Wspomnienia z martwego domu. Записки из мёртвого дома - Fiodor Dostojewski, Фёдор Михайлович Достоевский - ebook

Wspomnienia z martwego domu. Записки из мёртвого дома ebook

Fiodor Dostojewski, Фёдор Михайлович Достоевский

0,0

Opis

Publikacja w 2 wersjach językowych – polskiej i rosyjskiej. Powieść zawiera wspomnienia byłego szlachcica, Aleksandra Pietrowicza Gorianczykowa, skazanego za zabójstwo żony na 10 lat ciężkich robót drugiej kategorii (praca w twierdzach). Gorianczykow wspomina zwłaszcza pierwszy rok pobytu w więzieniu: "Pierwszy miesiąc i w ogóle początek mojego życia na katordze żywo stają mi teraz w wyobraźni. Następne lata więzienne przesuwają się w moich wspomnieniach znacznie bladziej." Opisuje zwyczaje panujące w twierdzy, relacje między współwięźniami, ich historie, zachowania, postawy i charaktery, przedstawia różne fragmenty katorżniczego życia (pobyty w szpitalu, handel wódką, święta, kary cielesne, zachowanie przełożonych, roboty) i wiele sylwetek skazańców, spośród których znajduje wielu ludzi dobrych, wartościowych, z którymi nawiązuje przyjaźnie. (za Wikipedią)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 801

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Fiodor Dostojewski / Фёдор Михайлович Достоевский

 

 

 

 

Wspomnienia z martwego domu

Записки из мёртвого дома

 

przełożył Józef Tretiak 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Nikolay Karazin's (1842-1909) art for „The House of the Dead” by Dostoyevsky ,

licencjapublic domain, źródło: http://az.lib.ru/img/d/dostoewskij_f_m/text_0030/index.shtml

 

UWAGATŁUMACZA: Niektóre mniej zajmujące dla polskiego czytelnika

lub mniej charakterystyczne ustępy zostały w tym przekładzie opuszczone.

 

Tekstpolski wg edycji z roku 1897. 

Tekstrosyjski wg edycji z roku 1862. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-273-8 

 

 

 

Wspomnienia z martwego domu

I. Martwy Dom.

Nasz dom więzienny stał na krawędzi fortecy, tuż pod wałem fortecznym. Popatrzysz, bywało, przez szczeliny ostrokołu na świat Boży, czy nie zobaczysz tam czegokolwiek? i widzisz tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny, porosły burzanem, a po tym wale tam i napowrót, dniem i nocą, chodzi straż wojskowa, i zaraz pomyślisz, że przejdą całe lata, a ty tak samo będziesz podchodził do częstokołu i zobaczysz ten sam wał, taką samą straż na, wale i ten sam maleńki skrawek nieba, nie tego nieba, które nad więzieniem, ale innego, dalekiego, wolnego nieba, wyobraźcie sobie wielki dziedziniec, dwieście kroków długi, a półtorasta szeroki, dziedziniec w kształcie nieregularnego sześciokąta, cały otoczony częstokołem z wysokich pali, mocno i głęboko w ziemię wbitych, szczelnie przystających do siebie krawędziami, utwierdzonych poprzecznemi belkami i z góry zaostrzonych: oto zewnętrzna rama więzienia. W jednej ze stron tej zagrody jest mocna brama, zawsze zamknięta, dniem i nocą strzeżona: otwierano ją tylko, aby puścić więźniów na roboty. Za tą bramą był jasny, wolny świat, tam żyli ludzie, jak wszędzie. Ale po tej stronie ostrokołu ów świat wydawał się marzeniem fantastycznem. Tutaj był świat osobny, do żadnego innego niepodobny, tu były swoje odrębne prawa, swoje stroje, zwyczaje, obyczaje: dom żywcem pogrzebanych, życie – jakiego nigdzie nie znaleźć i ludzie szczególni. Ten to osobliwy zakątek zamierzam opisać.

