budzącymi jego niespokojne wątpliwości. Jak szlachetka-warchoł spierał się uporczywie o miedzę i jeden snopek, jak czupurny hreczkosiej handryczył się, namawiał do zmiany nieodwołalnych decyzji, usiłował manipulować nie tylko czasem przyszłym, ale i przeszłym dokonanym. Zaklinał Miasojedowa, żeby przeszedł na emeryturę, rzucił kochankę i wyjechał z żoną na prowincję, najlepiej gdzieś na południe, na Krym lub do Odessy. Błagał, by zaczął żyć dyskretnie, niezauważalnie, nie dając najmniejszych powodów do zagoszczenia choćby w zdaniu wtrąconym mdłej powieści dla dziewcząt. Namawiał, by nie zdradzał się ze swym istnieniem przed nikim. Za żadne skarby nie godził się na ryzyko zagrania drugoplanowej roli nobliwego profesora matematyki lub sklepowego subiekta w obyczajowej humoresce z końca XIX wieku. Henryk obawiał się, że bez względu na fabułę, styl, poziom korekty i jakość papieru jakiejś lichej książczyny ludożerczy Trzeci Rzym wywlecze go z jej stron, by obmyć swą imperialną pychę w jego krwi i poniżeniu. Gdyby Miasojedow zachował się ostrożniej, mógłby spokojnie smakować życie jak oliwkę w zimnym martini, napawać się nieśmiertelną łagodnością czarnomorskich fal, z melancholią opłakiwać śmierć kwiatów, celebrować cud narodzin owoców i przechadzać się po raju utkanym ze słów na tyle błahych, że nikt nie musi ich wypowiadać.

W takich sytuacjach Henryk, owszem, odczuwał obawę, że staje się jałowym ambasadorem tchórzostwa, sojusznikiem małostkowego przetrwania, sabotażystą i kułakiem literatury, ale przecież nie mógł wyrwać sobie wnętrzności i nafaszerować się innym „ja”.

Kiedy doszło do zerwania stosunków z jednym z bohaterów, postanowił interweniować u autora. Tak się składało, że wszyscy pisarze, których regularnie czytywał, już nie żyli, niektórzy nawet od dość dawna. Pisanie listów do Dostojewskiego, Czechowa, Iwaszkiewicza czy Hrabala traktował jako projekt, który musi w przyszłości doprecyzować. Nie chciał, rzecz jasna, uchodzić za wariata, więc nikomu nie wspomniał o swoich interwencyjno-literackich spekulacjach. Tak czy inaczej, Henryk Harsynowicz, dotąd unikający pisania, miał zgromadzony w pudełku po półbutach niewielki stosik listów. Pozostawały niewysłane. Znał wprawdzie adresy na przykład Flauberta, Bobkowskiego, Lwa Tołstoja czy Iwaszkiewicza, ale nie orientował się, jakiej wartości znaczki powinien nalepić na listy do Gwatemali, Rosji czy Francji.

Książki, z których bohaterami zerwał stosunki, czytał oczywiście nadal, ignorując najzwyczajniej w świecie te postaci, które nie poddawały się jego zabiegom modernizacyjnym.

Nieco inaczej było z Biblią. Posiadał wydanie pallotynów z lat siedemdziesiątych XX wieku oprawne w granatowe płótno. Tekst poznał późno, dopiero po przekroczeniu trzydziestki. Wcześniej miał z Pismem Świętym jedynie pobieżny kontakt na pierwszym roku studiów. Nowy sens lekturze nadał przełomowy dla niego rok 1980. Jednak mimo że od tego czasu sięgał po Biblię dość często, nie potrafił nawiązać z jej bohaterami tak intensywnych kontaktów jak z księciem Myszkinem, którego kochał, podpułkownikiem Miasojedowem, któremu usiłował pomóc, czy Wokulskim, który niezmiennie wyprowadzał go z równowagi. Przeszkoda nie tkwiła w języku czy egzotycznych realiach. Uroczysta liturgia biblijnych fraz koiła jego niecierpliwość, niszczyła czas i usuwała granice ludzkiej przestrzeni. Jednak pozostawał trudny do nazwania dystans i w rezultacie coś nieokreślonego powstrzymywało go przed wejściem do budynku, gdzie apostołowie jedli ostatnią wieczerzę. Nie znajdował mocnego uzasadnienia, by tam wtargnąć z jakąkolwiek korektą sytuacji czy propozycją zmiany biografii któregoś z uczniów. W części przeżytej czy przyszłej. Wahał się także w innych wypadkach. Na przykład nie mógł się zdecydować, by towarzyszyć świętemu Piotrowi w sporze z tłumem, gdy Jezus, zdradzony przez Iskariotę, został pojmany. Później, owszem, zastygał na chwilę wciśnięty w tłum Żydów krzyczących: Chcemy Barabasza, ukrzyżuj go! I: Krew jego na nas i na dzieci nasze! Jednak sam milczał z niejasnych powodów. Milczał, bo był przyzwyczajony do kanonicznego brzmienia tekstu, czy obawiał się kompromitacji? W grę wchodził szacunek dla autorów obdarzonych tytułami świętych? Płytki, bezrefleksyjny, obrzędowy katolicyzm, zupełny brak wiedzy teologicznej? Może bał się bezmyślnie, jak stara dewotka, zakładając, że Boga, jego działania i zaniechania należy akceptować, wielbić, ale w żadnym wypadku nie należy ich rozważać, a tym bardziej zgłaszać wątpliwości czy poprawiać.

Skoro nie miał odwagi, by się spotkać z Chrystusem w trakcie jego działalności, w czasie trwania opowieści, pomyślał, że mógłby spróbować napisać list z jądra swojego czasu. Po wahaniach doszedł jednak do wniosku, że jeśli zdobyłby się na odwagę, by do kogoś napisać, to raczej do któregoś ze świętych, na przykład świętego Pawła, jak on nawróconego poganina. Łatwiej jest w końcu pisać do człowieka, który dotknął dna i ust Boga, niż do samego Chrystusa, jednostronnie dobrego, którego słabość także była nadludzka. Mógłby napisać Pawłowi coś w rodzaju odpowiedzi, komentarza albo uzupełnień i przypisów do jego listów. Był w końcu jednym z adresatów jego listów, jeśli nie jednym z Koryntian lub Tesaloniczan, to z pewnością ich bliższym czy dalszym krewnym. Mógłby doradzać świętemu, który trwającą dwa tysiące lat pielgrzymkę stada ludzkiego znał w większości pośrednio lub obserwował z pewnego oddalenia. A przecież nadal ją komentował. Apostoł mógł coś słyszeć o Lutrze, ale cóż wie o teologii wyzwolenia, wyświęcaniu kobiet, pułapce bizantynizmu, małżeństwach homoseksualnych, o stojącym w wielu kościołach złotym cielcu próżności czy tchórzostwa małostkowego samozadowolenia?

Stosik listów rósł, ale nie było wśród nich nawet kartki pocztowej zaadresowanej do świętego Pawła. Kiedy Henryk wracał do lektury Pisma, świat Betlejem, Galilei i Samarii zamykał się w monumentalnych, hieratycznych scenach i zastygał w bezruchu jak nieziemskie, niedostępne piękno obrazów Botticellego.

