Mariska z węgierskiej puszty - Consilia Maria Lakotta - ebook

Mariska z węgierskiej puszty ebook

Consilia Maria Lakotta

4,3

Opis

Węgry… Wystarczy tylko przymknąć oczy, a z łatwością przywołamy obraz puszty i nawet poczujemy jej zapach. Oczami wyobraźni pod rozgwieżdżonym niebem dojrzymy Cyganów i usłyszymy żałosne łkania ich skrzypiec, ponieważ od wieków ,,za parę groszy szlochają oni z biedakami i biadają z nieszczęśliwie zakochanymi”.

Obraz ten towarzyszy także akcji powieści rozgrywającej się w latach 1910–1953. Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką. Autentyczne są natomiast losy narodu węgierskiego ukazane na tle dziejów małżeństwa Mariski i Jarosa oraz ich syna Michaela – księdza, któremu przyjdzie zapłacić najwyższą cenę za swoją niezłomność wpojoną mu przez matkę.

To właśnie nim – matkom kapłanów - Autorka dedykuje tę książkę.

Plastyczne obrazy węgierskiego folkloru i historii poruszą wrażliwość każdego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

Angst

Przekład:

Jacek Jurczyński SDB

Redakcja:

Barbara Cabała

Korekta:

Barbara Turnau

Okładka:

Radosław Krawczyk

© Copyright by Fe-Medienverlag GmbH, Kisslegg

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2014

ISBN 978-83-7595-843-0

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50, fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwom.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

Matkom kapłanów poświęcam.

Akcja powieści rozgrywa się w latach 1910–1953.

Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką.

Autentyczne są natomiast cierpienia narodu węgierskiego.

Część pierwsza

Koniopas Jaros Vargas stoi w sieni pańskiego domu, obracając w dłoniach czarny kapelusz. Nie pozwolił, żeby Perke, służąca panienki, wzięła go od niego i powiesiła na wieszaku.

Bo tam umieszczono już elegancki, połyskujący czystością kapelusz rządcy, więc nie wypada, żeby obok znalazło się wyświechtane rondo nakrycia głowy prostego czikosa1. . Czegoś takiego po prostu się nie robi. Od całych wieków, występując z prośbą przed obliczem landgrafa2. , należało trzymać je w ręku.

W swojej rodzinie ma tylko jednego krewnego, który tego nie robi, i najchętniej nie zdejmowałby kapelusza z głowy. To jego brat Gabor, którego hrabia najpierw polubił, a potem wypędził w niełasce i wstydzie. On nie będzie tak nieroztropny, żeby pozwalać sobie na coś, co mogłoby zepsuć jego relacje z  chlebodawcą, zatrudniającym go od tak dawna, chociaż teraz zamierza ubiegać się o zwolnienie z obowiązków. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie z sobą życie, a z wielkimi panami lepiej żyć w zgodzie.

Jaros zamienił się w  słuch  – rządca długo nie wychodzi. Najwidoczniej teraz, w czasie zbiorów kukurydzy, mają wiele do omówienia i rozliczenia. Pola obrodziły – więc dzisiejszy wieczór i  połowę nocy Mariska wraz z  parobkami i  dziewkami najpewniej znowu spędzi na podwórcu przy sortowaniu i układaniu brzuchatych kolb. A on tam pójdzie i – oby tylko  – będzie jej mógł powiedzieć, że u  hrabiego wszystko poszło dobrze i że – tu jego rozmyślania zostają gwałtownie przerwane.

Na korytarz wypada rządca, wysoki chudy osobnik o  spiczastym nosie, który wtyka gdzie trzeba i nie trzeba, widzący wszystko, czego nie powinien, a przecież niezauważający czekającego cierpliwie prostego czikosa. Zjeżony wąs świadczy o  irytacji, więc Jaros kuli się mimowolnie, spoglądając, jak sięga po kapelusz i rusza w swoją stronę, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem.

A przecież w szkole siedzieli razem w jednej ławie. Gdyby tylko ten pyszałek wiedział, że jeszcze nie tak dawno zajmowane przez niego stanowisko miał objąć Gabor, tak, jego brat Gabor, to z pewnością przyznałby się do znajomości z Jarosem Vargasem.

Czy wolno mu już wejść? Pewnie nie, trzeba zaczekać, aż jaśnie pan wezwie. Nie da się zwrócić na siebie uwagi, bo gruby kolorowy dywan z weluru tłumi nawet odgłos stąpania w butach z ostrogami. Jaros odchrząkuje – wiszące na ścianach głowy jeleni ozdobione wspaniałymi porożami spoglądają na niego karcącym wzrokiem. Hrabia musiał go usłyszeć.

– Wejść – rozbrzmiewa z sąsiedniego pomieszczenia.

Koniopas przełyka głośno ślinę i wykonuje parę pospiesznych kroków. Ciemne dębowe drzwi zatrzaskują się za nim. I  już stoi w  gabinecie pana tych włości, od którego zależy los tak wielu innych ludzi, ispána3. Gezy von Czolnego. Nie widać go też od razu, zasiadającego w wygodnym fotelu przy czarnym biurku i wertującego dostarczone przez rządcę akta zapisane drobnym pismem, lecz wzrok pada na jednego z przodków, przedstawionego na stanowiącym przedmiot pańskiej dumy pociemniałym od starości malowidle olejnym wiszącym nad jego głową, który odznaczył się w zmaganiach przeciwko Turkom w  armii świętego Jana Kapistrana4. ! Od tamtych czasów i  pewnie jeszcze dłużej zapuszcza swoje korzenie ród Czolnych w komitacie5. Csongrad, może nawet od panowania świętego króla Stefana6. , a nadto nie ulega żadnej wątpliwości, że ich władztwo pochodzi od Boga. Dlatego też Jaros Vargas podchodzi bliżej, dopiero gdy Geza von Czolny przywołuje go niecierpliwym skinieniem ręką.

– Bez zbytnich ceregieli, Jaros, przecież jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, nieprawdaż?

No tak, zbliżają się wybory do władz komitatu, więc panu hrabiemu zależy na tym, by jego podwładni dowiedli swej lojalności. To doskonały czas na wystąpienie z kłopotliwą prośbą. Gdyby tylko Gabor postąpił bardziej taktownie, to z  pewnością nie doszłoby do tak ostrego konfliktu.

– Igen7. , jaśnie pan był dla mnie zawsze bardzo dobry – przyznaje usłużnie Jaros – i dla wszystkich prostych ludzi w całej puszcie8.   – tylko to nie takie proste wyznać przed łaskawym panem to, co dziś chciałoby się powiedzieć.

Hrabia unosi wzrok znad papierów.

– Chyba nie padł któryś z koni?

To zawsze jako pierwsze przychodzi mu na myśl.

– Nem9. , wielmożny panie, wszystkie konie mają się dobrze, to wspaniałe zwierzęta, moim zdaniem najlepsza stadnina w okolicy Kecskemét – oddycha z ulgą, że tak właśnie może powiedzieć u kresu swojej kariery.

– Zatem chodzi o coś osobistego – no cóż, mój drogi, przykro mi, ale musimy odczekać do kolejnego posiedzenia rady komitatu. Wtedy dopiero poruszę kwestię, czy nie dałoby się podnieść wynagrodzenia czikosów o parę pengö10. . Sam o tym nie decyduję, to wiecie. Jeśli natomiast wybraliby mnie na wicegespana...

Jaros potrząsa głową.

– Nem, panie, to nie to, nie chodzi o pieniądze.

Zaintrygowany Geza von Czolny z większym zainteresowaniem skupia uwagę na petencie i zdejmuje okulary z nosa. Gdy któryś z koniopasów tak się ociąga, nie odważając się przy tym spojrzeć w oczy własnemu pracodawcy, to w grę musi wchodzić coś szczególnego.

– Nie przeciągajmy sprawy, Jaros, nie mam tyle czasu co ty. Mów, z czym przyszedłeś!

Jaros wzywa w duchu pomocy wszystkich świętych, a  potem wydusza z siebie:

– Chodzi o to, jaśnie panie, że chcielibyśmy się pobrać.

Hrabia milczy zaskoczony, a potem odchrząkuje sucho.

– Miejmy nadzieję, że nie napadło cię takie wariactwo, jak twojego brata!

Jarosa paraliżuje strach, lepiej by było, gdyby hrabia zapomniał o całej historii, kiedy to powodowany brawurą Gabor poprosił o rękę nie kogo innego, jak hrabiowskiej córki!

– Wielmożny panie, chodzi o Mariskę. Tak, Juhasz Mariska powiedziała, że najwyższy czas, byśmy się pobrali.

Mówi to tak cicho i  zająkliwie, że pełna twarz hrabiego rozciąga się w uśmiechu.

– Zmajstrowaliście coś, że się wam tak spieszy? Przecież jak dotąd nic was nie goniło.

Jaros kurczy się w  sobie. Na miłość boską, tylko nie to! Mariska to nietknięta dziewczyna, a  on nie ma zamiaru naruszać dobrych obyczajów. A poza tym każdy czikos wie, że w polu, na bezmiarze puszty, ciągle spoczywa na nim wzrok Stwórcy, tylko...

– Panie, dostaliśmy w spadku czardę11. , dlatego.

– Co takiego? Czyżby twojemu ojcu przytrafiło się coś złego?

– Nem, łaskawy panie, tylko się postarzał i  osłabł, więc uznał, że nadszedł czas, żeby w gospodzie pojawiła się znów kobieta. A Mariska uważa, że doprowadzi czardę do porządku, bo tak sobie postanowiła.

  – Hm!  – hrabia krytycznym wzrokiem przygląda się gościowi, po czym wreszcie wykonuje ręką gest od dawna wyczekiwany przez Jarosa Vargasa, mający oznaczać zaproszenie do zajęcia miejsca. Krzesło po rządcy stoi jeszcze przy biurku, gość siada więc na samym brzegu i  czuje, że w  płaszczu z owczej skóry zaczyna mu dokuczać coraz większy upał. Rozpoczyna się prawdziwe śledztwo.