Wchodząc do ogrodzenia, widzicie w jego wnętrzu kilka budynków. Po obu stronach wewnętrznego dziedzińca ciągną się dwa długie domy; to są „kazarmy”, czyli koszary. Tu mieszkają aresztanci, rozmieszczeni według tego, do jakiego rzędu przestępców należą. Dalej w głębi dziedzińca jeszcze jeden budynek drewniany: to kuchnia podzielona na dwa oddziały. Dalej jeszeze budynek, gdzie pod wspólnym dachem mieszczą się piwnice, spichrze i szopy. Środek dziedzińca niezabudowany, tworzy równy i dość wielki plac. Tu szykują się aresztanci, tu następuje ich wywoływanie i sprawdzanie rano, w południe i wieczór, a niekiedy i częściej, co zależy od podejrzliwości strażników i ich umiejętności prędkiego liczenia. W koło, pomiędzy budynkami a ostrokołem, zostaje jeszcze dość wolnej przestrzeni. Tutaj pod tylnemi ścianami budynków niektórzy więźniowie, posępniejsi i więcej stroniący od ludzi, lubią chodzić w czas nieroboczy, zakryci od oczu ludzkich i dumać swoje dumy. Spotykając się z nimi podczas takich przechadzek, lubiłem wpatrywać się w ich ponure, piętnowane twarze i zgadywać, o czem oni tak dumają? Był jeden z zesłanych, którego ulubionem zajęciem w czasie wolnym było liczenie palów. Wszystkich palów było półtora tysiąca, wszystkie on liczył i miał na uwadze. Każdy pal w jego rachunku oznaczał dzień; każdy dzień odliczał po jednym palu i tym sposobem po ilości niedoliczonych pali mógł wiedzieć, jak długo mu jeszcze potrzeba zostawać w katordze. Wiele lat wypadało mu jeszcze czekać, ale w więzieniu było dość czasu na nauczenie się cierpliwości. Widziałem raz, jak się żegnał z towarzyszami aresztant, który przebył dwadzieścia lat w katordze i nakoniec wychodził na wolność. Byli tacy. którzy pamiętali, jak wchodził do więzienia młody, o nic się nie troszczący, nie myślący ani o swojej zbrodni, ani o karze. Wychodził siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. Milcząc obchodził wszystkie nasze kazarmy, modlił się przed obrazami, a potem nizko, wpół zginając się, kłaniał się swoim towarzyszom i prosił, aby go źle nie wspominali. Pamiętam także, jak pewnego aresztanta, który był przedtem zamożnym właścicielem sybirskim, wezwano raz pod wieczór do bramy. Pół roku przedtem otrzymał on wiadomość, że jego żona wyszła zamąż i mocno to odczuł. Teraz ta żona właśnie podjechała do bramy, wywołała go i dała mu jałmużnę. Pomówili z sobą ze dwie minuty, zapłakali i pożegnali się na wieki. Widziałem twarz jego, kiedy wracał do kazarmy.... Tak, tutaj można było nauczyć się cierpliwości.

Gdy zmierzch zapadał wprowadzano wszystkich nas do kazarmów i zamykano na całą noc. Ciężko mi było zawsze wracać z dziedzińca do naszej kazarmy. Była to długa, niska, duszna sala, mdło oświetlona łojówkami, z ciężkim, zabijającym zapachem. Nie pojmuję teraz, jak w niej przeżyłem lat dziesięć. Do spania na tak zwanych „narach” [drewniany pomost do spania pod ścianami. (Przyp. tłóm.)] miałem tylko trzy deski; to było całe moje miejsce. Na tych „narach” w naszej tylko izbie mieściło się trzydzietu ludzi. W zimie zamykano nas wcześnie; trzeba było ze cztery godziny czekać, dopóki wszyscy zasną. A do tego gwar, hałas, śmiechy, przekleństwa, dźwięk łańcuchów, swąd i kopcenie, golone głowy, piętnowane twarze, łatane ubiory – wszystko napiętnowane, zbezczeszczone. Tak, człowiek dużo wytrzymać może. Człowiek jest istotą do wszystkiego przywykającą, i myślę, że to najlepsze jego określenie.

