Księga fundacji - Św. Teresa od Jezusa - ebook

Księga fundacji ebook

Św. Teresa od Jezusa

4,8

Opis

Teresa z rozbrajającą szczerością i humorem przedstawia kulturę, zwyczaje i pasje Hiszpanów w wieku XVI. Jest to opowieść o jej przygodach i jej sióstr, a także karmelitów bosych podczas zakładania klasztorów Reformy. Księga ukazuje zarówno ogrom pracy św. Teresy nad stworzeniem odpowiednich warunków do życia charyzmatem karmelitańskim, jak i tęsknotę, by Karmel był przestrzenią ciszy, w której można spotkać miłującego Boga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinalk87

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna książka! Tylko z tym zastrzeżeniem, że jest ona przeznaczona dla katolików i to ponadto takich, którzy poszukują strawy duchowej.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Święta Teresa od Jezusa Doktor Kościoła

Księga fundacji

Z hiszpańskiego przełożył ks. bp Henryk Piotr Kossowski

Wydanie IV

Strona redakcyjna

© Copyright for the Polish edition

Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2006

Redaktor książki

Krzysztof Twarowski OCD

Projekt okładki

Iwona Pawłowska

Imprimi potest

Albert St. Wach OCD, prowincjał

Kraków, dnia 19.10 2006 r.

Nr 603/06

Imprimatur

† Kazimierz Górny wik. gen.

Kraków, dnia 14 VI 1986 r.

L. 1370/86

Wydawnictwo Karmelitów Bosych

31-222 Kraków, ul. Z. Glogera 5

tel.: 012 416 85 00, 012 416 85 01

fax: 012 416 85 02

www.wkb.krakow.pl

www.karmel.pl

e-mail:[email protected]

[email protected]

ISBN 978-83-7604-152-0

IHS

1. Z własnego doświadczenia przekonałam się, o czym i w wielu książkach czytałam, jak wielkim to dla duszy jest dobrem, nie schodzić nigdy z drogi posłuszeństwa. Na tym bowiem polega postęp w cnocie i w pokorze. Na tym polega bezpieczna ufność, którą dobrze jest nam, ludziom śmiertelnym, w sobie zachowywać, dopóki żyjemy na tej ziemi, byśmy nie zbłądzili z drogi prowadzącej do nieba. Tu znajduje się ten pokój tak potrzebny dla duszy pragnącej spodobać się Bogu. Ktokolwiek bowiem szczerze i prawdziwie zda siebie na to święte posłuszeństwo i swój umysł jemu podda, nie chcąc już mieć innego zdania i sądu, tylko zdanie i sąd spowiednika, albo jeśli żyje w zakonie, zdanie i sąd swego przełożonego, tego już diabeł nie będzie napastował niepokojami, bo widzi, że szkodę raczej niż korzyść odnosi. Podobnie i niesforne zapędy natury człowieka, czyniące według własnej woli i chcące sam rozum stłumić dla swego zadowolenia, umilkną w nim, bo posłuszeństwo będzie mu przypominało, że stanowczo i raz na zawsze swoją wolę złożył w wolę Bożą, za środek ku temu wybierając poddanie się temu, który mu miejsce Boga zastępuje.

Odkąd Pan w swojej dobroci raczył mnie oświecić ku poznaniu wielkiego skarbu zamkniętego w tej drogocennej cnocie, starałam się zawsze – choć nieudolnie i niedoskonale – zachowywać ją[1], chociaż nieraz utrudnia mi ją mała we mnie cnota, lękająca się, że do niektórych rzeczy, jakie mi czynić każą, sił mi nie starczy. Niechaj Boski Majestat raczy zaradzić mojej ułomności i w tej obecnej pracy.

2. W czasie mego pobytu w klasztorze św. Józefa w Awili roku tysiąc pięćset sześćdziesiątego drugiego, to jest w roku założenia tego klasztoru, otrzymałam od ojca Garcia de Toledo, dominikanina, wówczas mojego spowiednika, rozkaz opisania fundacji tego klasztoru i wielu innych rzeczy, które sam zobaczy, kto ujrzy to pismo, jeśli ono wyjdzie na światło dzienne[2]. Obecnie, w roku tysiąc pięćset siedemdziesiątym trzecim, po upływie jedenastu lat, znajdując się w Salamance, mam za spowiednika ojca magistra Ripalda, rektora Towarzystwa Jezusowego[3]. Ten, przeczytawszy księgę pierwszej fundacji, uznał, że będzie to na większą chwałę Bożą, gdy napiszę o innych siedmiu klasztorach, które od założenia pierwszego aż do tego czasu z łaski naszego Pana powstały, jak również o pierwszych początkach klasztorów ojców bosych tej Reguły pierwotnej. Polecił mi zatem podjąć się tej pracy.

Wykonanie tego rozkazu wydawało mi się niemożliwe (przy tylu interesach do załatwienia i tylu listach do pisania, i innych jeszcze obowiązkach, włożonych na mnie z rozkazu przełożonych), a nadto i z powodu tak małych zdolności, i tak zniszczonego zdrowia, że i bez tej pracy narzuconej mi nadprogramowo, nieraz zdawało mi się, że dłużej nie zniosę mego brzemienia. Wobec tego uciekałam się do Pana, polecając Jemu moje utrapienie. A Pan powiedział do mnie: Córko, posłuszeństwo dodaje siły.

3. Niechże Jego boska łaskawość to sprawi, by tak się stało, i niech użycza mi łaski, abym potrafiła na Jego chwałę opowiedzieć miłosierdzie, jakie w tych fundacjach okazał naszemu Zakonowi. W moim opowiadaniu, zapewniam, będzie czysta prawda, bez żadnej przesady, o ile sama rozumiem, zgodna z tym, co było rzeczywiście. W najmniejszej rzeczy nawet, za nic na świecie nie powiedziałabym kłamstwa. Tym bardziej więc, gdy to, co tu piszę, ma być na chwałę Panu, za ciężki grzech uznawałabym najlżejsze rozminięcie się z prawdą. Byłoby to, moim zdaniem, nie tylko zmarnowaniem czasu, ale i nadużyciem rzeczy Bożych na oszukanie ludzi. Zamiast chwały Bożej, wyrządziłabym Bogu obrazę. Byłoby to niegodną zdradą. Niech Boski Majestat nie wypuszcza mnie ze swej opieki, bym miała uczynić rzecz podobną.

Każdą fundację opiszę osobno, starając się pisać zwięźle i krótko, o ile potrafię. Bo styl mam taki ciężki, że słusznie się obawiam, czy mimo najlepszej woli nie umęczę i innych, i siebie. Lecz znając miłość, jaką mają dla mnie, moje córki, którym to pismo ma się dostać po mojej śmierci, ufam, że cierpliwie mnie zniosą.

4. Wie nasz Pan, że w niczym nie szukam swego pożytku i o nic nie dbam, tylko o cześć i Jego chwałę, toteż podejmując i to pisanie błagam Go, niech daleka będzie od tych, którzy to czytać będą, myśl przypisywania mnie czegoś z tych wielu rzeczy chwalebnych, które tu będą opisane, bo byłoby to wprost przeciwne prawdzie. Niech raczej proszą za mną Jego Boski Majestat, aby mi raczył przebaczyć, że tak źle tych wszystkich łask użyłam. Toteż moje córki słuszniejszy mają powód do żalenia się na mnie, niż do dziękowania mi za to, co się w tych fundacjach dokonało. Dobroci Bożej, moje córki, oddajmy całe dziękczynienie za te tak wielkie łaski, jakie nam uczynił. Ktokolwiek będzie to czytał, proszę go na miłość Boga o jedno Zdrowaś Maryjo, aby mi swoją modlitwą dopomógł do wyzwolenia się z czyśćca i dojścia do oglądania Jezusa Chrystusa, naszego Pana, który z Ojcem i Duchem Świętym żyje i króluje na wieki wieków, amen.