Na przełomie wieków Henryk doszedł do wniosku, że jeśli świat ma dalej istnieć, to warto właściwie zrozumieć jego doświadczenia, skorygować używane w fundamentalnych dyskusjach argumenty, a także przeanalizować plan dalszej wędrówki. Być może uda się podsunąć nowe ślady, po których splątany świat mógłby kluczyć, poszukując sensu. Ludzkość z pewnością zasługiwała na coś więcej niż stare wersje fabuł i zamknięte, cokolwiek zużyte losy bohaterów. Większość znanych mu postaci, po tylu latach szamotaniny, ciągle nie potrafiła się wyzwolić z anachronicznych pomysłów starych pisarzy. Alternatywą była banalna nicość.

Zaczął jednak ostrożniej, od drobnych wprawek na poziomie faktograficznym i stylistycznym. Zaplanował korekty mniej ważnych pozycji ze swojego kanonu lektur. Lalkę z oderwanego od realiów melodramatu przekształcał w powieść pełną drobiazgowego realizmu. Uwzględnił atmosferę i prawidła prymitywnej rusyfikacji, bicia dzieci i podrostków za używanie języka polskiego, opisywał przeszywający mózg zgrzyt podków kozackich patroli o brudny bruk warszawskich ulic i trotuarów, samobójcze poniżenie w stosunkach z przekupnymi zachłannymi czynownikami, hołotą pośledniego sortu, zesłaną do Polski, by się szybko spasła i obłowiła, duchotę rodzinnych narad, podczas których rozważano wydanie obywatelskiej córki za moskwicina, żeby reszta familii mogła się przy tym pożywić, a przynajmniej przetrwać. Musiał ze wstrętem wnikać w źródła aprobaty dla zaprzaństwa i donosicielstwa, zwłaszcza tych, którym nie przetrącono karku knutem, ale łaską pańskiego stołu. Docierał do fundamentu duchowego upadku Królestwa — peryferii skośnookiego, barbarzyńskiego imperium, gdzie jada się surową koninę i w ramach dyskusji wyłupia przyjaciołom oczy. Kończył, słysząc dyskretny terkot dwukonnych kibitek, głodnych wron lecących nocą na syberyjski, czarny żer. Zastanawiał się, jak uniknąć zarzutu o prymitywne, publicystyczne ujęcie tematu, gdy odrzucał kłamstwa carskiej cenzury, które bezczelnie chroniły odrażającą propagandę robiącą z Polaków masochistycznych samobójców, zarażających Europę gangreną marzycielstwa i syfilisem wolności.

Po poprawkach to miała być zupełnie inna książka, a najwspanialsze w polszczyźnie wcielenie pisarskiego samookaleczenia i samoograniczenia zbliżyłoby się do twardej rzeczywistości i przestało odgrywać swoją kastracyjną rolę. Korekta Lalki była jednak zadaniem trzeciorzędnym, wręcz technicznym, bez znaczenia dla losów ludzkości. Przeszedł więc energicznym krokiem do właściwego zadania — obmyślania zmian w Nowym Testamencie.

Na początek zastanawiał się nad wariantem, w którym Chrystus mógłby uniknąć krzyża. Myślał boleśnie nad sensem i celem takiej operacji. Nad skutkami zranienia lub, rzecz ujmując inaczej, uzdrowienia Pisma. Jak mógłby się zachować ocalony Chrystus? Prosiłby Ojca o inny plan historii świata i własnego posłannictwa? Błagał o inny scenariusz snu ludzkości, ofiary i zbawienia, czy w zapomnieniu chylił się ku starości? Wraz ze Słowem niedołężniał i obumierał, wyrabiając coraz bardziej koślawe zydle i stoły? Henryk był oszołomiony, myśląc, że wszystko zależy od niego, od autora, kawałka papieru, pióra i czarnego atramentu. Los Boga również? A jeśli sam autor jest stwórcą? Jeśli to święty język daje i zabiera absolutną wszechmoc? Albo jeśli to Bóg prowadzi rękę piszącego? Zapisuje jedyną prawdę, która jest początkiem życia, szczegółowym planem historii? Więc jeśli Jezus zostałby ocalony tu, na ziemi, co jeszcze potoczyłoby się inaczej?

Doprawdy nie wiedział, skąd przywlokły się do niego te pytania. Brakowało mu sił, by na nie odpowiedzieć, by je odpędzić, a nawet zapamiętać. Słowo było blisko, ale on je opuścił. Nie potrafił powstrzymać inwazji bezsennego chaosu. Dusił go dym myśli i jego czaszka zamieniała się w zgliszcza. Wybrał milczenie. Zmusił do milczenia innych? Czuł, że wszyscy: Chrystus, świat i on sam, tracą szansę. W każdym razie w tym czasie, w tym obrocie życia. Razem, z osobna czy przeciw sobie. Chcąc nie chcąc, pozostał przy swoim wypróbowanym losie. Inni, w tej sytuacji, również nie mieli wyjścia.

W życiu Henryka Harsynowicza było jednak coś, co wykraczało poza samowystarczalny obieg myśli, snów i spekulacji. Nasz bohater, od ćwierćwiecza, wybierał się w powrotną podróż do rodzinnego kraju. Ktoś słabo zorientowany, cudzoziemiec czy ktoś urodzony niedawno, przez pomyłkę mógłby zapytać, dlaczego z Polski wyjechał, skoro od dłuższego czasu usiłuje do niej wrócić. Może zresztą, chcąc sprawić przyjemność Harsynowiczowi, wypadałoby powiedzieć, że nie tyle zamierza wrócić, ile jest w trakcie powrotu. Dlaczego jednak jego powrót rozkładał się na taki szmat czasu i dotąd nie znalazł szczęśliwego finału w Europie Środkowej? Dlaczego nie wrócił do miejsca, gdzie tak trudno ugrzęznąć w pokoleniowej rutynie i obrastać w tłuszcz dóbr ruchomych i nieruchomych, w gnuśną nudę przebywania w tych samych co przodkowie miejscowościach, zapładniania kobiet, całowania się w tych samych domach wypełnionych zbieranymi przez pokolenia książkami, portretami i zdjęciami zjazdów rodzinnych?

Rozterki dotyczące powrotu do ojczyzny przygniotły go podwójnym ciężarem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy Peerel dokonał żywota. Jako emigrant polityczny nie mógł udawać, że te wydarzenia go nie dotyczą. Próbował w nowej sytuacji, z niezłym skutkiem, nienawidzić starego, komunistycznego reżimu jeszcze intensywniej. Jeszcze bardziej bezwzględnie i bezwarunkowo. Sądził, że wszystkie możliwe argumenty zobowiązują go do ostatecznej nienawiści, bez prawa do apelacji, ułaskawienia i choćby przyszłej możliwości wybaczenia. Przy różnych okazjach słuchał opowieści osób, które po załamaniu się komunizmu odwiedziły Polskę, prowadziły tam interesy lub w inny sposób zaczerpnęły wiadomości z kraju. Słuchał i starał się zrozumieć.