– No więc chce poprowadzić gospodarstwo, a  to będzie możliwe tylko wówczas, gdy zostanie twoją żoną, tak? A  ty dalej pozostaniesz przy koniach, zgadza się?

Jaros nerwowo obraca kapelusz w  dłoniach, miętosi go, zaciskając pięści. Jego szczupłą, smagłą twarz oblewa purpurowy rumieniec, a głęboko osadzone oczy mrugają w  zmieszaniu.

– Nem, panie – to znaczy, tak – muszę, tak, muszę podziękować za zaszczytną służbę u pana hrabiego, ponieważ mamy jeszcze przeprawę – a ojciec już jej nie obsłuży, bo dopadły go ischias i reumatyzm.

Przybysz podskakuje gwałtownie, jak gdyby smagnięty pejczem – bo hrabia uderza w stół otwartą dłonią – mogłoby się wydawać, że sygnet noszony przez niego na palcu rozpryśnie się na tysiąc kawałków.

– Ischias i reumatyzm! Niechby się to wam przytrafiło – tylko na to czekałem, żeby pozbyć się najlepszego czikosa, chcącego zostać nędznym karczmarzem. Chyba postradałeś zmysły, Jaros, kiedy się na to zgodziłeś.

Koniopas opuszcza smukłą, ciemną głowę.

– Łaskawy panie, a z czego mamy wyżyć? Utrzymanie czikosa wystarcza na to, żeby się wyżywić i kupić przyodziewek na grzbiet.

– Przecież ci powiedziałem, że o pensjach będzie się jeszcze rozmawiać!

Upór Jarosa okazuje się większy, niż hrabia mógł się spodziewać.

– Wielmożny panie, o  utrzymaniu dla czikosów radzi się już od dziesięciu lat, i nigdy nie starczy ono na to, żeby któryś z nich mógł się ożenić.

Hrabia przytakuje z gniewem, kręcąc białego wąsa. Wydaje się nawet, że przyprószone siwizną włosy stanęły mu dęba na wieść o kolejnej bezczelności drugiego z Vargasów.

– To bardzo mądre prawo! Koniopas całą swoją siłę i  namiętność powinien oddać stadninie, a  nie kobiecie. Żonaci czikosi nie nadają się do niczego. W nocy przekradają się do bab, pozostawiając konie własnemu losowi. Raz po raz żebrzą o wolny dzień albo o pieniądze, bo żona potrzebuje nową kieckę – a jak przyjdą na świat dzieci, to można się z nimi pożegnać!

Onieśmielony Jaros opuszcza głowę.

– Panie, ja...

Hrabia bezceremonialnie wpada mu w słowo.

– Teraz ja mówię! Przypomnij sobie lepiej, ile masz mi do zawdzięczenia, Vargas! Jak po pijanemu podpisałeś zaciąg do cesarsko-królewskich huzarów, to kto cię wybawił z kłopotu, że z pięciu lat zostały ci zaledwie trzy? Kto cię wyciągnął z  cesarskiego lochu i  wyjednał dla ciebie odroczenie kary, kiedy gnany tęsknotą uciekłeś na pusztę, przywłaszczając sobie pułkowe konie? A teraz dobrowolnie chcesz porzucić stadninę?

Jaros Vargas zdaje sobie sprawę, że hrabia ma rację i  spodziewał się tych wyrzutów, dlatego ogarniają go coraz większe zakłopotanie i rezygnacja. Powiedział przecież Marisce, że hrabia nie przychyli się do jego prośby. Tylko z tego powodu, że był tak dobrym koniopasem, ispán wysyłał jedno podanie za drugim, a nawet pojechał do Budapesztu, a teraz – o  Marisko – starość dopadnie nas przed godami.

Hrabia popada w coraz większe wzburzenie:

– A nie pomyślałeś o tym, że jednocześnie zabierasz mi najlepszą przodownicę i to teraz, kiedy nie zebrano jeszcze kukurydzy, a zbiory kapusty, buraków i rzepy nawet się nie zaczęły! Jeśli odejdzie Mariska Juhasz, to na polach zostanie połowa płodów, a w izbach służby rozpanoszy się lenistwo.

Tego pan włości nie powinien był mówić, gdyż pochwała jego narzeczonej wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy koniopasa. Mariska to pracowita dziewczyna, mogąca osiągnąć bardzo wiele, i gdyby tylko nie pochodziła z ubogiej rodziny, jednej z najuboższych w całej wsi, to nawet urodzona szlachcianka nie potrafiłaby rozważniej gospodarować!

Trudno pojąć, że jego brat Gabor rozglądał się za pańską córką, gdy tymczasem w prostym ludzie można znaleźć takie dziewczyny jak Mariska.

– To dlatego, że jej matka była Nemet  – Niemką z  Bana tu12.  – wyjaśnia z dumą. – Im ciągle mało pracy i coś w tym jest, jaśnie panie. Nigdzie nie znajdę lepszej żony. Zrobi z czardy przytulny dom, do którego zajrzą nawet eleganccy podróżni, kiedy będą chcieli przeprawić się przez Cisę.

Hrabia wybucha ironicznym śmiechem.

– Nic z  tego nie będzie. To przecież najzwyklejszy szynk dla pastuchów, a przy tym niecieszący się najlepszą sławą. Nie mam nic przeciwko twojemu ojcu, pewnie pił śliwowicę przeciwko reumatyzmowi – tak jak inny wodę. Tego nie dokona nawet ktoś, kto nazywa się Juhasz. Zamożniejsi podróżni korzystają z mostów w Szegedzie i Hódmezövásárhely, jeśli chcą się dostać na przeciwległy brzeg.

Zirytowany mruczy dalej do siebie.

– Wszyscy chcecie się stąd wydostać, każdy z Vargasów... Z  jakiego to powodu nie jesteś zadowolony ze swojej pracy, chociaż za końmi skoczyłbyś w ogień, że teraz nagle rzucasz się w  wodę? Jaros, nie mówisz mi całej prawdy – więc czekam na nią.

W jego głosie pojawiają się ojcowskie tony – hrabia wie, jak podejść swoich ludzi – a ponadto uśmiecha się zachęcająco.

Jaros wpada w zastawioną pułapkę.

– Panie, mówi się, że za parę lat nie będzie już puszty na Węgrzech. Widać przecież, jak pługi wgryzają się w  ziemię. Najpierw zalewiska, potem torfowiska, a na koniec stepy. Niezadługo konopie wyrosną tam, gdzie teraz wiatr kołysze łodygami trawy stepowej – i to będzie zagłada również dla węgierskich koni.

Aha  – o  to chodziło! Hrabia przeciąga dłonią po gęstych siwych włosach. Lepiej nie okazywać wzburzenia. Prości ludzie słyszeli, że dzwonią w którymś kościele, ale nie wiedzą, w którym. Trzeba cierpliwie im wyjaśnić, że nie potrzebują się niczego obawiać.

– Posłuchaj, Jaros, kto zasiada w  radzie komitatu, ja czy ty? No właśnie  – wobec tego muszę wiedzieć, co się dzieje w okolicy. Zgadza się, znaczną część puszty zagospodaruje się i odda pod uprawę, tak jak to zaplanował rząd, ale z  pewnością nie leży w jego zamiarach skazanie na wymarcie słynnych madziarskich rumaków. Właśnie koło Kecskemét i  Debreczyna spora część puszty pozostanie nietknięta, powstanie rezerwat ochrony przyrody, rozumiesz?

Jaros Vargas zaprzecza, kręcąc głową. No tak, hrabia przypomina sobie, że nauka w szkole nie szła mu zbyt dobrze, był rozmarzony i całkowicie bezradny, kiedy należało szybko zbierać myśli.

– Rezerwat ochrony przyrody to ziemia chroniona przez państwo, które gwarantuje, że nic nie zostanie zmienione. Na przy kład w lesie Bakony13. nie będzie wolno wycinać drzew, w  karpackich dolinach nie będą budować nowoczesnych domów, a tu w puszcie określone okolice nie zostaną zagospodarowane, wszystko pozostanie niezmienione, tak jak jest. Rozumiesz?

Twarz koniopasa rozpogadza się. To dobrze, to najmądrzejsze prawo, o jakim kiedykolwiek słyszał.

– Igen, panie hrabio, rozumiem.

Teraz trzeba tylko mądrze zakończyć całą dyskusję. Hrabia wstaje z fotela.

– Tym samym twoja prośba straciła rację bytu, Jaros. Konie zawsze będą i czikosi także. Możesz teraz wykpić tego, kto zabił ci takiego klina. Przyślij do mnie Mariskę Juhasz, żebym i jej też przemówił do rozumu, to wtedy zostawi cię w spokoju.

Koniopas odsuwa się z  lękiem, bo hrabia podszedł nieco bliżej, a ponieważ ma korpulentną sylwetkę i wyglądem przypomina krótki, solidny klin, więc czikosowi wydaje się, że zaraz zostanie rozłupany i posypią się drzazgi.

– Łaskawy panie, ale ja...

– Dosyć, Jaros. Za parę lat płace wystarczą na to, żeby i  koniopasy mogli się żenić, a wtedy porozmawiamy. Możesz odejść!

W drzwiach pojawiła się Perke, służąca, która słysząc ostatnie zdania, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nic nie sprawia jej większej przyjemności, jak wyrzucanie za drzwi mężczyzn mających zamiar się żenić. Cała służba wie o  tym, że tych dwoje, Mariska i  Jaros, zakochało się w  sobie bez pamięci, i chcą być razem za wszelką cenę. Natomiast nie znalazł się nigdy kandydat do poślubienia Perke, dlatego też cieszy ją porażka kawalera.

