Sosenka z wydm - Jerzy Bandrowski - ebook

Sosenka z wydm ebook

Jerzy Bandrowski

0,0

Opis

Zbiór opowieści morskich znakomitego polskiego autora. Tom zawiera następujące opowiadania: Cudowna podróż „Gwiazdy Polarnej”. Strąd Dorotki. O małym Eryku, czarnym kocie i upartym worku. „Poczta.” Powiastka o złotych korkach. Mjewa i Wiking. O łabędziach we wiku. Powiastka o kocie morskim. Zemsta zelintów. O Kamieniu Podróżniku. Sosenka z wydm.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Bandrowski

 

 

Sosenka z wydm

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1930. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-190-8 

 

 

 

Cudowna podróż „Gwiazdy Polarnej”.

Zawsze tak na Rybakach bywało! Część rybaków wyjeżdżała na rybołówstwo, część zaś zaciągała się na okręty i „sztimry”, jak rybacy z angielskiego „steamer” nazywają parowce, na których pracowali jako okrętnicy. Bo z samego rybołówstwa rybak na wybrzeżu polskiem utrzymać się nie może: albo ryb jest zbyt mało, a wtedy niema żyć z czego, albo też wiatr przypędza ich zbyt dużo, a wtedy ceny na ryby spadają i znowu zarobki są niewystarczające. Skutkiem tego, jak już powiedzieliśmy, część rybaków naszych stale wędruje po morzach. Dawniej ci, którzy pozostawali w domu, dorabiali sobie jeszcze wiązaniem niewodów, to jest samych jader, inaczej tkaniny sietnej. Niewody sprzedawali w Gdańsku, gdzie je wykończano. Teraz Gdańsk sam wyrabia wszelkie potrzebne rybakowi sejce, tak że odpadł ten zarobek rybakom. Natomiast pracują w zimie i na wiosnę w lesie i przy naprawianiu lub utrzymywaniu w porządku toru kolejowego, głównem zaś źródłem ich zarobków jest wynajmowanie mieszkań w lecie. Najchętniej jednak zaciągają się na statki, na których zawsze jest ciepło i syto, a zwłaszcza już marzą o służbie na statkach polskich, gdzie nie są za swą przynależność narodową poniewierani.

Paweł Kąkol, syn rybaka z Kuźnicy, słynnego na cały półwysep okrętnika, myślał zawsze o tem tylko, żeby się móc dostać na sztimr, oczywiście — polski. Kuźnica jest biedną wioską rybacką, zbudowaną w jednem z najwęższych miejsc półwyspu Helskiego, między zatoką Pucką a Bałtykiem. Jest tam wszystkiego kilkadziesiąt domków rybackich, z których wiele stoi tuż nad zatoką, tak iż wzburzone morze często je dawniej zalewało. Mieszkańcy musieli wówczas ratować się ucieczką do sąsiadów. Zdarzało się też, że oba morza wdzierały się w tem miejscu na półwysep i łączyły się ze sobą. Tak było za Niemca. W ostatnich czasach zmieniło się to na lepsze, bo rząd polski zbudował tamę od strony zatoki, wyrwał jej trochę ziemi i odsunął od brzegu jej fale. Tak więc Kuźniczanie mieszkają między dwoma morzami, skutkiem czego mają tę wygodę, iż bez najmniejszych trudności mogą uprawiać rybołówstwo zarówno na zatoce, jak i na Bałtyku.

Ale co tu dużo gadać! Kto widział Kuźnicę szarym porankiem zimowym, ten nigdy nie zapomni tych dygocących z zimna na żółtej wydmie domków rybackich, między smętnemi, szaremi przestworzami wód morskich, gdzie zaledwie kilkadziesiąt czarnych, poszarpanych i powyginanych przez wichry sosen stoi żałobnym szeregiem na niskim wale przybrzeżnym. Gdzie jak gdzie, ale zdaje się, że tu nie chciałoby się mieszkać za nic na świecie. Smutek bezbrzeżny.

Rozumie się, Kuźniczanie nie mają żadnych gruntów, wobec czego prawie zupełnie nie trzymają zwierząt domowych, drób jeden wyjąwszy i nieliczne krowy. Są też koty i psy — ogromne, groźnie wyglądające wilki.

Mimo to bardzo swą biedną wioskę kochają i bynajmniej nie twierdzą, aby w niej było smutno. Nieufni i podejrzliwi wobec obcych, między sobą są swobodni i pełni uszczypliwego, a nieraz bardzo złośliwego, ciętego dowcipu i humoru. Lubią bardzo wino i muzykę. Na cały półwysep sławna jest kapela kuźnicka, w której głównym instrumentem jest wielka rama z wiszącemi na niej flaszkami strojonemi zapomocą odpowiedniej ilości wody. Są to kuźnickie cymbały. Gdy muzykant zacznie je szybko trącać pałeczkami, wszystko dokoła aż dzwoni, a nogi same rwą się do tańca.

Młody Paweł Kąkol — szesnastoletni kawaler — choć marzył o dostatniem życiu na statku, z Kuźnicy się nie wyrywał i wcale na nią nie narzekał. Jego tęsknotę do mórz dalekich i przygód w nieznanych krajach zupełnie zaspokajały opowiadania tatka podczas wiązania żaków w wieczory zimowe. Stary rybak opowiadał o duchach morskich, o strasznych dziurach w wiatrze, to jest miejscach, które wiatr na morzu zupełnie omijał, tak, że żaglowiec, wjechawszy w taką dziurę, wiatrem przypadkiem w nią wtrącony, nie mógł się dalej ruszyć, bo miał dokoła siebie wieczną szpegelgladę, czyli ciszę morską. Majtkowie chorowali i umierali na szkorbut z braku świeżej wody i wskutek odżywiania się wyłącznie mięsem solonem, statek stał bez ruchu, a daleko widać było okręty, wesoło idące na wzdętych żaglach.

Najwięcej podobała się młodemu Pawłowi prawdziwa historja o pewnym chłopcu okrętowym, który w AustraIji stał się miljonerem. Tę historję ojciec często musiał mu powtarzać. Chłopiec służył na tym samym statku, co stary Kąkol. Przybywszy do Australji — ach, jaka to piękna nazwa, jaki to śliczny musi być kraj! — do miasta o tajemniczej nazwie Sydney, chłopak uciekł. Nikogo to tak bardzo nie wzruszyło, bo wszyscy zajęci byli nieznanym sobie lądem i ogromną górą, widną z morza, a która nazywa się „Koszasko- Mount”. Ten „Koszasko” był podobnoś Polakiem, wielkim admirałem, a potem królem wszystkich Negrów i Morów i od niego tak się ta góra nazywa.

Od tego czasu stary, kosooki Bernard Kąkol nieraz bywał w tym bogatym kraju, dokąd statek, na którym był sternikiem, stale przyjeżdżał po wełnę owczą. Wielkie jej ładunki odwoził do Anglji.