5. Skutkiem tej słabej mojej pamięci, zapewne tu opuszczę niejedną ważną rzecz, a wspomnę za to o wielu takich, bez których by się obyło. Słowem, będzie to robota odpowiadająca tępocie mego umysłu i memu nieokrzesaniu, a także warunkom, w jakich ją piszę, mało mając do niej spokojnego czasu. Stosownie do danego mi polecenia, dotknę tu również, przy sposobności, niektórych spraw odnoszących się do modlitwy wewnętrznej i złudzeń, jakie się w niej mogą zdarzyć, ażeby ktoś, co im podlega, w porę zatrzymał się na tej niewłaściwej drodze.

6. We wszystkim poddaję się temu, czego święta matka Kościół Rzymski naucza. Postanowiłam nadto, że nim to pismo dostanie się do waszych rąk, moje siostry i córki, najpierw je przejrzą ludzie uczeni i doświadczeni w rzeczach duchowych. Zaczynam w imię Pańskie, wzywając na pomoc błogosławioną Jego Matkę, której, choć niegodna, habit noszę, i chwalebnego ojca i mego pana, św. Józefa, w którego domu jestem, bo pod jego wezwaniem wzniesiony jest ten klasztor karmelitanek bosych, a który przez całe moje życie swoją przyczyną mnie wspierał.

7. Roku 1573, w dzień świętego Ludwika, króla francuskiego, to jest dnia 25 sierpnia.

Niech będzie Bóg pochwalony!

Zaczyna się fundacja Karmelu świętego Józefa w Medina del Campo

Rozdział 1

W jaki sposób powstała pierwsza myśl tej i innych fundacji

1. Przez pięć lat od chwili założenia domu św. Józefa w Awili przebywałam w tym klasztorze. Były to, zdaje mi się, o ile mogę dzisiaj o tym sądzić, najspokojniejsze lata mego życia, za których ciszą i spokojem często potem tęskniła i tęskni moja dusza. W tym czasie wstąpiło do naszego klasztoru kilka młodych panien, o których, wnosząc z wykwintności i okazałości strojów, można było sądzić, że świat je pozyskał dla siebie. Pan jednak odrywając je wcześnie od tych marności, pociągnął je do swego domu, tak wysoką darząc je doskonałością, że przykład ich wielkim był dla mnie zawstydzeniem. Tym sposobem doszłyśmy do liczby trzynastu, której postanowiłyśmy nigdy nie przekroczyć[4].

2. Rozkoszą było dla mnie żyć wspólnie z takimi świętymi i czystymi duszami, których jedyną troską była służba i chwała Pana. Jego Boska łaskawość zyskała nam, choć nikogo o nic nie prosiłyśmy, czego nam było potrzeba do życia. A jeśli kiedy zabrakło nam chleba, co się bardzo rzadko zdarzało, one tym większą stąd radość miały. Z uwielbieniem czyniłam dzięki Panu, patrząc na tyle tak wysokich cnót, a szczególnie na taką świętą obojętność tych dusz, nie martwiących się o nic, tylko o to, aby Jemu służyły. Ja też, choć sprawowałam rządy klasztoru, nie pamiętam, bym kiedy martwiła się o rzeczy doczesne, mając tę mocną wiarę, że nie zapomni Pan o swoich służebnicach, o to jedynie się starając, by Jemu się spodobały. Gdy się zaś zdarzyło, że tego, co miałyśmy w domu, nie starczyło na obiad dla wszystkich, polecałam to, co jest, podać słabszym i więcej potrzebującym pożywienia, ale żadna nic nie chciała i tak wszystko pozostawało nietknięte, dopóki Bóg nie zesłał więcej, aby było dla wszystkich.

3. Co do cnoty posłuszeństwa, wiele mogłabym przytoczyć przykładów, na które sama patrzałam. Dla cnoty tej szczególną mam cześć (choć pełnić jej nie umiałam, dopóki mnie te służebnice Boże nie nauczyły, i lepiej bym ją umiała, gdybym była cnotliwa). Wspomnę tu jeden, jaki mi w tej chwili przychodzi na pamięć. Pewnego razu podano nam do stołu w refektarzu ogórki. Mnie dostał się jeden bardzo cienki i wewnątrz zepsuty. Z udaną powagą zawołałam jedną z sióstr, odznaczającą się rozumem i wykształceniem[5], i dla doświadczenia jej posłuszeństwa, kazałam jej pójść i zasadzić ten ogórek w ogródku, jaki miałyśmy przy domu. Zapytała mnie, jak go ma zasadzić, czy na sztorc, czy w poprzek. Odpowiedziałam jej, że w poprzek. Poszła więc i zasadziła go, ani przez chwilę nie dopuszczając tej myśli, że jest to niemożliwe, by wyrósł. To jedno miała na myśli, że działa przez posłuszeństwo i służy Chrystusowi. Ślepe to posłuszeństwo tak zagłuszyło w niej naturalny rozum, iż była pewna, że czyni rzecz najrozumniejszą.

4. Zdarzyło się, że umyślnie naznaczałam jednej siostrze sześć albo siedem różnych obowiązków naraz, a ona je przyjmowała nie odpowiadając ani słowa, przekonana, że zdoła spełnić je wszystkie. Miałyśmy studnię z bardzo złą wodą, według zapewnienia tych, którzy jej próbowali, a przy tym tak głęboką, że zdawało się rzeczą niemożliwą wydobyć z niej wodę. Robotnicy, których wzywałam, aby ją urządzili, śmiali się ze mnie, że chcę wyrzucać pieniądze na próżno. Zapytałam sióstr, jakie jest ich zdanie. Jedna z nich odpowiedziała, że „trzeba podjąć tę pracę. Pan nasz, mówiła, musi nam przysyłać wodę z miasta i dawać nam pokarm dla tych, którzy ją nam przynoszą. Taniej wypadnie Jego wielmożności, gdy sprawi, byśmy ją miały w domu, a zatem i nie omieszka tak uczynić”. – Powiedziała to z taką żywą wiarą i z taką stanowczością, że i ja nabrałam pewności, że tak się stanie. Dlatego, wbrew zdaniu i oporowi studniarza, choć znającego się na rzeczy, kazałam przystąpić do dzieła i z łaski Pana wyprowadziliśmy ze studni strumień dobrej wody do picia, zupełnie wystarczający na nasze potrzeby i płynący do dnia dzisiejszego[6].

5. Nie opowiadam tego zdarzenia dla zaznaczenia cudu, bo gdybym chciała mówić o cudach, wiele innych tego rodzaju rzeczy mogłabym wymienić, ale dla pokazania na tym przykładzie, jak była wielka wiara w tych siostrach, bo tak się stało, jak mówię. Nie jest tu moim głównym zamiarem pisać pochwały zakonnic tych klasztorów, które wszystkie dotąd, dzięki dobroci Pańskiej, tą drogą idą. Opisywać tu wszystkie podobne powyższym przykłady, i wiele innych jeszcze szczegółów, byłoby za długo. Choć opis taki nie byłby bez pożytku, gdyż pobudzałby te, które po nich przyjdą, do naśladowania tych pierwszych. Ale jeśli jest wolą Pańską, by te szczegóły były ogłoszone, zapewne przełożeni polecą przeoryszom ich spisanie.