Na dworze zapadł zmrok. Ze zwieszoną głową, trzymając w ręku zmiętoszony kapelusz i pobrzękując ostrogami, Jaros Vargas schodzi ze schodów, nie widząc sztukateryjnych aniołów zdobiących łuki arkadowego wejścia, uśmiechających się do niego radośnie, jak gdyby chciały zapowiedzieć mu rychłe wesele. Nie słyszy wołającej go panienki Juliski, nie widzi też, jak gniewnie i z rozczarowaniem spogląda za nim, a  potem energicznym ruchem otwiera drzwi do gabinetu ojca. Myśli tylko o  jednym  – Mariska ma zjawić się u  hrabiego i  to natychmiast, bo tak sobie zażyczył, a  on musi ją na to przygotować.

Szurając butami, przechodzi przez ceglaną bramę szerokiego dziedzińca, kierując się do lewego skrzydła rozległych zabudowań pańskiej rezydencji, tam gdzie mieszczą się stajnie i izby dla służby. Przed domostwami i nad budynkami dla zwierząt zapalono już lampy. Wskazują mu drogę do stodoły, gdzie zwieziono kukurydzę w kolbach. Tam znajdzie Mariskę.

Początkowo stoi oszołomiony. Kogoś, kto przybył z  bezbrzeżnych przestrzeni i  ciszy puszty, ogłusza bijąca w  niego fala hałasu, śmiechu, rozmów i  okrzyków  – a  unoszący się w  świetle kurz z  liści kukurydzy nie tłumi jaskrawych kolorów dziewczęcych spódnic. Dziś wieczorem przy winie i  śpiewie usiądą pod gołym niebem, sortując ostatnie wozy kolb i słuchając przy tym cygańskiej muzyki. A Mariska zapłacze, kiedy ich skrzypce załkają żałością. Bo kiedy Cygan się smuci, gra radosne tony czardasza! A Cyganie zawsze są smutni, gdy zwietrzą strapienia. Za parę groszy szlochają z biedakami i  biadają z nieszczęśliwie zakochanymi – szybko też się wywiedzą, że jednej z dziewcząt przepadła okazja do zamążpójścia.

Jeszcze zanim usłyszała jego wołanie, Mariska dostrzegła Jarosa. Nie potrzebuje mówić ani słowa, bo kiedy widzi, jak stoi wsparty o poczerniałe od starości belki wrót, z wąskimi ściągniętymi na czole brwiami nad głęboko położonymi oczyma, domyśla się wszystkiego. Odwraca się spokojnie, wydaje pozostałym pracownicom ostatnie polecenia i  zleca starszej wdowie nadzór nad nimi. Potem pociągnięciem ręki wygładza spódnicę i podchodzi do niego. Splecione w koronę jasne włosy błyszczą jak złoto w świetle lamp – korona na głowie sieroty całkowicie zależnej od swojego chlebodawcy!

– Tak? – pyta krótko – no i co?

Jaros przełyka ślinę, nie mogąc oprzeć się sile bijącej z jej błękitnych chłodnych oczu.

– Masz... powiedział, żebyś do niego przyszła... i to zaraz.

W  jej wzroku pojawia się iskra nadziei  – ale gaśnie zaraz zdmuchnięta bijącym od niego smutkiem.

– Nic z tego, Marisko, nic z nas nie będzie.

Dziewczyna milczy przez chwilę, a potem unosi wyżej głowę.

 – Chodź. Ja się tym zajmę. Pobierzemy się.

Zdecydowanym ruchem bierze go za rękę. Przyglądający się im zebrani nie powinni o niczym wiedzieć. Później będzie się mówiło, że to Jaros Vargas odniósł zwycięstwo w tej potyczce, a  nie ona. Chce tego dla niego, w  przeciwnym razie przestanie walczyć o swoje, a ta umiejętność bardzo się przydaje w obcowaniu z wielkimi panami.

– Marisko, on nie chce, żebyśmy przejęli czardę. Ja mam zostać przy stadninie... mówiłem ci, że tak będzie.

– A ty ustąpiłeś, zgodziłeś się posłuchać. Nie, Jaros – teraz kolej na mnie. W  następną niedzielę idziemy do proboszcza w Szent György.

Widząc jej pewny krok i słysząc zdecydowany głos, z serca spada mu kamień. Bezwolnie towarzyszy jej do studni. Dziewczyna zakasuje nieco marszczoną spódnicę, wstawia nogę do koryta, obmywa ją pospiesznie do kolana, potem zajmuje się drugą – jeszcze tylko ramiona i twarz. Osuszy je ciepły jesienny wiatr. Wilgotnymi dłońmi przygładza na skroniach niesforne kosmyki włosów, po czym mocniej spina je drewnianymi szpilkami. Poprawia zawiązaną na szyi chustkę i już jest gotowa do złożenia wizyty hrabiemu. Oderwana od pracy nie pojawi się w świątecznym odzieniu.

– Jak wyglądam?

– Ładnie – jesteś piękna, Marisko.

Niezadowolona zaprzecza, kręcąc głową. Chciała się tylko dowiedzieć, czy wszystko w porządku z jej przyodziewkiem, ale on tego nie widzi. Nadal jest w niej zakochany, jak wtedy, gdy miała dwadzieścia lat.

– Zostań tu, Jaros, usiądź i zaczekaj, to może potrwać dłużej  – wszystko musi mu powiedzieć, bo zapomniałby nawet zapalić fajkę, gdyby mu o tym nie przypomniała.

Chcąc porozmawiać o ich przyszłości ze swoim i jego chlebodawcą, musi go czymś zająć niczym dziecko. On uśmiecha się do niej z wdzięcznością, sięgając po jej dłoń. Będzie zawsze dla niego jak matka – więc zanim wzruszenie poruszy jej serce, z pośpiechem udaje się do rezydencji hrabiego.

Po dywanach stąpa się niczym kot, zwłaszcza mając bose stopy. Ale ona potrafi zwrócić na siebie uwagę  – o,  niczym spod ziemi wyrosła przed nią Perke, stara sekutnica, mierząc ją podejrzliwym wzrokiem.

– Dokąd to?

– Ispán posłał po mnie.

Perke wzbraniającym gestem zagradza jej drogę.

– Nic z tego, odkąd wyszedł Jaros, u łaskawego pana jest panienka. Musisz zaczekać  – jej zadaniem jest czuwanie nad porządkiem, zwłaszcza że zakochane podstarzałe panny jak ta zdają się zdolne do wszystkiego. Mariska przysiada na stopniu schodów.

– Jó14. , wobec tego zaczekam.

– Masz na sobie czysty przyodziewek?

Mariska nie daje sobie w kaszę dmuchać.

– Pcheł nie mam. A w dywanach zalęgły się mole, to widać gołym okiem.

Perke zaciska wargi, czerwieniejąc ze złości.

– Lepiej mieć mole niż w  ogóle żadnego dywanu. Nigdy nie będziesz musiała troszczyć się o jakiś. Jeśli o mnie chodzi, to siedź sobie – pewnie potrwa do północy, zanim panienka wyjdzie z gabinetu. Pańska rodzina ma dość własnych trosk.

Tej nieroztropności Perke nie powinna była popełnić, gdyż w tym momencie Mariska zrywa się z miejsca, zaczynając łomotać w zamknięte drzwi, jak gdyby się paliło! Stało się to tak szybko, że dozorczyni nawet nie drgnęła, nie mówiąc o tym, żeby zaprotestowała na taką bezczelność!

No, tej się dopiero dostanie, tego jeszcze trzeba było ispánowi po całej przeprawie z braćmi Vargasami! Ale dzieją się jeszcze znaki i cuda, sam hrabia podchodzi do drzwi i uchylając je, pyta spokojnie:

– Jesteś już, Marisko? Wejdź, proszę.

Perke ze zdumienia opada szczęka. Przez szczelinę w drzwiach dojrzała, że panienka Juliska siedzi jeszcze na krawędzi biurka, tak jak to robiła jako podlotek i od czego nie można jej odzwyczaić. Ma zbyt wielki wpływ na hrabiego, który powinien był się ponownie ożenić albo zatrudnić gorliwą gospodynię i  zlecić jej zajęcie się domem.

Mariska stanęła dokładnie w  tym samym miejscu, gdzie stał przed nią Jaros, ale nie wie o tym. Tylko jej postawa jest zupełnie inna niż narzeczonego, nie wyzywająca i bezczelna, lecz spokojna i pewna. Panienka rozpoczyna rozmowę, co już rozładowuje atmosferę, gdyż zaprasza ją, aby usiadła. Lecz dziewczyna nie przywykła siadać w pańskim domu niczym jakaś dama. Dlatego też odmawia.

– Nem, łaskawa panienko. O  tym, co muszę powiedzieć, mówi się lepiej, stojąc.

Nie żywi też żadnych obaw, że hrabia stanie przed nią, w  całym ogromie swojej korpulentnej postaci, z  błyszczącą dewizką od zegarka na piersi i migoczącymi soczewkami okularów przesłaniającymi małe jasne oczy. Rumianą zazwyczaj twarz pokrył mu ceglasty rumieniec, widać, że jest poirytowany i zmieszany. Dwie kobiety, z tego jedna będąca jego córką, to zbyt wiele dla niego.

– Przykro mi, Marisko – zwraca się do przybyłej, zbity nieco z  tropu czujnym zdecydowaniem widocznym w  jej wzroku – ale powziąłem już decyzję; musicie zaczekać jeszcze parę lat. Nie jestem w stanie obyć się bez Vargasa.

Mariska pozwala mu wypowiedzieć się do końca, a potem mówi jasno i bez ogródek:

– Pobierzemy się. Trzynaście lat czekania chyba wystarczy.

Dwa zdania – a przecież wystarczają, aby rozbroić wszechwładnego hrabiego, któremu nie pozostaje nic innego jak uśmiechnąć się z przymusem.

– Co takiego? Niemożliwe, Marisko, pewnie się przeliczyłaś. Chyba nie smalił do ciebie cholewek, jak jeszcze leżałaś w kołysce!