Pewnego razu statek znowu leżał w sidnejskiej owindżi, to jest przystani, ładując ogromny lodżing wełny, gdy wtem na pokładzie jego pojawił się jakiś pan, młody jeszcze i bardzo elegancko ubrany. Przystąpiwszy do kapitana, który długie lata na tym statku przesłużył, nazwał go po nazwisku i imieniu, pytając, czy go sobie przypomina. Ale ani kapitan, ani stary Bernard Kąkol, ani żaden z najstarszych na statku majtków nie poznał go. Wtedy on nazwał się im sam i powiedział, że jest tym chłopcem okrętowym, który swego czasu zbiegł ze statku. Nie chciano wierzyć, żeby tak elegancki pan mógł być chłopcem okrętowym. Gdy jednak zajrzano do ksiąg okrętowych, przekonano się, że pan ów nie kłamał. Uciekłszy z okrętu, poszedł na służbę do bardzo bogatego fermera, który hodował na wielką skalę owce. Ponieważ chłopak był chętny, wierny i pilny, fermer powierzył mu po pewnym czasie jedną fermę, a później wziął go do dyrekcji swych rozległych dóbr, gdzie były chłopiec okrętowy poznał się z jedyną jego córką, a ożeniwszy się z nią, odziedziczył po śmierci fermera cały jego ogromny majątek.

Opowiadając tę historję, stary Bernard dodawał zawsze:

— Gdybym był młodszy, zaraz wyjechałbym do Australji!

Oczywiście zapomniał o tem, iż tamten chłopak nie był ani kosooki, ani tak dziobaty jak on. Zresztą czyż każdy fermer ma obowiązek wydać córkę za zbiegłego chłopca okrętowego?

Mnie się zdaje, że Bernard Kąkol był o tem jak najświęciej przekonany. Stąd też i Paweł, syn jego, wierzył niezbicie, iż wystarczy mu tylko stanąć na bulwarach miasta o tajemniczej nazwie Sydney, a już rzuci mu się w objęcia młoda Australijka z dwudziestu tysiącami owiec w posagu. I stary o tem nie wątpił, narazie jednak nie puszczał syna w świat, bo mu chłopak był w domu potrzebny.

Jednakże pewnej zimy było tak ciężko i głodno, że stary rady sobie dać nie mógł. Połów „wangorzy” wypadł licho, śledzików było mało, a szproty się nie pojawiały. Chleba nie było. Dzieciom dawano na śniadanie i na wieczerzę bulwę, podlaną słonym lukiem, czyli sosem z pod śledzi. Na pólnie była też bulwa — dzień w dzień. Ale i bulwa zaczynała się kończyć. Stary Bernard walczył z głodem, jak mógł. Łowił szczupaki, płotki, okonie - nie na sprzedaż, ale dla własnej potrzeby. Paweł stawiał klepce na wrony i na mjewy, lecz to wszystko nie wystarczało. Rybacy jedzą dużo, głównem zaś ich pożywieniem jest bulwa i chleb. Bez chleba nigdy nie potrafią się nasycić, choćby dawano im Bóg wie jakie frykasy.

Wobec tego tatk postanowił pozbyć się przynajmniej jednej gęby i w tym celu sam wyprawił Pawła do Gdyni, żeby sobie tam poszukał jakiej pracy lub miejsca na statku. Chłopak ubrał się w świątalne ubranie rybackie, schował starannie dwadzieścia złotych, które ojciec dla niego od przyjaciół uręczył, wziął pod pachę zawiniątko ze skorzniami i ubraniem, w jakiem wyjeżdżał na morze, pod pachą ścisnął bochenek chleba z kawałem wędzonej słoniny i pojechał.

Rybak, z natury lekkomyślny, potrafi być bardzo oszczędny i wytrwały, gdy potrzeba. W biedzie chętnie jeden drugiemu pomaga. Tej solidarności uczy ich morze. To też Paweł sypiał i mieszkał u pracujących w porcie znajomych rybaków, jedząc wraz z nimi, gdy było co jeść, a poprzestając na samym chlebie, gdy na nic więcej nie można było sobie pozwolić. Dzień w dzień starannie wyczyszczony, z czarną krawateczką na białym gorsie koszuli, chodził od biura do biura i uśmiechnięty, z wesołą twarzą prosił o robotę, bo choć młody, wiedział już dobrze, że ludzi najłatwiej ująć uśmiechem. Zgrabny, mocno zbudowany, z dużemi, silnemi dłońmi rozszerzonemi przez wiosłowanie, ładny chłopak o różowej twarzy, błękitnych oczach i jasnej czuprynie, wszędzie budził sympatję i współczucie. Wiedziano dobrze, co to zły rok na półwyspie. Ale zajęcia znaleźć nie mógł. Robotników było więcej, niż potrzeba. Prócz tych, którzy stale mieszkali w Gdyni, codzień pociągi ranne zwoziły setki robotników z okolicy, z Redy, a nawet z dalekich Kartuz. Wszystkie wysiłki i starania chłopca były daremne. Tatk za późno spostrzegł się, że zima źle się zapowiada. I za późno chłopca do miasta wyprawił. Gdy Paweł przybył do Gdyni, wszystko już było rozchwytane.

Starał się też dostać na statek ale i to było rzeczą bardzo, trudną. Obiecywano mu coś kiedyś, wciągano jego nazwisko na różne listy, rozmawiał z kapitanami i z bosmanami, czekał, aż wreszcie zrozumiał, że nikt o nim nie pamięta, że ludzie obiecują mu to i owo tak sobie, tylko poto, aby się go pozbyć.

Tak tedy wałęsał się po mieście i po porcie, z zazdrością przyglądając się pracującym. Widział dragi, ryjące zaciekle dno morskie, widział je, jak wywożą z portu cuchnącą ziemię, aby ją wyrzucić gdzieś na pełnem morzu, podziwiał zawijające do portu wielkie zagraniczne statki handlowe, niemal z trwogą przyglądał się zdala statkom wojennym, szarym, o ostrych kantach. Widział też zagraniczne statki wojenne, angielskie i francuskie, i aż drżał ze wzruszenia, gdy je witała świetna kapela marynarska. Wszędzie, mimo zimy, wrzała praca gorączkowa, od której nie powstrzymywało ludzi ani ciemne niebo zimowe, ani śnieg, sypiący się na świat z chmur ołowianych.

Tylko on jeden był bez pracy.

Wreszcie przyszedł do przekonania, że będzie musiał wrócić do Kuźnicy, do ojca. Tatk będzie wadził, ale z głodu umrzeć mu nie da. W Gdyni zaś czekał go głód. Pieniędzy miał już mało co wiele ponad to, co kosztuje bilet czwartej klasy do Kuźnicy. Wziął tedy pod pachę swe zawiniątko, powłóczył się raz ostatni po porcie i, napatrzywszy się różnych cudów, machnął na nie w duszy ręką i poszedł do miasta.

Było wczesne zimowe popołudnie, ale słońce już już zdawało się chylić ku zachodowi. Wszystkie piękne, białe domy, zbudowane wzdłuż szerokiej drogi, wiodącej do miasta, były różowe, a okna grały w nich złociście. Różowe były też obłoczki na bladobłękitnem niebie.

Idąc tak Paweł, obojętny na licznych przechodniów i samochody, zauważył przy drodze ogromny, stary dąb. Drzewo było oczywiście czarne, bezlistne, i wygląd miało ponury, jak zwykle drzewa w zimie, ale na pniu dębu wisiała jasna tablica z napisem: „Oberża Pod Wielkim Dębem" i napis ten, niewiadomo dlaczego, dziwnie na młodego chłopaka podziałał. Zdawało się Pawłowi, że musi tu wstąpić, zjeść coś, lub bodaj napić się piwa. Miał wrażenie, że tu ktoś na niego czeka i że koniecznie powinien do tej oberży wstąpić.

Oberża stała po drugiej stronie drogi, naprzeciw dębu. Był to szeroki, ciężki, niski, pleczysty dom kamienny. Wygląd miał pochmurny, ale solidny.

