Artur. Arthur - Eugène Sue - ebook

Artur. Arthur ebook

Eugène Sue

0,0

Opis

„Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowaj Francji opisała tragiczną śmierć kobiety, mężczyzny i dziecięcia. Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmieszaniem się potężnej rodziny, której mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o której nie za długo zapomniano. Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony został o prawdziwych szczegółach owej tragedii, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie tej oto książki. Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe” – z wprowadzenia autora. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1812

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Eugène Sue

 

Artur / Arthur

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.

Version bilingue: polonaise et français.

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: J.-A Beaucé, A. Lavieille (1850), Ilustracja do z powieści Eugeniusza Sue „Artur”,

licencjapublic domain, źródło: https://fr.wikisource.org/wiki/Fichier:Sue_-_Atar-Gull_et_autres_récits,_1850_(page_164_crop).jpg,

Ce fichier a été identifié comme étant exempt de restrictions connues liées au droit d’auteur,

y compris tous les droits connexes et voisins.

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1845. 

Tekstfrnacuskiwg edycji z roku 1850. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-095-6 

 

 

 

ARTUR

TOM I.

PRZEDMOWA

Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowéj Francyi opisała tragiczną śmierć kobiéty, mężczyzny i dziecięcia.

Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmięszaniem się potężnéj rodziny, któréj mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o któréj nie zadługo zapomniano.

Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony zostało prawdziwych szczegółach owéj tragedyi, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie téj oto książki.

Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe.

Pociągniony ku niemu ponętą, równie niewytłómaczalną jak oprzeć się jéj było niepodobna, lecz często zmuszony porzucać go, to raz z pewnym rodzajem zgrozy, to znowu z uczuciem bolesnéj litości, długo znałem, pocieszałem niekiedy, lecz zawsze głęboko żałowałem tego szczególniejszego i nieszczęśliwego człowieka.

Jeśli dla zgromadzenia tych świeżych wspomnień, wyrytych w mojéj pamięci, obrałem ten rodzaj pisania: – Dziennik nieznajomego, – to dlatego jedynie, iżem sądził że sposób potwierdzenia, że tak powiem osobistego, nada więcéj prawdy i indywidualności nowemu i dziwacznemu charakterowi Artura, którego te stronnice są dusznym, najwierniejszym odblaskiem.

W istocie, rzadka potęga: przynęta, skłonność nie zbyt pospolita, niedowierzanie sobie, – służą za podwójną sprężynę owéj wyłącznéj naturze, która przybiera całą swą oryginalność z połączenia ścisłego, a jednak niezwykłego tych dwóch sprzeczności.

W inszych wyrazach: – że człowiek obdarzony bardzo wielkiemi powaby jest, jeśli niezarozumiały, to przynajmniéj ufny w sobie, nic prostszego; – że człowiek bez pojęcia i powierzchowności niedowierza sam sobie, nic naturalniejszego.

Przeciwnie, ażeby człowiek, połączając przypadkiem dary rozumu, natury i fortuny, – podobał się, znęcał, lecz nie wierzył w urok jaki wznieca; gdyż znając swą nieudolność i swe samolubstwo, i sądząc o innych wedle siebie, niedowierza niczemu gdyż wątpi o własném sercu; obdarzony jednakże skłonnościami szlachetnemi i wzniosłemi, którym dozwala unosić się niekiedy, nie zadługo przytłumia je nielitościwie sam w sobie, z obawy aby nie stać się ich igraszką, gdyż według jego wyobrażenia o święcie, jeśli je nie sądzi śmiesznemi, to przynajmniéj niebezpiecznemi dlatego, kto im się oddaje; – owa sprzeczność niezdajeż się być ciekawym przedmiotem do zgłębiania?

Połączmy nakoniec z temi dwoma pierwotnemi podstawami charakteru – zachwycające instynkta czułości, zaufania, miłości i poświęcenia, którym bezustannie sprzeciwia się niedowierzanie nieuleczone, lub które więdli w ich zarodzie nieszczęsna i przedwczesna znajomość ran moralnych rodzaju ludzkiego; – umysł często znękany, niespokojny, skłopotany, wszystko rozbierający, lecz znowu niekiedy żywy, ironiczny i świetny; – dumę, lub raczéj podejrzliwość tak drażliwą i delikatną, iż się posuwa aż do zimnéj i nieubłaganéj złośliwości, jeśli się sądzi obrażoną, lub rozpływa się w żalach tkliwych i rozpacznych, skoro poznała niesprawiedliwość swych podejrzeń; – a będziemy mieli główne rysy owego charakteru.

Co do przydatków w około głównéj osoby téj powieści, co do scen życia światowego, pośród których widzimy ją działającą, autor téj książki uznaje zawczasu ich niepłodne ubóstwo; lecz sądzi iż obyczaje i towarzystwo teraźniejsze nie przedstawiają innych, lub przynajmniéj wyznaje że odkryć ich nie umiał.

To powiedziawszy z powodu tego dzieła, lub raczéj tego długiego, zbyt długiego może opisu biograficznego, – pójdźmy daléj.

Ponieważ pisarz nie ma innego sposobu odpowiedzenia na krytykę jednego dzieła, jak tylko w przedmowie do innego, powiem więc kilka słów względem zarzutu, do którego dało powód ostatnie moje dzieło uczynionego z przychylną uprzejmością przez jednych, z wielką i poważną surowością przez innych, tu z goryczą, tam z ironią, owdzie znowu z pogardą.

Pytanie to zależy na tém, aby wiedzieć: czy wyrzekam się przekonania, nazwanego wedle każdego z osobna, – paradoksem, – obmową towarzyską, – smutną prawdą, – nędzném szyderstwem, – lub, twierdzeniem niepłodném, – to jest aby się dowiedziéc, mówię, czy się wyrzekam tego przekonania: – Że tu, na téj ziemi, cnota jest nieszczęśliwa, a występek szczęśliwym.

A naprzód, chociaż nic nie jest dla niego tak przykrego jak mówić o sobie samym, autor téj książki niezdoła dosyć powtarzać, że niema najmniejszéj z tych pretensyj filozoficznych któremu przyznają, przypisują lub wyrzucają. – Ze w swych dziełach poważnych lub lekkich, bądź w historyi, komedyi lub romansie, nie chciał nigdy tworzyć systematu. – Że zawsze pisał, nakoniec, wedle tego co czuł, – co widział, – co czytał, nie chcąc nikomu narzucać swéj wiary.

Tylko, to co niegdyś było dla niego raczéj przewidywaniem instynktu niżeli przekonaniem pochodzącém z doświadczenia, przybrało w jego oczach nakazującą powagę prawdziwego wypadku.

Że jeśli, nakoniec, zdaje się wyrzekać nie swego smutnego przekonania, lecz wytykania, nawet we własnych swych dziełach, postrzeżeń lub niezaprzeczalnych dowodów które mógłby przytoczyć na poparcie swego przekonania, to dlatego że teraz, postąpiwszy bardziéj w życiu, wie iż pojęcie pospolite dostateczne jest na dokazanie aby błąd tryumfował... lecz że święty przywiléj uświęcania, rozszerzania prawd wiekuistych, jest zupełnie przeznaczony jeniuszowi lub Bóstwu...

Słowem, nie chcąc się ośmielić uczynić tutaj porównanie łatwe i bezbożne pomiędzy szczytném życiem i śmiercią haniebną boskiego Zbawiciela (prawdziwym symbolem jego myśli), uznaje w pokorze że tylko jeden Galileusz mógł powiedzieć zgłębi swego więzienia: E pur si muovę!

Eugeniusz Sue.

Chatenay, dnia 15 Października 1838 roku.

DZIENNIK NIEZNAJOMEGO.

WSTĘP.

Rozdział 1. DROGA POCZTĄ.

Dziwny przypadek uczynił mnie posiadaczem tego dziennika. Osiadły przez kilka miesięcy w środkowém mieście jednego z naszych departamentów południowych, który oblewa morze Śródziemne, starałem się nabyć posiadłość w tym kraju, cudownie malowniczym i urozmaiconym; jużem się rozpatrzył w kilku wioskach, gdy pewnego dnia, notaryusz który mi udzielał objaśnień potrzebnych do takowego poszukiwania, rzekł mi: – Doniesiono mi, że o ośm mil ztąd w najpiękniejszym świecie położeniu, ani zbyt blisko ani zbyt daleko od morza, jest posiadłość wiejska do sprzedania. Nie wiem co to takiego, lecz jeśli pan życzysz sobie ją obejrzeć, oto dokładne względem tego objaśnienia: z proboszczem do wioski ** wejdziesz pan w układy.

– Jakto! – rzekłem mu, – z proboszczem? – Ależ spodziewam się że to przecie nie probostwo jest do sprzedania?

– Nic o tém nie wiem, – rzekł prawnik, – lecz po dość wysokiéj cenie, jakiéj żądają, nie sądzę aby to było probostwo... zresztą, dodał z miną przebiegłą i zarozumiałą, – zdaje się że będzie tysiąc sposobów ułożenia się polubownie i korzystnie, gdyż jest to sprzedaż w skutek pośpiesznego odjazdu lub nagłéj śmierci, nie wiem z pewnością... tém bardziéj iż rozgłaszano rzeczy tak niedorzeczne i tak głupie o tém, iż lękałbym się wpaść w opowiadanie śmiesznego romansu prawiąc panu takie banialuki; lecz to pewna, Mości panie, że podobne zdarzenia zawsze są najlepszemi, tém bardziéj iż porobiono mówi mi mój korrespondent szaleństwa... prawdziwe szaleństwa... w téj posiadłości.

– Spieszny wyjazd! śmierć nagła!... I któż to taki mieszkał w tém miejscu? – spytałem.

– Nic o tém nie wiem, najzupełniej nic... Mój korrespondent nie uwiadomił mię obszerniéj, i najdziwniejszym to przypadkiem w święcie dowiedział się o tym dobrym interessie, gdyż na stu osobach zamieszkałych w tym departamencie, nie znajdzie się nawet dziesięć, które by znały wioskę **.

Nie wiem dla czego te objaśnienia, chociaż tak nie wyraźne, podnieciły moję ciekawość, namyśliłem się pojechać natychmiast, i posłałem zamówić konie.

– O! – rzekł mi notaryusz, – nie życzę panu zapuszczać się powozem w podobne drogi... poczta dobrze wiezie, lecz stacya najbliższa od ** jest jeszcze odległa o pięć mil; ażeby się do niéj dostać, trzeba przebywać prawdziwe piaszczyste stepy, z których wybrnąć będziesz pan miał tysiąc trudności, jeśli mi pan chcesz wierzyć, udasz się tam konno.