To eleganckie pochlebstwo, ale Mariska nie uznaje komplementów. Jej natura odznacza się prawością cechującą prostych ludzi, więc nie odpowiadając na uśmiech hrabiego, zwraca się do niego:

– Poznałam Jarosa chodząc do kościoła, a  miałam wtedy dziewiętnaście lat. Oboje byliśmy jeszcze dziećmi, więc zostaliśmy przyjaciółmi. Ale już wówczas wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni.

Panienka Juliska wykorzystuje chwilę milczenia, żeby szybko policzyć – dziewiętnaście i trzynaście – nigdy by nie pomyślała. Choć tak wiele pracowała, ta dojrzała kobieta zachowała radosną skromność dwudziestolatki. Trzynaście lat oczekiwania na mężczyznę, będącego całkowitym przeciwieństwem jego brata Gabora  – to trudne do zrozumienia dla łaskawej panienki, która ze współczuciem w głosie zapytuje:

– A później, Marisko, nie mieliście już okazji do żeniaczki? Przecież dawno mogliście już być po ślubie.

Mariska zaprzecza potrząśnięciem głowy, a jej ramiona zwisają wzdłuż ciała. Choć nie wygląda na sztywną i niezgrabną, to używając jedynie podbródka, sprawia wrażenie, jak gdyby bezwolna niewolnica wnosiła bezradny protest.

– Nie, bo Jaros zaciągnął się do huzarów... i długo trwało, zanim wrócił do służby jako czikos. Nie udało się nam nic odłożyć, bo zapadłam ciężko na zdrowiu, kiedy na nizinie wybuchła febra, i wydałam wszystko na doktora z Szegedu. Dopiero później zaoszczędziliśmy co nieco, żeby mieć na to, co najpotrzebniejsze, kiedy już nadejdzie pora. Tymczasem jaśnie pan znowu kazał mu czekać – do następnego roku!

I zwracając się do hrabiego, oznajmia twardo:

– Nie chcę już dłużej zwlekać. Jaros i ja chcemy się pobrać, właśnie teraz, kiedy jego ojciec poprosił, żeby przejąć czardę.

Pan włości ściąga brwi, a w jego głosie pobrzmiewa pogarda:

 – Na to pewnie czekaliście przez tyle lat?

Odpowiedź Mariski to znowu wyraz surowej prostoty ubogich ludzi:

– Owszem. Po śmierci żony ojciec Jarosa zapragnął sam gospodarować. Teraz, kiedy sił mu zabrakło i lina wyślizguje się już z rąk, spokorniał i ustąpił.

Tak to bywa, śmierć jednego to chleb dla drugiego, starsi muszą ustąpić miejsca młodszym, tu nie ma miejsca na podszyte fałszem sentymenty. Mariska czekała na swoje miejsce i prawo do życia, stąd też patrząc na nią, nie ma się wątpliwości, że schwyci je mocno w nawykłe do pracy dłonie i  podporządkuje sile swojej woli. Może zrobi to w dodatku lepiej niż jej oblubieniec, którego nakłoniła do tego, żeby wystąpił przed własnym chlebodawcą i wyrzekł się swojego zajęcia. Bo praca koniopasa nie daje żadnych nadziei na przyszłość, a ona, właśnie ona zrobi z Jarosa obrotnego szynkarza!

Hrabia nie daje za wygraną.

– Więc chcesz, żeby Jaros obsługiwał przeprawę. Przecież to nie dla niego, nie ma tyle siły, do tego trzeba chłopa jak tur.

– Jaros jest krzepki!

– Być może. Ale nie zapominaj, że wychował się w puszcie, lubi konie, więcej – szaleje za nimi i to tak bardzo, że z tego powodu wylądował w twierdzy. Przypomnij tylko sobie! Myślisz, że rozstanie się z nimi dla ciebie?

Szczupłe, zdecydowane oblicze dziewczyny rozpogadza się lekko, a w oczach pojawia się osobliwy błysk.

– Tak – rzuca krótko, a w jej głosie słychać bezmiar żywionego uczucia.

Jak dotąd Mariska Juhasz ani słowem nie wspomniała o  tym, że się kochają  – lecz w  tym jednym pełnym wiary „tak” kryje się tak wiele, że panienka Juliska czuje ogarniające ją wzruszenie. Miłość, cicha, głęboko skrywana miłość ludu węgierskiego  – któż byłby w  stanie ją zmierzyć? Nie, miłości nie uznaje się w pańskich domach, ani też pod strzechami wieśniaków mających pełne stodoły i  spiżarnie, lecz pośród małych i ubogich, zależnych od innych całym swoim życiem. Na Węgrzech zawiera się małżeństwa z rozsądku, w zależności od stanu i  zamożności  – nędzarzy zaś i  pozbawionych praw węzłem małżeńskim wiąże sam Bóg. Dlatego też panienka Juliska, sama płonąca niespełnionym uczuciem, chce pospieszyć z pomocą.

Zeskakuje z brzegu biurka, podchodzi do przybyłej i pyta:

– Gdybyście mieli się pobrać za trzy tygodnie  – to czego wam jeszcze brak?

Mariska kręci głową.

– Niczego, jaśnie panienko, wystarczy na chleb i sól, a  także na to, co najpotrzebniejsze.

Juliska von Czolny uśmiecha się.

  – Gdyby miało czegoś zabraknąć, ja się o  to wystaram. Tych dwoje weźmie ślub, ojcze. Marisko, idź i daj na zapowiedzi proboszczowi z Szent György.

– Juliska!

Panienka odwraca się do ojca.

– Przyrzekłeś mi, że spełnisz każdą inną prośbę, z którą się zwrócę do ciebie – i to na wszystko, co dla ciebie święte. Oto ona – zgódź się na to małżeństwo. Trzynaście lat to dość próby dla ich miłości!

Mariska sięga po dłoń panienki i teraz jest jak wszystkie dziewczyny węgierskie – pokornie i z oddaniem całuje dłoń hrabiowskiej córki. W  chwilę potem, stąpając bezszelestnie bosymi stopami, już wychodzi do sieni, zanim jeszcze wielmoża zdążył zaprotestować. Nie słyszy już dalszego ciągu toczącej się w gabinecie debaty, natomiast Perke, obok której przebiega, promieniejąc radością, przystawia ucho do drzwi.

– Wybory już za pasem ojcze, nie powinieneś odgrywać tyrana, wiesz o tym tak dobrze, jak i ja.

Hrabia zdobywa się na ripostę.

– Nie należy też odgrywać dobrodziejki uciśnionych, mając tylko własną namiętność w głowie. Pomagasz im, bo ten czikos to Vargas?

Córka nie pozostaje dłużna ojcu.

– To wbrew moralności, żeby z egoistycznych powodów odmawiać chrześcijańskim narzeczonym zawarcia związku małżeńskiego. Nie mówię tego od siebie, jak mogłoby ci się wydawać, tylko powtarzam słowa proboszcza z Szent György, które słyszałam podczas kazania w ostatnią niedzielę.

– No tak  – nie pojechałaś do katedry w  Szegedzie, tylko znowu zadawałaś się z chłopami, i to z aż nazbyt dobrze znanych mi względów!

– Wypadałoby się zastanowić nad tym, ojcze, że strona kościelna też zajęła się tą kwestią.

Milczenie – odgłos przesuwanego krzesła. Perke odskakuje od dziurki od klucza, ale to jeszcze nie koniec. Najwidoczniej hrabia uznał, że rzucony argument zasługuje na większą uwagę. Siedzą naprzeciw siebie jak dwa nastroszone koguty, zawsze to samo. A przy tym nie mogą się obejść bez siebie – kochają się bez pamięci, a czasem pałają bezgraniczną nienawiścią, bo aż nadto podobni są do siebie, ojciec i córka. Wreszcie rozlega się grzmiący baryton hrabiego:

– Należałoby dziękować Bogu, że nie ma się synów, skoro córki zdobywają się na takie słowa!

W głosie Juliski pobrzmiewa lekki uśmiech:

– W moim wieku synowie najprawdopodobniej byliby już albo po trzykroć wydziedziczeni, albo zniewieściałymi bawidamkami, których musiałbyś się wstydzić.

Cisza.

Na dworze rozbrzmiewają dźwięczne głosy intonujących pierwsze przyśpiewki dziewcząt, które zasiadły do pracy przy przebieraniu kukurydzianych kolb, a  w  ich tle słychać już zawodzenie skrzypiec. Nie, to nie smyczek Gabora Vargasa, w przeciwnym wypadku panienka Juliska straciłaby panowanie nad sobą, nie mogąc tak spokojnie oznajmić ojcu:

– Wobec tego sama pójdę do proboszcza w  Szent György i powiem mu, że nie sprzeciwiamy się rychłym godom Jarosa i Mariski, zarówno z ludzkich, chrześcijańskich, jak i  politycznych względów.

– Niech się oboje wynoszą do diabła!

– Dziękuję, to mi wystarczy.

Ostatnie słowa padają już w progu – hrabia zwykł kończyć dyskusję wyrażeniem zgody będącym na swój sposób porażką i zwycięstwem.

Juliska otwiera drzwi, nie okazując wzburzenia, a przecież jeszcze przed kilkoma dniami, gdy chodziło o jej własną miłość, to ona wybiegła stąd całkowicie roztrzęsiona. Nie dostrzegła wtedy Perke, choć wpadły prawie na siebie. Teraz zwraca się do służącej zupełnie spokojnie, jak gdyby przywykła do konfrontacji z ojcem jeszcze przed kolacją:

– Na wieczór marony15. i tokaj, grzanki i szynka w papryce, a na deser brzoskwinie z zeszłego roku – zrozumiałaś?

– Igen, łaskawa panienko!

Nie trzeba pytać, co ona będzie jadła, w tym punkcie ojciec i córka zawsze są z sobą zgodni. Stąd też panna Juliska oznajmia:

– Nie wrócę do domu przed północą. Przynieś mi tylko do pokoju dzbanek wina!