Paweł, nie namyślając się długo, wszedł do oberży.

W pierwszej izbie zastał siedzących za stołem dwóch ludzi. Mimo że było ciemnawo, Paweł odrazu poznał w nich ludzi morskich. Obaj byli w zydwestkach, w grubych kurtkach skórzanych i manszestrowych spodniach, a na nogach mieli wysokie skorznie, sięgające aż do pachwin. Twarzy w ciemnym kącie nie było widać. Pili „psiwko”. Mówili plattem helskim.

— Elany! — z pewnym szacunkiem pomyślał Paweł.

Trunków wogóle nie używał, a palił mało i nie tyle z potrzeby, ile czasem, żeby sobie dodać fantazji i pokazać, że jest już mężczyzną.

Aż tu coś go skusiło tak, że kazał sobie dać większy kieliszek konjaku. Gdy wypił, któryś z siedzących w kącie chrząknął. Paweł wypił jeszcze jeden kieliszek. A wtedy ozwał się z kąta surowy głos po kaszubsku:

— Bardzo to niedobrze, gdy młody chłopiec pije wódkę!

Chłopak zwrócił się ku mówiącemu i odpowiedział z zakłopotanym uśmiechem:

— To na iwer!

— Wódka na iwer nie pomaga! — odpowiedział głos. — Zresztą jaki ty możesz mieć wielki iwer — taki młody!

Wobec tego Paweł zwierzył mu się i z całą otwartością opowiedział o swojem zmartwieniu. Nie potrzebował długo opowiadać, człowiek morski odrazu odgadł w czem rzecz.

— Ale wódki pić i tak nie potrzebujesz! — zganił mu. — Jakże wziąć na dek chłopca, który pije wódkę?

— Ja nie pijam! — odpowiedział chłopak, cały czerwony ze wstydu. — Ja tylko tak, z głupoty, dziś, teraz.

— Więc chciałbyś dostać się na statek? Chodźno tu bliżej, niech ci się przyjrzę.

Chłopak z bijącem sercem zbliżył się do stołu.

Rybak, który z nim rozmawiał, był człowiekiem starszym już, o starannie wygolonej, brunatnej twarzy, rysów poważnych, niemal surowych. Głębokie brózdy przecinały mu czoło, z pod którego patrzyły oczy jasne, wielkiej dobroci, o prawie dziecinnem spojrzeniu. Był to niewątpliwie Kaszeba. Obok niego siedział barczysty rybak, z twarzą również ogoloną, ale o gęsto zarosłem, szpakowatem podgardlu, jakie noszą rybacy helscy. Był z pewnością Helanem.

Kaszeba przyjrzał się dobrze Pawłowi i zadał mu kilka pytań, poczem, zwróciwszy się do swego towarzysza, przez chwilę naradzał się z nim w żargonie helskim, którego chłopak dobrze nie rozumiał. Wreszcie kazał mu się przysiąść, postawił mu szklankę psiwka i zaczął mówić:

— Jabym cię na statek wziął, chłopca okrętowego potrzebuję, ale sprawa jest taka:

„Gwiazda Polarna” leży —

— To jest ten sztimr?

— Nie sztimr, tylko okręt dwumasztowy, ma rejd między Gdańskiem a Amsterdamem, należy do towarzystwa holenderskiego. Ale przed kilku tygodniami osiadł na mieliźnie i leży teraz niedaleko Helu. Kapitan nie miał dość pieniędzy na zrobienie go „flot” i pojechał do Holandji, do swojej Kompanji. Nie wiem, co tam się stało, może kapitan zachorował, ale pieniędzy dotychczas nie przysłano, kapitan nie wraca, a z załogi ośmiu ludzi odeszło. Zostałem ja i jeden Niemiec, i tak we dwóch pilnujemy statku. Nie jest możliwą rzeczą, żeby o nim zupełnie zapomniano, bo ma wartość i biegać jeszcze długo może. Z pewnością dostaną go flot i wtedy pojedziemy. Ale teraz jest licho. Mój kolega, Niemiec, jest chory, w kościach go łamie i niewiele może mi pomóc. Ja muszę często wyjeżdżać na ląd i starać się o jakiś grosz na chleb, bo ja pochodzę z Karwji i mam tu przyjaciół, więc mnie, jako znajomemu, uręczą i pomogą. Niemcowi byłoby trudniej, Chłopiec okrętowy przydałby się, bo jak mnie niema na statku, a Niemiec jest chory, to tak, jakby nikogo nie było. Jeżeli chcesz, pojedziesz ze mną na „Gwiazdę Polarną”. Płacić ci teraz nie będę nic, ale kiedy okręt będzie znowu flot, dostaniesz płacę za cały czas służby, tyle, ile zwykle szyfsjunga bierze. Ubranie masz?

— Mam! A nie przewróci tego okrętu sztorm?

Okrętnik pokręcił głową.

— Nei! — odpowiedział. — On siedzi tak mocno, że go nawet pestsztorm-arkun z miejsca nie ruszy. Więc jakże? Pójdziesz ze mną? Zawiózłbym cię zaraz motorówką tego Elana, bo za chwilę jedziemy.

Propozycja nie była zbyt ponętna, ale chłopca zaczęła nęcić myśl służenia na zapomnianym, opuszczonym okręcie. Do Helu było niedaleko, więc w razie czego mógłby stamtąd łatwo wrócić do Kuźnicy, choćby pieszo. W Helu czasem bywał, ale nie znał go dobrze. Ciekawiło go życie bogatych rybaków helskich, o których nieraz słyszał, a którym wszyscy rybacy z całego półwyspu zazdrościli licznych motorowych kutrów. Ale..

— A cóż ja tam będę jadł? — zapytał po namyśle.

— To, co ja! — odpowiedział stary okrętnik. — Nie bój się, z głodu nie zginiesz! Jedziesz?

Paweł siedział dłuższą chwilę w milczeniu i rozmyślał. W domu bieda i na okręcie bieda. Czy nie wszystko jedno? Ale nie! Bo na okręcie wszystko nowe, nieznane, a w domu — stara bieda, znana oddawna i nudna.

— Jadę! — rzekł.

Okrętnik podał mu rękę i kazał dać jeszcze psiwka, poczem zaczął coś tłumaczyć Elanowi. Paweł zrozumiał że mówią o nim. Stłumiony pomruk Kaszeby przerywało dźwięczne, basowo-nosowe: — Jo! Jo! Jo! — Elana. Następnie okrętnik wypytał Pawła szczegółowo o jego rodzinę i miejsce urodzenia. Dowiedziawszy się, że tatk mieszka w Kuźnicy, skinął głową, jakby chciał powiedzieć: — No, to wszystko w porządeczku! — i w dalszym ciągu rozmawiał z Elanem. Napiwszy się jeszcze piwa, wyszli.

Wiała briża południowo-zachodnia. Żaglówką w taki czas jechać z Gdyni do Helu byłoby bardzo trudno. Ale motor nic sobie z wiatru nie robi.

— To jest właśnie ta zacha — myślał Paweł o rybakach helskich. — Oni mogą motorówkami wyjeżdżać w każdy czas, a my tylko, jak mamy dobry wiatr i to, żeby go nie było za dużo, boby nam baty poprzewracał.

Zeszedłszy z bitego, szerokiego gościńca, skoczyli w stojącą tuż u brzegu motorówkę, w której czekał już drugi Elan, syn starego. Motor zawarczał, kuter wykręcił się z kanału przez środek portu i, wyminąwszy kilka drag, naładowanych błotem morskiem, pomknął jak strzała na morze.