Jeden mówił, że cały naród, władza razem z opozycją wywalczyły demokrację i serce mu rośnie, gdy widzi powstające na łóżkach polowych zręby przyszłych potęg handlowych. Inny, że wyprowadzeni w pole prostaczkowie usiłują sprzedać z gazet rozłożonych na chodnikach badziewie i szajs, żeby zapłacić zaległe rachunki za prąd, ale zanim doniosą forsę na pocztę, ona traci połowę wartości. Jeden, że pieniądz ma wreszcie realną wartość, inny, że posiada go wyłącznie komunistyczna nomenklatura. Jeden, że świat otwiera się przed Polską, więc Polska też musi otwierać serce, rynek, system bankowy, podatkowy i energetyczny przed światowym kapitałem. Inny, że trzeba popierać polski kapitał, ów, że kapitał nie zna narodowości. Jeden, że peerelowski kosmonauta zszedł z kosmosu komitetu centralnego i szuka grobów swojej rodziny wymordowanej na Kresach. Inny, że cieszy się wprawdzie z upadku dyktatury proletariatu, ale jeszcze bardziej z załamania nieformalnej dyktatury Kościoła, a jeszcze inny, że trwają rządy ajatollahów z nadania sklerotycznego staruszka z Rzymu. Jeden, że ksenofobia, antysemityzm i ciemnota biją w Polsce światowe rekordy, inny, że otwarci Polacy nie boją się klechów i biskupów, są teraz obywatelami świata, pracują w Londynie, odpoczywają w Egipcie, a inwestują w Tokio. Henryk deliberował nad tym w roztargnieniu i bez jasnej konkluzji.

Jego życie w Kanadzie przed 1989 rokiem i później aż tak bardzo się od siebie nie różniło i może właśnie dlatego tak łatwo myliła mu się Polska dawna i nowa. Ta komunistyczna, którą znał, i ta demokratyczna i niepodległa, o której nie wiedział prawie nic, a jeśli już, to z drugiej, a nawet trzeciej ręki.

Poza tym w mocy pozostawała teza jego autorstwa, że w 1983 roku absolutnie z Polski nie chciał wyjeżdżać i choć został wypchnięty, wyrzucony jak trup za burtę, to jego serce nie przeskoczyło biało-czerwonego szlabanu. Jednym słowem stosunki z Polską Henryka Harsynowicza, a zwłaszcza sprawa powrotu do ojczyzny, były nielogicznie skomplikowane i jawnie niejasne.

Ucieczka

Ucieczka

początek lat osiemdziesiątych XX wieku

N

a początku lat osiemdziesiątych wypadki potoczyły się tak: na wiosnę 1982 roku, podczas widzenia w więzieniu, w Białołęce (łąki w snach rzeczywiście były tam zaskakująco białe, pełne niedotykalnego, miłosnego śniegu), jego żona Halina z córeczką Karoliną na ręku zadała mu pytanie.

— Henryk, pomyśl, co nas czeka, jak wyjdziesz? Co będziesz robił? Jak w ogóle będziemy żyć?

Wyglądała jak Troskliwa Madonna, ale w tym, co mówiła, nie było ani krzty dobrej nowiny. W sali widzeń falował ukrop gwaru. Tak gęsty, jak rozwodniony był czas oczekiwania na widzenie. Gwar podrywał się, kipiał, ale spadał poobijany na paździerzowe stoły i popielatą podłogę z PCV. Niezmiennie po wewnętrznej stronie krat. Klawisz dyżurujący w rogu sali szklanym wzrokiem obserwował rodzinną, smutno-piknikową celebrację kolejnej historycznej klęski. Skromne toasty wznoszono domowym winem porzeczkowym, przemyconym pod postacią kompotu truskawkowego. Z oczu apolitycznego strażnika nie można było odczytać żadnych emocji, najmniejszych śladów potępienia lub aprobaty. W jego tęczówkach majaczyło jedynie słabe odbicie tabeli II ligi piłki nożnej i wzniesionego z pustaków jednorodzinnego domu, który ze względu na geopolityczne okoliczności pozostawał w stanie surowym zamkniętym.

Jarzeniowe światło rozrzedzało powietrze o smaku mokrego popiołu i dodawało scenom odwiedzin nieco szpitalnej, ostatecznej atmosfery. Rodziny beznadziejnie wpatrywały się w uwięzionych, szukając w ich oczach i rwanych opowieściach zastrzyku znieczulającej morfiny. Za jej pomocą chciały uciec choćby na godzinę od gorzkiego ciężaru upokarzającego absurdu, do którego musiały wrócić z przewidywalnej, zasobnej w sens, oazy więzienia. Odwiedzający kłamali heroicznie, żeby wesprzeć więźniów, i sami pochylali pokornie głowy, łapczywie czekając na zasłużone pocieszenie. Obie strony, obolałymi opuszkami palców, wymacywały na sobie blizny heroicznych kłamstw i pakowały je troskliwie do plastikowych reklamówek razem ze śmieciami i grypsami. Nikogo nie urządzały małe kłamstewka. Więzienie było fabryką snów potężnych, szerokoekranowych, ogarniających spory kawał globu. Ciemnooki Namiestnik, zrośnięty z Gławnym Szpionom Czesławem K. jak Marks z Engelsem, rewolucja październikowa z listopadem lub demokracja z socjalizmem, odpływał do odległego, realnego świata. Internowani, rodziny i koniec końców autystyczni klawisze splatali się w sennym, pełnym zapomnienia tańcu, upodabniając się bezbłędnie do Błędnego koła Jacka Malczewskiego. Nawet jeśli nie wszyscy uczestnicy orientowali się szczegółowo w nurcie symbolizmu malarstwa Młodej Polski.

Czasem zapłakało dziecko, któremu piłeczka do ping-ponga wpadła za kratę przełączki. Musiało rozpaczliwie długo czekać, aż zasapany strażnik, z pedofilsko-anielskim uśmiechem na spuchniętych wargach, zwróci jej chińską wolność. Przebudzeni, oderwani od siebie bohaterowie Malczewskiego paplali o błahych sprawach, a nabytą na czarnym rynku kiełbasę, wyprodukowany przez teściową smalec ze skwarkami, szarlotkę, sernik, papierosy, kawę, zrobione w Hucie Warszawa grzałki, siłę wytrwania, alkohol i miód wymieniali na znaczki i koperty poczty internowanych, listy nazwisk nowych pensjonariuszy i instrukcje lub informacje, o których z góry było wiadomo, że są spóźnione, niezrozumiałe lub bezużyteczne. Żony przekazywały niewielkie sumy, żeby mężczyźni mogli na wypiskę kupić herbatę Madras, wąsami z drutu podpiąć do prądu żyletki, ugotować czaju i przed snem oglądać wiszący tuż nad głowami nieuchwytny łuk bliskiego nieba i poczuć w sobie rozpalony lód gadatliwych gwiazd.