Mieściło się nas w ostrogu [zwykła nazwa podobnych więzień w Rossyi (Przyp. tłóm.)] prawie stale około półtrzecia sta ludzi. Jedni przybywali, drudzy kończyli karę, inni umierali. I kogo tu nie było! Myślę, że każda część, każda gubernia Rossyi miała swoich przedstawicieli. Byli inoplemieńcy, było między skazańcami kilku nawet kaukaskich górali. Podzieleni byli według stopnia przestępstw, a więc według liczby lat kary, naznaczonych za przestępstwo. Trzeba przypuścić, że nie było takiego przestępstwa, któreby tam nie miało swego przedstawiciela. Podstawę całej ludności więziennej stanowili cywilni przestępcy (silno katorżni – zamiast zsilno katorzni – jak się sami naiwnie nazywali). Byli to przestępcy zupełnie pozbawieni wszelkich praw, odcięte od społeczeństwa strzępy, z twarzą napiętnowaną, na wieczne świadectwo, że są wyrzutkami społecznymi. Przysyłano ich do ciężkich robót na ośm do dwunastu lat, a potem rozsyłano gdziekolwiek po wsiach sybirskich, jako posileńców. – Byli i przestępcy wojskowi, niepozbawieni praw swego stanu, jak w ogóle w rossyjskich rotach aresztanckich. Przysyłano ich nie na długo, a kiedy termin kary nadszedł, odsyłano tam, skąd przyszli, do sybirskich, liniowych batalionów, jako żołnierzy. Wielu z nich wnet powracało do ostrogu za powtórne ważne przestępstwa, ale już nie na krótko, tytko na lat dwadzieścia. Ten oddział nazywał się „wiecznym” (po rossyjsku wsiegdasznim). Ale i „wieczni” nie byli jeszcze zupełnie pozbawieni praw stanu. Nakoniec był jeszcze jeden oddział najstraszniejszych przestępców, przeważnie wojennych, oddział dość liczny. Nazywał się „osobnym oddziałem”. Przysyłano tu przestępców z całej Rossyi. Oni sami uważali siebie za wiecznych i nie wiedzieli, czy jest jaki termin ich kary. Podług prawa powinni byli dwa lub trzy razy pracować więcej, niż inni. Trzymano ich w ostrogu, dopóki nie zostaną otwarte na Syberyi najcięższe roboty katorżne. „Wam do terminu, a nam wzdłuż po katordze” – mówili oni do innych uwięzionych. Słyszałem potem, że oddział ten został zniesiony. Prócz tego zniesiony został w naszej fortecy i cywilny porządek i urządzoną została jedna powszechna wojenno-aresztancka rota. Rozumie się, ze razem z tem zmienił się zarząd. Opisuję tu zatem rzeczy minione, dawniejsze....

Dawno to już było. Wszystko to teraz przedstawia mi się jak we śnie. Pamiętam, kiedy wszedłem do ostrogu. Było to już wieczorem, w miesiącu styczniu. Zmierzchało się; lud więzienny wracał z robót. Gotowano się do sprawdzania. Wąsaty podoficer otworzył nakoniec przedemną drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem przeżyć tyle lat, przenieść tyle ciężkich wrażeń. O tych wrażeniach, nie doznawszy ich w rzeczywistości, nie mógłbym mieć nawet dalekiego i niejasnego pojęcia. Naprzykład, w żaden sposób nie mógłbym sobie tego wyobrazić: co jest strasznego, męczącego w tej okoliczności, że przez całe dziesięć lat mojej katorgi nie będę ani przez chwilę sam jeden. Na robocie zawsze pod konwojem, w domu z dwustu towarzyszami i ani razu, ani razu sam. Zresztą, czy do tego tylko miałem się jeszcze przyzwyczaić!