Słońce naprawdę zachodziło już i morze było złotoczerwone, fale, dość duże, rzucały kutrem, który skakał, ale mimo to worywał się w nie zwycięsko i chyżo szedł naprzód.

Ledwo słońce zaszło i nastał zmierzch czerwony, na południowym zachodzie błysnęło światło bliży helskiej. Nie szli ku temu światłu, ale kierowali się na pełne morze ku południowemu wschodowi, w stronę Kamerunu, tak zwanego przez rybaków terenu częstych połowów szprotowych. Wreszcie zaczerniał przed nimi ciemny kształt.

— To „Gwiazda Polarna”? — spytał chłopak.

— Tak! — odpowiedział okrętnik. — Krauze musi być chory, bo znowu nie zapalił świateł.

Po drabinie sznurowej weszli na pokład, gdzie okrętnik naprzód wskazał chłopcu trap, a sam zabrał się skwapliwie do rozpalania świateł.

Zeszedłszy nadół, Paweł instynktownie namacał drzwi i znalazł się w obszernej kabinie, która mu się wydała tem większą, iż oświetlona jedną tylko zakopconą lampą naftową, pogrążona była w zmroku. W kącie dyszał czerwonym żarem piecyk żelazny.

— To ty, bosmanie? — odezwał się po niemiecku głos z ciemnego kąta. — Nie gniewaj się, że nie zapaliłem świateł, ale ruszyć się nie mogę, taki jestem cały połamany.

— Ja nie jestem bosman, tylko Paweł Kąkol, nowozaciągnięty chłopak okrętowy — przedstawił się Paweł.

— Czyś ty zwarjował, chłopcze! — odpowiedział mu zdumiony okrzyk. — A cóż ty tu będziesz robił? Przecież to nie okręt żaden, tylko stodoła, która nigdy już pływać nie będzie! Cóż tu będziesz jadł? Czy masz pieniądze choćby na chleb?

— Bosman mi mówił...

— Ja, koleżka Albert Lizakowski! — przerwał głos. — To człowiek, który wszystkim wierzy. Zadłuża się, żeby tylko utrzymać to stare pudło, pewny, że Kompanja wynagrodzi mu to. Stary warjat! Przywykł do żaglowych statków i nie chce na innych służyć, a na „Gwieździe” jeździ już osiem lat, kiedy to po wojnie wszystkie stare wreki uruchomiono, żeby było taniej i dlatego, że brakowało statków. A ja myślę, że Kompanja rozmyślnie zostawiła tu ten wrek, bo nie wiedziała, co z nim zrobić. A może zbankrutowała, nakradła, ludzie się rozleźli, a teraz nikogo już ten okręt nie obchodzi i nikt nie wie nawet, że on tu siedzi na mieliźnie. O, żeby cię!

Tu nastąpił wybuch jęków i stękań. Widać chory dostał nowego ataku bólów. Paweł ciekaw był, jak ten jego starszy towarzysz wygląda, ale w tej chwili przykro mu było zbliżać się do niego.

Wszedł Albert Lizakowski. Podkręciwszy knot od lampy, podszedł przedewszystkiem do leża chorego. Porozmawiawszy z nim chwilkę, skinął na chłopca, aby usiadł przy niedalekim stole, a potem postawił przed nim miskę gotowanych smażonych śledzików na zimno i pół bochna czarnego chleba.

— Spać będziesz tu — rzekł krótko, wskazując na jedno z leż.

Sam nie jadł nic, podsypał tylko trochę węgla do żelaznego piecyka, a ukląkłszy na oba kolana i złożywszy jak dziecko ręce do modlitwy, pomodlił się nabożnie i położył się spać.

— Lampy nie gaś! — mruknął jeszcze i natychmiast zachrapał.

Paweł zjadł wszystko uczciwie, bo w ostatnich czasach często nie dojadał, i również położył się spać z uczuciem dziwnej ciszy i spokoju w duszy.

Fale chlupały o boki okrętu.

Tak rozpoczęło się życie Pawła na opuszczonym i zapomnianym okręcie, tkwiącym samotnie na mieliźnie, wśród bezkresnego morza, W odległości kilku kilometrów od lądu.

Roboty było dość, bo wierny okrętowi bosman nie zaniedbywał go, lecz utrzymywał możliwie w najlepszym porządku. Za pieniądze pożyczane lub zyskane ze sprzedaży czegoś tam ze zbytecznych narazie części zapasowych kupował naftę do lamp, węgiel, żywność i inne niezbędne rzeczy. Biegły we wszystkich rzemiosłach, sam naprawiał, co było potrzeba, i biednie wprawdzie, ale dostatecznie karmił swą załogę.

Zaraz na drugi dzień rano wziął Pawła w obroty. Rzuciwszy mu eltychy, kazał mu myć pokład, tak iż Paweł nie miał nawet czasu dokładnie przyjrzeć się okrętowi. A potem znów kazał mu się wziąć do trzepania dawno już nie wietrzonych koców i pościeli załogi. Był małomówny, ale w gruncie rzeczy uprzejmy, mówił tylko takim jakimś dziwnym głosem, że zmuszał do natychmiastowego posłuchu. To też Paweł harował do południa jak koń, a gdy go wreszcie bosman zawołał na obiad, był tak głodny i zmęczony, że nogi pod nim drżały.

Tak wprzągnięty odrazu w jarzmo, ani się nawet nie spostrzegł, kiedy się z niem zrósł. Od świtu do zmroku nie miał ani chwili wolnej, bosman łagodnie. ale stanowczo wciąż pędził go do roboty i utrzymywał w bezustannym ruchu. Ale chłopcu było z tem dobrze. Dni mijały jak godziny, a dokoła falowało wesołe morze. Widać było tuż — tuż wielkie sztimry, idące z Gdańska lub do Gdańska, na morzu był ruch, życie.

Jak mówił bosman, który często wyjeżdżał na kraj, na półwyspie rybołówstwa nie było. Szproty pokazywały się czasem w niewielkiej ilości i zaraz znikały. Niedostatek wciąż na Rybakach panował. Ale Helanie nie próżnowali i nie skarżyli się na biedę. Paweł słyszał codzień już koło czwartej rano, gdy jeszcze było zupełnie ciemno, nerwowe tykanie motorów licznych kutrów. To Helanie wyjeżdżali na morze po łososie, które łowili na haczyki, zwane taklami. Po kilku godzinach wracali, czerwoni od wiatru i zimna, nieraz z soplami lodu na zydwestkach, ale zadowoleni i pogodnie uśmiechnięci. Cóż ich mogło obchodzić, że tej zimy niema szprotów? Wszak oni są specjalistami w poławianiu bardzo intratnych łososi, które łowią bezmała cały rok, wyjąwszy dwa letnie miesiące. Zgarniają tedy z morza śmietankę, skutkiem czego Helan o zarośniętem podgardlu rzadko kiedy cierpi niedostatek, żyje sobie przeważnie jak pan, i na jego stole zawsze jest mięso, kawa, kuch i białe pieczywo, gdy rybacy polscy na półwyspie jedzą mięso raz na tydzień w niedzielę, i to wędzone, a żyją głównie bulwą i chlebem. To też, gdy w żadnej wiosce rybackiej niema rzeźnika, w Helu jest rzeźnik, u którego zawsze wszystko można dostać, nawet leberworszta.