Uwierzyłem notaryuszowi, kazałem przywiązać tlómoczek do kuryerskiego siodła, i poprzedzony przez pocztyliona, pojechałem do wioski ** odległej o ośm mil od miasta w którém się znajdowałem.

Pierwsze trzy mile przejechałem za godzinę, odmieniłem konie na stacyi, i zapuściłem się w przeprawę.

Było to około środka Maja, w najroskoszniejszy poranek, ochłodzony słabym północnym wietrzykiem; te ruchome drogi, pełne piasku żółtego jak ugier, chociaż nieznośne dla powozów, które zagrążały się w nich aż po same osie, dość były dobre dla koni. Im bardziéj posuwałem się w głąb tego kraju nieuprawnego i dzikiego, tém bardziéj natura rozwijała się szeroka i majestatyczna, chociaż nieco jednostajna, przedemną; nie zmierzone płaszczyzny różowych wrzosów; na wido-kręgu wysokie błękitnawe góry; na lewo, liczne wzgórza okryte lasami; a na prawo, nieprzerwana firanka zieloności, utworzona z wierzb i topol, grodzących rzeczkę niezmiernie płytką i przezroczystą, którą wszędzie można było w bród przebyć, lecz bardzo bystrą, a przez którą trzeba się było kilkakrotnie przeprawiać, gdyż tu i owdzie przerzynała drogę, i zagłębiała się pomiędzy wysokiemi spadzistościami o krytemi głogiem, morwami i dziką różą; to znowu przeciwnie, wydobywała się z tych zaklęsłości, aby się wznieść na płaszczyznę, prostą i równą jak kręgielnia.

– Czy już byłeś kiedy w**? – spytałem mego przewodnika, którego twarz mezka, ubiór porządny i czysty, chód śmiały, tchnęły kawalerzystą, uwolnionym ze służby wojskowéj; słyszałem prócz tego, jak pocztowi towarzysze nazywali go huzarem, i wszystko w tym człowieku stawiało sprzeczność z miną zaniedbaną, i hałaśną poufałością innych mieszkańców południa.

– Czy już jeździłeś do**? – spytałem więc mego przewodnika.

– Tak jest panie, dwa razy w życiu, – odpowiedział mi zatrzymując swojego konia i stawając nie co za mną w tyle; – raz, temu dwa lata, a drugi raz, będzie trzy miesiące; ależ oba te razy bynajmniéj nie były do siebie podobne!!!

– Co chcesz przez to mówić?

– O! pierwszą razą, – dodał, jeszcze podniecony zapewne wspomnieniem podziwienia i wdzięczności, – było to dzielnie! dwieście groszy za powózkę! kuryer! sześć koni i kareta!

I jako naśladowczy dodatek, przewodnik mój tak mocno trzasnął z bicza, że aż mnie zagłuszył.

Nie poprzestając na tym sposobie oceniania i wskazywania godności podróżnych, spytałem go:

– Lecz któż siedział w tym powozie? do kogo należał ów kuryer?

– Nie wiem tego, łaskawy mój panie; story u karety były zapuszczone; w tyle siedział mężczyzna i kobiéta, oboje już starzy, który mieli minę powiernych służących...

– A kuryer, nic że ci nie powiedział? – Kuryer? ba! i zaraz! prawdziwy niemowa, a mina jak u dzikusa! Wszystko com słyszał to tylko kiedy przyszedł zamówić konie, a to długo nie trwało, – oho! łaskawy panie. Zsiadł z konia, wsunął dwa luidory w rękę pocztmistrzowi, mówiąc: „Sześć koni do karety i osiołka? powózka po dwieście groszy, ośmdziesiąt groszy zapłaty.” I zaraz ruszył galopem.

– I nie powiedział jak się pan jego nazywa?

– Nie panie.

– A jakąż barwę nosił ów kuryer?

– Poczekaj no pan, niech sobie przypomnę... tak... kurtkę zieloną, ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach, takąż czapeczkę, pas czerwony jedwabny, blachę herbową, nóż myśliwski... wąsy... słowem wszystko... wszystko jak się należy!... lecz mina za nadto dzika, słowo honoru!

– A potém niedowiedzałeś się kogoś zawiózł do **?

– Nie panie.

– A ten sam powóz kiedyż znowu przejeżdżał?

– Ależ on napowrót nie przejeżdżał, panie.

– Jak to! – rzekłem niezmiernie zadziwiony, – jest więc kilka wiejskich domów w **?

– Nie panie, powiadają że tylko jest jeden: reszta to tylko same wieśniacze chałupy.

– Jest więc inna droga do powracania z ** niżeli ta którą jedziemy?

– O! nie, panie; trzeba koniecznie powracać tędy.

– A nikt tędy nie powrócił?

– Nie, panie.

– To rzecz nadzwyczajna! A dawnoż ta kareta tędy przejeżdżała?

– Nie długo, już będzie dwa lata.

– A twoja druga podróż do **? – rzekłem do mego przewodnika mając nadzieję znaleść wytłumaczenie téj tajemnicy.

– O! co tę przejażdżkę, to będę długo pamiętał, panie! Ach! stary niegodziwiec! stary łotr! stary oszukaniec!

– Daléj, kochany chłopcze, opowiedz mi to wszystko, masz jakąś urazę, jak mi się zdaje?

– Urazę!... zdaje mi się że mam urazę... bo też jest za co. Nie za samę rzecz, lecz za to ochydne szalbierstwo... a najbardziéj za to, że mnie nazwał swym przyjacielem, ten stary potwór, ja jego przyjacielem!!! Zresztą, sam pan zobaczysz. Ową więc podróż, odbyliśmy będzie temu trzy miesiące: na mnie wypadła kolej; rozgrzewałem się w stajni, pomiędzy końmi, bo zimno dobrze jeszcze przejmowało; około jedenastéj zrana, słyszę że trzaskają z bicza, ale to tak trzaskają, jak kiedy się płaci podwieście groszy za przewózkę, a potém zadyszany głos Jana, który krzyczy: – Dwa konie do kocza! Oto właśnie, rzekłem sobie, to gratka dla mnie. Wychodzę aby zobaczyć podróżnego: było to niegodziwe koczysko, ze skórzanemi firankami, a co koloru, to nawet nie było widać, tak było błotem okryte. Rzekłem sam do siebie: No! to zapewne doktór, co spieszy do chorego, który już umiera. Aż tu do licha! słyszę głos, który się zdawał samego umierającego przyozdabiać, a który krzyczał z głębi powozu, jak tylko mógł krzyczeć najgłośniéj, na w pół kaszląc, na w pół dychając: – Ach! niegodziwcze pocztylionie! ach! nędzniku! chcesz mnie więc dobić, wioząc w taki sposób! – Bo też Jan-Piotr tak wiózł tego jegomości, że się aż z piastów dymiło. – Dosyć macie zapewne za wasze pieniądze, mój panie, – rzekł rozżarty Jan-Piotr, zaglądając do powozu.

– To najmniéj za cztery franki powózki, nie prawdaż? – odezwałem się do Jana-Piotra, który wyprzęgał, klnąc jak poganin.

– Za cztery franki? – odburknął, – o tak... nie źle, a toć ten potwór płaci tylko piędziesiąt groszy.

– Piędziesiąt groszy? wedle taryffy? a ty go tak powozisz jak księcia?

– Tak jest, i tego tylko żałuję, żem go jeszcze prędzéj wieść nie mógł.

– Jaki też z ciebie osieł, – rzekłem Piotrowi.

– Zobaczysz, że tako samo jak ja zrobisz.

– Da się to widzieć, – powiadam Piotrowi.

Wreście przyprowadzają, mi niego konia, którego nazwałem Zawadjaką, bo ciągle dokazywał: już to on tak sobie uroił, ów głupiec... czy to zwierz, czy człowiek, wszystko mu było jedno, byle tylko mógł kąsać lub bić, czy z przodu, czy z tyłu, gdzie się zdarzy.

– Biedny Zawadjaka, – dodał mój przewodnik z boleśném westchnieniem. Potem mówił daléj: – Przyprowadzają mi więc mojego Zawadjakę, i nim wsiadłem na konia, postrzegłem wielką rękę, suchą, kościstą, wyżółkłą, która wysunęła się z po za skórzanéj firanki i zapłaciła Piotrowi piędziesiąt groszy. Widząc że Piotr dostał tylko piędziesiąt groszy... zadrżałem... i rzekłem sam do siebie: – No, poczekaj, stary dychawico, pysznie się przewieziesz za twoje piędziesiąt groszy. – Gdzie jedziemy, proszę pana? – spytałem karety, bom nie widział nikogo, i wielka sucha ręka już się wsunęła.

– Jedzicmy do ** – rzekł mi głos, ale to tak slaby, tak zagasły, że zdawał się być konaniem; a potém tenże sam głos dodał, na w pół kaszląc, na w pół sapiąc: – Ale cię uprzedzam w jednéj rzeczy, najdroższy przyjacielu... – Najdroższy jego przyjaciel! – powtórzył mój przewodnik z wściekłością... – Uprzedzam cię, że najmniejszy podskok, najmniejsze stuknięcie, okropną mi boleść sprawia; już na wpół jestem umarły od straszliwych podrzuceń, które mi zadawał twój kolega. – Chcę jechać bardzo powolnie, bardzo powolnie, jak najpowolniejszym kłusem, czy słyszysz?... bo... – i zakaślał jak gdyby już dusza z niego wychodziła, – bo najmniejsze podrzucenie by mnie dobiło... a ja tylko płacę wedle taryffy... piędziesiąt groszy, mój kochany przyjacielu.. – I tu znowu zakasłał, jak gdyby już konał, stary dychawica.

– Ach! płacisz tylko piędziesiąt groszy! i nazywasz mnie swoim przyjacielem! ach! to ci szkodzi kiedy cię prędko wiozą! Poczekaj, poczekaj, stary niedołęgo, – rzekłem wskakując na Zawadjakę, – o! już ja z tobą wolniutko pojadę! – I jak się puszczę galopem! jak zacznę trząść karetą; ale to tak dzielnie, ale to tak dzielnie! że chociażby mój niegodziwiec płacił mi tysiąc franków za przewózkę, jak powiadają że płacił wielki Napoleon, nie jechałby jednak prędzéj; nic licząc, że dla lepszego przyozdobienia mego biegu, nieominąłem ani strumyka, ani rzeczki... Wpadałem na nie galopem... paf! Trzeba było widziéć jakie kareta czyniła podskoki: tylko należy każdemu oddać sprawiedliwość, musiało być strasznie mocne to karecisko! kiedy się tysiąc razy na drobne nieroztrzaskało kawałki!