Byli tu zabójcy przypadkowi i zabójcy z rzemiosła, rozbójnicy i hersztowie rozbójników. Byli prości rzezimieszkowie i włóczęgi, tacy, co pieniądze znalezione przywłaszczali sobie i tacy, co się do nich dobierali. Byli i tacy, o których trudno było coś powiedzieć: za co też mogli się tu dostać. A tymczasem każdy z nich miał swoją powieść, mętną i ciężką, jak głowa po wczorajszym chmielu. W ogóle o swojej przeszłości mówili mało, nie lubili opowiadać i widocznie starali się zapomnieć o tem, co było. Znałem wśród nich zabójców do tego stopnia wesołych, tak nigdy nie zamyślających się, że można było iść o zakład, że nigdy sumienie nie robiło im żadnego wyrzutu. Ale były i posępne twarze, Drawie zawsze milczące. W ogóle o życiu swojem rzadko kto opowiadał, a i ciekawość nie była w modzie, we zwyczaju, nie była rzeczą przyjętą. Tak chyba czasem ktoś z braku zajęcia rozgada się, a drugi obojętnie i pochmurnie słucha. Nikt tu nikogo nie mógł swojem opowiadaniem zadziwić. „My – naród piśmienny”, mawiaii oni często z jakiemś dziwnem zadowoleniem z siebie. Pamiętam, jak raz jeden rozbójnik pijany (w katordze można się było czasem upić), zaczął opowiadać, jak zarżnął pięcioletniego chłopczyka, jak go zwabił naprzód jakąś zabawką, zaprowadził potem do pustej szopy i jak go tam zarżnął. Cała kazarma, która śmiała się dotychczas z jego żartów, zakrzyczała jak jeden człowiek i zbój musiał zamilknąć. Ale kazarma zakrzyczała nie z oburzenia, ale dla tego, że nie trzeba mówić o tem, że o tem mówić nie wypada. Winienem dodać, że to byli rzeczywiście ludzie piśmienni i to nie w przenośnem, ale w zwykłem znaczeniu słowa. Z pewnością więcej niż połowa ich umiała czytać i pisać. W jakiemkolwiek innem miejscu, gdzie lud rossyjski zbiera się w większych masach, oddzielcie gromadę z 250 ludzi; znajdzież się tam połowa piśmiennych? Słyszałem potem, jak z podobnych objawów wnioskowano, że piśmienność prowadzi lud do zguby. Jest to błąd; zupełnie inne działają tu przyczyny, chociaż nie można się na to nie zgodzić, że piśmienność rozwija w ludzie ufność w swoje siły. Ale to przecież nie jest wadą.

Oddziały odróżniały się ubiorem. Jedni mieli kurty w połowie ciemnobure, w połowie szare i spodnie tak samo: jedna noga szara, druga bura. Pewnego razu na robocie mała dziewczyna, sprzedająca kołacze, podszedłszy do aresztantów, długo się wpatrywała we mnie i potem nagle zaśmiała się. „Fe, jak nieładnie, zawołała, i szarego sukna nie starczyło i czarnego sukna nie starczyło.” Byli i tacy, u których cała kurtka była szara, tylko rękawy ciemne. Głowy golono także w różny sposób; jedni mieli pół głowy ogolonej wzdłuż czaszki, inni w poprzek.

Za pierwszym rzutem oka można było zauważyć w tej dziwnej, więziennej rodzinie pewien wybitny, wspólny charakter. Nawet najbardziej samodzielne, oryginalne osobistości, mimo woli panujące nad innymi i te starały się zastosować do powszechnego tonu, jaki panował w ostrogu. W ogóle trzeba wiedzieć, że wszystek ten lud więzienny – wyjąwszy niewielu ludzi nieustannie wesołych, na których za to ciężyła powszechna pogarda, – był to lud ponury, zawistny, straszliwie próżny, chełpliwy, obrażliwy i do najwyższego stopnia przywiązany do formy. Zdolność niczemu się nie dziwić, uchodziła za największą cnotę. Wszystkim nieskończenie wiele chodziło o to, jak się pokazać w oczach innych. Ale nieraz największy zuchwalec z bystrością błyskawicy zmieniał się w największego tchórza. Było kilku istotnych siłaczów; ci byli prości i min nie stroili. Ale rzecz dziwna! i między tymi siłaczami, byli ludzie niesłychanie, niemal chorobliwie próżni. W ogóle próżność, dbałość o pozór, były na pierwszym planie. Większość była zepsuta i strasznie spodlona. Plotki i obmowy nie ustawały: było to piekło, otchłań gehenny. Ale przeciwko wewnętrznym ustawom i powszechnie przyjętym zwyczajom ostrogu nikt nie śmiał powstawać; wszyscy im ulegali.