6. Żyłam więc, ja nędzna, wśród tych dusz anielskich, bo tak jak je znałam, nie mogę ich nazwać inaczej. Wyznawały przede mną nie tylko każde najmniejsze swoje uchybienie, choć tylko wewnętrzne, ale i dary nad wyraz wielkie, łaski nadzwyczajne, żarliwe pragnienia, całkowite oderwanie serca od wszystkiego, co ziemskie, jakich Pan im użyczał. Samotność była dla nich rozkoszą. Zapewniały mnie, że nigdy nie mogą się nią nasycić. Przyjmowanie odwiedzin, choćby rodzeństwa, wydawało się im męką. Która więcej miała czasu i możności pozostawania w pustelni[7], ta uważała się za najszczęśliwszą. Zastanawiając się nad wysoką szlachetnością tych dusz, nad męstwem zupełnie nie niewieścim, jakim Bóg je napełniał do cierpienia i pracy dla Jego chwały, nieraz myślałam sobie, że Pan, takie w nich składając bogactwa, zapewne wielki jakiś ma w tym cel i zamiar. Nie, iżby mi nawet przez głowę przeszło, by miało się stać to, co potem się stało, bo było to wówczas, po ludzku sądząc, zupełnie niemożliwe i, z braku wszelkich środków ku temu, było niemożliwe o takich rzeczach i myśleć. Ale coraz bardziej z każdym dniem rosły we mnie gorące pragnienia przyczynienia się w czymkolwiek do zbawienia jakiejś duszy. I nieraz miałam takie uczucie, jak gdyby kto posiadał schowany u siebie wielki skarb i chciałby dawać z niego wszystkim, a nie może, bo mu ręce związano. Tak i moja dusza czuła się niejako związana, bo jakkolwiek bardzo wielkie były łaski, których Pan w tych latach mi użyczał, wszystko to zdawało mi się jakby uwięzione we mnie i leżące bez pożytku. Nie mogąc uczynić nic więcej, służyłam Panu ustawicznie moimi ubogimi modlitwami i pobudzałam siostry, aby czyniły podobnie, i żarliwe utrzymywały w sobie pragnienie zbawienia dusz i wzrostu Kościoła świętego. Każdy, kto zbliżył się do nich, zawsze wielkie z rozmowy z nimi odnosił zbudowanie. W takich to wewnętrznych pracach i usiłowaniach zanurzałam wielkie moje pragnienia.

7. Tak upłynęło może trochę więcej niż cztery lata, gdy przybył do mnie w odwiedziny pewien zakonnik franciszkanin imieniem Alonso Maldonado[8]. Żarliwy ten sługa Boży takimi samymi, jak i ja, pałał pragnieniami zbawienia dusz, a mógł je wypełnić czynem, czego mu bardzo zazdrościłam. Niedawno powrócił z Indii zachodnich i opowiadał mi o tych milionach dusz, które tam giną, bo nie ma, kto by je uczył prawdziwej wiary. Miał do nas przemowę, pobudzając nas do pokuty. Potem nas pożegnał. Pozostałam tak przejęta żalem nad zgubą tylu dusz, że prawie odchodziłam od siebie. Udałam się do pustelni i tam zalewając się łzami wołałam do Pana, błagając Go, by mi dał sposób i możność pozyskania jakiejś duszy dla Jego służby, skoro Mu czart tyle ich wydziera. By przynajmniej moja modlitwa, skoro nic więcej uczynić nie mogę, miała przed Nim jakąś ku temu skuteczność. Serdecznie zazdrościłam tym, którym dane jest dla miłości naszego Pana poświęcać się tej wielkiej sprawie, chociażby tysiąc razy mieli narazić się na śmierć. Bywało tak ze mną, że gdy czytamy żywoty świętych, to to, co oni uczynili dla nawrócenia dusz, większą wzbudza we mnie pobożność, wzruszenie i zazdrość, niż wszelkie męki, jakie wycierpieli. Jest to szczególny pociąg i skłonność, jaką mam od Pana, i mam to przekonanie, że cenniejsza w Jego oczach jest jedna dusza, którą byśmy, z Jego łaski i miłosierdzia naszą pracą i modlitwą Jemu pozyskali, niż wszelkie inne, jakie byśmy mogli oddać Mu usługi.

8. Wśród takiego mojego serdecznego strapienia, jednego wieczoru, gdy byłam na modlitwie, ukazał mi się Pan w takiej, w jakiej zwykle Go widuję postaci, i z wielką do mnie mówiąc miłością i pocieszając mnie, powiedział: Córko, trochę poczekaj, a ujrzysz wielkie rzeczy.

Słowa te tak głęboko utkwiły mi w sercu, że ani na chwilę o nich zapomnieć nie mogłam, a chociaż ich znaczenia, mimo ciągłego nad nimi rozmyślania zgłębić nie zdołałam, to przecież bardzo mnie pocieszyły. Miałam zupełną pewność, że te zapowiedziane wielkie rzeczy sprawdzą się, ale w jaki sposób to się stanie, o tym żadnego nie miałam pojęcia. Tak upłynęło jeszcze, zdaje mi się, pół roku, aż wreszcie nastąpiło to, co teraz opowiem.

Rozdział 2

Przyjazd ojca generała do Awili, i co z jego przyjazdu wynikło.

1. Generałowie nasi stale mieszkają w Rzymie. Żaden z nich nigdy nie był w Hiszpanii, zdawało się rzeczą niemożliwą, by obecny miał kiedy do nas przyjechać. Lecz jak dla woli Bożej nie ma rzeczy niemożliwych, tak i teraz Boża Jego Opatrzność zrządziła, że czego nigdy przedtem nie było, to teraz nastąpiło. Wiadomość ta, gdy ją otrzymałam, nie była mi, zdaje mi się, zupełnie przyjemna. Bo jak mówiłam w opisie fundacji domu św. Józefa, dom ten, z powodów tam wymienionych, nie podlegał władzy Zakonu[9]. Bałam się dwóch rzeczy: najpierw, by nie był na mnie zagniewany, bo nie znając całego przebiegu rzeczy, słuszny mógł mieć powód; a po drugie, by nie kazał mi wracać do klasztoru Wcielenia, rządzącego się Regułą złagodzoną, co dla mnie, z przyczyn, nad którymi tu rozwodzić się nie mam potrzeby, ciężkim byłoby strapieniem. Dość tej jednej racji, że nie mogłabym tam zachowywać z całą ścisłością Reguły pierwotnej i że znalazłabym się w zgromadzeniu liczącym przeszło sto pięćdziesiąt sióstr, bo łatwiej przecież o zgodę i spokój w domu, w którym, jak w tym naszym, liczba zakonnic jest niewielka. Lecz Pan szczęśliwe, nad moje spodziewanie, dał wyjście z tych obaw. Generał, gorliwy sługa Boży, mąż przy tym wysokiej nauki i roztropności, uznał, że nasza sprawa jest dobra i żadnego mi w niczym nie okazał niezadowolenia. Nazywa się Jan Chrzciciel Rubeo[10] z Rawenny. Bardzo poważany jest w Zakonie, i słusznie.