– Ależ, nieszczęśliwy, – rzekłem do przewodnika, – mógłbyś był zabić tego chorego.

– Zabić go! o tak, i zaraz... żabić go! starego niegodziwca! nie byłem tyle szczęśliwy, i takeśmy pędzili, że pomimo piasków, śród których się znajdujemy, z jednym tylko doprzężonym koniem, zawiozłem go do **, a jest dwie poczty, i dobrze trzy czwarte części, prędzéj jak za półtory godziny!

– Daj go katu! – rzekłem, – a to w istocie nie zła przejażdżka.

– Ale poczekaj no pan do końca. Głos z karety powiedział mi aby nie wjeżdżać do wioski; przybywamy na wzgórek, będący o dwieście kroków od **. Wyprzęgam... ostatni raz Zawadjakę, bo się podbił i zdechł z tego pośpiesznego biegu, ale to tak zdechł, że pan kazał mi przez piętnaście dni odbywać wszystkie drogi piechotą, mnie biedakowi! Lecz sam pan przyznasz, że kiedy płacą po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywają najdroższym przyjacielem, to już człowiek prawie od zmysłów odchodzi.

– I cóż daléj, – rzekłem mu.

– No, i cóż daléj, łaskawy panie, wyprzęgam i otwieram portierę, sądząc że znajdę mego pasażera zemdlałego lub na wpół umarłego bo od godziny nie pisnął już ani słówka; ależ do stu tysięcy piorunów! cóż widzę, chwata, który klaska językiem o podniebienie, jak gdyby trzaskał z bicza, zakorkowywając butelkę araku, a który rzekł do mnie, grubym piersiowym głosem, ale to tak donośnym, żeby zazdrość wzbudził w kantorze katedralnym:

– Mój chłopcze, oto sposób pośpieszać książęcym biegiem, i to jeszcze tanio! Począwszy od Paryża ubiegałem zawsze pół czwartéj mili na godzinę, bez kuryera, i zawsze tylko płaciłem po 50 groszy. „I wyskoczył z kocza, lekki i zwinny jak jeleń, przebrzydły potwór.

Nie mogłem się wstrzymać, aby się nierozśmiać z tak osobliwszego sposobu pośpieszania tanim kosztem, a przewodnik mój do ostateczności przywiedziony mówił daléj:

– Wszak Pan rozumiesz, nieprawdaż? Jak to człowiek musiał wściekać się ze złości, że mu płacono tylko 50 groszy, i jeszcze nazywano swym najdroższym przyjacielem; im bardziéj téż stary niedołęga zalecał aby powozić zwolna, ja, aby się zemścić i dokuczyć mu pędziłem jak szatan... a on przeciwnie, im bardziéj leciałem, tém bardziéj się cieszył, stary nędznik! Ach! łaskawy Panie! toć to był prawdziwy rozbójnik? Ach! możnaż miéć serce tak udawać chorego, kiedy kto jest silny, suchy i mocny jak stara szkapa pocztowa? Ale to jeszcze nie wszystko; pytam gdzie jedzie, a on mi odpowiada:

– Poczekaj tu na mnie; jeśli nieprzyjdę za godzinkę, to pojedź daléj. – A karéta? spytałem. Jeśli niepowrócę, odwieziesz ją na pocztę, ja tam po nię przyślę. – A pański pakunek? – Mam go z sobą.

I pokazał pudełko, długie, płaskie, czworograniaste i dość ciężkie, które trzymał pod pachą, a potém zniknął w lesie, który wtém miejscu dość był gesty.

W téj przeklętéj wiosce niema karczmy. Daję koniom obrok i czekam; lecz biédny Zawadjaka tak już opadł na siłach, iż niemógł nawet jeść; co ja to przeciwnie, przegryzam kęsek; aż tu po godzinie, oglądam się, lecz niema starego łotra; za dwie godziny jeszcze ani widu... Wówczas udaję się do wioski, która leży w głębi sądząc iż niemoże się znajdować chyba w wiejskim domu owych osób, co tu jechały sześcio-konną karétą i z kuryerem. Dzwonię do małych drzwiczek, potém do dużych drzwi, bo ze dworu nie widać było domu, nikt się nie odzywa... stukam tak mocno, że ledwie drzwi nie wyłamię; nikogo nie widać. Zmordowałem się nakoniec i powracam na pocztę. Pakuję karetę do wozowni, a do téj chwili nikt jeszcze po jéj odbiór się nie stawił. Musi staremu łotrowi być dobrze tam gdzie się znajduje, a gdzie pan także się udajesz. Ale to jednak śmieszna ta wioska **, kto tylko do niéj jedzie, już więcéj nie powraca.

Podobnie jak i mój przewodnik, uderzony zostałem tą dziwacznością i coraz bardziéj zwiększała się moja ciekawość.

– Lecz ów człowiek, – rzekłem mu, – ostatni któregoś zawiózł, byłże bardzo stary?

– Tak!.. – miał blisko lat piędziesiąt, suchy był jak drewno, włosy miał całkiem białe, lecz oczy i brwi czarne jak węgiel. A potém przypominam sobie, że kiedym go spytał o tłomoczek, wskazał mi duże pudełko, zaczął się śmiać, ale to dziwnym śmiechem, bo prawie miał pianę na ustach: a potém postrzegłem że miał zęby nadzwyczaj spiczaste, bardzo odległe jedne od drugich, a powiadają że to znak złośliwości... co by mnie bynajmniéj nie zadziwiało, kiedy był pan bezczelny że mi płacił po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywał swym najdroższym przyjacielem.

– A jakże był ubrany? – spytałem, pomimowolnie coraz bardziéj zajmując się tém opowiadaniem.

– O! bardzo dobrze ubrany: miał długi ciemny surdut, czarną chustkę na szyi i krzyż legii honorowéj; przytém twarz miedzianego koloru, i niezmiernie był kościsty, zupełnie jak nieboszczyk nasz kommendant Kalchas, mój dawny szef szwadronu, w dziesiątym pułku huzarów... wysoki drągal cały złożony z nerwów i kości.

– A potém nic więcéj już o nim nie słyszałeś?

– Nie, łaskawy panie... Ach! zapomniałem panu powiedzieć, że, podczas gdym na niego czekał, usłyszałem cóś na kszałt dwóch lub trzech wystrzałów z fuzyi. I to już wszystko; zapewne ktoś bawił się strzelaniem na kwiczoły po winnicach...

Owe pudełko, ciężkie i czworograniaste, przyszło mi na myśl; zadrżałem, pomyślawszy że może pojedynek zażarty i bez świadków, zakrwawił owę samotnię; ten rodzaj śmiesznego podstępu, zażyty przez owę osobę, aby pośpieszać prędko i tanio, zdawał się zbijać myśl o spotkaniu się: podobna kombinacya nie zdawała mi się wcale naturalną w tak stanowczéj chwili. To mnie jednak najmocniéj uderzało, że nikt nie powrócił z téj szczególniejszéj wioski, gdzie się udawano, – jak mówił prostodusznie mój przewodnik, – a z któréj nikt nie powracał. – Jednakże notaryusz upewnił mnie, że jedyne zamieszkanie przyzwoite, które się w tém miejscu znajdowało, było do sprzedania... Cóż się więc stało z podróżnemi co się znajdowali w pierwszym powozie? I z tym co jechał w drugim? Gubiłem się w tych domysłach, i pałałem chęcią przybycia do ** dla wyjaśnienia téj dziwnéj tajemnicy.

Gdy przewodnik mój mówił mi o tym powozie ze spuszczonemi storami, przyszło mi na myśl że to może było wykradzenie; lecz ten kuryer, ten cały przybór, nie bardzo się zgadzały z tajemnicą, zachowywaną w podobnych przedsięwzięciach. Jednakże, ten blady starzec, przybywający we dwa lata po pojeździe pierwszych podróżnych, jego mina dziwaczna, te wystrzały z pistoletu, a potém te nagłe wszystkich zniknięcie... słowem, wszystkie te nadzwyczajne okoliczności, aż do najwyższego stopnia doprowadziły moję ciekawość, Otóż stanęliśmy w **, łaskawy panie, rzekł mi przewodnik. – Spodziewam się ze to nie lada widok? Ale patrz no pan, tutaj to, przy tym uschłym jaworze, wysadziłem starego gdyracza z powozu.

W istocie, przybyliśmy na pogórze, wznoszące się po nad wioską**.

Rozdział 2. DOM WIEJSKI.

Widziana z téj wysokości, wioseczka ** przedstawiała rozkoszny obraz; mała liczba domków co ją składała, a wszystkie prawie wznosiły się na pochyłości, zbudowana była z kamieni żółtawych, po których pięły się winne latorośle; niektóre z tych mieszkań pokryte były jasno-czerwoną dachówką; inne miały tylko proste słomiane dachy na których, jak gdyby dla wynagrodzenia, rozwijało się mnóstwo mchów zielonych i aksamitnawych, pomiędzy któremi wyrastały kępy czerwono kwitnących goździków polnych; potém, cała ta malownicza wieśniaczość ginęła śród gęstych zacieni jaworów, dębów i topol włoskich, z pośrodka których wybiegała skromna, spiczasta dzwonnica, z szarego łupku zbudowana.

Zeszedłem krętą, i dość pochyłą drożyną, i niezadługo przybyłem na mały plac wioski: na lewo zobaczyłem bramę smentarza; na prawo portyk kościółka, a widząc tuż, domeczek nieco większy od innych, i odznaczający się wyszukaną czystością, sądziłem że to probostwo; zsiadłem z konia i zastukałem... Nieomyliłem się.

Kobiéta, młoda jeszcze, ubrana czarno, niezmiernie pokrzywiona i nadzwyczaj brzydka, lecz któréj twarz zdawała się być nacechowana wyrazem nadzwyczajnéj dobroci, przyszła mi otworzyć, i spytała z akcentem południowym, bardzo dobitnym, czego żądam.

– Mościa Pani, – odpowiedziałem, – przychodzę obejrzéć posiadłość, która jest do sprzedania w téj wiosce. Pan V**, Notaryusz, zalecił mi widziéć się z Księdzem Proboszczem, który, jak mi powiadał, zajmuje się tą sprzedażą.