Internowani potrzebni byli Ciemnookiemu Namiestnikowi (znanemu także pod pseudonimami Generał, Wolski lub Hodowca Wron) usiłującemu wyżebrać od Leonida Iljicza Breżniewa jeden z jego czterech tytułów Bohatera Związku Sowieckiego. Potrzebni byli Reaganowi walczącemu z diabłem i Lechowi Wałęsie negocjującemu w Arłamowie z oficerami SB przy dość lichym koniaczku. Byli także niezbędni szumowinom awansującym w powiatach o dwa szczeble za jednym zamachem, szumowinom wojewódzkim przeskakującym ekspresowo po trzy szczeble w aparacie wojewódzkim i szumowinom centralnym robiącym oszałamiające kariery w stolicy, która tamtej zimy ogrzewana była systemem koksowników zorganizowanym perfekcyjnie przez genialne szumowiny, które Moskwa awansowała wysoko i błyskawicznie, aczkolwiek nie do samej Moskwy. Wreszcie, na koniec, potrzebni byli domniemanym kochankom niektórych z ich własnych żon. Ale potrzebni byli wyłącznie w więziennym zaciszu.

Henryk znajdował się już na wolności, kiedy wspomniany Leonid Iljicz Breżniew, czuły ojciec wszechsłowiańskiej rodziny, porzucił z żalem swoją doktrynę i przeprowadził się do skromnego mauzoleum. Niestety zabrał ze sobą wszystkie tytuły Bohatera ZSRR. Warszawski Ciemnooki Namiestnik był tym antyproletariackim egoizmem niezmiernie zdołowany, więc wieczorami cichutko popłakiwał w poduszkę. Owszem, miał dwa całkiem fajne Ordery Lenina, które przyznawano za wzmacnianie obronności ZSRR. Jeden otrzymał za wizytę przyjaźni w Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku, drugi za uratowanie pokoju w Polsce i na świecie 13 grudnia roku pamiętnego. Jednak Ciemnooki (znany gdzieniegdzie pod ksywką Premier, Politruk, Ślepowron, Rusek lub Minister Obrony) nie mógł znieść świadomości, że tytuł Bohatera ZSRR miał aktualnie w Polsce Ludowej tylko ten żałosny pajac Hermaszewski, objeżdżający z pogadankami za marne honoraria szkoły podstawowe, nawet w największych zadupiach. Zrozpaczony Ciemnooki mazał się w przerwach obrad Sztabu pewnej Agencji Towarzyskiej. Od jego łez rozmakały sztabowe mapy i w rezultacie coraz gorzej widoczny był teatr działań przyszłej, zwycięskiej dla socjalizmu trzeciej wojny światowej. Wojna ta dzięki osobistym staraniom Ciemnookiego miała się odbyć na terenie Polski. On sam panicznie bał się, że szans na najwyższe wyróżnienie pozbawi go trucicielski zamach dokonany przez wroga klasowego. W rezultacie pełny pluton wojska musiał testować jego poranną owsiankę, zanim roztrzęsiony strateg odważył się wyskrobać z garnka bezpieczne resztki. Żołnierski honor nie pozwalał jednak Ciemnookiemu zrezygnować z walki o zaszczytny tytuł. Prawdopodobnie w tym celu do Andropowa, troskliwego ojca wszystkich proletariuszy, wysyłał regularnie, jako swoje, ręcznie przepisane wiersze polskich poetek i poetów. Korzystał, rzecz jasna, z obfitego zasobu wierszy nieco starszych, bardziej postępowych, wyzwolonych z martwej, reakcyjno-katolickiej tradycji, pisanych na ogół przez wspaniałą plejadę naszych wieszczów stylem Majakowskiego. Jednak i ten przebiegły ruch nie przyniósł upragnionego rezultatu. Poczciwe biedaczysko, Jurij Władimirowicz, sam nie miał tytułu Bohatera ZSRR, a ponadto, czego Gławnyj Szpion Czesław K. nie uwzględnił w swoim niechlujnym raporcie, sowiecki gensek miał całkiem odmienny gust estetyczny. Od dawna wszyscy miłośnicy literatury wiedzieli, z wyjątkiem nierozgarniętych oficerów wywiadu PRL, że awansowany na szczyt szczytów szef KGB jest poetą dyskretnym, stonowanym, hołdującym stylowi klasycznemu. W samotne podmoskownyje wieczera pisał na Kremlu równą cyrylicą nieskazitelnie powściągliwe sonety, głównie na tematy przyrodnicze i moralne. W takiej sytuacji nie można się było dziwić, że spontanicznie gardził poetami, by tak rzec, nowoczesnymi typu Ciemnookiego (znanego również pod pseudonimami Generał, Order Lenina lub, w niektórych bardziej świadomych zagrożeń elitarnych środowiskach, Tolerancja Stalina).

Z niezrozumiałych powodów widzenie w zakładzie karnym trwało w nieskończoność. Nad białołęcką łąką, jak wieniec weselny, wisiał domowy zapach zup wydobywający się smakowitymi falami z otwartych słoików. Sufit i jarzeniowe lampy oblepiały obficie obżarte, tłuste muchy: mucha domowa (Musca domestica), zgniłówka pokojowa (Fannia canicularis) i bolimuszka kleparka (Stomoxys calcitrans). Rosnący budżet Ministerstwa Spraw Wewnętrznych miał niewątpliwie dobroczynny wpływ na dobrobyt i życie wewnętrzne tych ciekawych owadów. Dzięki otwartym i liberalnym poglądom kierownictwa (unikano wtedy określenia „lewicowe”) muchy korzystały w więzieniach z niemal nieograniczonej wolności i prawie oficjalnie podjadały kapuśniak, pomidorową, grzybową z łazankami, flaki, żurek z jajkiem, barszcz ukraiński z fasolką jaś i, dzięki wsparciu Solidarności Wiejskiej, drobiowy lub wołowy rosół z domowym makaronem.

Halina przywiozła czysty czerwony barszcz ugotowany na wywarze z grzybów. Znając gust męża, starała się dodać swoim pytaniom odrobinę umiarkowanego dramatyzmu. Henryk tymczasem wprowadzał się w stan radosno-płaczliwego wzruszenia, bawiąc się z córeczką w warzyła sroczka kaszkę, warzyła, ogonek sobie sparzyła. Głos miał jeszcze ochrypły. Zdarł go podczas obchodów kolejnej miesięcznicy wprowadzenia stanu wojennego. Siedzący obok Adam Gil wyręczył Henryka i opowiedział ostatnie wydarzenia.

— Mówie wam, o północy więzień aż się, kurde, trząsł od śpiewu. Ja przepraszam. Prawie dwustu chłopa. Zaczeli my od Pieśni konfederatów barskich.

Nigdy z królami nie będziem w aliansach,

Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,

Bo u Chrystusa my na ordynansach,

Słudzy Maryi!

Więc choć się spęka świat i zadrży słońce,

Chociaż się chmury i morza nasrożą;

Choćby na smokach wojska latające,

Nas nie zatrwożą.

Więc nie wpadniemy w żadną wilczą jamę,

Nie uklękniemy przed mocarzy władzą,

Wiedząc, że nawet grobowce nas same

Bogu oddadzą.

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy

I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,

Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy

I hufiec Boży.

Bo kto zaufał Chrystusowi Panu

I szedł na święte kraju werbowanie;

Ten de profundis z ciemnego kurhanu

Na trąbę wstanie.

Bóg jest ucieczką i obroną naszą!