Zdarzały się charaktery silnie wybitne, z trudnością ulegające, ale i te ulegały. Przychodzili do ostrogu i tacy, którzy już zbyt wiele pozwalali sobie na świecie, zbyt nadużyli wolności rąk, tak, że pod koniec popełniali przestępstwa, jakby bez celu, jakby w gorączce, w szaleństwie; często z ambicyi, do najwyższego stopnia rozbudzonej. Ale choć tacy nieraz bywali postrachem i grozą dla całych okolic, u nas ich prędko osadzano na miejscu. Oglądając się w około, nowicyusz prędko spostrzegał, że tu inaczej niż gdzieindziej, że tu nie ma kogo zadziwiać i nieznacznie pokorniał i do ogólnego tonu się stosował.

Ten ton ogólny stanowiło na zewnątrz jakieś poczucie własnej, odrębnej godności, którem przejęty był nieomal każdy mieszkaniec ostrogu. Rzekłbyś, że stanowisko takiego skazańca katorżnego było jakimś stopniem urzędowym i to zaszczytnym. Ani śladu wstydu i skruchy. Prawda, było pewne zewnętrzne korzenie się, urzędowe, spokojne rezonowanie: „My ludzie zgubieni!” – mawiali; – „nie umieli żyć wolni, teraz kop zieloną ulicę.” – „Nie słuchał ojca i matki, posłuchaj teraz skóry na bębnie.” – „Nie chciałeś szyć złotem, teraz bij kamienie młotem.” Wszystko to powtarzało się często w rodzaju nauki moralnej, w rodzaju zwykłych przysłów i, nigdy na seryo. Były to tylko słowa Bodaj czy choć jeden z nich przyznawał się w duszy do bezprawia. Niechno kto z niekatorżnych spróbuje wytknąć aresztantowi przestępstwo, zgromić go za to (chociaż zresztą robić wyrzuty przestępcy nie zgadza się z charakterem Rossyanina) – obelgom nie będzie końca. A byli mistrzami w obelgach. Łajali się subtelnie, kunsztownie. Lżenie było do stopnia nauki podniesione: starali się dojąć nie tyle krzywdzącem słowem, ile krzywdzącem znaczeniem, duchem, ideą, a to czyniło obelgę subtelniejszą, jadowitszą. Nieustanne kłótnie sprzyjały rozwojowi tej nauki. Wszystek ten lud pracował pod kijem, więc był próżniaczy i psuł się coraz bardziej; kto nie zepsuty przybywał do katorgi, to tu się musiał zepsuć. Wszyscy się tu zebrali nie z własnej woli; wszyscy byli obcy sobie.

– „Czart trzy pary łapciów znosił, nim zebrał nas w jedną kupę” – mówili o sobie; a ztąd plotki, intrygi, babskie namowy, zawiść, swary, złość były zawsze na pierwszym planie w tem życiu czyścowem. Żadna baba nie zdoła być taką babą, jaką bywali niektórzy z tych zbójów. Powtarzam, byli wśród nich ludzie silni, charaktery przywykłe przez całe życie łamać i rozkazywać, zahartowane, nie znające strachu. Tych mimowoli szanowano. Oni zaś ze swej strony, chociaż czuli byli na swoją sławę, ale w ogolę starali się nie dokuczać innym, nie wdawali się w obelżywe kłótnie, zachowywali się z niezwykłą godnością, postępowali rozsądnie i prawie zawsze posłuszni byli władzy – nie dla zasady posłuszeństwa, nie z poczucia obowiązku, ale jakby na podstawie jakiegoś kontraktu, jakby w skutek zrozumienia wzajemnych korzyści. Zresztą i władza z nimi obchodziła się ostrożnie. Pamiętam, jak jednego z takich aresztantów, człowieka nieustraszonego i stanowczego, znanego naczelnikom ze zwierzęcych usposobień, wezwano raz dla ukarania za jakieś wykroczenie. Dzień był letni, czas nieroboczy. Sztabs-oficer, najbliższy, bezpośredni zwierzchnik ostrogu, przyjechał sam do kordegardy, ażeby być obecnym przy egzekucyi. Ten major był fatalną dla aresztantów istotą; doprowadził ich do tego, że trzęśli się przed nim. Srogi był do okrucieństwa, „rzucał się na ludzi,” mówili katorżnicy. Najbardziej lękali się oni jego przenikliwego, rysiego wzroku, przed którym nie można było nic ukryć. Zdawało się, że widział, nie patrząc. Wchodząc do ostrogu, już wiedział, co się dzieje na drugim jego końcu. Aresztanci nazywali go ośmiookim. System jego był fałszywy. Swojem wściekłem, złem postępowaniem budził tylko jeszcze większą złość w ludziach i tak pełnych złości, i gdyby nie miał nad sobą komendanta, człowieka szlachetnego i rozsądnego, miarkującego niekiedy jego dzikie wybryki, to jego rządy wieleby nieszczęść sprowadziły. Nie rozumiem, jak mógł zakończyć służbę szczęśliwie; wystąpił z wojska, jest żywy, chociaż zresztą był pod sąd oddany.