– Brat mój za chwilkę powróci, – odpowiedziała mi ta kobiéta z westchnieniem; – a jeśli Pan życzy sobie spocząć nim on przyjdzie, niech będzie łaskaw pójść ze mną do probostwa.

Przyjąłem jéj zaproszenie, i zostawiając na dworzu przewodnika i konie, wszedłem do domu.

Nic prostszego, bardziéj schludnego, a jednak uboższego, jak wnętrze tego skromnego mieszkania; lecz wszędzie widać było ślady przewidywania najpełniejszego uszanowania, we wszystkiém co się dotyczyło jego głównego mieszkańca. Towarzyszyłem siostrze Proboszcza do dolnéj sali, któréj dwa okna, upięte bieluteńkiemi firankami, wychodziły na zieleniejący ogródeczek; skromne sprzęty tego pokoiku błyszczały czystością; jedyne krzesło z poręczami, pokryte starym haftowanym pokrowcem, i stojące przed małym stoliczkiem, po nad którym zawieszone były czarne pułeczki z książkami i krzyżyk z kości słoniowéj, zdawało się być miejscem, na którém zwyczajnie siadał Kapłan; krzesło siostry i jéj kołowrotek były blisko drugiego okna: kobiéta usiadła na niém i zaczęła prząść niewyrzekłszy więcéj ani słowa.

Lękając się aby niezachowała ciągłego milczenia, bądź przez skromność, bądź przez ostrożność, pragnąc z resztą zaspokoić moją ciekawość, do najwyższego stopnia podnieconą opowiadaniem przewodnika, spytałem téj kobiéty, czy już dawno ta posiadłość jest do sprzedania.

Siostra Proboszcza odpowiedziała mi z nowém westchnieniem: – Jest do sprzedania od trzech miesięcy, łaskawy Panie.

– Lecz proszę Pani, czy właściciele już w niéj niemieszkają?

– Właściciele, – rzekła z wielkim wyrazem smutku; – nie, Panie, już w niéj niemieszkają. I widząc zapewne, że myślę zadać jéj inne zapytanie, dodała ze łzami w oczach: – Wybacz mi Pan; lecz mój brat będzie z Panem mówił w tym przedmiocie.

Coraz to bardziéj zdziwiony, lecz nieśmiejąc nalegać, zacząłem rozmawiać w ogólności, o widokach, o piękności położeń, i t. p.

W pół-godziny zastukano, był to Proboszcz; siostra poszła mu otworzyć, i uwiadomiła go zapewne o mojéj bytności.

Ksiądz tert, mogący mieć lat trzydzieści, nosił surowe ubranie swego stanu; niebył garbaty, lecz nadzwyczajnie podobny do siostry: taż sama szpetność, tenże sam wyraz łagodności i dobroci, połączony z powierzchownością chuderlawą i cierpiącą, gdyż był niski, wątły i niezmiernie blady; miał mowę południowych mieszkańców, lecz nie tak dobitną jak siostra, a obejście się jego było oschłe lecz grzeczne.

Proboszcz przyjął mnie z pewnym rodzajem oziębłości, którą przypisałem obawie znalezienia we mnie tylko natręta, znęconego jedynie niedyskretną ciekawością; gdyż z niewielu słów, wyrzeczonych przez jego siostrę, zrozumiałem iż wydarzył się jakowyś nieszczęsny wypadek w tym domu, a proboszcz mógłby sądzić, że niepewnie objaśniony w tym przedmiocie, przybywałem jedynie szukać dokładniejszych szczegółów.

Pragnąc wzbudzić w nim zaufanie, powiedziałem mu otwarcie, że życzę sobie znaleść posiadłość bardzo odosobnioną, bardzo spokojną, bardzo samotną; iż mi wspomniano o téj, którą chciano sprzedać, jako mieszczącą w sobie prawie wszystkie te warunki, i że przybywam do niego, aby być na prawdę o tém uwiadomiony.

Lodowata obojętność Proboszcza niestopniała bynajmniéj na to oświadczenie, i po kilku wzajemnie wyrzeczonych nic nieznaczących słowach, spytał mnie czy pragnę dom obejrzéć.

Odpowiedziałem mu, że jestem najzupełniéj na jego rozkazy, i wstaliśmy aby wyjść.

W ówczas siostra jego wyjęła pęk kluczy z szafy i jemu podała, mówiąc ze łzami w oczach: – O mój Boże! mój Boże! Józefie... to ci wielką przykrość sprawi, bo już tam niebyłeś od...

Młody Ksiądz ścisnął ją czule za rękę, i odpowiedział z poddaniem się: – I cóż chcesz, moja Joasiu!... lada dzień musiałoby się to koniecznie przytrafić...

Wyszliśmy.

Uporne milczenie, które Proboszcz zdawał się zachowywać względem wypadków, które coraz bardziéj drażniły moją ciekawość, bardzo mi było nieprzyjemne; lecz czując że najmniejsze zapytanie, względem przedmiotu, który się zdawał tak mocno obchodzić te dwie biedne istoty, byłoby może okrutne, a najpewniéj bezużyteczne, postanowiłem ograniczyć się w całéj ścisłości méj roli zwiedzacza i kupującego.

Wyszliśmy z Probostwa, i wdzierając się na ulicę dość spadzistą, przybyliśmy przed małe drzwiczki, po obu stronach których wznosił się mur długi i niezmiernie wysoki.

Powierzchowność ta była bardziéj niż skromna: mur ten, z prostych brukowych kamieni, połączonych tylko z sobą bardzo mocném wapnem, zdawał się zrujnowany; drzwi były spróchniałe, lecz skoro je Proboszcz otworzył, i gdy wszedłem do raju ukrytego po tym wysokim murem, wówczas to dopiero zrozumiałem i podziwiałem, bardziéj niż kiedykolwiek gust tak rozsądny, tak samoistny, ludów Wschodnich, które starają się uczynić powierzchowność swoich mieszkań jak najmniéj uderzającą, i nieraz najzupełniéj zrujnowaną, gdy przeciwnie przyozdabiają ich wnętrze z najbardziéj ślepiącym i najwyszukańszym zbytkiem.

Siedlisko to zdawało mi się zawsze być rozkoszném, jako sprzeczność nasamprzód, a potém, żem nigdy dobrze nie mógł zrozumieć celu podobnego rozpościerania zewnętrznego malowideł i rzeźby, tak wspaniale wystawianych dla przechodzących, którzy zwykle odpłacają tę delikatną uprzejmość, okrywając błotem te architektoniczne i pomnikowe piękności. Jestto kontrast jeśli się komu podoba; lecz co do mnie, to on się niepodoba bynajmniéj. Słowem, nie jestże to w lepszym daleko guście, ukrywać przeciwnie zachwycające schronienie, i kosztować tym sposobem szczęścia nieznanego nikomu, niż pawie się z niém dumnie przed oczyma wszystkich, aby w nich wzbudzać zazdrość lub nienawiść.

Lecz, wracając do raju o którym mówiłem, skoro raz otworzyły się małe drzwiczki, wszedłem wraz z Proboszczem; zamknął je starannie, i rzekł:

– Oto, proszę Pana, jest dom.

Potém, zapewne, pogrążony w swych wspomnieniach, i chcąc mi dać czas do przypatrzenia się wszystkiemu, założył ręce na piersiach i stał milczący. Jużem powiedział, zostałem uderzony podziwieniem, a widok, który miałem przed oczyma, tak był zachwycający, iż o wszystkiém zapomniałem.

Niewidać już było ani jednego kamienia z grodzącego muru, o którym wspomniałem; wewnątrz kryły go najzupełniéj szpalery grabowe niezmiernie gęste i wyniosłe dęby..

Potém, wyobrazić sobie, leżący w pośrodku obszernego trawnika, drobniutkiego, krótkiego, gęstego i błyszczącego jak kobierzec z zielonego aksamitu, dom miernéj wielkości i najnieregularniejszéj budowy: w środku, korpus składający się tylko z samego dołu; na prawo galerya, z białéj nieociosanéj brzozy, tworząca oranżeryą, i przytykająca do budynku, do którego światło wpadało tylko z wierzchu; na lewo głównego gmachu, i wyższa daleko od niego, galerya o czterech gotyckich oknach, zróżno-farbnemi szyby, przytykająca do wieżyczki bardzo wysokiéj, która znacznie wznosiła się po nad resztą zabudowań.

Nic prostszego w istocie, jak rozporządzenie tego wiejskiego mieszkania; lecz te budynki były niejako tylko jego wiązaniem, jego ciałem; gdyż cały jego zbytek, cała jego niewysłowiona elegancya, cała jego okazałość, zależały na nieprzeliczoném mnóstwie pnących się roślin, które, prócz otworu okien, które przywłaszczały sobie tu i owdzie, nagłym napadem jaśminów i powoi, okrywały płaszczem zieloności i kwiatów w tysiącznych odcieniach, wszystkie, obite drewniannemi kratkami, mury tego rozkosznego mieszkania, od dolnego piętra aż do szczytu wieżyczki, która wydawała się ogromnym pniem drzewa, obleczonym lianami.

Potém gęsty i szeroki koszyk geranium czerwonego, heliotropów blado lila, i różo-laurów, ciągnął się wzdłuż podstawy murów, i ukrywał pod swojemi szerokiemi kępami zieloności, upstrzonéj najżywszemi kolorami, łodygi zawsze wątłe wijących się roślin, które powyżéj rozwijały swe różno-barwne skarby.

Bluszcz Szkocki, róże, dzikie wino, gobea o błękitnych dzwoneczkach, klematysty z białemi gwiazdami, otaczały swemi gęstemi siatkami słupy z wieśniaczego drzewa, służące oranżeryi za podpory i kolumny na których się wspierał daszek skrzydło-schodów, wyrobionych także z drzewa, o dziesięcin stopniach, okrytych cienką matą z Limy; na każdym schodzie stał ogromny wazon z porcelany japońskiéj, biały, purpurowy i złoty, mieszczący w sobie ogromny kaktus, z purpurową koroną i lazurowym kielichem; daléj, ponieważ dolna łodyga tych roślin jest naga i chropawa, zachwycające drobne Smyrneńskie powoje, z pomarańczowemi dzwonkami, osłaniały ją swym haftem zielonym i złotym: te skrzydło-schody prowadziły do drzwi dębowych bardzo prostych, po bokach których były dwie szerokie i głębokie chińskie sofy, uplecione z trzciny i bambusu.