Póki On z nami, całe piekła pękną!

Ani ogniste smoki nas ustraszą,

Ani ulękną.

Nie złamie nas głód i żaden frasunek,

Ani zhołdują żadne świata hołdy:

Bo na Chrystusa my poszli werbunek:

Na Jego żołdy.

Potem Pierwsza Brygada, Mury Kaczmarskiego i Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Najpotężniej my ryczeli aż się rozpadnie w proch i pył sowiecka zawierucha. W Erefenie mogliby się ucieszyć, że my zmienili niemiecka na sowiecka, ale coś czuję, że w Enerde raczej by się, kurde, zmartwili. No ale nie słyszeli, ich strata. Zaraz na początku klawisze zrobili alarm. Przez głośniki gnoje straszyli, że jak nie będzie ciszy i spokoju, to odbiorą nam korespondencję, wypiski, spacery, wyjścia do świetlicy, widzenia, przeniesą do innych cel, wsadzą do karceru i wywiezą do innych więzień. Na koniec do puli dołożyli prokuraturę, że niby oskarżać nas będą w sądzie. Nie mogli wymyślić na poczekaniu czegoś lepszego niż wyrok trzech lat odsiadki za to, że my niby zrobili bunt w Ośrodku Odosobnienia. Ale zapomnieli, francowate pachołki, że my już są w więzieniu, bez wyroku i bez terminu, to jak my się mieli bać, że nas wsadzą? No i w dodatku to nie był bunt, tylko akademia. A jeszcze Witek z Bodkiem, co wykombinowali te obchody, napisali w grypsie, że jeśli ludzie, co są w jednym miejscu, nie umią zaśpiewać razem paru piosenek, to się oznacza, że ich naród wykitował. To my wskrzesili naród i nikt nie pękał. Nawet jak klawisze sprowadzili do więzienia atandę do tłumienia buntów. Pałkarze szli korytarzem, tupali buciorami i walili w drzwi cel długimi pałami. Pyski mieli zamknięte. Bo nie mieli, złamasy kutane, nic do powiedzenia, no i nie znali słów naszych piosenek. Co, mieli śpiewać Międzynarodówkę? Wyklęty powstań, ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód? Albo Przed ciosem niechaj tyran drży? Trochę słabo im to pasowało. Najwyżej mogło się im spodobać: I z własnej woli sam się zbaw! Że niby Boga nie ma. Ale dalej? Znowu by leciało od dupy strony. No to tylko tłukli się, tupali, ale my ich zagłuszali. Krzyczeli my „gestapo, gestapo”, walili michami, że uszy pękały. I potem koniec już był, bo słów tych piosenek za mało się zna, co nie, Heniek?

Henryk zgodził się, a przestraszona Halina położyła mężowi dłoń na głowie, przeczesała palcami włosy i przyciągnęła jego twarz do swojej. Bliżej niż na odległość krótkiego oddechu.

— Niedługo wyjdziesz, wszyscy wyjdziecie. I co wtedy? My razem damy sobie radę, ale dlaczego naszą biedną małą mamy skazywać na psi los?

Mówiła szeptem. Zwilżyła wargi, powoli przeciągając po nich językiem. Patrzyła mu w oczy.

— O co ci...? Nawet o tym nie myśl, kobieto!

Henryk cofnął się i odsunął słoik z resztką barszczu, mimo że był niewiarygodnie, wolnościowo pyszny, a Halina usiłowała przytrzymać jego głowę i pocałować go w usta.

Widzenie dobiegało końca. Gwar puchł. Zaduch tężał. Spasione do mdłości muchy zasypiały na posterunkach. Zachodzące słońce niebezpiecznie zapalało czerwony kurz na kratach i brudnych szybach. Zdania były coraz krótsze, gubiły orzeczenia i podmioty, a w ich miejsce wciskały się przekleństwa. Obie strony pragnęły, żeby kurtyna już opadła. Po szarej olejnej lamperii ściekała skroplona wilgoć. Krople zatrzymywały się, zbierały siły i po chwili brnęły dalej aż do popielatej spągi z linoleum. Słońce zmieniało kolor na ciemniejszy, podobny do niedopitego barszczu. Napełniało się słodszym, bardziej gęstym smakiem ognia, seksu i snu. Puste korytarze więzienia lśniły w ciszy. Czekały wiernie na swoją intymną, nocną kolej.

— Chcesz, żebym siedział w pierdlu z opinią tchórza? Daj spokój, żonko. Wystarczy, że bezpieka uprzykrza mi życie.

Halina odsunęła się. Nastrój, który usiłowała zbudować, nie przekroczył jej skóry. Ona liczyła na amnestię dla swoich nielegalnych marzeń, zagłuszanych intensywnie przez lęk jak Wolna Europa przez liberałów z Biura Politycznego. Twardogłowy mąż krótkowzrocznie odmówił dialogu społecznego i tym samym nierozsądnie zepchnął ją do radykalnego podziemia.

Dobrze wiedziała, o czym mówi jej mąż. Teść, Józef Harsynowicz, opowiedział jej, jak zakończyła się próba wyciągnięcia syna z internowania i sprowadzenia do domu, nie, broń Boże, wypchnięcia na emigrację. W trakcie rozmowy Henryka z wysokim oficerem, który specjalnie przyjechał do Białołęki, doszło do awantury. Internowany, upokorzony wstawiennictwem ojca i treścią propozycji, skoczył na niego z pięściami, a odepchnięty przez zaskoczonego, dystyngowanego mężczyznę, usiłował rzucić weń krzesłem. Krzesło na szczęście było mocno przyśrubowane do podłogi. Krzyczał przy tym rzeczy, które, jak zaznaczył ów oficer, mogły wystarczyć do posadzenia Henryka na co najmniej trzy lata. Z zawieszeniem lub bez. To by zależało od potrzeb scenariusza operacyjnego.

— Co za głupek z twojego męża. Nie będę ci opowiadał, Halinko, ile mnie kosztowało, nie licząc butelki najdroższego koniaku, żeby pułkownika udobruchać.

W tym, co powiedział teść, więcej było próżnej chęci imponowania synowej niż utyskiwania na kłopotliwego syna. Henryk w ogóle go nie zaskoczył amatorską organizacją więziennej awantury. Halina z satysfakcją zauważyła starania teścia, ale Józef Harsynowicz nie posunął się dalej. Nie próbował flirtować ze słomianą wdową. Halina była trochę rozczarowana, bo teść zawsze robił na niej dwuznaczne wrażenie. Po paru miesiącach samotności nawet odrobina męsko-damskiej atmosfery poprawiłaby jej nastrój. Pożegnała się szybko, muskając ustami policzek teścia.