To powiedziawszy, zdejmuje z  wieszaka ciepłą pelerynę i zbiega ze schodów.

Tego ciepłego jesiennego wieczoru, rozjaśnionego bladym blaskiem gwiazd święcących na bezchmurnym niebie, w dużym gospodarstwie położonym dwie mile dalej na południe, a  należącym jeszcze do włości Czolnych, gdzie uprawia się paprykę, zasiadła dziewczyna ubrana w madziarski strój, który jest zbyt nieskazitelny i barwny, żeby mógł nosić go ktoś ze służby. Ale stary Miklós, sprawujący tu funkcję rządcy, od najmłodszych lat zna Juliskę i zawsze przymykał oko, kiedy potajemnie wykradała się z hrabiowskiego pałacu i przyłączała do zwykłych owiec. Czarna owca z tej Juliski – to prawda, lecz z drugiej strony wiadomo, że choć ma ogień we krwi, to zachowała chłodny rozsądek i pomimo wszelkich zakazów spotyka się tu z  Gaborem Vargasem. W spisku uczestniczy nie tylko Miklós, również parobkowie i dziewki nigdy niczego nie widzieli, choćby nawet brano ich na tortury. Owszem, pracowała z nimi jeszcze jedna służebna, ale nikt nie miał czasu, żeby się jej przyglądać.

Kiedy sortuje czerwoną paprykę albo nawleka ją na włókna konopi, które parobkowie zawieszają do suszenia w  przewiewnych szopach, ręce Juliski są tak samo zręczne jak innych dziewcząt.

Chcąc się spotkać, zakochani nie potrzebują słów ani listów, gdyż wyczuwają się mocą pierwotnej siły własnej namiętności. Również służebne siedzące na podwórcu pańskiego domu śpiewają przy sortowaniu kukurydzy, ale ich pieśni nawet po części nie dźwięczą taką słodyczą, żarem i tęsknotą, jak tutaj. Bo nie towarzyszą im zaczarowane skrzypce Gabora Vargasa, o którym się mówi, że dał się zakląć starej matriarchini cygańskiego klanu, by jego instrument płakał i rozbrzmiewał śmiechem, radował się i żalił, niczym w ręku rodowitego romskiego wirtuoza. Nikt w całej puszcie nie jest w stanie dorównać Gaborowi Vargasowi, o tym wie każde dziecko. Jego skrzypce są niczym żywa istota, która oddała mu się ciałem i duszą.

Wystarczy popatrzeć, jak się uśmiecha oblany migotliwym blaskiem płonącego ogniska, tańcząc smyczkiem po strunach, aż dziewczętom podskakują bose stopy, a chłopcy pochowali fajki, bo nikt już dłużej nie może wysiedzieć przy takim ogniu płynącym z muzyki!

Przysiadł zwalisty, z założonymi niedbale nogami odzianymi w ciasne ciżmy, pod rozkołysanymi konarami akacji, przyglądając się ponuro Julisce spoglądającej na niego z uwielbieniem bijącym z  jej zakochanych oczu. Czarny znoszony dolman16. odzyskał w poświacie ognia nieco dawnej świetności. Tylko że Vargas mógłby się odziać w łachmany, a i tak wyglądałby tak samo, jak wtedy, na festynie świętego Stefana, odbywającym się w Szegedzie w uroczystość ku czci wielkiego władcy, kiedy to panienka Juliska straciła dla niego swoje serce.

Gra aż ognisko przygasa – wydaje się, że żar płomieni przeniósł się na jego skrzypce. Służebne zakończyły pracę i  zamiatają podwórzec. Jedna z nich podeszła bliżej, podając grajkowi wino w brzuchatym dzbanku o wąskiej szyjce.

Fajrant, Gabor.

Choć przesłoniła chustą rozpalone oblicze, to nie wieśniaczka zatrzymała się i rozmawia z grajkiem.

 – Gabor, musisz mnie wysłuchać. Udało mi się, mogą się pobrać – twój brat i Mariska!

Skrzypek nagłym ruchem opuszcza instrument.

– A  więc jednak ślub z  łaski Czolnych  – pada suche stwierdzenie.

Dziewczyna kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Nie mów tak, Gabor, oboje odchodzą ze służby – i to ja wymogłam to na nim.

W jego uśmiechu nie słychać wesołości:

– Prawdziwa matka ludu jak Erszebet kiralyne17. .

Juliska wzdycha głęboko.

– Gabor, nie traktuj mnie tak surowo – to nie moja wina, że pochodzę z rodu Czolnych, a także nie twoja, że nazywasz się Vargas.

Jej rozmówca odwraca głowę, twardym wzrokiem wpijając się w niebo.

– Daj spokój... Nie ma sensu rozmawiać o tym dalej, dlaczego jest tak, jak jest. Jako właścicielka majątku przyczynisz się do zawarcia jeszcze setek czy nawet tysięcy małżeństw  – tylko tego jednego nie, właśnie tego jednego, kiedy to zagram innemu – na własnych skrzypcach.

Spogląda na nią, pożerając ją wzrokiem – aż nagle wyrywa jej dzbanek z rąk, przystawia do ust i pije długo, namiętnie, aż wreszcie ona kładzie ręce na glinianym naczyniu.

– Wystarczy, Gabor, to ciężkie wino debreczyńskie...

Bez skutku  – czego on chce, tego chce, a  co pochwycił, tego nikt nie jest mu w stanie odebrać. Tymi smukłymi, silnymi dłońmi poderwał ją wtedy i przerzucił na grzbiet własnego wierzchowca, gdy młody ogier, którego dosiadała, poniósł wystraszony widokiem żmii pełznącej skrajem drogi. Wydaje się jej, że ciągle jeszcze czuje siłę jego uścisku i będzie czuła aż do późnej starości dotyk tych stalowych dłoni pociągających ją ku sobie.

Właśnie z tego powodu, że uratował jej życie, bo spłoszony koń cwałował prostu ku Cisie niosącej wysoką wodę po obfitych deszczach, zwrócił się do ojca hrabianki o jej rękę. Czy ktokolwiek w okolicy zapragnął takiej nagrody?

Za tę bezczelność landgraf nie odważył się wyrzucić go za drzwi, zbyt wielkie niebezpieczeństwo zagrażało jego ukochanej córce, natomiast zaproponował mu objęcie stanowiska rządcy na swoich włościach – na co Vargas zareagował, śmiejąc mu się z pogardą prosto w twarz. Tylko prawdziwy arcymistrz, obdarzony geniuszem przez Stwórcę, tak zuchwale ocenia swój talent, że stawia go wyżej od wszelkich dostatków czy zaszczytów.

Nie chciał niczego zawdzięczać Czolnym, wszystko własnemu kunsztowi. Niech więc hrabia uzbroi się w cierpliwość – Budapeszt legnie mu kiedyś u  stóp, odbierze hołdy w  światowych stolicach. A jeśli Juliska nadal będzie go darzyć uczuciem, to wtedy zgodzi się ją poślubić.

Choć biedny jak mysz kościelna, to jednak udzielny monarcha w swojej sztuce.

Paranoja? Megalomania i bezgraniczna duma!

Czy można się było dziwić, że Geza von Czolny potraktował go jak kogoś, kto postradał zmysły?

Pomimo uratowania córki i miłości do niej?

Gabor opróżnia dzbanek kolejnymi łykami. Potem odrzuca go na trawę i nie żegnając się z nikim, nieokrzesany jak każdy artysta, wkłada instrument pod pachę, chwyta hrabiowską córkę za rękę niczym prostą wieśniaczkę, za którą się przebrała, i znika wraz z nią w ciemnościach nocy rozświetlonych blaskiem gwiazd.

Po jego odejściu dopalające się ognisko gaśnie zupełnie, jak gdyby zabrał mu płomienną duszę Vargas, ten czarodziej, urodziwy czort, któremu nie oparła się jedna z Czolnych, a  teraz pewnie prosi go o pocałunek niczym dziecko. Parobkowie spoglądają za nim z zazdrością i tylko beznadziejność tej namiętności pozwala im pogodzić się z jego szczęściem. Bo jak wysoko błękit nieba wznosi się nad ziemią, tak daleko jest ku temu, by tych dwoje kiedykolwiek związało się z sobą.

Zatrzymują się tam, gdzie droga się kończy, znikając w  pogrążonych w ciemnościach polach.

– Jest tylko jedno wyjście, Julisko, i obstaję przy nim, podobnie jak i ty: musisz mi towarzyszyć, wyjedziemy i ukryjemy się za granicą. Żądam od ciebie miłości, nie wyrachowania; miłości, słyszysz, miłości, zdolnej odważyć się na wszystko!

Z gardła wyrywa mu się prawie krzyk, pochwycił ją za ramiona i potrząsa całą.

Hrabianka wije się jak wąż, przerażają ją jego słowa.

 – To niemożliwe, Gabor, znajdą nas. Po co wykraczać przeciwko ustalonemu porządkowi, skoro da się osiągnąć cel przy odrobinie rozsądku. Owszem, wyjedziemy za granicę, Gabor, ale inaczej niż to sobie zaplanowałeś – z jego zgodą. Mój ojciec pośle cię na studia, jeśli...

Potok jej słów przerywa jego ironiczny śmiech.

– Oczywiście, jakoś muszę mu być wdzięczny za moją egzystencję, skomleć mu u stóp, jak mój brat Jaros. Soha18. Soha! Mój talent otrzymałem od Boga, nie od hrabiego von Czolny. Nie schylę czoła przed jego herbem i  portretami przodków. Jestem takim samym człowiekiem jak i on, to musi wystarczyć.

Tym sposobem nie dojdą do niczego. Dziewczyna obejmuje go ramionami za szyję.