Pawłowi było na „Gwieździe Polarnej” zupełnie dobrze, niepokoiło go tylko, co tatk na to wszystko powie. Długi czas zwłóczył z napisaniem do niego listu, a wreszcie napisał wymijająco i wykrętnie. Doniósł mu, że znalazł sztelę chłopca okrętowego, ale na jakim statku, nie pisał. Nie był też w domu na Boże Narodzenie, które spędził dość smętnie wraz ze starym Krauzem, w chłodnej i pustej kabinie. Bosman, korzystając z świąt, które zgromadzają rodziny, wyjechał do rodzinnej Karwji, aby się wystarać o trochę pieniędzy i jakieś zapasy żywności.

Wreszcie po Trzech Królach pokazały się koło Helu szproty. Zdarzyło się tak, że kapryśne ławice szprotowe najchętniej uwijały się wpobliżu opuszczonego okrętu i najwięcej tamtejsze grunta upodobały sobie. Wywiedziawszy się o tem, rybacy zjeżdżali ze wszystkich stron, z całego Małego Morza i z zatoki, i tu, wpobliżu wreku stawiali mance. Skutkiem tego załoga „Gwiazdy Polarnej” miała codzień rano przed sobą wesoły widok pracującej na morzu licznej flotylli rybackiej, składającej się tak z powolnych pomarenków, jak też i uwijających się żwawo, przeważnie białych, terkocących motorówek helskich. Nad morzem krążyły wtedy dokoła łodzi stada mew. Słychać było głosy rybaków, czasem śmiechy, często gęsto strzały do mew.

Trafiali się czasami goście, ale tylko wtedy, gdy sieci stawiano tuż przy „Gwieździe”. Wtedy można było z rybakami porozmawiać, dowiedzieć się, co nowego na półwyspie, i wyprosić u nich lub kupić tanio kilkanaście funtów ryby.

Przy takiej sposobności Paweł widział się kilka razy z ojcem, który dowiedział się wreszcie, na jakim to statku synek jego służy. Stary odwiedził go nawet na pokładzie „Gwiazdy”. Sam okręt mu się spodobał, nie można się jednak dziwić, że warunki, na jakich się nań syn zaciągnął, nie zyskały jego uznania. W pierwszej chwili aż poczerwieniał z gniewu, nazwał Pawła głupcem, zagroził mu, że go z okrętu zabierze, i był zły. Porozmawiawszy w kabinie z Albertem Lizakowskim, wrócił na pokład uspokojony i z niemałem uznaniem dla tego przedziwnego męża. Wierność, wytrwałość, poświęcenie i prawdziwie marynarska ofiarność starego okrętnika wzruszyła go i trafiła mu do serca.

— Będzie, jak Bóg da! — myślał. — Ale Albert Lizakowski, to dobry człowiek i nikt tak, jak on, nie potrafi nauczyć chłopca służby na okręcie. A to najlepsza szkoła dla okrętnika. Kto się nie rozumie na wiatrach, nie zna na żaglach i nie umie sobie z niemi poradzić, ten nie jest okrętnikiem, ale parobkiem, który tylko myje dek i pucuje klamki u drzwi na sztimrze.

Wobec tego nietylko zostawił syna na pokładzie „Gwiazdy”, ale nawet przywiózł mu pół centnara bulwy, sześć wielkich, wysokich chlebów kuźnickich, dobrze uwędzonej słoniny rybackiej i trochę różnych a niezbędnych drobiazgów.

Tak było, kiedy rybacy zastawiali sieci wpobliżu statku.

Jeśli jednak zdarzyło się, że trzeba je było postawić o kilometr lub dwa dalej, żywa dusza na pokład nie zaglądnęła. Rybak nie wyjeżdża na morze dla przyjemności, ani dla składania wizyt znajomym, a ponieważ praca jego jest ciężka i ryzykowna, jak tylko się z nią upora, zmyka do domu, ani chwili czasu nie tracąc. Dlatego, mimo iż nieraz marzli strasznie, a byli tuż przy Helu, nigdy nikomu na myśl nawet nie przyszło schronić się na godzinkę do portu helskiego i rozgrzać się szklanką grogu lub herbaty z rumem. Za dużo byłoby z tem marudzenia.

Czasami przyjeżdżał w odwiedziny któryś z Helan, którzy, posiadając kutry, mieli większą swobodę ruchów i więcej czasu od innych rybaków. Wiedząc, w jakich tarapatach znajduje się załoga „Gwiazdy”, zwykle coś ze sobą przywozili, przeważnie jednak ryby; szproty, śledziki, jakiegoś pomuchla. Czasem mniejszego łososia, słowem to, co im morze dawało, ale nigdy nic z tego, za co musieli płacić gotowym groszem. Było to zrozumiałe, ponieważ rybacy helscy nie mają żadnych gruntów ani zwierząt, lecz żyją wyłącznie z gotówki otrzymanej za ryby, które poławiają sposobami, dającemi duże zyski, ale wymagającemi wielkich wkładów.

Co innego, gdy zapraszali do siebie Alberta Lizakowskiego, którego bardzo wysoko cenili za jego męską stałość i wierność w służbie, a także za doświadczenie marynarskie. O ile to było możliwe, stary zabierał ze sobą chłopca, a wówczas zasiadali w ciepłej, schludnej kuchence rybaka helskiego, zawieszonej miedzianemi rynkami i białem gdańskiem naczyniem kuchennem, i rozmawiając plattem język wyłamującym, objadali się mięsem, białem pieczywem i opijali się słodką kawą z niemniej słodkim kuchem, podziwiając w duszy zamożność tych rybaków i zazdroszcząc im jej.

Podobała się Pawłowi bardzo stateczność i rozwaga Helan, nie używających prawie nigdy wódki, uprzejmych, spokojnych i, żyjących, jakby jakieś religijne bractwo. Polubił tę cichą wioskę, w której, zdawałoby się, panował zupełnie inny duch, niż w polskich wioskach rybackich. Lubił tę długą, po prawdzie mówiąc, jedyną ulicę, której środkiem ciągnął się szereg starych, zimą bezlistnych kasztanów, niby stos pacierzowy wioski, gdy po obu stronach jeden koło drugiego stały domki o ostrych szczytach, z okienkiem na pierwszem piętrze i z temi dziwnemi drzwiami, w pogodny dzień od góry do połowy odsłoniętemi, przez które wyglądał Helan o szerokiej, dobrodusznej twarzy i szpakowatem podgardlu i z fajką w zębach, lub Helanka w białym fartuchu i czarnym szalu na głowie — a wtyle połyskiwały rondle i naczynia, bieliły się na ścianie kanki i garnuszki, pod blachą huczał płomień czerwony, a z garnków, stojących na kuchni, szła na ulicę smakowita woń.

Naogół zaproszenia zdarzały się rzadko, a po pewnym czasie ustały zupełnie. Czasem tylko przywiózł ktoś jakąś rybę lub list od przyjaciół Alberta Lizakowskiego z odpowiedzią odmowną. Znacznie rzadziej przekaz na drobną kwotę.

Paweł Kąkol pracował i uczył się, głowę miał pełną różnych niezrozumiałych słów, jak: gaf-żagiel, gaf-bon, gaf-raja, fok-żagiel, fok-bonblak, fok-gaftopsel, bezan-maszt, grot-maszt i inne tym podobne „sztaksle”. Huczało mu od tego w głowie, ale miarkował sobie wszystko, bo czuł, że stary marynarz niepotrzebnych rzeczy go nie uczy. Niejednokrotnie, mimo iż statek ruszyć z miejsca nie mógł, rozwieszali we trzech lub we dwóch wszystkie żagle i ku podziwowi całego morza „Gwiazda Polarna” rozkwitała naraz. Ale najbardziej rozkwitał Paweł, który tak się zawsze namęczył wspinaniem po drabinach i rajach dwumasztowca, że był czerwony jak piwonja. Za to pracował na prawdziwym żaglowcu z prawdziwymi okrętnikami. Miał to sobie za wielki zaszczyt.