Ponownie próbowała rozmawiać z mężem na temat emigracji jesienią 1982 roku, wkrótce po zwolnieniu Henryka z Białołęki. Henryk okopał się w domu. Milczał, dzierżąc w ręku atrapę granatu, która służyła mu za przycisk do papieru. Jako etatowy pracownik Solidarności, obecnie nielegalnego związku zawodowego, dostawał legalnym przekazem pocztowym legalną pensję, w ramach nielegalnych działań władz. Za pensję uwolniony Henryk kupował u Haliny krótkoterminową, półlegalną wolność i korzystał z niej, zamykając się w swoim pokoju, łudząco podobnym do więzienia, rozdrażniony, bez powodu skłonny do gwałtownej agresji i całkowitej utraty wolności. W sklepach zresztą i tak nic nie można było kupić, a Henryk nienawidził kolejek, kartek na mięso, buty i cukier i ekspedientek, które świetnie prosperowały w byle jak skleconym nieszczelnym piekle, w którym tylko upokorzenie drugiej świeżości oferowane było poza systemem kartkowym. Żył zamknięty w karcerze, w którym nie było ani zegara, ani jutra. Kręcił się wokół własnej osi, coraz szybciej i szybciej. Zawroty głowy powodowały, że nie był w stanie znaleźć właściwego miejsca, w którym mógłby się zatrzymać i zastanowić, co ma dalej począć. Likwidator zdelegalizowanego, a zdaniem najwyższych władz partyjnych i państwowych całkowicie nieistniejącego, NSZZ „Solidarność” zwolnił go z pracy w wyżej wymienionym związku z powodu niestawiania się w pracy. Władze nie były w stanie wskazać mu miejsca wykonywania pracy, ponieważ je wcześniej zlikwidowały, więc Henryk faktycznie nie pojawiał się w miejscu pracy, które zdaniem władz generalnie nie istniało z mocy prawa stanu wojennego, które to prawo było niekonstytucyjne, a więc nie istniało. Mimo to istniejąca nielegalnie podziemna Solidarność nie zamierzała Henryka zwalniać. Nie mogła jednak wprowadzić swojego braku chęci w życie, bo była poszukiwana przez organy i gdyby się ujawniła, by legalnie przedłużyć z Henrykiem umowę o pracę, zostałaby natychmiast aresztowana, sprawiedliwie osądzona i osadzona w Białołęce z wysokim wyrokiem na karku lub wywieziona za granicę bez prawa powrotu. Sprawa była przegrana. Z piedestału internowanego Henryk spadł w szambo zabiegania o przetrwanie.

Z racji nudów i nieudolnie ukrywanego pragnienia prześlizgnięcia się do podręczników historii dla klas czwartych szkół średnich ogólnokształcących i techników, próbował nawiązać kontakt ze znajomymi z Regionu Mazowsze. Jedni, szczęśliwcy, jeszcze siedzieli w obozach i więzieniach, drudzy udawali, że nie istnieją, więc tak czy inaczej nie mógł nikogo odnaleźć. Byli i tacy, których wyłuskał z tłumu, ale ci na ogół wymawiali się od spotkania pod byle pretekstem. Wyglądało to tak, jakby Henryk brzydko pachniał. Lęk o prawdziwą przyczynę zachowania działaczy męczył go bardziej niż nieróbstwo i sflaczały czas. Zmarnowane godziny gniły mu w żyłach.

Halina wyczuwała, że coś złego dzieje się w pęczniejącej głowie Henryka. Była zmęczona. Nie miała siły kusić, uwodzić, grać, by zdobyć poparcie męża. Zaczęła się więc nieustannie skarżyć, naciskać, żalić, nudzić, nękać, jojczyć, psioczyć, kwękać, utyskiwać, popłakiwać, labidzić, gderać, sarkać, pojękiwać, szemrać, wyrzekać, stękać, biadolić, chlipać i zawodzić. Nieustająco mówiła o wyjeździe. Nigdy nie użyła słowa „emigracja”. Gdy wracała do domu, zmiażdżona nieuchwytnym, drwiącym oporem miasta, rozdrażniona własną bezbronną bezsiłą, siadała tak, żeby ją widział, i cicho płakała. Henryk trwał w biernym oporze za pomocą wpiętego w sweter opornika. Najpierw trwał heroicznie, straceńczo i z patosem, mając za plecami Okopy Świętej Trójcy i telewizor.

— Tu w sklepach jest tylko ocet i zielony groszek marki Pudliszki. A tam, w pełnym sklepie, kim będziesz, Halinko? Bo kim ja będę, dobrze wiem. Nikim. Pogardzanym lub, w najlepszym wypadku, od niechcenia wyśmiewanym nikim. Rozpuszczonym w ciepłej wódce bohaterem chwilowej litości. Obsikiwanym przez psy pomnikiem szlachetnego współczucia, udzielanego mi przez posiwiałych lewaków i niezbyt zamożne stare panny, których nikt nigdy nie chciał przelecieć. Ja też nie chcę. Mogę tam być tylko odpadkiem nienadającym się do recyclingu. Gnijącą gwiazdą wysypisk.

Potem działał jak w czeskim ruchu oporu. Chrząkał ironicznie, uśmiechał się prześmiewczo, nieoficjalnie, z ukrycia.

Jednak brakowało mu twardego punktu zaczepienia, tajemnicy, spisku, sprzysiężenia lub wzoru bomby wodorowej, który mógłby mu pomóc w społecznym wywyższeniu, a przede wszystkim w utrzymaniu strategicznej przewagi nad Haliną. Wieczorami kusząca wydawała się perspektywa męczeństwa. Nocą oplątywały go zapalniki marzeń o partyzantce miejskiej. W głębi zapętlonej jaźni oczekiwał jednak, by sprawy ułożyły się same, bez negocjacji, udziału we władzy czy opozycji, zgniłego czy bezkompromisowego kompromisu. Marzył, żeby wyjazd okazał się niemożliwy. Sama, nawet z ducha konstruktywna i uwzględniająca realia geopolityczne, dyskusja na temat emigracji powinna być niemożliwa. Chciał być dla Haliny niedostępnym Bogiem, do którego przychodziłaby się modlić, błagać i składać hojne dary, by zapomniał, że kiedyś wspominała, przez pomyłkę, o wyjeździe z Polski. Na koniec musiałaby zrobić absolutnie elegancki striptiz.

Na codzienny, praktyczny opór nie znajdował jednak wystarczającej siły. Zaczął ćwiczyć pompki i jednocześnie poszukiwał zajęcia, którego by się nie wstydził, albo, jak lubił deklarować, jakiejkolwiek przyzwoitej pracy. Nic nie znalazł i ten fakt na krótko poprawił mu samopoczucie. Prześladują mnie, pieprzone komuchy, myślał. Pracy jednak nie szukał. W paru przypadkowych rozmowach zagadnął znajomych, czy nie słyszeli o czymś ciekawym, jakimś wolnym miejscu. Jak pytał, tak mu odpowiadano.

W rezultacie rodzinę utrzymywał jego ojciec, a on chudł, bo demonstracyjnie na obiad jadał tylko zupy, chyba że było tylko jedno danie. Henryk na własne potrzeby nie wydawał pieniędzy, więc nie odczuwał ich braku. Nie palił, nie pił, kupował miesięczny bilet na komunikację miejską, wychodził z domu i jeździł tramwajami. Skonany jestem, jęczał wieczorem. Czynsz, prąd, gaz, żywność i tak dalej, na wszystko znajdowały się pieniądze. Nie pytał, ile Halina dostaje od starego. Ubranka i odżywki dla Karoliny Halina przynosiła z Prymasowskiego Komitetu Pomocy. Henryk nie zaszedł tam ani razu. Zdechnę, a nie pójdę, obiecywał sobie.