2. Gdy przybył do Awili, postarałam się, aby zwiedził ten dom św. Józefa, a biskup polecił nam przyjąć go z całą czcią i należnym jego osobie ceremoniałem. Zdałam mu sprawę o wszystkim z zupełną szczerością i prawdą, bo tak zawsze zwykłam postępować z przełożonymi, cokolwiek by stąd miało wyniknąć, skoro oni ze swego urzędu zastępują miejsce Boga, jak również i ze spowiednikami. Inaczej postępując, nie byłabym spokojna o moją duszę. Zdałam mu również sprawę z wewnętrznego stanu i z mego całego prawie życia, choć tak grzesznego. On, wysłuchawszy mnie, powiedział mi wiele rzeczy na moją pociechę i zapewnił mnie, że nie każe mi opuszczać naszego klasztoru.

3. Ucieszył się bardzo, przypatrzywszy się naszemu porządkowi życia, widząc w nim obraz, jakkolwiek niedoskonały, pierwszych początków naszego Zakonu, i jak Reguła pierwotna zachowuje się u nas w całej swej ścisłości, bo żaden inny klasztor jej nie przestrzega, ale cały Zakon rządzi się Regułą złagodzoną[11]. Stąd też, pragnąc jak najdalszego rozszerzenia się tych naszych początków, wydał mi bardzo szerokie upoważnienia[12] do zakładania więcej takich klasztorów, z zagrożeniem kar kościelnych, gdyby który Prowincjał chciał mi w tym stawiać przeszkody. Ja go o te upoważnienia nie prosiłam, ale poznawszy mój rodzaj modlitwy, sam z niego zrozumiał gorące moje pragnienia przyczynienia się w czymkolwiek do duchowego postępu choćby jednej duszy i bliższego jej złączenia się z Bogiem.

4. Upoważnień tych i sposobów do spełnienia tych moich pragnień ja sama nie szukałam. Owszem sama myśl o tym wydawała mi się szaleństwem, bo rozumiałam to dobrze, że taka jak ja, maluczka, bez żadnego znaczenia i powagi kobiecina niczego zdziałać nie może. Ale gdy duszę ogarną te święte pragnienia, nie jest już w jej możności od nich się uchylić. Miłość Boga, pragnienie Jego chwały i wiara czynią możliwym to, co w oczach naturalnego rozumu jest niemożliwością. Tak i dla mnie, wobec objawionej mi stanowczej woli Przewielebnego naszego Ojca Generała, bym więcej klasztorów zakładała, klasztory te były jakby już założone. Przypomniałam sobie słowa, które Pan do mnie powiedział. Przedtem nie mogłam zrozumieć ich znaczenia, teraz już widziałam początek ich spełniania się. Bardzo się smuciłam, gdy nasz ojciec Generał odjeżdżał z powrotem do Rzymu. Bardzo go pokochałam i z jego odjazdem zdawało mi się, że pozostaję w wielkim opuszczeniu. On też bardzo był dla mnie łaskaw i okazywał mi szczególną przychylność. Ile razy jego zajęcia na to mu pozwalały, przychodził do nas i mówił nam o rzeczach duchowych, a czuć było w jego słowach, że Pan użycza mu wielkich łask. Pociechą było dla nas móc go słuchać. Przed jego odjazdem, nasz biskup (don Álvaro de Mendoza), pasterz otaczający wszystkich serdeczną miłością i opieką, w których widzi pragnienie służenia Bogu z większą doskonałością, prosił go o upoważnienie do założenia w swojej diecezji kilku klasztorów karmelitów bosych, według Reguły pierwotnej. Z innych stron także zanoszono podobne prośby. On chętnie by na nie się zgodził, ale napotkał na opór ze strony Zakonu, i nie chcąc dać powodu do rozterek w naszej Prowincji, na razie tego zaniechał.

5. Mimo to jednak, w kilka dni potem, zważywszy, że skoro mam zakładać klasztory żeńskie, nieodzownie będzie potrzeba, by obok nich powstały także klasztory braci tej Reguły, tym bardziej, że karmelitów w naszej Prowincji była tak mała liczba, iż prawie zdawało się, jak gdyby Zakon u nas miał wygasnąć. Po gorącym poleceniu Bogu tej sprawy, napisałam do ojca Generała błagalny list, przedstawiając mu, jak umiałam najlepiej, moje racje: że wielka stąd będzie służba Boża, że trudności przewidywane nie są dostatecznym powodem do zaniechania takiej dobrej sprawy, że i Najświętszej Pannie, której tak gorliwym jest czcicielem, niemałą przez to odda usługę. Ona sama wzięła w ręce tę sprawę, bo Generał, skoro doszedł do niego mój list, z Walencji, gdzie wówczas przebywał, przysłał mi upoważnienie do założenia dwóch klasztorów męskich, w czym jawnie się okazała jego troskliwość o dobro i wzrost Zakonu. Zapobiegając oporowi niechętnych, polecił wykonanie swego rozporządzenia obu Prowincjałom, obecnie urzędującemu i dawnemu, chociaż z nimi niełatwo było dojść końca[13]. Ale osiągnąwszy już rzecz główną, ufałam, że Pan dokona reszty. I tak się stało. Dzięki staraniom księdza biskupa, który popierał tę sprawę jakby swoją własną, obaj Prowincjałowie wreszcie się zgodzili.

6. Cieszyłam się, że mam już zapewnione upoważnienie, ale wraz z nim przybyło mi troski, bo nie znałam w całej Prowincji żadnego zakonnika ani świeckiego, zdolnego do wykonania takiego przedsięwzięcia i do zapoczątkowania tego dzieła. Wciąż tylko błagałam Pana, aby mi wzbudził i przysłał choć jednego pomocnika. Nie miałam również domu ani sposobu jego nabycia. Do podjęcia więc takiego dzieła była jedna tylko uboga zakonnica bosa, bez żadnej znikąd pomocy, oprócz Pana, obładowana listami upoważniającymi i dobrymi chęciami, a pozbawiona wszelkiej możności spełnienia ich czynem. Nie traciłam jednak odwagi ani nadziei, że skoro Pan dał jedno, da więc i drugie. Rzecz cała wydawała mi się już zupełnie możliwa, zatem i przystąpiłam do dzieła.

7. O Boże wielki! Jakże dziwnie objawiasz Twoją potęgę, dodając śmiałości maluczkiemu robaczkowi! Zaprawdę, nie Twoja w tym wina, Panie mój, jeśli nie umieją wielkich rzeczy zdziałać ci, którzy Cię miłują. Winna temu jedynie małoduszność i nasze tchórzostwo. Nie umiemy się zdobywać na mężne postanowienia, zawsze pełni tysiącznych strachów i względów ludzkich, i dlatego Ty, Boże mój, nie działasz w nas cudów i Twoich wielmożności. Bo któż jest bardziej ochotny nad Ciebie do dawania, skoro tylko masz komu dawać, i kto chętniej niż Ty przyjmuje usługi, i własnym kosztem sprawiając je, i za nie odpłacając? Obym z Twojej boskiej łaskawości umiała Tobie w czym usłużyć. Obym tyle od Ciebie wziąwszy, bardziej starała się oddawać Tobie z tego, co wzięłam, amen.