– Gabor, biorę cię za słowo. Bądź człowiekiem, bo mój ojciec też nim jest, to nie żaden tyran ani potwór. Wychował się w uprzedzeniach, ale nie traktuje źle swojej służby, nie wyrzucił nikogo na bruk, jeśli ktoś z biedy nie zapłacił mu dzierżawy, nie dał nikomu umrzeć z głodu...

On szydzi dalej.

– Naprawdę? Prawdziwy dobrodziej z  niego! Jak bardzo muszą być mu wdzięczni ci biedacy, którym pozwala przynajmniej umrzeć, jak chcą, bo nie wolno im żyć tak, jak by chcieli.

Dziewczyna prosi, błaga...

– Gabor, bądź rozsądny  – nie wiedział, jak długo twój brat musiał czekać na Mariskę, dopiero dzisiaj dowiedział się o tym, sama przy tym byłam.

– Tak? A  wiedział, że czikos to też człowiek czy nie? Że może mieć prawo do życia, do miłości i do – przeklęte poddaństwo  – do osobistej wolności? Czy nie najmował Jarosa i  wszystkich innych niczym chłopów pańszczyźnianych? Co go, do diabła, obchodzi, kto z kim się żeni i chce mieć dzieci? Dlaczego odmawia mu tego, czego najbardziej potrzebuje i pragnie: założenia własnej rodziny?

Zdumienie hrabianki nie ma granic.

– Ale zawsze tak było, Gabor, odkąd tylko sięgam pamięcią!

Kolejny ironiczny uśmiech na twarzy Vargasa.

– No tak, rewolucja z  roku 1848 spełzła na niczym, bo w  Magyaroszág19. nic się nie zmieniło. Królowie, hrabiowie i  kler sprawują władzę nad kilkoma milionami włościan niczym bogowie!

– Gabor, mówisz jak anarchista!

– Owszem – i jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś przewrotu w naszej ojczyźnie, to wezmę w nim udział i kolejny raz porwę cię tymi rękoma z grzbietu spłoszonego hrabiowskiego konia – i to na zawsze!

Przyciąga ją do siebie i całuje aż do utraty tchu.

Potem puszcza ją, podobnie jak odstawił dzbanek z  winem – szorstko, aż chwieje się na nogach.

– Wracaj do niego  – twoje pocałunki mają posmak kłamstwa. Nie masz odwagi przeskoczyć samej siebie – ku słońcu, do wolności ubogich ludzi. Upodobałaś sobie pieniądz, hrabiowski tytuł, syte życie więcej niż miłość, więcej niż sztukę.

W jej głosie słychać łkanie:

– Igen, Gabor, kocham Magyaroszág. Również nasz ród i nasza posiadłość to część Węgier – prawdziwe Węgry. Mam prawo kochać je tak, jak ty miłujesz swoje proste pochodzenie i ubogie życie.

Odwraca się i chce pobiec w ciemności nocy, ale on już jest przy niej, przytrzymuje władczo za ramię, ponownie przyciągając do siebie.

– Powtórz mi jeszcze raz, że kochasz Magyaroszág!

Ona odpowiada nieco inaczej, bo gdy szepce swoje wyznanie, ucicha nawet poszum wieczornego wiatru:

– Szeretlek20.  – przecież skoro darzy uczuciem tego zuchwałego, namiętnego mężczyznę, to kocha Węgry.

Kochają je oboje, każde na swój sposób, i  to jest ich nieszczęściem, ich nędzą.

O wiele prostsze i spokojniejsze jest w tej godzinie uczucie dwojga innych osób, tak bardzo im bliskich!

Jaros Vargas popatrzył tylko na promieniejącą szczęściem narzeczoną zdumionym wzrokiem, jak gdyby spadła co dopiero z księżyca, a ona podała mu dłoń:

– Igen, Jaros, już jestem.

A potem ruszył ku bramie podwórca, dosiadł wierzchowca i, milcząc, pocwałował w noc, ku puszcie, ku zawrotnemu bezmiarowi oceanu stepowych traw, do stadniny, z  wnętrzem wzburzonym nawałnicą szczęścia i niewypowiedzianej wdzięczności względem tego, który wejrzał na małego, nieznanego nikomu czikosa, odniósł zwycięstwo nad możnym hrabią, a  także dlatego, że wybranka jego serca go kocha.

Tymczasem Mariska zasiadła znów pośród stert kukurydzy, by sprawnymi, spokojnymi ruchami rąk wykonywać dalej swoją pracę – kolba za kolbą wędruje do przegródek wysokich, sięgających aż po dach stelaży, którymi zabudowano wnętrze stodoły. Żadna z dziewcząt nie pyta, dlaczego jej oczy zasnuły się błyszczącą mgiełką. W  przypadku prostych ludzi cierpienie i szczęście przemawiają tym samym językiem. Nucą więc tylko z cicha rzewne pieśni o miłości, intonowane przez jedną z nich, a melodia porywa i niesie serce Mariski, kołysząc nim łagodnie niczym fale rozchodzące się na wodnej tafli. Być może Jaros wyszeptuje teraz jej imię, kiedy otulony płaszczem z owczej skóry, ułożył się z pozostałymi czikosami wokół obozowego ogniska, skąd wyruszył dziś rano. Nad jego twarzą unoszą się obłoki ciepłych oddechów koni – aż nagle musi ją ukryć w zgięciu ramienia, bo nie chce pokazać innym toczących się mu po policzkach łez, które roni na samą myśl o tym, że już niedługo jego miejsce zajmie ktoś inny.

Spotykają się dopiero u  proboszcza Szent György, żeby przyjął ich zapowiedzi, oboje w najlepszym świątecznym przyodziewku, tak jak jest to w zwyczaju. Jaros założył nowy płaszcz ze śnieżnobiałej owczej skóry, który jeszcze w nocy pracowite dłonie Mariski przystroiły tradycyjnymi kolorowymi wycinankami z sukna, haftami, cekinami oraz guzikami z rogu. Krótkie rękawy z jaskrawymi czerwono-białymi wyłogami zwisają luźno po bokach. Nie korzysta się z nich, bo służą jedynie do ozdoby, sprawiając wrażenie, jak gdyby czikos przyszedł na świat bez ramion albo też był centaurem zrośniętym z  końskim tułowiem. Ale taka jest moda.

W tych stronach życie ludzi poddane jest wymogom długoletniej tradycji. Czarny filcowy kapelusz Mariska odświeżyła, czyszcząc go octem i solą – leży teraz na krześle, bo również i w obecności duchownej osoby nie odważają się usiąść. Jaros ciężko wspiera się na lasce pasterskiej, solidnej ladze ozdobionej misternymi ornamentami nacięć. Prawdziwy czikos! Gdy proboszcz unosi wzrok, spoglądając na jego oblicze, brunatne i wygarbowane od słońca i wiatru, dziwi się, że ma zapisać:

– Vargas Jaros, szynkarz.

Brzmi to bowiem jak kłamstwo.

– A ty, Jaros, jesteś pewien, że to zajęcie dla ciebie? Nasza jasna Cisa to uległe konisko – ma owszem swoje narowy, ale tylko w czasie powodzi. Będziesz się dobrze czuł na jej grzbiecie?

Narzeczona robi pół kroku naprzód. Ma na sobie skromny, prosty w  kroju strój noszony przez szwabską matkę, czarną spódnicę, białą bufiastą bluzkę, a na głowie chustkę z  ciemnego jedwabiu ozdobioną na skraju jaskrawoczerwonymi kwiatami maku, bo tak zwykło się ubierać w Banacie.

– Jeśli jemu nie będzie odpowiadało, to jestem jeszcze ja, mam dosyć siły, żeby obsłużyć przeprawę – oznajmia z uśmiechem.

Proboszcz spogląda na leżącą przed nim księgę.

– Spójrzmy, czy nie odnotowałem tu przed chwilą, Juhasz Mariska, sierota? Opowiedziano mi, że w roku 1879, w  czasie powodzi, straciłaś oboje rodziców. Mogłoby się wydawać, że Cisa to twoja odwieczna rywalka – a teraz chcesz się zająć przeprawą?

Mariska przytakuje poważnie.

– Igen, wasza wielebność, to prawda. Moi rodzice – niech Bóg ma ich w opiece – mówiąc to, żegna się pobożnie – przywiązali mnie leżącą w kołysce do belki dachowej, która mnie uniosła. Tym sposobem wyłowiono mnie z wody – gdyż Bóg tak chciał. Mam nienawidzić Cisy za to, że mnie łaskawie poniosła na swych falach?

Duchowny już się nie uśmiecha. Można to i  tak widzieć, głęboko wierząca dziewczyna z tej Mariski Juhasz. Odchrząkuje, żeby nieco zyskać na czasie.

– Czyli za zgodą ispána Gezy von Czolnego mogę was połączyć węzłem małżeńskim?  – zapytuje szybko, jak ktoś, kto niechętnie pokazuje własne wzruszenie. Narzeczeni przytakują skinieniem głowy.

– Igen, księże proboszczu, wielmożny pan hrabia sam to potwierdził  – spracowaną dłonią Jaros podaje duchownemu cenny dokument.

– Jaśnie pan był zawsze dobry dla Mariski  – dodaje jeszcze – tylko nie chciał jej oddać, bo była tak dobrą robotnicą.

Mariska szturcha go łokciem w bok, a duchowny uśmiecha się szeroko.

– Tak, a z jakiego powodu pozwolił tobie odejść? Za dużo sypiałeś przy koniach? Ale dosyć żartów, znam cię, Jaros. Załatwione  – po trzecich zapowiedziach nic już nie stanie na przeszkodzie, żeby was połączyć ślubem w Szent György.

Proboszcz Matyás Bogdany wstaje z miejsca. Niski, korpulentny mężczyzna, lecz poruszający się tak żwawo i  energicznie, jak gdyby co dopiero opuścił mury seminarium. A  przy tym przeżył już ze swoją parafią wiele radości i  smutków, a stojący przed nim młodzi ludzie nawet się nie domyślają, jak wiele zawdzięczają jego uporczywym interwencjom u  landgrafa. Nie muszą też tego wiedzieć. W małych czarnych oczach duchownego skrzą się iskierki wesołości, zawsze też jest usposobiony do żartów.