Halina tymczasem osaczała go, wzmacniała nacisk.

— Skoro tutaj jesteśmy żebrakami, to wyjedźmy. Czy gdzieś może być gorzej?

Henryk oficjalnie nie skapitulował, ale wypuścił z dłoni miecz i pastorał. Brzydził się myślą, że żona, jeśli tak zdecyduje, wywiezie go za granicę, ale przyzwyczajał się do niej, w głęboko strzeżonej przed samym sobą tajemnicy. Ćwiczył się w pogardzie dla siebie wywożonego za granicę jak tobół z brudnymi gaciami. Wprawdzie będzie pogrążony w smutku, cierpiący ponad miarę, ale, na Boga, porzuci odzyskaną ojczyznę. To fakt, był ofiarą cynicznej geopolityki, nadgorliwych zdrajców, sowieckiej imperialnej buty, nihilistów ze Służby Bezpieczeństwa, ojca, barbarzyństwa, ludzkiej małości.

Halina sprawdziła stan jego duchowego konta którymś ze swoich kobiecych zmysłów, dotąd niezbadanych przez medycynę. Dała mu papiery do podpisania, spakowała walizkę i wsadziła do taksówki jadącej na Okęcie.

Rzecz miała miejsce kilka dni po nawiązaniu przez Henryka kontaktów z podziemiem. Nagle stał się częścią małej, radykalnej inicjatywy. Struna się napięła i zadźwięczała czysto. Pojawiły się pieniądze, częściowo z działalności wydawniczej, częściowo z pomocy płynącej od amerykańskich związków zawodowych AFL-CIO i trockistów francuskich. Wczepił się w rewolucję z dziecięcym entuzjazmem, zachłysnął się konspiracją i ostrą, bezkompromisową atmosferą grupki dużo młodszych od niego wariatów, których główną cechą było patologiczne zaburzenie oceny ryzyka. A jednak metaliczna, obezwładniająca cisza połknęła gładko jego serce i sprawy poszły trybem ustalonym przez Halinę.

Henryk patrzył przez okno samolotu na odpływające poszatkowane ulicami kwartały osiedli i pasy szarych drzew mętniejące za rzadkimi obłokami. Wisła stała na mrozie nieporuszona, miejscami zamarznięta, biało-niebieska. Gdzieniegdzie żywa, bura woda, o odcieniu zaatakowanego przez rdzę żelaza, przeciskała się przez rozdętą aortę Mazowsza. Henryk wpijał się wzrokiem w krajobraz tracący szybko kolory i szczegóły. Chciał je rozdrapać? Do krwi? Pożegnać — przepełniony uniesieniem przeprosin i domniemanego przebaczenia?

Wpatrywał się w krzątaninę niewidocznych ludzi. Wydawało mu się, że został wśród nich, że razem śpią, jedzą, piją kawę, kochają się, szukają okularów, kłócą. Chciał się ukryć między ich zwykłymi sprawami. Wytężał wzrok, aż rozbolały go oczy. Zamknął je dopiero, gdy rzekę i miasto przykryła zimna piana białych chmur.

Emigracja

Emigracja

lata osiemdziesiąte XX wieku i później

W

Kanadzie nie zmienił swojej strategii wobec Haliny i wobec siebie. Halina, szczęśliwa, ale przygnieciona decyzją, którą sama musiała dźwigać, marzyła o wytchnieniu i pragnęła za wszelką cenę ten obcy kraj zwalić na głowę męża, upchnąć mu go w kieszeniach lub za pazuchą. On jednak stał sztywno z opuszczonymi rękami, dziurawymi kieszeniami i nadal oczekiwał współczucia. Domagał się go w ilościach eksportowych, większych niż w warunkach krajowych. Nie zamierzał zrezygnować z roli zepchniętej w przepaść ofiary, którą zmusza do życia fanatyczna organizacja jego żony i córki. Od pierwszego dnia pobytu w Kanadzie pragnął być wyłącznie prześladowanym uchodźcą, któremu nie udało się uciec zbyt daleko, który cierpi i zginie lada dzień w niewyjaśnionych okolicznościach. Opuszczony i torturowany jak Rambo w Wietnamie. Ale mimo wszystko wolny, do końca, aż po sprawiedliwy sąd i wieczną nagrodę czekającą w zaświatach na sprawiedliwych.

Wtedy musiał na to wpaść. Znalazł wyjście. Uciekł w stan nieustającego powrotu. Czy powrót, który stał się stałym stanem jego ducha, miał imitować spokój przebywania we właściwym miejscu na ziemi, w domowych pieleszach, lub wprawiać w podniecenie obecnością na patriotycznym froncie? Nie można przecież wykluczyć, że po jakimś czasie zakłócała jego czysty stan i pchała do rozmyślań o powrocie tląca się podskórnie, obrzydliwie pospolita nostalgia. Czy tylko z jej powodu żył w Kanadzie z dnia na dzień, jakby przyjechał na parodniową wycieczkę, żeby wymienić krem Nivea na dżinsy, bursztyny na wideo, a kryształy na dolary?

Na podstawie obserwacji jego nieskomplikowanego życia nie sposób precyzyjnie odpowiedzieć, co pchało go tak natrętnie, a przy tym w taki rozlazły, mdły sposób do powrotu. Chociaż uczciwiej będzie powiedzieć: do żałosnych, oszukańczych, skleconych byle jak planów powrotu. Do jawnie kłamliwych przyrzeczeń, że jutro od rana zacznie konsekwentnie realizować żelazny plan wyjazdu.

Zresztą może wydać się komuś zabawny, choć równocześnie żenujący, fakt, że Henryk myślał o powrocie do Polski od absurdalnej, nierzeczywistej chwili, gdy w Warszawie, na początku 1983 roku, wsiadał do samolotu z żoną i córką, mając w kieszeni paszport w jedną stronę. Nie myślał wtedy: wrócę natychmiast, gdy sczeźnie komunizm. Po prostu wyobrażał sobie, że już wraca, że to podróż w odwrotnym kierunku. Unieważniał z góry wszystko, co się miało wydarzyć w jego życiu i w życiu innych ludzi przez nie wiedzieć jaki czas. Przez tę niebyłą część życia, której nie chciał przeżyć.

Chociaż trzeba przyznać, że to groteskowe oszustwo zaczęło swój żywot jeszcze wcześniej. Pierwsze myśli o powrocie do Polski przyszły Henrykowi do głowy już wtedy, gdy dziobaty i przedwcześnie wyłysiały funkcjonariusz peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa wręczył mu dokumenty i w imieniu najwyższych władz partyjnych i państwowych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, nieszczędzących wysiłków, by zabezpieczyć leninowską rację stanu i rekordową produkcję kwasu siarkowego, wyrecytował uroczystą formułę: a teraz wypierdalać!