Taki był od téj strony prawdziwie czarodziejski widok tego mieszkania wiejskiego, téj oazy świeżéj i uwonionéj, rozwijającéj się jak kwiat wspaniały i nieznany, w głębi samotni owéj prowincji! Niepodobna wyrazić słowami całego przepychu tego obrazu, pożyczającego od saméj natury swéj niewypowiedzianéj wspaniałości! Któż odmaluje tysiące dziwactw pałającego światła południowego, igrającego po jasnéj emalii tylu kolorów? Któż wyda harmonijny szmer wietrzyka, który zdawał się pochylać pod swemi pieszczotliwemi pocałunkami, wszystkie te rozwinięte kwiatowe kielichy? a tę woń bez nazwy, świeżą i balsamiczną mięszaninę wszystkich tych zapachów, a ten miły wyziew mchów i zieloności, połączony z przenikliwą i aromatyczną wonią lauru, tymianu i drzew zielonych, któż zdoła go określić? Lecz może jeszcze daleko trudniéj skreślić tysiące rozmaitych i udręczających myśli, które mnie ogarnęły, gdym się przypatrywał najroskoszniejszemu schronieniu, o jakiém człowiek, przesycony roskoszami świata, mógł kiedy zamarzyć; gdyż pomyślałem, że pomimo tyle słońca, zieloności i kwiatów, roskoszne to siedlisko było w téj chwili smutne, puste, opuszczone; że okropne nieszczęście zapewne podeszło i zgniotło tych, co tak mile polegali na przyszłości. Sam nawet wybór miejsca tak odosobnionego, tak odległego od jakiego bądź wielkiego miasta, ten zbytek, ta wytworność w tak dobrym guście, świadczyły aż nadto że mieszkaniec tego siedliska miał nadzieję przepędzać w niém może długie i spokojne lata, w rozmyślającéj pogodzie samotności, drogiéj tylko osobom nieszczęśliwym, odłudzonym lub zamyślonym.

Te myśli zasmuciły mnie, i przez długi czas pozostałem w nich pogrążony; wyszedłszy z tego zadumania, spojrzałem na Proboszcza; był jeszcze bledszy jak zwykle, i zdawał się głęboko rozmyślać.

– Nic roskoszniejszego nad ten dom, łaskawy panie! – rzekłem mu.

Zadrżał nagle, i odpowiedział mi grzecznie, lecz zawsze zimno: – Jestto bardzo roskoszne, prawda, łaskawy Panie. – I wydając ciężkie westchnienie: – Czy nie zechcesz Pan teraz zwiedzić wnętrze tego domostwa? – dodał.

– Czy dom jest umeblowany, proszę Pana?

– Tak jest, łaskawy Panie, jest do sprzedania w takim stanie jak go zobaczysz, prócz kilku portretów które zostaną zabrane. – I znowu westchnął.

Weszliśmy przez skrzydło-schody okryte zielonością, o których wyżéj wspomniałem.

Ten pierwszy pokój był salą oczekiwalną, do któréj światło padało z góry, i napełniony był obrazami, które zdawały się wybornemi kopiami najlepszych Mistrzów włoskich; kilka płasko-rzeźb i posągów marmurowych, w guście czystym i starożytnym, zdobiło kąty tego salonu, a cztery cudne wazony greckie, pełne kwiatów, niestety! zeschłych... gdyż kwiaty znajdowały się wszędzie, a tam musiały się cudownie połączać z temi skarbami sztuki.

– To jest przedpokój, – rzekł Proboszcz.

Ztamtąd, weszliśmy do pokoju, w którym meble były z drzewa orzechowego, cudowną wyrobione rzeźbą, w guście odrodzenia się sztuk pięknych; cztery wielkie obrazy szkoły hiszpańskiéj zakrywały obicie, a kwiaty musiały niegdyś zapełniać obszerne kosze, poumieszczane przed oknami.

Wszystkie te pokoiki były maleńkie, lecz ozdobione w jak najwytworniejszym guście. – To jest sala jadalna, – rzekł do mnie Proboszcz, ciągnąc daléj swe zimne wymienianie? potém przybyliśmy przez drzwi otwarte, i tylko zapłonione portierami, do salonu, którego trzy okna wychodziły na część zwierzyńca jeszcze przezemnie niewidzianą. Salon, ze złoconemi gzymsami, obity był ponsowym adamaszkiem; meble, zdające się pochodzić z pięknéj epoki wieku Ludwika XIV, także były złocone, i kilka serwantek, wykładanych najkosztowniejszém drzewem, napełnionych przepysznemi porcelanami rozmaitego gatunku, uzupełniały ozdoby tego pokoju. Lecz najbardziéj mi się podobało, że przepych tego zbytku, pospolitego w mieście, stawiał tam najroskoszniejszą sprzeczność z dziką prawie samotnością mieszkania, a szczególniéj z uśmiechającą i wzniosłą naturą, która widzieć się dawała przez okna salonu.

Była to niezmierna łąka z tego trawnika tak świeżego i tak zielonego, który przed chwilą podziwiałem; przez tę darninę wiła się zapewne rzeczka przezroczysta i bieżąca, którą kilkakrotnie przebywałem jadąc do **; po każdéj stronie téj płaszczyzny zieloności rozciągała się wielka firanka dębów i lip, gałęzistych aż po same korzenie, i dwa lub trzy bukiety brzóz śrebrno-korych, rozrzucone były tu i owdzie po téj ogromnéj łące, gdzie się pasło kilka jak najpiękniejszych krów szwajcarskich; nakoniec, w dali widnokręgu, wznosząc się po nad kilku napiętrzonemi wzgórzami, odbijały, w śmiałym zarysie mgliste i błękitnawe szczyty ostatnich gór kończących łańcuch wschodnich Pirenejów.

Widok ten tchnął najwyższą wspaniałością, i powtarzam, ta natura tak wielka, oprawiona niejako w złoto i jedwab tego ładnego salonu, szczególniejszy przybiérała charakter.

– To jest salon, – rzekł do mnie Proboszcz: i weszliśmy wówczas do oranżeryi zbudowanéj po wiejsku z drzewa. Można tam było widziéć wielkie mnóstwo roślin zamorskich, głęboko zasadzonych tak, iż w zimie, oranżerya ta musiała mieć pozór rozkosznéj alei ogrodowéj. Przede drzwiami, które ją kończyły, zatrzymał się Proboszcz; i zamiast otworzyć je, powrócił...

Lecz pokazując mu te drzwi drewniane, ślicznéj gotyckiéj roboty, wypracowane zapewne przez Flamandczyka, i lekkie jak koronka, rzekłem do Proboszcza: – Gdzie prowadzę te drzwi, łaskawy Panie? czy nie można widziéć tego pokoju?

– Można go widziéć, jeśli... Pan koniecznie sobie tego życzysz, – rzekł mi Proboszcz z pewnym rodzajem bolesnéj niecierpliwości.

– Bez wątpienia, Mości Panie, – odpowiedziałem: gdyż im bardziéj rozpatrywałem się w tém domostwie, tém bardziéj zwiększało się moje zajęcie. Wszystko, aż dotąd wykrywając mi nietylko najwytworniejszą elegancyę, lecz szlachetne nawyknienia do sztuk pięknych i poezyi, pomyślałem, że nigdy umysł pospolity nie byłby obrał ani upięknił w ten sposób swojego siedliska.

– Chciéj więc Pan wejść tam bezemnie, – rzekł Proboszcz dając mi klucz... – Był to jéj... Potém rzekł: – Był to salon przeznaczony do pracy.

Wszedłem.

Pokój ten, widocznie zajmowany zwykle przez kobiétę, pozostał zupełnie w tym stanie, w którym go opuściła ta, co w nim mieszkała: w krosienkach widać było haft zaczęty; daléj harfa przed muzycznym pulpitem, na którym jeszcze leżały nóty; na stoliczku flaszeczka i rozrzucona chustka: książka otwarła leżała przy koszyczku od roboty; zobaczyłem tytuł, był to drugi tom Obermana.

Głęboko wzruszony pomyślawszy że okropne i nagłe nieszczęście przecięło zapewne życie, które się zdawało tak poetycznie i tak szczęśliwie zaczęte, nieprzestawałem przyglądać się z pożerającą uwagą wszystkiemu co mnie otaczało... Postrzegłem jeszcze dość dużą bibliotekę napełnioną najlepszemi poetami francuzkiemi, niemieckiemi i włoskiemi; obok... staluga malarska, na któréj był najroskoszniejszy szkic portretu dziecinnego, jaki tylko widziéć kiedy podobna, zachwycająca twarzyczka aniołka trzy lub cztero letniego, z błękitnemi oczkami i długiemi ciemnemi włoskami... Nie wiém dla czego uroiłem sobie szalenie że tylko matka mogła tak malować... i że niemogła tak malować tylko swe dziecię; Wszystkie te odkrycia, zasmucając mnie, drażniły tém bardziéj moje zajęcie i moję ciekawość; postanowiłem też wszystkiego zażyć, aby przeniknąć tajemnicę, tak uporczywie dochowywaną przez proboszcza.

Ten portret dziecięcia o którym wspomniałem, umieszczony był przy jedném z okien, oświecających ten pokój; machinalnie odsłoniłem firankę. Cóż ujrzałem? Najdaléj o milę,... morze!... Morze Śródziemne!... błyszczące jak niezmierne zwierciadło lazurowe w którém słońce żar swych płomieni odbijało... morze, widziane z po środka pochyłości dwóch wzgórzy, zniżających się zwolna...

Widok ten był wspaniały, i pomyślałem że musiał wykrywać się nadewszystko we wszystkich swych okazałościach poetycznéj duszy, która pozostawiła w tém pomieszkaniu tyle rozczulających śladów, swéj szlachetnéj i wyniosłéj natury!

Odwróciłem oczy od tego majestatycznego widoku, aby im dać chwilowy odpoczynek, i znowu je nań zwrócić; postrzegłem wtenczas przedmiot, który dotąd niezwrócił na siebie mojéj uwagi: był to portret mężczyzny, umieszczony na malarskiéj staludze i zakryty błękitnym aksamitem. W podługowatém przestworzu, który tworzyły u szczytu oba ramiona stalugi, postrzegłem cyfrę, złożoną z A i R po nad któremi wznosiła się hrabiowska korona. Portret ten zrobiony był pastelami... Znając się cokolwiek na malarstwie, łatwo poznałem tę samę rękę, co zrobiła szkic dziecięcéj główki.

Głowa, wznosząca się od szyi wysmukłéj i zgrabnéj, odbijała, blada i świetna od tła bardzo ciemno-brunatnego, i ubioru zupełnie czarnego, przez dziwactwo, zapewne, skrojonego na wzór portretów Vandyka.