Wieczorami, gdy latarnia helska zapłonęła, a zdala widać było na cyplu półwyspu oświetlony port i żółtawą łunę elektrycznych lamp Helu, pożegnawszy się z morzem huczącem i jasnemi gwiazdami na niebie, schodzili do jako tako ciepłej kabiny, i dorzuciwszy węgla do piecyka, zasiadali do wieczerzy. Z jedzeniem nie było tak źle, bo rybacy bądź co bądź dobrowolnych rozbitków wspomagali, bosman zaś, człowiek przewidujący, brał od nich ile się dało ryb i solił je lub wędził w małej wędzarence, którą sobie urządził w kuchni okrętowej. Prócz tego strzelał też mewy. Najadłszy się, gasili światło, bo z naftą było kiepsko, i obsiadłszy piecyk, rozmawiali.

Właściwie były to tylko długie opowiadania bosmana i Krauzego, których chłopak słuchał w milczeniu.

Albert Lizakowski służył długo na statku, krążącym po wodach chińskich i malajskich. Niestworzone rzeczy opowiadał o wyspach, zarosłych kokosowemi palmami, o brunatnych, brodatych ludziach, chodzących boso w różnobarwnych jedwabnych spódnicach i aksamitnych, zlotem haftowanych myckach, o ich gulaszu, który jadali co najmniej dwa razy dziennie, robili go z baraniny lub z drobiu, mieszali z konfiturami, ale równocześnie zaprawiali ostremi korzeniami tak, że człowiek kamiennego serca, jedząc tę potrawę, płakał tak rzewnie, iż łzy strumieniem ciekły mu po policzkach i mieszały się ze sosem potrawy. Opowiadał o ludziach, którzy przegrywali z zimną krwią dziesiątki tysięcy dolarów, ale przegrawszy o pięćdziesiąt centów więcej, dostawali szalu i, dobywszy krisa, krzywego ostrego noża, wypadali na ulicę i mordowali każdego spotkanego człowieka, bez względu na wiek i płeć. A cała ulica zaczynała wówczas wołać: „Amok! Amok!” i wszyscy ścigali szalonego, starając się go ująć lub zabić, bo on był w furji walki i śmierci.

To znów opowiadał stary o zdradliwych dżonkach chińskich. Wyglądają niewinnie, niby zwykłe sobie lodzie rybackie, ale przyjrzeć się im dobrze, zaraz się widzi — pierś, jak u ptaka, a żagle jak czarne skrzydła, i nigdy się nie wie, ile w takiej dżonce żółtych djabłów siedzi. Wystarczy pierwsza lepsza hawarja, skutkiem której okręt trudniej manewruje, albo mgła, w której mogą się niepostrzeżenie przysunąć, a naraz cały dek pełen jest żółtych i wtedy bij się, bracie, na śmierć i życie, bo nie masz do wyboru nic innego.

Krauze nie żeglował po tak dzikich morzach. Sługiwał przeważnie na statkach, krążących między Europą a Ameryką, którą uwielbiał, podziwiał jej drapacze chmur i jej kulturę. Wogóle był człowiekiem zasad, poważnym i kulturalnym.

— Co za porządek! — zachwycał się. — Jedziesz jednym stanem, nie widzisz nic, prócz kwiatów, jedziesz drugim stanem — tytoń i tytoń, trzeci, czwarty stan — pszenica albo żyto, potem znowu — kartofle. Potem znowu nic, tylko bydło. To — rozumiem. Człowiek przynajmniej wie, czego się trzymać, nie potrzebuje być ministrem rolnictwa na swoich czterech morgach piasku. Żadnych fantazyj, żadnych eksperymentów. Urodziłeś się wśród bydła, żyj w stanie bydlęcym, a będzie ci dobrze. Urodziłeś się w kartoflach, siedź w kartoflach. My, Niemcy, dużo zrobiliśmy na świecie dla porządku, ale takiej kultury jak w Ameryce nigdzie nie widziałem.

Na „Gwieździe” służył dlatego, że jako marynarz stary i chory, lepszego miejsca znaleźć nic mógł. Dlatego też pozostał na pokładzie mimo niepewnego losu statku, bo bądź co bądź miał na nim swój kąt i opiekę zacnego Alberta Lizakowskiego.

W nocy stale któryś z nich czuwał na pokładzie. Wprawdzie światła były zapalone, bliża helska świeciła jasno, a statek leżał daleko od szlaku parowców, które zresztą wiedziały, że tu jest mielizna, jednak na wszelki wypadek dobrze było czuwać. W ciemne, chmurne noce, gdy nie słyszało się nic, prócz szumu fal, czuwanie to nie męczyło. I można było przysiąść w osłoniętym od wiatru kącie, owinąć się kocem i siedzieć tak, naprzemiany drzemiąc, to znów patrząc na fale, których muzyka łagodnie kołysała duszę.

Ciężko było w czas sztormu, gdy statkiem szarpały rozwścieklone bałwany, wicher wył, jak chór potępieńców, a wyjąca boja u wejścia do portu helskiego szczekała coraz zajadlej, jak jakiś okropny, zły potwór na łańcuchu. Morze wyło, a fale z rozmachem biły o boki statku, który dygotał i drżał cały jak ambitny koń przed biegiem wyścigowym. Czuło się, że wszelkiemi siłami zrywa się do skoku, a skoczyć nie może. Wówczas trzeszczał głośno, aż Pawła strach ogarniał, bo zdawało mu się, że okręt krzyczy, jak żywy człowiek, rozpaczliwym wysiłkiem pragnący zerwać krępujące więzy.

Najgorzej bywało w ciche, gwiazdami wyiskrzone, księżycowe noce zimowe, gdy widać było rozświetlone blado bezgraniczne przestworza morskie, ich pustkę niezmierzoną, powagę żywiołowego istnienia i niewypowiedziany smętek. Gdy w taką noc zdaleka dolatywało skowyczące szczekanie fok, Paweł wzdrygał się, bo zdawało mu się, że to wołają go duchy morskie.

Póki rybakom powodziło się jako tako, załodze „Gwiazdy” bieda nie dawała się zbyt we znaki. Ale gdy szproty zniknęły, niepokojone zbyt często powtarzającemi się gwałtownemi burzami, a śledzików nie było, nastały czasy bardzo złe nawet dla Helan. Nietylko nikogo nie mogli wspomagać, lecz sami potrzebowali pomocy.

Wówczas na pokładzie „Gwiazdy” zapanowała przykra cisza. Wycieńczony Krauze ledwo snuł się po statku. Dla Pawła stary bosman miał zawsze jakiś kęs schowany, ale chłopiec najeść się tem nie mógł, sam zaś bosman głodował z wytrwałością bohaterskiego żołnierza, zamkniętego w oblężonej twierdzy — i modlił się. Gdy mu Krauze tłumaczył, że pilnowanie statku — cudzej własności — w tych warunkach jest niedorzecznością, gdy mówił mu, że wobec widma śmierci głodowej powinni sprzedać, co się da, opuścić statek i udać się na ląd, bosman nie sprzeciwiał się, pozwalał im odejść, dodawał jednak, że on sam zostanie, ponieważ wierzy, że Bóg pomoc ześle. O sprzedawaniu żagli, koców i innych rzeczy nie chciał nawet słyszeć.