Komunikat wypowiedziany był wprawdzie tonem egzystencjalnie obojętnym, lecz jednocześnie solidnie, z technicznym chłodem, bez niejasnych ozdobników w brzmieniu i dwuznacznych kontekstów w treści. Bez ujawniania zbędnych emocji, typowych dla pobożnych maturzystek z mniejszych ośrodków pozbawionych przemysłu ciężkiego. Bez ornamentu sentymentalnych półnutek i zajeżdżającego szowinistycznym smrodkiem patriotycznego patosu. Za to z racjonalnym profesjonalizmem państwowca, wyrozumiałą cierpliwością urzędnika wierzącego w niewzruszony fundament prawa i misję państwowych instytucji. Z sumiennością obywatela, przedkładającego lojalność wobec światowej rodziny socjalistycznych państw nad lekkomyślny egoizm i pozbawiony perspektyw nacjonalistyczny partykularyzm. Henryk niespodziewanie, w tym właśnie kulminacyjnym, newralgicznym momencie stosunków władza-obywatel, poczuł wstyd. Chyba bez związku z urzędowym wystąpieniem oficera Wydziału I Departamentu IX Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL. Poczuł czczy, słony wstyd przed samym sobą i łomot nieskończonej samotności w suchym sercu.

Wydawało mu się zresztą, że jakieś pulsujące, bezbronne serce leży na biurku między nim a funkcjonariuszem, tak zmęczonym obroną polskiej drogi do socjalizmu, jakby to była niepodległość NRD. W leżącym na biurku organie rozpoznawał swoje serce wyrwane mu przez żonę, polski los i ojca. Gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł, że było to również serce wielu innych patriotów, syberyjskich rutyniarzy i bywalców ciężkich więzień. Zastanawiał się przez chwilę, jak to jest możliwe, że dzieli serce z umarłymi. Przebywając w jednym z niezliczonych pokoi Pałacu Mostowskich, był przekonany, że paradoksalnie urzeczywistnia swoją samotność, dzięki wspólnemu sercu, z wszystkimi bezbronnymi męczennikami. Gdy wychodził z Biura Paszportowego Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, wydało mu się, że długa, wielogłowa gąsienica oczekująca w kolejce po paszport powiewa dziesiątkami bielszych niż śnieg chustek do nosa.

Podczas spotkania Henryka z oficerem ich oczy nie spotkały się nawet na skrawek sekundy, wyrzucony do kosza razem z torebką po kanapce i podartym doniesieniem kapusia-idioty.

Henryk z innych powodów nie patrzył w oczy Kazimierza W. Patrzył nieco wyżej, na nierówną łysinę ubranego w nieświeży garnitur mężczyzny, ale nie widział nic. Zmysły miał wyłączone. Myślał intensywnie o swoim przyszłym życiu. Zaczął planować powrót.

Powrót do ojczyzny

Powrót do ojczyzny

25-26 września

S

urowe, pocięte jeszcze nocnymi przymrozkami przedwiośnie, pociągnięte cierpkim lukrem młodego słońca, przesuwało się nad północną częścią Ameryki, gdy Henryk Harsynowicz, urodzony, jak sądził, w 1949 roku w Warszawie, syn, jak sądził, Józefa Harsynowicza i Tamary z domu Nosenko, wszedł do Konsulatu RP w Toronto. Solidna willa i rozłożone za jej plecami jezioro emanowały atmosferą rzeczowej fachowości i stojącego za nimi sprawnego państwa. Nie zaszedł tam pierwszy raz. Żeby sobie udowodnić szczerość zamiaru powrotu do Polski, a i zapewne poprawić sobie niezmiennie melancholijny nastrój, odwiedzał był konsulat już wiele razy.

Zastępca konsula, który zazwyczaj przyjmował interesantów, połowę życia był dziennikarzyną w koncernie prasowym należącym do Komitetu Centralnego partii komunistycznej. Przynależność do klanu czwartej władzy, która w tym wypadku była niewielką częścią pierwszej, spowodowała, że głowę nosił bardzo wysoko i musiał chodzić na wyczucie. Jego ryzykowne życie zmieniły odkryte niespodziewanie zdolności dyplomatyczne.

Henryk stanął w drzwiach i poruszył bezgłośnie ustami, mówiąc „dzień dobry” wyłącznie do siebie i swojej miłości własnej. Trochę spode łba, starając się nie rozglądać zbyt ostentacyjnie, szacował właśnie okiem stan ludnościowy poczekalni, gdy niespodziewanie na horyzoncie pojawiła się mucha.

Zjawiła się bez zapowiedzi, znienacka, znikąd. Była agresywna, udekorowana przez ekologów licznymi medalami, pewna siebie i napchana bezczelnością jak psim gównem. Jej operacja przeprowadzona błyskawicznie i profesjonalnie, niczym wprowadzenie stanu wojennego gdzieś we wschodniej Europie, prawdopodobnie z powodu zamieszek etnicznych, antysemityzmu czy dla ratowania zagrożonej gospodarki, wprowadziła Henryka w stan paniki. W mgnieniu oka rozdmuchała tlący się w nim od dzieciństwa ogień nienawiści do wszystkich owadów: much, komarów, kołatków, korników, kleszczy, karaczanów, karaluchów, pcheł, pluskiew, spuszczeli, ślepców, meszek, os, szerszeni i całego latającego plugastwa. Podstępna agresorka nie wypowiedziała wojny. Była ogromna, czarno-złoto-zielonkawa, gnojowa, jak mówią fachowcy. Warkocąc niczym helikopter, zbliżyła się w ułamku sekundy i zawadziła o niego, a właściwie walnęła z rozmachem oślizgłym, ciężkim skrzydłem. Poruszała się szybko. Oddalając się, w ciągu sekundy zmalała do mikroskopijnych rozmiarów i zniknęła z pola widzenia. Nastał wyczekiwany przez społeczeństwa pokój i rozbrojenie, w myśl idei better red than dead. Pokój trwał kilka sekund, bowiem za rogiem mucha musiała zawrócić. Słyszał narastający ryk jej silników, łopot skrzydeł, szept sterów i jęk rozcinanego bezlitośnie powietrza. Szarżowała prosto na niego. Już po pierwszym ataku był sparaliżowany z wściekłości. Teraz pycha białego człowieka spowodowała, że błyskawicznie, acz dyskretnie, machnął ręką, usiłując ją złapać. Ojciec nauczył go w dzieciństwie łapać muchy w lekko zwiniętą dłoń i zabijać energicznym rzutem o podłogę. Chwycić w garść helikopter, a potem cisnąć nim z całej siły o podłogę, słyszeć trzask pękającego żelastwa, wybuch zbiorników z paliwem, poczuć w rozchylonych nozdrzach swąd płonącej benzyny, gumy i plastiku. Zatrzymać w pamięci wrzask przerażonych widzów przysłoniętych kłębami czarnego dymu. Zakręciło mu się w głowie. Zaatakował o ułamek sekundy za wcześnie i usłyszał znowu ohydne, przypominające nagłe wybicie ze snu, rzężenie jej skrzydeł. A potem kosmate, obrzydliwe, brutalne uderzenie w twarz. Jakże nienawidził insektów chodzących po padlinie, pijących szczynę, oblepionych milionami bakterii i wirusów. Skulił się ze wstrętu, szybko wybiegł z konsulatu i biegł jeszcze kilkaset metrów. Na więcej nie miał siły.

*