Ta twarz, młoda i śmiała, miała uderzający wyraz wysokiego pojęcia, niezachwianego postanowienia, i wdzięku, o którym nigdy w życiu niezapomnę. Owal jéj był podłużny, czoło wysokie, wystające, mocno odkryte, jak najgładsze, prócz zmarszczki, nadzwyczaj wydatnéj, która brwi rozdzielała, a których łuk, podobnie jak łuk oprawy, zdawał się prawie nieruchomy, tak był prosty; włosy ciemno-blond, rzadkie, cienkie i jedwabiste, w tył zarzucone, unosiły się w lekkie pierścienie po nad skroniami; oczy bardzo wielkie, bardzo piękne, których źrenica, jakby z czarnego aksamitu, błyszczała na pomarańczowym irysie, zdawały się może nieco zaokrąglę: lecz ich spojrzenie dumne, głębokie, myślące, obciążone niejako rozważaniem, zdawało się wykrywać dowcip pierwszego rzędu; nakoniec nos orli, i podbródek z wdziękowym dołeczkiem, wystający i szeroko zakreślony, nadawały by téj twarzy wyraz dumny i prawie nieużyty, gdyby, zaokrąglając usta wązkie i purpurowe, przebiegający i niedojrzany prawie uśmiech, pełen niewysłowionego wdzięku, niełagodził, nierozjaśniał niejako, to, co niektóre części twarzy miały w sobie zbyt mocnego i wydatnego.

Od kilku minut przyglądałem się téj głowie, tak pięknéj i tak pełnéj wyrazu, pytając sam siebie, czy ten człowiek był bohaterem tajemniczéj przygody, którą starałem się przeniknąć... Potém postrzegłem, z jedną różnicą oczu, które u dziecięcia były podłużne i błękitne, wielkie podobieństwo z portretem tego nieznajomego, a roskosznym szkicem anielskiéj twarzyczki, tuż obok umieszczonéj.

Lecz niezadługo usłyszałem wzruszony głos Proboszcza, który, niewszedłszy, pytał czy wszystko widziałem i dość widziałem...

Poszedłem z nim się połączyć, zamknął drzwi, i znowu przebyliśmy galeryę. Postrzegłem w niéj rzecz, bardzo drobnostkową może, lecz która srodze mi serce ścisnęła: słowem, tuż przy salonie, była ptaszarnia, za złoconą kratką, w któréj postrzegłem nieżywych... kilku biednych maleńkich bengalisów i gilij.

Boleśnie przejęty, i coraz to większe czujący zajęcie, chciałem przywieść kapłana do zwierzenia mi się, wyrażając mu, jak mocno mię wzrusza wszystko co widzę, mnie, który nawet nieznałem tych, co tutaj mieszkali; lecz bądź że nie mógł przezwyciężyć swego wzruszenia, bądź że lękał się ubliżyć swemu zmartwieniu, powierzając jego przyczynę płochości nieznajomego, nie chciał znowu wynurzać się w tym przedmiocie, i rzekł do mnie z wysileniem:

– Łaskawy Panie, pozostaje nam teraz do widzenia tylko galerya i wieża, tworząca drugi naukowy gabinet.

Przeszliśmy do wchodowéj sali, przebyliśmy bibliotekę, długą galeryę z różnofarbnemi szyby, napełnioną obrazami, rzeźbą, osobliwościami wszelkiego rodzaju, i przybyliśmy do wieży, do któréj z téj galeryi kilka schodów tylko prowadziło.

Wszedłem; tą razą Opat śmiało mi towarzyszył, chociaż postrzegałem że chwilami obcierał swe oczy łzami zwilżone.

W téj sali, obszernéj i okrągłéj, wszystko wykrywało gust naukowy i pełen zastanowienia: było to surowe umeblowanie, mnóstwo kosztownéj i rzadkiéj broni, cztery wielkie portrety familijne, które zdawały się zajmować przestwór pięciu wieków, chociaż rozdzielone przerwą blisko stu-piędziesiąt-letnią; gdyż najdawniejszy z portretów przypominał wojenny ubiór z końca czternastego wieku, gdy témczasem, ubiory innych należały zaledwie do siedemnastego, ośmnastego i dziewiętnastego wieku; najświeższy portret wyobrażał mężczyznę noszącego jeneralski ubiór z czasów Cesarstwa i czerwoną orderową wstęgę.

Postrzegłem jeszcze wiele kart i planów topograficznych, pełnych skróconych, i niejako hiroglificznych notatek; lecz najbardziéj uderzył mnie portret kobiéty, umieszczony na malarskiéj staludze, zupełnie podobny do téj, którą już pierwéj postrzegłem; tylko nie miał u wierzchu korony, i widać było jedynie cyfrę, którą tworzyły połączone M i V.

Przez uczone wyrachowanie malarza, portret ten, odmalowany na tle złotém przypominał, swoim wyrazem cudownie prosto dusznym, niektóre z zachwycających twarzy Najświętszéj Panny szkoły Włoskiéj, z końca szesnastego wieku; dodaj do tego, że wszystko, cokolwiek tylko Rafaelowi przyszło na myśl najczystszego, najskromniejszego, najmroczniejszego, gdy przelewał na płótno swoje Madony, błyszczało łagodnie na téj niebiańskiéj twarzy; włosy jéj ciemne, gładkie i świetne, przyklejały się niejako do zachwycającego czoła, otoczonego wązką złotą opaską... potém, zesuwając się wzdłuż skroni, tak rażącéj białości, iż najwyraźniéj można było postrzegać błękitną siatkę żyłek, schodzącą aż do dołu policzków, lekkim rumieńcem okrytych; wielkie jéj błękitne oczy, tchnące pogodą zamyśloną i prawie melancholiczną, zdawały się ścigać mnie swém długiém spojrzeniem, zarazem spokojném, szlachetném i dobrém; usta jéj, ubarwione bladym szkarłatem, nie uśmiechały się, lecz miały wyraz wdzięku poważnego, zastanawiającego się, niepodobny do oddania, a zarys ich, podobnie jak i nosa, prosty i szczupły, był najwyższéj piękności, i tchnął czystością prawdziwie starożytną; nakoniec, tiunika, bladziuchno-błękitna, która dozwalając zaledwie dostrzedz śnieżnych ramion, obciśnięta była w około najzgrabniejszéj kibici, opaską z brunatnego złota, uzupełniała ten portret, jakeśmy powiedzieli, pełen wzniosłéj prostoty, wdzięku i poezji.

Wpatrując się jak najciekawiéj w te rysy, tak pomysłowéj piękności, spostrzegłem w spojrzeniu wyraz, który mi przypomniał twarzyczkę dziecięcia; gdyż przyszło mi na myśl, że oczy tego aniołka były także bardzo wielkie, i błękitne, przenikające, lecz że spód jego twarzy i szerokie czoło przypominały bardziéj portret mężczyzny, który tak wielkie zrobił na mnie wrażenie.

Niewiem dla czego wyobraziłem sobie, że to dziecię należało do tych dwóch osób; lecz gdzież się znajdowało? gdzież się znajdowali w téj chwili jego ojciec i matka? jego ojciec, tchnący pięknością tak dumną i tak śmiałą! jego matka, któréj piękność tak była łagodną i czystą!

Czyż to jego, czyż to ją, czyż to oboje, ugodziło straszliwe nieszczęście?

Ach! mówiłem sam do siebie, jeśli powierzchowne rysy niezawodzą, w jakimże upajającym Edenie roskoszy musiały żyć te dwie szlachetne istoty! Módz tak żyć z uwielbioném dziecięciem, wśród téj rozkosznéj i głębokiéj samotni, upięknionéj skarbami natury i sztuki! O tyle czuć co jest szczęściem i pięknością, aby się odosobniać śród świata rozlicznych jeniuszy! Módz, gdy głos serca umilknie, poić się w milczeniu tém dumającém zachwyceniem, i zapominać o jednych rozkoszach, przez zbytek innych roskoszy; mówić do siebie jeszcze o miłości szczytnym głosem boskich poetów, wszystkich upłynionych wieków, lub niebiańską harmonią wielkich mistrzów, zachwycającą melodyą, którą ulubiona ręka rozjawia dla twego ucha; porównywać nakoniec doskonałą piękność, którą się uwielbia, niewysłowiony wyraz jéj rysów ze wszystkiemi cudami sztuki, i módz z dumą sobie powiedzieć: Daleko jest piękniejsza!! słowem, módz czerpać bezustannie w tém potrójném źródle poezyi, i widzieć swą miłość, upłodnioną tą niebiańską rosą, rozkwitającą codzień z większym przepychem! Wielbić nakoniec Stwórcę wszech-rzeczy, w szczęśliwości któréj doznajemy, w kobiécie którą kochamy, we wspaniałościach ślepiących nasze oczy i duszę, ach! to zapewne, mówiłem sam do siebie, to zapewne zachwycająco – czarodziejskie życie, które wiodły te dwie istoty!

Lecz zwięzła i smutna mowa proboszcza wyprowadziła mnie z tych urojeń.

Zadrżałem, i poszedłem za nim, w najmocniejszym postanowieniu przeniknienia téj tajemnicy.

Niezadługo słońce się zaćmiło; poranek, który zrazu bardzo był piękny, zachmurzył się; niebo okryło się chmurami, kilka kropel deszczu upadło.

– Nie ma tutaj oberży – rzekł do mnie Proboszcz; Pan jedziesz konno, czas grozi burzą, jaka się zwykle w górach przydarza, a jeśli orkan będzie zbyt mocny, mała rzeczka, którą Pan mogłeś w bród przebyć, stanie się, w kilku godzinach, bystrym potokiem; racz więc przyjąć ubogą gościnność w probostwie, dopóki się burza nieuspokoi: Pański przewodnik i konie będą się mogli pomieścić w stodole.

Przyjąłem, zachwycony tą grzecznością, która mogła posłużyć méj ciekawości: powróciliśmy do domu.

– I cóż, Józefie?: – rzekła Joanna do Proboszcza z wyrazem najgłębszego wzruszenia.

– Ach! Joanno, niechaj wola Wszechmocnego spełnioną zostanie! lecz wiele ucierpiałem, i nie miałem odwagi wejść do niéj...

Joanna łzę obtarła, i poszła zająć się jakim sposobem zdoła mnie jak najlepiéj przyjąć w swém skromném domostwie.

Niezadługo burza zaryczała z taką wściekłością, iż postanowiłem przepędzić noc w probostwie. **

Rozdział 3. OPOWIADANIE.