Rozdział 3

W jaki sposób i z jakimi środkami przystąpiono do założenia klasztoru św. Józefa w Medina del Campo.

1. Wśród takich zamysłów i moich trosk, przyszło mi na myśl udać się o pomoc do ojców Towarzystwa Jezusowego w tym miejscu, to jest mieszkających w Medinie i będących tam w wielkim poważaniu. Tym bardziej, że – jak o tym mówiłam w opisie pierwszej fundacji[14] – przez wiele lat otwierałam przed nimi moją duszę, i tyle mi uczynili dobrego, że odtąd szczególną dla nich mam cześć i miłość. Napisałam więc do tamtejszego rektora, donosząc mu o otrzymanym od naszego ojca Generała zleceniu. Trafiło się, że tym rektorem był właśnie ten sam ojciec, który mnie przez wiele lat spowiadał, jak o tym w wyżej wskazanym miejscu mówiłam[15], tylko tam jego nazwiska nie wymieniłam, nazywał się Baltasar Alvarez. Obecnie jest prowincjałem. Odpowiedział mi, że sam i inni uczynią dla nas wszystko, co tylko będzie w ich mocy. Rzeczywiście pomogli nam dużo do uzyskania zgody ze strony miasta i zwierzchności duchownej, co jest rzeczą trudną, gdy chodzi o założenie klasztoru utrzymującego się wyłącznie z jałmużny. Na wstępnych rozmowach i negocjacjach zeszło nam kilka dni.

2. Prowadził je pewien kapłan, wielki sługa Boży, oderwany całkiem od wszelkich rzeczy tego świata, żarliwie oddany modlitwie. Był on kapelanem naszego klasztoru. Pan wzbudzał w nim takie same pragnienia, jakich i mnie użyczał, stąd też wielką z niego miałam pomoc, jak się to w dalszym ciągu okaże. Nazywa się Julian z Awili. Pozwolenie wreszcie otrzymałam, ale nie było ani domu, ani szeląga na jego kupienie. Co zaś do kredytu, jak mogła się spodziewać tego taka jak ja uboga przybłęda, jeśliby Pan sam tego cudu nie sprawił? Rzeczywiście On zaradził naszej potrzebie.

Pewna panienka bardzo pobożna, której nie mogłyśmy przyjąć do klasztoru świętego Józefa, bo już nie było miejsca, dowiedziawszy się o zamierzonym otworzeniu nowego domu, przyszła do mnie z prośbą o przyjęcie[16]. Miała ona trochę grosza, ale tak mało, że nie było za co kupić domu. Zaledwie starczyło jej pieniędzy na wynajęcie mieszkania, o które też wystarałyśmy się, i dla nas na drogę. Z takim więc zasobem wybrałyśmy się z Awili. Pojechały ze mną dwie siostry z klasztoru św. Józefa i cztery siostry z klasztoru Wcielenia (to jest z tego klasztoru Reguły złagodzonej, w którym przebywałam do czasu założenia klasztoru św. Józefa). Towarzyszył nam nasz ojciec kapelan, Julian z Awili.

3. Gdy wieść o naszym postanowionym wyjeździe rozeszła się po mieście, szemrania było dużo. Jedni mówili, że zwariowałam, inni czekali, jaki będzie koniec tego szaleństwa. Sam biskup – jak później mi mówił – uznawał nasz zamiar za wielką nieroztropność, choć wówczas nic mi o tym nie wspomniał ani próbował zatrzymać mnie, nie chcąc w wielkiej swej dla mnie przychylności robić mi zmartwienia. Za to moi przyjaciele dużo mi nagadali, ale ja nic na ich dowodzenia nie zważałam, bo to, co im się wydawało trudnym, w moich oczach było rzeczą tak łatwą, że niemożliwe mi było przypuścić tej myśli, by skutek nie był pomyślny.

Gdy jeszcze gotowaliśmy się do wyjazdu z Awili, napisałam do jednego ojca z naszego Zakonu, imieniem Antonio de Heredia[17], który wówczas był przeorem klasztoru Karmelitów, pod wezwaniem św. Anny, z prośbą, aby nam kupił tam jaki dom. On udał się w tym celu do jednej pani[18] jemu oddanej, która posiadała dom bardzo dobrze położony, ale z wyjątkiem jednej izby całkiem rozwalony. Pani ta tak była dobra, że zgodziła się go sprzedać i zrobiła umowę, nie żądając kaucji ani żadnej rękojmi oprócz jego słowa. Bo też, gdyby wymagała innego zabezpieczenia, nie byłybyśmy w stanie uczynić zadość jej żądaniu. Wszystko Pan tak nam ułatwiał i zrządzał. Ale dom ten tak był zrujnowany, że musiałyśmy nająć tamten drugi, dopóki by nasz nie był naprawiony, co niemałą było robotą.

4. Pierwszego dnia naszej podróży, wieczorem, gdy zmęczone złym, jaki miałyśmy zaprzęgiem, zajeżdżałyśmy na noc do Arévalo, wyszedł na nasze spotkanie pewien kapłan, nasz przyjaciel, który nam przygotował gościnę w domu jakichś pobożnych niewiast, i ostrzegł mnie po cichu, że ten dom w Medinie nie dla nas, leży bowiem blisko klasztoru augustianów i zakonnicy nie pozwalają na to, byśmy w nim zamieszkały, i niezawodnie wytoczą nam proces. O Boże wielki, co znaczą wszelkie przeciwieństwa od ludzi, komu Ty, Panie, raczysz ducha i odwagi dodawać! Mnie ta przeciwność jakby jeszcze większej przymnożyła otuchy. Skoro diabeł, tak myślałam sobie, już się zaczyna miotać, więc pewno będzie Pan miał wierną służbę w tym klasztorze. Uprosiłam jednak tego kapłana, by głośno o tym nie mówił, aby nie przeraziły się moje towarzyszki, szczególnie te dwie z klasztoru Wcielenia[19], bo inne gotowe były dla mnie wszelkie znieść utrapienia. Jedna z tych dwóch była wtedy podprzeoryszą klasztoru i mocno sprzeciwiano się jej wyjściu. Obie były z zamożnych rodów i przyłączyły się do mnie wbrew woli swych krewnych, którym, tak samo jak wszystkim, zamiar mój wydawał się szaleństwem, i po ludzku, jak sama później o tym się przekonałam, aż nadto mieli słuszność. Ale gdy Panu się spodoba użyć mnie do założenia jakiego domu, żadnej nie uznaję przeszkody, która by mi się zdawała dostatecznym powodem do zaniechania dzieła. Dopiero gdy rzecz już zrobiona, wszelkiego rodzaju trudności jednocześnie stają mi przed oczyma, jak się to w dalszym ciągu okaże.