To niedorzeczne może, ale szlachetne zaparcie się siebie, ta głęboka wiara i ufność w Opatrzność dziwnie działała na Pawła. Nieraz, gdy mu dokuczał głód, a jeszcze bardziej chłód, myślał o ciepłym pokoju w domu ojcowskim. Choćby była tylko bulwa lukiem podlana — mniejsza z tem! A z pewnością tak źle nie jest, bo przecie przez jakiś czas szprotów było dość i tatk na pewno miał za co dokupić bulwy i mąki. Chciał wrócić do domu. Zdarzało się, że już — już otwierał usta, aby to powiedzieć bosmanowi, ale gdy tylko ujrzał jego poważną, przybladłą trochę twarz i wierne, uczciwe, błękitne oczy, głos wiązł mu w gardle i wstyd mu się robiło. Więc cierpiał dalej.

Pewnej nocy, gdy na pokładzie czuwał Krauze — a było to w czas gwałtownej burzy — Paweł zerwał się nagle i usiadł przerażony na swem leżu. Miał wrażenie, jakgdyby słyszał we śnie jakiś straszliwy trzask, a teraz wyraźnie czul, że okręt drewa, wyraźnie czuł jego kołysanie się.

— Czyżby się zerwał z kotwicy? — pomyślał. — Sztorm zrobił go flot?

Zaczął się pośpiesznie ubierać.

Gdy był już napół ubrany, zauważył ze zdumieniem, iż w kabinie jest zupełnie jasno. mimo że żadne światło się nie pali. Spojrzał na leże bosmana — było puste. Przypomniał sobie, że siadając na swem leżu, widział, jak bosman szybko wybiegał z kabiny. Ponieważ oczy jeszcze wciąż mu się ze snu kleiły, zdawało mu się, że śpi i że to wszystko śni mu się, Czując jednak ruch okrętu, ubrał się czem prędzej i pędem wybiegł na pokład.

A tam stanął, jak wryty.

Była straszliwa burza.

Zmagając się rozpaczliwie z czarnemi, wystrzępionemi chmurami podobnemi do okropnych potworów, księżyc toczył się po niebie, jakby przerażony i rozsrożony zarazem. Czasem tonął w czarnych odmętach chmur, a wtedy świat cały gasł i tylko tu i owdzie dygotała jakaś zalękniona gwiazdka, to znów wynurzał się triumfalnie jasny, stapiał w swym żarze srebrnym brzegi najbliższych chmurzysk i świecił, a wtedy świat znów rozkwitał pełnym nadziei uśmiechem. Ale morze było wciąż wściekłe, a fale skakały ku niebu, jakby je w samą pierś ugryźć chciały.

Statek zaś istotnie płynął pod pełnemi, rozzwianemi żaglami.

Jednakże nie to było dziwne.

Oto mimo iż na statku świateł żadnych nie było, „Gwiazda Polarna” promieniała nieziemską światłością, szeroko rozwidniająca ciemną noc i wzburzone morze. Rzecz dziwna: po morzu przewalały się fale jak góry, a w pobliżu statku woda była spokojna. Sam statek doznał niezrozumiałej przemiany. Zniknęły brunatne, połatane żagle, kręgi lin poczerniałych od soli morskiej. Na złotych masztach ze złotych rai spływały purpurowe, jedwabne żagle, jaśniejące wzorzystemi wyszywaniami z pereł. Osady masztów były rubinowe, burty srebrne, ostroga z wielkiego brylantu świeciła, jak gwiazda. Również brylantowe było koło sterowe, przy którem na szeroko rozstawionych nogach stał nie znany Pawłowi sternik z długą brodą i nastroszonemi, krzaczastemi brwiami. Mimo orkanu i szalonego pędu statku sternik potężnemi dłońmi kręcił kołem sterowem, jakgdyby to była zabawka.

Cały pokład pełen był pracujących żwawo marynarzy. Mimo że okrętnicy ci byli przy pracy w burzy i pięli się po masztach i rajach, nie mieli na sobie ani niezdarnych eltychów, ani zydwestek, lecz ubrani byli, jak na paradę, w świątalne granatowe mundury marynarskie i czapki z wstążeczkami ze złotym napisem „Gwiazda Polarna”. Na błękitnych kołnierzach ich głęboko wyciętych bluz lśniły kotwice z brylancików. Mimo gwałtownego wichru i fal wzburzonych, dziwni marynarze poruszali się i pracowali sprawnie i żywo, jak na popisie w porcie. Na jucie, to jest na wywyższonym pokładzie rufy, stał bosman, który gromkim głosem wydawał rozkazy.

Ujrzawszy stojących na pokładzie w osłupieniu trzech okrętników z dawnej załogi, bosman podszedł do nich i krzyknął rozkazująco:

— Czegoż tu stoicie, gapie! Nie widzicie, że jest sztorm i każdy musi pracować? Dalej, do roboty!

Okrętnicy rzucili się do liny.

Statek manewrował, jakgdyby istotnie walczył z burzą, w rzeczywistości jednak woda była w jego pobliżu jak oliwa, on zaś sam świecił nieziemskiem, błękitnem światłem.

Leciał tak wciąż przez wzburzone morze, wyprzedzając fale i wiatr.

Naraz morze uspokoiło się zupełnie i wdali pokazał się jakby ląd górzysty, olśniewająco biały. Ku temu lądowi, świecącemu niesamowicie, a najeżonemu skałami, statek gnał, jakby się chciał oń rozbić. Paweł, z trwogą patrząc w tę stronę, ujrzał, że ma przed sobą olbrzymie góry lodowe, o które okręt rozbić się musi. Mimo to bosman nie zmieniał kursu, lecz szedł wprost na skały.

Pawłowi dech w piersi zaparło.

Góry lodowe były tuż — tuż, gdy naraz rozwarła się między niemi szeroka szczelina, którą „Gwiazda Polarna” mknęła dalej niby korytarzem.

Teraz statek zwolnił biegu, i przepłynąwszy pod ciężkiemi, zwisającemi arkadami lodów, mieniących się tęczowemi blaskami, wjechał w szeroką, przecudowną zatokę. Morze było tu zupełnie spokojne, a powierzchnia jego jaśniała od modrych ogni. Wciąż jeszcze była noc i na ciemnem, choć pogodnem niebie widać było wielkie, drżące gwiazdy. Ale obramowane świecącemi białemi skałami lodowemi wody zatoki były szafirowe od przedziwnej jakiejś jasności. W powietrzu rozlegała się dźwięczna, szklana muzyka pływających brył lodowych, które, tańcząc lekko na wodzie, wzajemnie o siebie trącały.