– Weź się w garść, Jaros, żebyś w małżeństwie nadrobił te dwa lata, które pozostajesz z tyłu za narzeczoną, bo coś takiego lubi się potem wlec przez całe życie!

Twarz koniopasa oblewa purpura, doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej ociężałości i nieporadności. Niemniej jednak daje proboszczowi odpowiedź, która tamtemu odejmuje mowę, gdyż nie spodziewał się niczego podobnego po tak prostym umyśle:

– Wielebny ksiądz proboszcz powiedział, że duchowni są zaślubieni z Kościołem – to znaczy oblubienica też jest starsza od waszej wielebności.

Matyás Bogdany poklepuje go z uznaniem po ramieniu.

– Cofam, co powiedziałem, Jaros! Powtórzę twoje słowa na najbliższym spotkaniu dekanatu. Cicha woda brzegi rwie, pomyliłem się co do ciebie. Zatem pomyślności dla was obojga, zobaczymy się przy zaślubinach!

Spogląda za nimi, jak wychodzą przez niskie drzwi plebanii, nieodróżniającej się wyglądem od innych bielonych lepianek całej wsi, z  wyjątkiem oczywiście wspaniałej winnicy, gdzie jeszcze teraz, późną jesienią, z latorośli otoczonych różanymi krzewami o ciemnoczerwonych kwiatach zwieszają się kiście ciemnogranatowych winogron. Zbierze je dopiero przed nadejściem pierwszych przymrozków, bo im dłużej jagody wystawia się na działanie chłodu, tym więcej nabiorą słodyczy i ognia. Pochodzący z komitatu Hajdu proboszcz Bogdany wie wszystko o winie i jego uprawie.

Również czikos, który zapragnął zostać szynkarzem, przygląda się z uznaniem dorodnej winorośli, obwieszonej tak obficie owocami, że jej drzewka wyglądają jak przystrojona bożonarodzeniowa choinka. On nie będzie dodawał wody z Cisy do wina debreczyńskiego, bo koniopasy cenią dobry napitek i mają go zawsze przy sobie w płaskich kolorowych bukłakach.

Poza tym w pasterskim szynku pije się więcej śliwowicy i  palinki niż Ringato, Vallato czy tokaju! Oby tylko Jaros Vargas nie przeliczył się przy tym z własnymi siłami, jak jego ojciec, który po śmierci żony stoczył się na dno i nie był w stanie zatroszczyć się o gospodarstwo. Mówiono też, że więcej kosztowała go decyzja o  odstąpieniu synowi czardy niż utrata żony, bo bardziej cenił pracę jako szynkarz niż miłował własną połowicę. Z pewnością też musiała to być porządna gospoda, by bez obaw mógł do niej zajrzeć każdy chrześcijanin.

Duchowny zamknął leżącą przed nim księgę ślubów.

Jeśli już ktoś, to z pewnością Mariska Juhasz przywróci do świetności upadłą czardę, bo należy do kobiet, których życiem jest praca, a praca miłością. Matyás Bogdany jest przekonany, że w  stosownej chwili pobłogosławi związek dobrych, solidnych narzeczonych.

Trzymając się za ręce, Mariska i Jaros wędrują pośród kłapiących dziobami, wymachujących skrzydłami stad gęsi, a tu i tam bezczelny gąsior, wyciągając groźnie długą szyję, posykuje na obcych przybyszów. Kaczki pluskają się w wypełnionych deszczówką wybojach na szerokiej drodze – zaraz korzystając z nadarzającej się okazji, indyki, pawie, kury, koguty, całe to ptactwo tłoczy się na piaszczystym gościńcu, zmierzając z  wolna ku rzece ukrywającej się za wysokimi groblami.

Mariska przystaje, przyglądając się z  upodobaniem tłustej perliczce.

– Spójrz, Jaros, drób też będziemy mieli, wiosną kupi się kurczęta, na początku tylko parę, tak żeby goście mieli świeże jajka, a także pieczyste, gdy przyjdzie im ochota. W  prawdziwej czardzie musi być wszystko.

Jaros czuje zamęt w głowie. Chce mieć ogródek z ziołami oraz warzywami, odremontować służącą do przeprawy krypę, a teraz jeszcze drób – w jego wzroku widać zwątpienie.

– Na to wszystko trzeba sporo guldenów, a my nic nie mamy.

Uśmiech Mariski nie pozostawia wątpliwości.

– Owszem, Jaros, to, co zebrałam w skarpecie ukrytej pod siennikiem, wystarczy nam na początek. Mówiłam ci przecież!

On mocniej ujmuje jej dłoń.

– A ja – przy tych słowach uderza ręką o białe płócienne spodnie  – ukryłem moje oszczędności w  kapciuchu. Jest ich dość, żeby na wiosnę, gdy się ociepli, wybielić dom.

Znów muszą przystanąć. Ciemnowłosy chłopiec pędzi stadko pochrząkujących czarnych wieprzków pokrytych krętą szczeciną, które najchętniej wytarzałyby się w  błotku już na środku gościńca.

– No i  jak już coś zarobimy  – Mariska nie przestaje snuć dalszych planów – to jeszcze będzie prosiak w chlewku, żebyśmy mieli szynkę w papryce i wędzony boczek.

Narzeczony nie może powstrzymać uśmiechu.

– A  może chcesz od razu wykupić od ispána całe gospodarstwo?

W  jego słowach słychać skrywaną z  trudem gorycz. Gdy jego ojciec był młody, do czardy przynależała spora posiadłość. Powódź i klęska nieurodzaju sprawiły, że zaciągnięte długi uzależniły ich od łaski hrabiego na całe życie.

– My tego nie dokonamy! – brzmi spokojna i pewna odpowiedź. – Ale uda się to naszym dzieciom.

Narzeczony przygląda się jej ukradkiem. Nie brak jej odwagi.

– Czy nie za późno na gromadkę dzieci, Marisko? – znów w jego głosie pobrzmiewa zwątpienie.

Ona oblewa się rumieńcem.

– Poprosimy o  wstawiennictwo i  pomoc świętą matkę Annę – ucina krótko, a on przytakuje skinieniem głowy. Święta Anna to patronka kobiet, którym zdarzyło się wyjść za mąż w dojrzalszym wieku. Ona już zatroszczy się o zdrowe potomstwo, trzeba tylko zapalić w ofierze kilka świec i mieć mocną wiarę, a tej jej nie brakuje.

– Może nasze dzieci dorobią się kiedyś konia albo i dwóch – rozmarzył się Jaros, porwany planami na przyszłość. – Może któreś z nich wybierze się do Kecskemét i zostanie czikosem.

Twarz Mariski poważnieje.

– Nem, Jaros. Synów potrzebujemy w czardzie i przy przeprawie. Mówiłam ci już, że pastwisk na puszcie będzie coraz mniej i  bycie czikosem nie zapewni utrzymania. Jeszcze się przekonasz – kiedyś później!

Zabudowania wsi ukryte pośród akacji zostały za nimi. Pogrążeni w milczeniu zmierzają ku rzece, po czym wspinają się na schody wyryte w glinianej grobli. Jaros pomaga przy tym Marisce, nieprzywykła do noszenia trzewików zgubiła jeden, który utkwił w  błocie. Ta para nie podjedzie do ślubu przystrojonym powozem.

Stanąwszy na wzniesieniu ziemnego wału, czują na twarzach powiew chłodnego wschodniego wiatru, spoglądając na szerokie koryto rzeki, której lustro marszczą bruzdy leniwych fal. Liczne meandry i  zakola zwalniają jej bieg, a  sama Cisa na północy Węgier, skąd wypływa, nosi miano Fekete-Tisza, czyli Czarnej. Tu jej nurt jest jasny i  spokojny, to już wytrwała, pracowita wieśniaczka, a nie namiętna węgierska dziewczyna przystrojona w kusą spódnicę, mająca w głowie tańce i  zabawę w czardach przy cygańskiej muzyce. Nie, Feher-Tisza, czyli Biała Cisa, od Szegedu to raczej stateczna chłopka, cierpliwie i  starannie wykonująca przypadającą na nią część pracy. Nie można jej mieć za złe, że w tym wieku stała się ociężała i niesie ciężkie parowce tylko do Szolnoku. Starcza jej jednak wigoru, żeby uporać się z czółnami i tratwami okolicznej biedoty.

Patrzą nad mętnym od szlamu nurtem ku drugiemu brzegowi – szeroka, bardzo szeroka jest tu Cisa. Trzeba prawie godziny ciężkiej pracy, chcąc pokonać 168 metrów tam i z  powrotem. Najwyższy czas, żeby przeprawę obsługiwał ktoś młodszy. Jaros trzykrotnie uderza w  zawieszony lemiesz, a  metaliczny dźwięk niesie się przez zakole rzeki na drugą stronę, gdzie w brunatnym tle, nie odróżniając się od otoczenia, przycupnęła czarda, będąca jednocześnie gospodą i domem przewoźnika.

Po kilku minutach widzą odbijającą łódź, stalowa lina drży i  napina się. Droga wolna, jak okiem sięgnąć na horyzoncie nie widać żadnego parowca ani tratwy. Kilka rybich korpusów błyska w łagodnej poświacie jesiennego słońca, dorodne karpie, jesiotry, sumy i wiele innych! Nie brakuje ich w Białej Cisie; tocząc swój nurt przez południowo-wschodnie Węgry, stateczna wieśniaczka niesie z sobą kosze z zakupami.

– Trzeba by było odkupić od ispána prawo połowu  – zastanawia się głośno Mariska, widząc się już w duchu przy zarzucaniu sieci do wody.  – Goście chętnie zjedzą świeżą rybę z rzeki, w sosie śmietanowym z papryką!