5. Stanąwszy w gospodzie, dowiedziałam się, że przebywa tu dominikanin, bardzo gorliwy sługa Boży, u którego spowiadałam się w czasie mego pobytu w klasztorze św. Józefa. W opisie fundacji tego klasztoru szeroko mówiłam o jego cnotach. Tu więc wymienię tylko jego nazwisko: był to ojciec magister Dominik Bañez[20]. Jest to mąż wielkiej nauki i wysokiej roztropności, jego też zdaniem się kierowałam. W moim przedsięwzięciu nie widział on tak wielkich trudności jak wszyscy, których rady zasięgałam. Bo im kto lepiej pozna Boga, tym łatwiejszymi stają mu się sprawy dla Jego chwały podjęte. Wiedział także o niektórych łaskach, jakie Pan w swojej boskiej dobroci mi uczynił, i po tym, co na własne oczy oglądał przy fundacji św. Józefa, wszystko już wydawało mu się zupełnie możliwe. Widzenie się z nim wielką było dla mnie pociechą, a mając zdanie i jego radę, byłam pewna, że wszystko się dobrze ułoży. Gdy przyszedł do mnie, opowiedziałam mu pod sekretem, jak rzeczy stoją, na co on mnie zapewnił, że sprawa z augustianami prędko, jak sądzi, da się załatwić. Mnie jednak i najmniejsza zwłoka wydawała się ciężka, bo nie wiedziałam, co zrobić z tylu siostrami. Tak więc spędziłyśmy całą tę noc w wielkim strapieniu, bo i one wszystkie niebawem dowiedziały się w gospodzie o tym, co zaszło.

6. Nazajutrz zaraz z rana przyjechał do nas ojciec Antoni, przeor z naszego Zakonu, i oznajmił mi, że dom, o którego kupno się wystarał, wystarczy. Jest w nim przedsionek, z którego można będzie zrobić kaplicę, przyozdobiwszy go nieco draperiami. Postanowiłyśmy pójść za jego radą. Mnie przynajmniej bardzo się ona podobała, bo im prędzej rzecz by się załatwiła, tym lepiej dla nas. Raz że byłyśmy poza naszym klasztorem, a po drugie także dlatego, że nauczona nabytym doświadczeniem przy pierwszej fundacji, obawiałam się i tu jakiegoś przeciwieństwa, dlatego pragnęłam czym prędzej objąć w posiadanie nasze siedlisko, wpierw nim się o nas dowiedzą. Postanowiłyśmy więc wykonać natychmiast nasz zamiar. Ojciec magister Dominik był także tego zdania.

7. Stanęliśmy w Medina del Campo w wigilię Najświętszej Panny sierpniowej[21] o północy. Nie chcąc robić turkotu, wysiadłyśmy przy klasztorze św. Anny i pieszo doszłyśmy do domu. Wielkie to miłosierdzie Pańskie, że nas po drodze nie napadły byki, które właśnie o tej porze spędzano do walki mającej się odbyć nazajutrz. Całkiem zajęte naszą sprawą, o niczym więcej nie myślałyśmy. Pan, który zawsze ma pieczę o tych, którzy pragną Mu służyć, wybawił nas, bo rzecz pewna, że nic tam innego nie miałyśmy na celu, tylko Jego służbę.

8. Doszedłszy do domu, weszłyśmy na dziedziniec. Mury już wtedy wydały mi się mocno zrujnowane, ale nie tak jeszcze mi się przedstawiły, jak je ujrzałam za dnia. Widocznie Pan dopuścił dobrowolną ślepotę na tego poczciwego Ojca, kiedy nie widział tego, że nie jest to miejsce, w którym by wypadało umieścić Przenajświętszy Sakrament. Rozpatrzywszy się bliżej w tym przedsionku, zauważyłyśmy, że był zawalony gruzami, które trzeba było uprzątnąć. Dach byle jak z desek sklecony, ściany porysowane i bez oprawy. Noc była już późna. Kobierców miałyśmy ze sobą zaledwie trzy, co było jakby nic w porównaniu z rozmiarami ścian, które należało przykryć. Nie wiedziałam, co zrobić, bo przecież byłoby nieprzyzwoitością w takim otoczeniu ustawić ołtarz. Ale było wolą Pana, by kaplica stanęła bez zwłoki, i Jego łaskawym zrządzeniem dostałyśmy niespodzianie, czego nam było potrzeba. Zawiadowca tej pani[22] miał u siebie schowanych wiele różnych jej dywanów oraz namiot z błękitnego adamaszku. Dała mu polecenie, bo była to osoba bardzo pobożna, by nam wydał, cokolwiek byśmy potrzebowały.

9. Na widok tak bogatych przyborów dzięki czyniłam Panu i inne siostry ze mną. Ale jeszcze był kłopot z gwoździami, których nie miałyśmy z sobą, a trudno było chodzić po nie i kupować w nocy. Zaczęłyśmy wreszcie wyrywać ćwieki ze ścian, i tak na koniec, choć z trudem, nazbierało się tyle ile ich było potrzeba. Wszyscy więc zabraliśmy się do pracy. Mężczyźni rozwieszali draperie, my oczyszczałyśmy z gruzu i zamiatałyśmy podłogę. Tak szybko nam szła ta robota, że o pierwszym brzasku dnia ołtarz już był gotowy i dzwonek zawieszony w przyległym korytarzu, dlatego bezzwłocznie i kapłan wyszedł ze Mszą świętą[23].

Równało się to formalnemu objęciu domu w posiadanie. Nikt z przybyłych na Mszę nie gorszył się z ubóstwa naszego ołtarza, tym bardziej, że umieściłyśmy na nim Przenajświętszy Sakrament. My słuchałyśmy Mszy świętej przez szpary w drzwiach naprzeciwko ołtarza, bo nie było innego dla nas miejsca.

10. Ja w tej chwili byłam szczęśliwa, gdyż wielką jest dla mnie pociechą każdy nowy kościół, bo przybywa w nim jedno więcej miejsce na mieszkanie Pana w Najświętszym Sakramencie. Ale moja radość była niedługa. Gdy po Mszy świętej stanęłam na chwilę w oknie i wyjrzałam na dziedziniec, ujrzałam w wielu miejscach leżący na ziemi rozwalony mur. Na naprawienie tego potrzeba było długiego jeszcze czasu i niemałej pracy. O Boże wielki! Jakiż żal ścisnął mnie za serce, gdy widziałam Twój Boski Majestat tak wystawiony jakby na ulicy i to jeszcze w tych czasach tak niebezpiecznych, jakich dożyliśmy z powodu luteranów.

11. Wraz z tym zmartwieniem przyszły mi na myśl wszystkie trudności, przedstawiane przez tych, którzy tak stanowczo krytykowali mój zamiar, i jasno teraz uznawałam, że mieli słuszność. Zdawało mi się nierealnym, bym mogła doprowadzić do skutku to, czego się podjęłam. Bo jak przedtem wszystko mi się wydawało łatwe, skoro w tym, co czyniłam, miałam na celu chwałę Bożą, tak teraz pokusa z taką siłą mnie nękała, iż zdawało mi się, jakbym nigdy żadnej łaski od Boga nie otrzymała i nic mi innego nie stało przed oczyma, tylko własna niskość i moja niemoc. Opierając się na takiej nędzy, jakiegoż mogłam spodziewać się pomyślnego skutku? Gdybym jeszcze była sama, łatwiej bym to zniosła. Ale na myśl o moich towarzyszkach, żeby one ze wstydem miały wracać do klasztoru, z którego wychodząc tyle przeciwieństw zniosły, serce mi się krajało. Dręczyłam się jeszcze i tym, że skoro tak na samym początku poszłam fałszywą drogą, więc i to już się nie spełni, co mi Pan objawił, iż w dalszym następstwie uczyni. A wraz z tym udręczeniem już powstawała we mnie wątpliwość, czy to, co słyszałam na modlitwie, nie było złudzeniem. I ta wątpliwość nie była najmniejszym, owszem, była największym z cierpień, jakie wówczas przebyłam. Przenikał mnie niewypowiedziany strach, czy nie zostałam oszukana przez diabła.