A wtedy nagle trysnęły z wody niezliczone fontanny i ku statkowi podpłynęły nieprzejrzane stada wielorybów. Niby wielkie śpiżowe tarcze unosiły się na wodach ogromne skarpie i sole, wśród których, krzywdy im żadnej czyniąc, wesoło szczekając, tańczyły obłe foki, czarne a lśniące, jakby z lanego żelaza uczynione, i również czarne, pocieszne, krótkie delfiny. Tu — wyłoniły się ociekające wodą brunatne grzywy lwów morskich, szczerzących wielkie białe kły i niskim basem wykrzykujących gromko i radośnie: Ha! Ha! Ha! — Całą powierzchnię zatoki pokrywały żywe, ruchome arabeski, które kreśliły na wodzie chyżo wijące się, metalicznie tęczowe i srebrno szmaragdowe ławice szprotów i śledzi. Jak srebrne płomienie śmigały przez wodę łososie. Wybrzeże lodowe obramowane było szeregami białych niedźwiedzi, które tańczyły, przestępując z nogi na nogę w takt melancholijnej, ponurej pieśni, jaką im z głębokiem przejęciem śpiewały stada wilków północnych. Wyfraczone pingwiny w białych kamizelkach wymachiwały krótkiemi skrzydłami i klaskały dziobami. Olbrzymia chmura wszelkiego rodzaju ptactwa utworzyła strop ruchomy, pod którym na różnych wysokościach krążyły żywe girlandy i festony ptasie. Stada wielkich łabędzi z szumem i graniem potężnych skrzydeł okrążały wciąż statek, a różnego rodzaju mewy obsiadły jego burty i raje z rozgłośnem śpiewaniem.

Wtedy ozwała się niewidzialna, cudowna muzyka i wszelkie stworzenie w zatoce zaczęło śpiewać jakiś hymn, uszom ludzkim niezrozumiały, ale rzewny, pełen nieopisanej, niewypowiedzianej radości i słodyczy.

I wówczas Paweł dojrzał wśród nich starego Krauzego w paradnym mundurze i z twarzą jasną od łez i roztkliwienia, a przy nim klęczał stary bosman Albert Lizakowski, również w świątalnem ubraniu, z twarzą zachwyconą i promienną.

Statek stanął w łunach, a na purpurowym żaglu grotmasztu pojawił się naraz obraz Najświętszej Panny.

I Dzieciątko podniosło rączkę i pobłogosławiło wszystkim rybom, ptakom i wszelkiemu stworzeniu morskiemu.

Wówczas zerwał się zgiełk tak radosny a niewysłowienie słodki, że Paweł, wytrzymać już sercem nie mogąc, stracił przytomność.

W tej chwili zbudził się i ujrzał, że znajduje się w kabinie na „Gwieździe Polarnej”.

Wszystko tu było, jak zwykle, na swojem miejscu. Przez okrągłe luki wpadało blade światło zimowego poranku. Było tak zimno, że z ust szły kłęby pary. Chłopak usłyszał wzruszony głos bosmana:

— Dzięki Ci, Najświętsza Panno, za zesłaną łaskę! Czemże zasłużył na nią ten stary wrek, czem zasłużyliśmy my, grzeszni?

Chłopak dźwignął się i oparł na łokciu.

Bosman klęczał przy leżu i modlił się. Krauze zaś siedział na posłaniu, zasłaniając oczy dłońmi, jakby w ten sposób zatrzymać chciał w nich jakieś widzenie. A naraz rzekł:

— Czemu Najświętsza Panna upodobała sobie ten stary opuszczony wrek? Dlatego właśnie, że jest opuszczony. Czem zasłużyliśmy na łaskę? Wierną, uczciwą służbą i wiarą.

Tu wykrzyknął Paweł:

— Otrzymaliśmy błogosławieństwo Dzieciątka!

— Więc i ty widziałeś? — zwrócił się do niego zdziwiony bosman.

— Czyż nie klęczeliśmy wszyscy razem w świątalnych ubraniach na deku? Wszelkie stworzenie śpiewało i chwaliło Pana, korony ptactwa latały nad nami, a na purpurowym żaglu...

— Wtem dało się słyszeć turkotanie motoru, a potem głos jakiś zaczął wołać:

— Halo! Lizakowski! Stary! Halo, bosman! Żyjecie jeszcze? Bywajże tu który!

— Kapitan Sellaert! — wykrzyknął bosman.

I wciągnąwszy szybko żakiert, wyskoczył na pokład.

 Za nim, ogarnąwszy się byle jak, wybiegł Paweł, a potem przywlókł się stary Krauze.

Kapitan już wszedł na pokład po drabince, którą mu bosman zrzucił z burty.

— Jak się masz, stary! — wołał, uśmiechając się radośnie. — Zmizerniałeś trochę! Pewnie z tęsknoty za mną, ha! ha! ha!

Niski, barczysty, krępy człowieczek śmiał się głosem, oczami, ramionami, różową, czysto wygoloną twarzą i oczami niebieskiemi jak niezapominajki.

— Ha! Ha! Ha! — śmiał się wciąż, podając rękę bosmanowi. — Pościliście trochę! Wiem, wiem. Opowiadano mi. Ale to się już skończyło. Przybywam z ośmiu ludźmi nowej załogi i pełną kasą. Statki holownicze z Gdańska już przyszły, draga też. Dostaniemy was wnet flot.

— Więc do roboty! — krzyknął uradowany bosman.

— Do roboty weźmiemy się jutro. Dziś nie można. Dziś święto Matki Boskiej Gromnicznej — odpowiedział kapitan, który, choć Holender, był katolikiem.

Trzej okrętnicy w milczeniu spojrzeli po sobie.

Strąd Dorotki.

Córuśnie Tatusiowej, słodkiej Krzysieńce.

Mała Dorotka dłuższy czas ciężko chorowała. Mamusia była nawet o nią bardzo niespokojna, zwłaszcza, że na całym półwyspie nie było lekarza, a sprowadzać doktora z Pucka i płacić mu sto złotych za wizytę często nie mogła. Doktor był u Dorotki tylko trzy razy: kiedy choroba wybuchła, kiedy zbliżał się kryzys, a potem przypadkowo raz, przy sposobności, kiedy go zawezwano do innego chorego. [Na półwyspie Helskim aż do czasów polskich wogóle doktora stałego nigdy nie było, Niemcy o kilka tysięcy biednych rybaków polskich nie dbali i nic im na nich nie zależało. Mieli dość rybaków na długiem wybrzeżu swego morza. Tym nie żałowali ani nie skąpili niczego, podczas gdy rybacy polscy, których nie stać było na sprowadzenie lekarza z Pucka, w razie ciężkiej choroby leczyli się sami domowemi środkami, często zupełnie nieodpowiedniemi a nieraz połączonemi z gusłami. Dopiero rząd polski ustanowił na półwyspie stacje sanitarne pod zarządem stosownie wykształconych pielęgniarek a dozorowane przez lekarzy i władze sanitarne z Pucka]. Dorotka chorowała na ciężkie zapalenie płuc i stan jej był naprawdę bardzo niebezpieczny. Niewiadomo było, czy serduszko jej gorączkę wytrzyma. Mamusia Dorotki pielęgnowała ją troskliwie, przez długi czas nie odstępując jej ani na krok, nie śpiąc i nie jedząc, tak że schudła i bardzo osłabła. Leczeniem dziecka zajmowała się jednak głównie stara Cyla Lizakowska, rybaczka, która doskonale znała się na chorobach i oddawna już leczyła wszystkich chorych w wiosce. Zaznaczyć trzeba, że Cyla nie była żadną znachorką, lecz przepisywała te same lekarstwa, co doktorzy.

Po pewnym czasie choroba ustąpiła, ale mała Dorotka była tak osłabiona, że dłuższy czas jeszcze musiała leżeć. Mamusia nie mogła już przesiadywać przy niej, bo żyjąc z krawiecczyzny, przez czas choroby córeczki dużo straciła. Teraz musiała to nadrobić. Że zaś na półwyspie była najlepszą, jeśli nie jedyną krawcową, która naprawdę coś umiała, a przy tem nie zdzierała rybaczek, więc roboty miała zawsze poddostatkiem.