Czy zdaje sobie sprawę z tego, ile osób w ciągu roku pojawi się w odległym szynku nad Cisą? Tych paru czikosów, pasterzy bydła i świń, wędrownych handlarzy i podróżnych da się policzyć na palcach. Nie brakuje przecież wygodnych gospod w  Hódmezövásárhely i  eleganckich hoteli w  Szegedzie. Do czardy zagląda się jedynie z konieczności! Czy nie spodziewa się zbyt wiele? Tylko gdy w Szegedzie odbywa się targ paprykowy albo w Kecskemét z garnkami, ruch jest nieco większy. Do Debreczyna na targowisko końskie wszyscy jadą wozami albo pociągiem wyruszającym z Miszkolca. Nikt nie wysiądzie, żeby zatrzymać się na posiłek w  skromnej czardzie, nie mówiąc nawet o tym, żeby przenocował.

– Wywieszę na zewnątrz latarnię  – Mariska już znalazła rozwiązanie  – nie taką zwykłą, tylko wyrzeźbioną przez starego Miklósa, z wizerunkiem konia. Będzie rzucała światło ku wodzie i zapraszała wszystkich do wejścia.

Jaros obejmuje ją wpół, ale ona odtrąca jego rękę – nie przy innych ludziach. Na jego twarzy pojawia się uśmiech – przecież nikt ich nie widzi, jest tylko stary ojciec, który dobywając ostatków sił, przeciąga krypę ku nim. Rzeczywiście osłabł już bardzo.

– Wreszcie  – wysapuje tylko, gdy płaskodenne, szerokie czółno z chrzęstem wbija się w przybrzeżny piasek. – Kolej na ciebie, Jaros!

Starszy człowiek wyciera pot z czoła, a potem kładzie dziewczynie dłonie na ramionach, całując ją w oba policzki, witając ją tak jak to jest w zwyczaju między dwojgiem tak bliskich krewnych. Dziś jako przyszły teść chce jej z wewnątrz i na zewnątrz pokazać całe gospodarstwo, którym się będzie zajmować. Trudna to dla niego chwila, ale musi się zdobyć na to wyrzeczenie.

– Jó, ojcze – zwraca się do niego Mariska, gładząc go po zarośniętym siwą szczeciną policzku – köszönöm szépen21. !

Nie wypada właściwie, żeby już teraz zjawiała się w domu, oglądając go jako przyszła synowa, dlatego też chce wyrazić swoją wdzięczność. Ale pod tym dachem już od całych lat brakuje kobiecej ręki, a trójka mężczyzn, ojciec i jego dwaj synowie, nie mają pojęcia, jak przysposobić dom dla młodego małżeństwa. Uroczystości weselne też się tutaj odbędą, bo Mariska nie ma własnego kąta. Jaros stanął przy linie, spokojnymi, zręcznymi ruchami przesuwając ją w rękach. Zaraz dotrą do środka nurtu. To wcale nie takie złe zajęcie dla kogoś, kto przywykł do ciszy i  otwartej przestrzeni. Tu na wodzie będzie się czuł lepiej niż w ciasnej czardzie, którą już jako dziecko zamienił na bezkres puszty, bo prawdziwy koniopas wychowuje się przy stadninie.

– Hej!

Dotarli do celu, szeroki kil krypy spoczął na piasku. Jaros chce podać rękę Marisce, ale ona już wspiera ojca silnym ramieniem, żeby utrzymał się na nogach. Stoi pochylony, z  powykręcanymi od podagry członkami. Dobrze było poczuć młode dłonie. Nie od rzeczy okazała się żeniaczka Jarosa – żeby tylko nie zabierała mu sprzed nosa palinki – uśmiecha się życzliwie do przyszłej synowej, ukazując pożółkłe pieńki zębów pod cienkimi wargami. Pozostały mu tylko dwa do trzymania fajki. Fajka, gorzałka i dożywocie. Takie jest życie. Upłynie nieco czasu i jego miejsce zajmie syn, a wnuki obejmą przeprawę.

Odwraca się, ruszając przed nimi wydeptaną glinianą ścieżką wiodącą z wału rzecznego przez leżący odłogiem ugór. Nie trzeba otwierać furtki, z płotu pozostało jedynie kilka spróchniałych sztachet. Mariska widzi wszystko jednym rzutem oka.

Dobry Boże, ten kopczyk gliny – odkąd widziała domostwo ostatnim razem – jeszcze bardziej podupadło, jak gdyby i je dopadła zgrzybiałość podeszłego wieku. Małe okienka przypominają mętne, na wpół niewidzące oczy starca – żadnej ozdoby, zasłonki, kawałka płótna. Drzwi wiszą na krzywych zawiasach, a dach... pewnie w czasie burzy leje się do środka. Na szczęście kraina nad Cisą nie cieszy się zbyt obfitymi opadami! Jego naprawę zleci się Cyganom, zrobią to taniej.

Dziewczyna rozgląda się wokoło. W ogródku rośnie kilka kępek czosnku i  zielenina  – cebule i  pomidory, to wszystko. Jaros szturcha nogą drzwi, które otwierają się, skrzypiąc.

Mariska nie jest zbyt wymagająca, zna izby prostych ubogich ludzi, a starzec z pewnością dopiero co „posprzątał” na dzisiejszy dzień. Dobrze, że przywykła i  potrafi zapanować nad sobą, bo w środku chaty powietrze jest ciężkie od przypalonego tłuszczu, czosnku, pleśniejącej słomy i dymu tytoniowego. Na glinianej polepie widać jeszcze stojące kałuże wody, ojciec z pewnością zamiatał i zmywał, żeby choć trochę było przytulniej. Na starych wyplatanych krzesłach widać jasne łaty ze świeżych witek. I  tyle. Ze wszystkich kątów wyziera niedostatek. Jeśli odmaluje się szynkwas z  drewnianą kratą, to od razu nabierze innego wyglądu. Poza tym trzeba jeszcze raz przeliczyć oszczędności w skarpecie, czy nie pozwolą na wybielenie całego wnętrza, gdyż ściany są czarne od sadzy. Ale na szczęście  – Mariska oddycha z  ulgą, gdyż myślała, że będzie jeszcze gorzej – na ścianach nie widać pęknięć, dobrze chronią od słońca, wiatru i wilgoci. Czarda przetrwa, gdy wprowadzi się do niej młoda para i napełni ją nowym życiem. Ojciec podszedł do niej pokornie, niosąc w jednej ręce na płaskim talerzu chleb i  sól, a  w  drugiej dzbanuszek wina. Mariska je i  pije, a  potem odmawia błogosławieństwo. Starzec przeciera oczy guzowatą dłonią i całuje ją ponownie.

– Podoba ci się u  nas, Marisko?  – pyta z  oczekiwaniem w głosie.

– Nagyon jó22. !  – odpowiada, na co teść całuje ją po raz trzeci. Potem uśmiecha się z zadowoleniem i wypija jej wino sprzed nosa. Tych dwoje nie czuje na razie głodu.

Stoją pośrodku ubogiej sztuby, spoglądając na siebie, jak gdyby razem dostali się do nieba. A staremu Vargasowi wydaje się, że nadeszły dlań lepsze czasy, siedem tłustych lat po siedmiu chudych. Narzeczona syna nie odebrała mu dzbanka z napitkiem.

*

Panienka Juliska von Czolny kolejny raz postawiła na swoim. Młodej parze wyprawi się huczne wesele w  podcieniach dziedzińca graniczących z pomieszczeniami dla służby.

Do wiejskiego kościółka i  z  powrotem narzeczeni pojadą powozem. Ona, Juliska, pokryje wszelkie koszty, gdyż winni są przodownicy prezent pożegnalny. Wyprawienie godów będzie hrabiowskim darem dla nowożeńców, którzy z powodu ubóstwa zrezygnowaliby z  wystawności nakazywanej przez uświęconą tradycję.

Oczywiście hrabia nie ma pojęcia, że jego córka wspięła się na strych, gdzie przechowuje się stare skrzynie, i  przyniosła stamtąd strój ślubny wcześnie zmarłej ciotki, pyszny węgierski ubiór, dziedziczony przez całe pokolenia, uszyty z czystej miękkiej wełny i ciężkiego jedwabiu, wyszywany bogatymi haftami! Złoty czepek wspaniale ozdobi jasne włosy Mariski. Panienka Juliska cieszy się, że osobiście może pomóc dziewczynie mającej zostać szwagierką kochanego przez nią mężczyzny. Nie, musi być szczera wobec samej siebie, to nie chrześcijańska miłość bliźniego skłania ją do czynienia dobra i tajemnych przygotowań w kuchni oraz piwnicy, a także przyozdobienia dziedzińca lampionami, jak gdyby chodziło o jej własne gody! Dobry Pan Bóg wybaczy, że zawładnęła nią inna miłość, będąca staraniem się o dumne serce drugiego z Vargasów, który zagra swojemu bratu weselnego czardasza.

Przed ojcem znalazła sobie znakomity pretekst. Czyż z  Budapesztu nie przybywa właśnie jego towarzysz polowań, aby z Gezą von Czolnym wyruszyć na wielkie jesienne łowy w  dobrach, położonych po drugiej stronie południowej granicy, gdzie nie brakuje jeszcze dziewiczych rewirów, stanowiących prawdziwe wyzwanie dla myśliwych? Czy ten zamożny, znudzony życiem właściciel hotelu nie życzył sobie wzięcia kiedyś udziału w prawdziwym wiejskim weselu? To wystarczający powód.

Na całych Węgrzech serdeczność i szczodrość w  podejmowaniu gości to pierwszy obowiązek gospodarzy. Opowiada się nawet, że całe rodziny popadły w ubóstwo, gdyż z powodu gościnności zadłużyły się na całe dziesiątki lat. To, czego nigdy nie użyłoby się dla siebie, z uśmiechem oddaje się gościowi z  nieudawaną oczywistością.

Hrabia