O Boże wielki! Jakiż to bolesny stan takiej duszy, którą spodoba się Tobie pozostawić w utrapieniu! Gdy wspomnę na to wewnętrzne udręczenie, i inne podobne, których doznałam kilkakrotnie w ciągu tych fundacji, mogę śmiało powiedzieć, że niczym wydają mi się w porównaniu z nimi wszelkie cierpienia fizyczne, aczkolwiek i tych dużo i ciężkich przebyłam.

12. Towarzyszkom moim jednak tego mego udręczenia w niczym nie okazywałam, nie chcąc zwiększać jeszcze i tak już dotkliwego ich zmartwienia. W takim stanie pozostawałam cały dzień. Wieczorem przyszedł do nas jeden z ojców Towarzystwa, przysłany przez rektora. Jego przyjście i rozmowa z nim bardzo mnie pocieszyły i dodały mi otuchy. Nie wyznałam mu wszystkich moich udręczeń. Powiedziałam mu tylko, ile przez to cierpię, że tak jesteśmy jakby na bruku. Rozpoczęłam starania o wynalezienie dla nas, za wszelką cenę, jakiegoś domu do wynajęcia, gdzie byśmy mogły zamieszkać, dopóki nasz nie zostanie naprawiony. Dużo ludzi wstępowało do naszej kaplicy i było to dla mnie pociechą w moim strapieniu, że nikt nie zwrócił uwagi na takie niestosowne jej umieszczenie. Było to prawdziwie miłosierdzie Boże, bo byłam najpewniejsza, że zobaczywszy tę jej nagość i te ruiny, zabiorą nam Przenajświętszy Sakrament. Dotąd się dziwię tej powszechnej nieuwadze, że nikomu to na myśl nie przyszło. Śmieję się również z dziecinnego mego wówczas strachu, bo zdawało mi się, że gdyby nas spotkało to nieszczęście, wszystko tym samym byłoby stracone[24].

13. Pomimo najusilniejszych poszukiwań, nie znalazł się w całym mieście ani jeden dom do wynajęcia. Wielki z tego miałam niepokój we dnie i więcej jeszcze w nocy, bo chociaż każdej nocy stawiałam ludzi na straży Najświętszego Sakramentu, zawsze byłam w obawie, żeby nie zasnęli. Wiele razy więc wstawałam i patrzyłam przez okno, dla przekonania się naocznie, bo przy jasnym świetle księżyca dobrze było widać, co dzieje się na dworze[25]. Przez wszystkie te dni wciąż wiele ludzi przychodziło i nie tylko nic nie widzieli złego w urządzeniu naszej kaplicy, ale owszem pobudzało ich to do pobożności, że widzą Pana jakby po raz wtóry wystawionego na ganku, a On w swojej boskiej łaskawości, jak Mu nigdy nie dość poniżenia siebie dla nas, zdawało się, że nigdy nie zechce tego miejsca opuścić.

14. Wreszcie, po ośmiu dniach, jeden kupiec[26] (posiadający bardzo piękny dom) zaprosił nas, byśmy zajęły górne jego piętro, zapewniając, że będziemy tam jakby u siebie. Miał tam bardzo dużą złoconą salę, którą nam oddał na kaplicę. A jedna pani, wielka służebnica Boża, mieszkająca blisko nabytego przez nas domu, nazywała się doña Elena de Quiroga[27], przyrzekła nam swoją pomoc, abyśmy bezzwłocznie mogły przystąpić do zbudowania kaplicy na umieszczenie Najświętszego Sakramentu, oraz urządzić tak dom, abyśmy w nim były za klauzurą. Wielu innych dobroczyńców dawało nam hojne jałmużny na pożywienie i potrzeby życia, ale ta pani z nich wszystkich wspomagała nas najskuteczniej.

15. Odtąd już zaczął się dla mnie czas większego spokoju. W mieszkaniu użyczonym nam przez tego kupca, miałyśmy zupełną klauzurę i mogłyśmy wrócić do odmawiania godzin kanonicznych. Z drugiej strony zacny nasz przeor[28] gorliwie zajął się domem i wiele pracy włożył koło jego naprawy. Trwało to jednak dwa miesiące, ale w końcu na tyle dom urządzono, że przez kilka lat jakie takie miałyśmy w nim pomieszczenie. Później, z łaski Pana, stopniowo stawał się coraz dogodniejszy.

16. Przebywając w tym nowym klasztorze, nie spuszczałam z oka zamierzonej także fundacji klasztorów męskich. Ale nikogo – jak mówiłam – nie mając do pomocy, nie wiedziałam, jak to zrobić. Postanowiłam wreszcie pomówić o tym w cztery oczy z miejscowym przeorem i zobaczyć, co też mi poradzi. Tak i uczyniłam. Przeor, dowiedziawszy się ode mnie o moim zamiarze, bardzo się ucieszył i przyrzekł, że sam pierwszy przyjmie reformę. Ja początkowo wzięłam to za żart i otwarcie mu to wyznałam, bo jakkolwiek zawsze był dobrym zakonnikiem i człowiekiem wewnętrznym, bardzo gorliwym i kochającym samotność swej celi, a przy tym i oddanym nauce, nie zdawało mi się jednak, by mógł być odpowiednim do podjęcia takiej sprawy. Sądziłam, że ani ducha, ani sił mu nie starczy do wytrzymania takiej surowości, jakiej by musiał się poddać, bo wątłej był budowy i do tak ścisłej surowości jak nasza nie przyzwyczajony. On jednak, w odpowiedzi na te moje wątpliwości, zapewniał mnie, że się mylę. Że od dawna już czuje w sobie powołanie Pańskie do życia surowszego. Że nawet już miał postanowienie wstąpienia do kartuzów i że mu tam obiecano, iż będzie przyjęty. Wszystkim jednak te jego zapewnienia, choć słuchałam ich z pociechą, niezupełnie mnie uspokoiły. Prosiłam go zatem, byśmy sobie zostawili nieco czasu do namysłu, a on by tymczasem zaprawiał się do tych rzeczy, do których miał się potem zobowiązać ślubem. Zgodził się na to. I tak upłynął cały rok, w ciągu którego tyle na niego przyszło różnych utrapień, prześladowań, oszczerstw i fałszywych oskarżeń, iż było widoczne, że Pan sam chce go tym sposobem wypróbować, a on wszystko to znosił z mężną cierpliwością, coraz wyższe czyniąc postępy w doskonałości, co widząc błogosławiłam Pana, iż sam w swojej boskiej łaskawości tak go przysposabia do zamierzonego dzieła.

17. Wkrótce po tej rozmowie przybył młody zakonnik, studiujący w Salamance. Nazywał się brat Jan od Krzyża[29]. Starszy ojciec, któremu był dany za towarzysza, mówił mi z wielkimi pochwałami o dziwnie świątobliwym jego życiu, za co z wielką pociechą dzięki czyniłam Panu. Poznawszy go, miałam jeszcze większą radość z mojej z nim rozmowy. Wyznał mi, że i on także zamierza wstąpić do kartuzów. Na to powiedziałam mu o moim zamiarze, prosząc go, by się wstrzymał, aż Pan da nam własny klasztor. Powiedziałam mu, że skoro pragnie wyższej doskonałości, lepiej będzie i z większą chwałą Boga, gdy zaprowadzi we własnym Zakonie życie doskonalsze. Przyrzekł mi, że tak uczyni, byleby tylko sprawa zbytnio się nie przewlokła. Mając tym sposobem już dwóch braci[30] na pierwszy początek, tak byłam pewna pomyślnego skutku nowej fundacji, jak gdyby już była gotowa. Ponieważ niezupełnie jeszcze dowierzając przeorowi[31] i nie mając jeszcze zapewnionego miejsca na założenie nowego domu, wolałam jeszcze jakiś czas się wstrzymać.