Po trzech dniach przebytych w Probostwie ** już tyle Proboszcz miał we mnie zaufania, iż mi całkiem powierzył to, co wiedziało osobach, które mnie tak szczególnie zajmowały; staram się naśladować tutaj jego poważną i prostą mowę.

– Już od lat czterech byłem Proboszczem w téj małéj parafii, gdy posiadłość, którąśmy zwiedzili, zakupiona została dla Hrabiego Artura**, którego Pan widziałeś portret; co do jego familijnego nazwiska, o tém nie wiem najzupełniéj: mogę się tylko domyślać, że Hrabia pochodził ze szlachetnego i dawnego domu, sądząc, przynajmniéj, po tytule, i religijnéj prawie czci, którą oddawał, jak nieraz widziałem, starożytnym portretom, zdobiącym jego gabinet.

Nim Hrabia Artur (bo nigdy niesłyszałem aby go inaczéj nazywano) przybył do téj wioski, poprzedził go jego powiernik, w towarzystwie architekta i kilku Paryzkich rzemieślników, którzy przeistoczyli, pospolite i proste pomieszkanie, znajdujące się tutaj, w roskoszne siedlisko które pan podziwiałeś; skoro ukończono roboty, odjechali robotnicy i powiernik został sam ze swoim panem. Chociaż ani moje położenie, ani mój charakter nie zgadzały się z wypytywaniem o osoby przybywające zamieszkać w téj małéj wioseczce, niemogłem jednak zapobiedz aby pewne poszepty, rozgłoszone zapewne przez najętych robotników, niedoszły aż do mnie; wedle tych poszeptów, Hrabia, który był bardzo bogaty, przybywał zamieszkać pomiędzy nami z kobiétą, która niebyła jego żoną... Zresztą, powiadano iż życie tego szlachcica, tak było niemoralne, gorszące i rozwiązłe, iż, chociaż niezupełnie zmuszony usunąć się całkiem od świata, takowy jednak ku sobie wzbudzał odstręt, z powodu pewnych awantur, iż widział się zmuszony żyć odtąd samotnie.

Łatwo pan zapewne pojmujesz, że pierwsze moje wrażenie musiało być; jeśli niezupełnie nieprzyjazne, to przynajmniéj niebardzo przychylne dla tego cudzoziemca, którego nie znam wprawdzie, lecz który, jeśli te domysły lub pogłoski były na czém ugruntowane, który dawać tu będzie zły przykład, gdyż, w oczach naszych biednych górali, stopień i majątek nowo przybyłych, będzie się niejako zdawał upoważniać ich występne postępowanie.

Myśli te uczyniły mnie więc nadzwyczaj niedowierzającym względem Hrabiego, i przyrzekłem sobie jak najmocniéj, gdyby czasem przypadkiem, którego nawet przypuszczać niemożna było, zaczął względem mnie czynić jakowe osobiste kroki uprzedzającéj grzeczności, okazać przynajmniéj moją surową i nieubłaganą obojętnością, iż powstaję przeciwko niemoralności życia tak nagannego.

Będzie więc temu przeszło dwa lata, jak Hrabia tutaj osiadł, z młodą kobiétą i dziecięciem, których widziałeś portrety. W kilka dni potém, odebrałem od niego bilet, w którym mnie prosił, jak o największą łaskę, o chwilę rozmowy. Niemogłem odmówić, i Hrabia stawił się przedemną. Chociaż postanowienie moje, przywyknienia, charakter, zasady, i pewien sposób widzenia niektórych rzeczy i niektórych ludzi, musiały mnie nadzwyczaj źle względem niego uprzedzić, pomimowolnie uderzony jednak zostałem jego znakomitą powierzchownością, gdyż jego to portret pan przed chwilą widziałeś; potém jego obejściem się poważném, grzeczném i cechującém jak najlepsze wychowanie, a nadewszystko jego rozumem wzniosłymi wszystko ogarniającym, który mi wykrył w długiéj rozmowie którą mieliśmy ze sobą, zaraz dnia pierwszego.

Zaczął od powiedzenia mi, że przybywszy zamieszkać w wiosce**, uważał jako powinność i przyjemność dla siebie odwiedzić mnie, i że byłby mi jak najwdzięczniejszy, gdybym rozporządził summą piędziesięciu dukatów, które mi dawać będzie miesięcznie, bądź na zaspokojenie potrzeb ubogich z méj parafii, bądź na ulepszenia, które osądzę potrzebnemi, prosząc mnie także abym się porozumiał z doktorem wiejskim, który częściéj daleko, dodał, wie o nędzach i cierpieniach, o których my, kapłani, nie mamy nawet wyobrażenia; zaklinał mnie wreście, abym raczył wierzyć, że, każde żądanie, mające na celu ulżenie jakiego cierpienia lub uprzedzenie nieszczęścia, będzie przez niego przyjęte i spełnione z najżywszym pośpiechem.

I cóż więcéj panu powiem! Hrabia okazał filantropię tak rozsądną, tak wzniosłą, tak głęboko oświeconą, iż mimo uprzedzenia jakie miałem przeciwko niemu, przyjęty jednak zostałem podziwieniem i uwielbieniem prawie, widząc iż człowiek, tak młody jeszcze, i który, jak mówiono, tak wielce nadużył wszelkich rozkoszy bogaczów i szczęśliwych tego świata, posiadał znajomość tak smutną i tak prawdziwą boleści i nędzy gminu, i tego co potrzeba było czynić lub przedsięwziąść, aby im przynieść ulgę lub niezawodną pociechę.

Ależ, niestety! przy końcu téj rozmowy, która mnie tak niewysłowionym owładnęła urokiem, a któremu, wyznać muszę, długo się opierałem, uprzedzenia moje powróciły silniéjsze niż kiedykolwiek; i nie wiem teraz czy mam się z tego chlubić, czy za to płonić, gdyż Hrabia wyznał mi, równie bez wstydu jak i bezbożnéj zarozumiałości, że nienależał do Wiar naszych, lecz że czuł jednak dla nich zbyt wielkie poszanowanie aby sobie miał z nich czynić igraszkę, i że téj jedynie przyczynie powinienem przypisywać powód, który go wstrzymywał od chodzenia do kościoła.

Co chciał Hrabia rozumieć przez te słowa: ŻE NIENAŁEŻAł, DO NASZYCH? Dotąd nie wiem tego. Czy chciał mówić o religiach Europejskich? Czy przez to chciał dać poznać że niebył ani Katolikiem, ani protestantem, ani z żadnéj sekty dyssydenckiéj, które różniąc się od Katolicyzmu, trzymają się go zawsze jednakże jakimś korzeniem Chrześciańskim? W téj chwili nawet jeszcze niewiem tego, chociaż niestety! widziałem Hrabiego wystawionego na najokropniejsze doświadczenie!...

Lecz, jakiem panu powiedział! to postanowienie nieuczęszczania do kościoła i nieprzystępowania do naszych świętych tajemnic, oburzyło mnie; widziałem w niem zrazu pogardny tylko pozór, przeznaczony na pokrycie występnéj obojętności; również jak widziałem tylko politowanie bez żadnéj zasługi prawie, w wystawnéj jałmużnie, którą ogromny jego majątek dozwalał mu czynić, bez najmniejszéj ujmy dla siebie.

Błądziłem w tém, bo nie poprzestał tylko na oschłém daniu mi samego złota: długo ze mną rozmawiał o nędzach biednego, i szukał wraz ze inną najlepszego sposobu stania mu się użytecznym; lecz powtarzam panu, jego zupełne niewierzenie w naszę religię uczyniło mnie niesprawiedliwym... o! bardzo niesprawiedliwym, jak pan sam zobaczysz, gdyż wymierzyłem cios mego świętego oburzenia przeciwka osobie najzupełniéj niewinnéj.

W niedzielę, która nastąpiła po mojéj rozmowie z Hrabią, postrzegłem klęczącą w kościele młodą kobiétę która wraz z nim mieszkała, a która, jak mówiono, nienosiła jego nazwiska. To była prawda; zresztą dowiedziałem się późniéj o tém. Związek ten był występny w oczach Boga i ludzi, lecz niestety! jeśli zbrodnia tych nieszczęśliwych była wielką., kara ich była straszliwą!... Wybacz mi pan, jeśli się rozczulam na to wspomnienie. Powiadałem więc panu, – mówił daléj proboszcz obcierając łzy, – iż ujrzałem, pewnéj niedzieli damę tę klęczącą w kościele; wstąpiłem na kazalnicę, i posunąłem się aż do czynienia wprost zastosowań, okrutnych nawet, w kazaniu które mówiłem, do obmierzłéj niemoralności wielkich bogaczów téj ziemi, którzy sądzą, dodawałem, iż zmniejszają swe błędy, rzucając ubogim pogardną jałmużnę; wywyższałem nieszczęśliwego który się modli, wierzy i podziela chléb którego sam łaknie, z nędzniejszym jeszcze od siebie; i zdołałem zaledwie w najzimniejszych wyrazach pochwalić bogacza, dla którego dobroczynność jest tylko łatwym zbytkiem. Posunąłem się nawet jeszcze daléj; wychwalałem znowu spokojne i cnotliwe życie ubogiego, który szuka zapomnienia swych cierpień w słodyczy związku pobłogosławionego przez Boga, i powstawałem gwałtownie przeciwko bogaczom, zdającym się deptać nogami każdą przyjętą moralność i znajdującym niejako złośliwą roskosz powstawania tym sposobem przeciwko powinnościom, które uważają, w swéj bezbożnéj dumie, jako niegodne siebie, i przydatne tylko, jak mówią dla nędzników.

Ach! panie, nie mogę sobie wyrzucać goryczy tych wyrazów, gdyż wyrażały jak wielce brzydzę się postępowaniem, które i w téj chwili uważam za równie występne jak wówczas, a jednakże od owego czasu, miałem słabość żałować tego... Otóż dnia tego, słysząc te słowa, którym oburzenie moje wielką moc nadawało, oczy wszystkich naszych górali zwróciły się natychmiast ku téj nieszczęśliwéj kobiécie, pokornie klęczącéj w pośrodku nich: głowa jéj hardziéj się pochyliła; nasunęła na twarz fałdy swéj zasłony, i zdało mi się po przerywanych poruszeniach ramionami, że bardzo płakała... Tryumfowałem, gdyż sądziłem żem obudził zgryzotę, dotąd może uśpioną, w duszy występnéj. Po skończoném nabożeństwie, powróciłem do probostwa.