18. Tymczasem nasze siostry coraz większe zjednywały sobie w mieście poważanie i coraz większym otaczano je poszanowaniem i miłością. I słusznie, jak sądzę, bo wszystkie one nic innego nie miały na myśli, tylko doskonalszą służbę Panu. We wszystkim stosowały się do porządku życia przyjętego w klasztorze św. Józefa w Awili. Zachowywały tę samą Regułę i te same Konstytucje.

Pan także przymnażał nowych powołań i tak wielkimi obsypywał te dusze łaskami, że aż zdumiewałam się nad nimi. Niech będzie błogosławiony na wieki, amen. Na nic więcej nie czeka, tylko naszego ukochania, aby nam okazać swoją miłość.

Przypisy

[1] Jak w innych księgach św. Teresy, tak i tutaj zaraz na początku uderza nas głęboka pokora Autorki. Mało bowiem było dusz, które by się takim doskonałym posłuszeństwem odznaczały jak ta wielka Święta.

[2] Św. Teresa wspomina o tym samym zakonniku w Księdze życia (34, 6-8).

[3] Uczony jezuita (1537-1618) był rektorem w Villagarcia, Salamance, Burgos i Valladolid. Wspierał bardzo św. Teresę w zakładaniu klasztorów, jak to szczególnie wynika z rozdz. 29 tej książki.

[4] Później powiększyła św. Teresa liczbę sióstr przebywających w jednym klasztorze do 21.

[5] Była to Maria de Ocampo, w zakonie Maria Baptysta, siostrzenica św. Teresy, później przeorysza klasztoru karmelitanek w Valladolid.

[6] Studnia ta otrzymała nazwę „Zdroju s. Marii Baptysty” albo, bardziej po myśli Świętej, „Zdroju Samarytanki”, i istnieje do dnia dzisiejszego, choć wodę z tej studni siostry używają tylko do podlewania ogrodu.

[7] Święta zawsze robiła w ogrodzie klasztornym maleńkie pustelnie, do których siostry chroniły się na chwile samotności.

[8] Zakonnik ten, Francisco de Maldonado (1510/1516-1597/1600), był generalnym komisarzem misji w Indiach i żarliwym kaznodzieją.

[9]Księga życia, 32-33.

[10] Jego nazwisko: Juan Bautista Rubeo. Nazwisko ówczesnym zwyczajem zlatynizowane, było Rossi. Przybył do Hiszpanii w 1566 r., za panowania Filipa II, uprawniony bullą św. Piusa V. Ten wybitny mąż w zakonie karmelitańskim, urodził się 4 października 1507 r., w 1566 został wybrany generałem, zmarł w Rzymie 4 września 1578.

[11] Były już wtedy niektóre klasztory zachowujące nie złagodzoną Regułę pierwotną, jak np. Monte Oliveto pod Genuą.

[12] Pierwszy taki dokument datowany jest w Awili 27 kwietnia 1567 r., drugi w Madrycie, 16 maja 1567 roku.

[13] List o. Rubeo datowany jest na 10 sierpnia 1567 r. z Barcelony.

[14] Klasztor św. Józefa w Awili.

[15]Księga życia, 24 – o. Baltazar (1533-1580) nie był w tym czasie (1573) prowincjałem, lecz zastępcą o. Gila Gonzaleza z Awili, prowincjała, który w roku poprzednim wyjechał do Rzymu.

[16] Panienką tą była Isabel Fontecha, w zakonie nosząca imię Izabeli od Jezusa, awilanka.

[17] O. Antonio de Heredia (w Reformie Terezjańskiej Antoni od Jezusa), 1510-1601, był znakomitym kaznodzieją. Gdy św. Jan od Krzyża rozpoczynał reformę Zakonu, o. Antoni przyłączył się do niego i razem założyli pierwszy klasztorek w Durvelo. Zmarł ten zasłużony ojciec w roku 1601, licząc 91 lat życia.

[18] Doña Maria Suárez.

[19] Wyżej mówiła Święta, że z klasztoru Wcielenia pojechały z nią cztery siostry; tu mówi tylko o dwóch – las dos – jakby ich nie było więcej. Ale zapewne te dwie dlatego wyróżnia od innych, że mniej na nich polegała niż na tamtych. Były to Isabel Arias i Teresa de Quesada.

[20]Księga życia, 39.

[21] Wniebowzięcie Matki Bożej.

[22] Doña Maria Suárez (por. n. 3).

[23] Kapłanem, który inaugurował służbę Bożą w tej kaplicy, był o. Antonio de Heredia, przeor karmelitów.

[24] Św. Teresa złożenie Najświętszego Sakramentu w kaplicy uważała za konieczny warunek fundacji nowego domu. Widać to z jej opowiadania o dalszych klasztorach. Objawia się tu jej wielka i płomienna wiara i miłość.

[25] Medina była wówczas jednym z najważniejszych ośrodków kupieckich Hiszpanii. Przybywali tam kupcy z Francji, Włoch, Flandrii i Niemiec, pomiędzy nimi wielu protestantów – stąd ta obawa św. Teresy przed zniewagą, jaka mogła spotkać Najświętszy Sakrament.

[26] Błażej z Mediny.

[27] O tej prawdziwie niepospolitej niewieście, która przez całe swoje życie, w panieństwie, w stanie małżeńskim i we wdowieństwie, zdumiewająco bohaterskimi jaśniała cnotami, i w końcu oddawszy Bogu dwóch synów na służbę, w ślad za córką Hieronimą od Wcielenia, równie świętą jak matka, wstąpiła do Karmelu (1581); o. Luis de Ponte, w swym życiu o. Baltasara Alvareza, taką czyni wzmiankę: „Między duszami, którymi o. Baltazar z szczególną troskliwością kierował, była w Medina del Carnpo doña Elena Quiroga, bratanica kardynała Gaspara Quiroga, arcybiskupa Toledo, która później wstąpiła do Karmelu i żyła tam, i umarła jak święta”.

[28] O. Antonio de Heredia.

[29] Święta podaje tu imię, jakie przybrał św. Jan już po przyjęciu reformy. Wówczas nazywał się brat Jan od świętego Macieja. Rzecz znamienna: Święta z zasady określa św. Jana od Krzyża jako brata, a nie ojca.

[30] Czyli, jak Święta mawiała żartobliwie: „półtora brata”, Jana od Krzyża, dla młodego wieku i niskiego wzrostu nazywała „półbratem – medio fraile”.

[31] Ta wątpliwość św. Teresy co do o. Antoniego oparta była na tym, że był on człowiekiem starszym, chorowitym, przyzwyczajonym do wygodniejszego życia. Święta więc obawiała się, czy potrafi znieść surową, pierwotną Regułę. Późniejsze życie o. Antoniego wykazało, że obawy św. Teresy były próżne.