Nie lękając się bynajmniéj gniewu Hrabiego? który mógł się sądzić obrażony temi zastosowaniami, zajęty jednak byłem mimowolnie przypuszczaniem co może o tém pomyśleć; nazajutrz odwiedził mnie. Gdy siostra uwiadomiła mnie o jego przybyciu, niemogłem się uchronić od pewnego wzruszenia; lecz znalazłem jego obejście równie uprzejme jak zwykle: niewspomniał ani słówka o wczorajszém kazaniu, rozmawiał długo ze mną o potrzebach naszych ubogich, i mówił mi o zamiarze założenia szkółki pod moim dozorem; udzielił mi swych myśli względem tego przedmiotu, ustanowił rozsądny i odznaczającą się różnicę, pomiędzy wychowaniem które należy dawać ludziom przeznaczonym do prac fizycznych, i tém, które odebrać powinni ci, których powołaniem są sztuki wyzwolone, i rozwijając w téj rozmowie, która znowu podciągnęła mnie pod swój urok, widoki najszczytniejsze i najbardziéj rozprzestrzenione, okazał rozum najdojrzalszy i najobszerniejszy; potém odszedł.

Niestety! Panie, nędze i słabości naszéj natury są tak niewytłómaczalne, iż mnie uraziła prawie pozorna obojętność Hrabiego dla mego kazania; zamiast cobym powinien widzieć w jego umiarkowaném postępowaniu pełną uszanowania uległość, jaką mi nakazywały moje przekonania i charakter.

Niedługo potém zbliżyła się jedna z wielkich kościelnych uroczystości; udawałem się na nią pewnego dnia dla słuchania spowiedzi naszych górali, gdy, zbliżając się do mego konfesyonału, postrzegłem pomiędzy wieśniakami tę samę kobietę, pokornie klęczącą, podobnie jak oni na twardych i wilgotnych kamieniach: długo czekała; przystąpiła nakoniec do trybunału pokuty. Bynajmniéj nie byłem pobłażającym dla naszych wieśniaków; lecz sam niewiem dla czego czułem się usposobiony do większéj jeszcze surowości względem osoby, którą stopień przez nią zajmowany, zdawał się daleko wyżéj od nich umieszczać. Głos téj damy był drżący, wzruszony; jéj wyrazy nieśmiałe i łagodne; i niezdradzając tutaj jednéj z naszych największych, najświętszych tajemnic, ponieważ, niestety! uwiadamiam pana o wypadkach teraz publicznych i wykrytych przez okropne nieszczęście, poznałem od tego dnia, a późniéj jeszcze lepiéj, duszę najszlachetniejszą i najbardziéj żałującą, lecz także najsłabszą i najwystępniejszą, pod względem swego winowajczego przywiązania do Hrabi **: przywiązania, które mi się zdało posunięte aż do zapału, który bym ośmielił się nazwać świętym i religijnym, gdybym się nielękał znieważyć słów podobnych.

I cóż panu więcéj mam powiedzieć! Po sześciu-miesięcznym pobycie w naszych stronach, Hrabia i owa dama, którą górale nasi nazwali niezadługo, w prostocie swojéj wdzięczności, Aniołem Maryą (gdyż nikt nie słyszał aby ją inaczéj nazywano jak Maryą) Hrabia i owa dama byli tak miłosierni, iż nieliczyliśmy już ani jednego nieszczęśliwego w téj parafii; co bardziéj, tak dziwna była ufność, którą niewyczerpana i światła dobroczynność téj duszy tak pięknéj wzbudziła w naszych góralach, że jeśli niekiedy wystawiałem im hazardowną śmiałość ich niebezpiecznych łowów, przypominając im, jak smutną byłaby przyszłość ich rodzin, gdyby przypadkiem zginęli, odpowiadali mi: Mój Ojcze, Anioł Marya temu zapobieży! Słowem, ta dama stała się Opatrznością téj wioski, i równie polegano na jéj opatrzności, jak na Opatrzności Boga Najwyższego. Po upływie roku, osoba ta, tak kochana, tak błogosławiona, mocno zachorowała; na tę wiadomość, nie będę panu powiadał, obawy, rozpaczy naszych wieśniaków, modłów, ofiarek, które za nią składali, zatrwożenia które całą ogarnęło wioskę.

Lękając się narazić ścisłéj surowości mego charakteru, chociaż Hrabia prawie codziennie mnie odwiedzał, nigdy dotąd nie byłem u niego, lecz gdy ta dama bardzo zachorowała, zażądała abym do niéj przyszedł: niemogłem się od tego wymówić. Znalazłem ją prawie umierającą...

Była to straszliwa chwila, nigdy jéj pobożność nie wykryła się tak żarliwa i tak głęboka, mojéj duszy rozczulonéj. Pocieszałem ją, napominałem; przez ośm dni, byliśmy w jak największéj o nię obawie; wreszcie, młodość ją zbawiła.

Nie będę także Panu mówił o okropnéj niespokojności hrabiego, przez ciąg téj choroby. Pewnéj nocy nadewszystko gdy powątpiewano o życiu téj damy, przeraził mnie... gdyż, z kilku słów, które mu się wymknęły... zrozumiałem że ta śmierć, któréj się lękał, mogłaby go znowu strącić ze sfery najszlachetniejszych uczuć... w przepaść największego zepsucia, i w téj chwili uwierzyłem w rzeczywistość pogłosek, które rozsiewano o Hrabi...

Nakoniec, Anioł Marya powróciła do zdrowia; zwolna piękność zaczęła na nowo zakwitać na téj szlachetnéj i powabnéj twarzy, na któréj walczyła bezprzestannie zgryzota, pochodząca z popełnienia wielkiego błędu, i przekonanie o szczęściu dość wielkiém, aby mogło bezprzestannie passować się z tą zgryzotą... Niestety! łaskawy panie, postanowiłem niepowracać więcéj do tego domu, lękając się, jakem panu powiedział, zkompromitować powagę mego charakteru, a jednakże powróciłem doń... Byłem występnym, bez wątpienia, lecz może zdołam być wymówionym w oczach Boga! gdyż ta niewiasta i Hrabia tak byli litościwemi dla nieszczęśliwych! dzięki jemu, dzięki jéj, mogłem nieść ulgę tylu nieszczęściom, iż mam nadzieję, że Bóg raczy mi wybaczyć, iż nieodepchnąłem ręki, rozsiéwającéj dobrodziejstwa z takiém rozpoznaniem i dobrocią!.. A prócz tego, ja, biedny kapłan, lubiłem nauki, sztuki piękne, a nikogo nie było w całéj wiosce z kim bym mógł o nich mówić, gdy tymczasem znajdowałem w Hrabi jedno z najwyższych pojęć które nietylko znałem, ale nawet napotkałem w książkach. Wiadomości jego były obszerne, głębokie, prawie powszechne; zdawało się iż wiele widział i podróżował, że nie był obcy w interesach publicznych, gdyż rozstrzygał rzadkie zagadnienia polityczne, które przypadek nasuwał w naszych rozmowach, z potężny i energiczną zwięzłością; sąd jego był jasny, przenikliwy, zgłębiający do gruntu rzeczy, lecz wtém osobliwy i dziwny, iż zdawał się wolny, bądź przez rozwagę, bądź przez obojętność, bądź przez pogardę, od wszelkiego zabobonu, od wszelkiéj współ-czułości przyczyny lub stronnictwa: zdania jego nieraz okropnie przerażały nieparcyalnością, upewniam pana... Lecz to najbardziéj przerażało mnie w Hrabi, że nigdy niesłyszałem aby wymówił choć słowo, wykrywające najmniejszą wiarę religijną. Chociaż prawie stanęła pomiędzy nami milcząca umowa, że nigdy niedotkniemy tych groźnych zapytań, jeśli wciągu rozmowy wysunęło mu się jakie słówko w tym przedmiocie, zdawało się być tak zimno bezinteresowne, iż może wolałbym, dla jego zbawienia, gdyby powstawał przeciwko tym wiekuistym prawdom lub je zaprzeczał; gdyż zdawałoby mi się podobieństwem, iż może kiedyś nawrócić się do zasad religijnych, gdy przeciwnie owa lodowata obojętność zdawała się niepozostawiać najmniejszéj nadziei.

A jednakże praktyczne jego postępowanie było najobszerniejszém i najwspanialszém zastosowaniem zasad chrystyanizmu! był to jego duch bez pisma. Nigdy prócz tego niesłyszałem pomiędzy nim a Maryą żadnéj religijnéj rozmowy, chociaż dziecię ich było pobożnie wychowane przez swą matkę w naszéj wierze. Często jednakże widziałem, jak oczy Hrabiego rosiły się łzami gdy ta, którą kochał, składając rączki tego małego aniołka, kazała mu się modlić do Boga; lecz zdaje mi się, że Hrabia bardziéj był rozczulony zachwycającą twarzyczką tego aniołka i naiwnym wdziękiem jego głosu, niżeli religijnemi myślami które wyrażał.

Dama ta posiadała także gruntowną i urozmaiconą naukę, dowcip znakomity, a nade wszystko pewien rodzaj niewysłowionego pobłażania, który rozciągał się do wszystkiego! Jeśli Hrabia, swemi gorzkiemi i uszczypliwemi wyrazy, powstawał przeciwko jakiemu charakterowi lub faktowi historycznemu lub tegoczesnemu,... ona starała się zawsze znaleść, w chatakterze najczarniejszym, w najsmutniejszym wypadku, dobry jakowy instykt lub uczucie wspaniałe, które je nieco usprawiedliwiały... Wówczas łzy cisnęły mi się do oczu, pomnąc że to był zapewne srogi zwrot na siebie sumę, nieustająca zgryzota, które czyniły tę biedną niewiastę tak uprzejmą na wszystko, jak gdyby czuła niestety! że będąc sama występną, nie miała prawa oskarżać nikogo...

A Hrabia, łaskawy panie, gdybyś wiedział z jak głęboką i prawie pełną poszanowania czułością do niéj przemawiał! jak jéj słuchał! z jak delikatną dumą umiał oceniać i na jaw wykrywać wszystko, co tylko było szlachetnego i wzniosłego w umyśle i sercu téj, którą tak bardzo kochał! jak twarz jego promieniała gdy się jéj przypatrywał! Ileż to razy widziałem jak na nię patrzał długo i w milczeniu, a potém nagle, jak gdyby mu słów zabrakło do wyrażenia tego co czuł, wznosił oczy do nieba, składając ręce z wyrazem szczęścia i podziwienia nie wysłowionego.