Aresztant pobladł, kiedy go wezwano. Zwyczajnie milcząc, bez wahania kładł się pod rózgi, w milczeniu znosił karę, a po egzekucyi wstawał, jakby się nic nie stało, obojętnie i filozoficznie spoglądając na złą przygodę. Z nim zresztą postępowano zawsze ostrożnie. Tym razem jednak, nie wiem dlaczego, uważał, że słuszność po jego stronie. Pobladł i ukradkiem, tak, że nikt z konwoju nie widział, zdołał wsunąć w rękaw szewski nóż, ostry, angielski. Nożów i wszelkich ostrych narzędzi nie wolno było mieć w ostrogu pod straszną odpowiedzialnością. Rewizye były częste, niespodziane i nie na żarty, ale że trudno znaleźć u złodzieja coś, co on pragnie bardzo ukryć, i że noże i inne narzędzia były ciągle potrzebne w ostrogu, to ich nigdy nie brakło. A jeśli znaleziono i odebrano, to natychmiast zjawiały się nowe. Cała katorga rzuciła się ku ostrokołowi i z przyspieszonem tętnem serc patrzyła przez szczeliny między palami. Wszyscy wiedzieli, że Pietrow tym razem nie zechce poddać się rózgom i że major zginie. Ale w rozstrzygającej chwili nasz major siadł na dorożkę i odjechał, poruczywszy egzekueyę innemu oficerowi. „Sam Bóg go ocalił” – mówili potem aresztanci. Co się tyczy Piętrowa, to on najspokojniej zniosł karę. Jego gniew zniknął z odjazdem majora. Aresztant jest posłuszny i spokojny do pewnego stopnia, ale jest granica, której nie trzeba przekraczać. Nawiasem dodam, że nic nie ma ciekawszego od tych strasznych wybuchów zniecierpliwienia i zuchwalstwa. Niejeden znosi cierpliwie przez kilka lat najsroższe kary, okazuje pokorę i naraz wybucha przy jakiejś drobnostce, prawie bez powodu. Możnaby to nazwać szaleństwem, a przecież tak się dzieje.

Powiedziałem już, że w ciągu kilku lat nie dostrzegłem w tych ludziach najmniejszej oznaki skruchy, ani śladu żalu za zbrodnie i że większa ich część w głębi duszy czuła się zupełnie niewinną. Jest to fakt, Niewątpliwie próżność, złe przykłady, zuchowatość, fałszywy wstyd, wiele się przyczyniają do tego. Z drugiej strony, kto może powiedzieć, że sięgnął do głębi tych serc zatrutych i odczytał w nich to, co tam się przed światem ukrywa! Ale przecież przez tyle lat możnaby było choć cokolwiek zauważyć, uchwycić; dostrzedz w tych sercach choćby jednego rysu, któryby świadczył o trosce wewnętrznej, o cierpieniu. Ale nie było tam tego, stanowczo nie było. Tak, zbrodnia nie może być pojmowaną z gotowych, z góry oznaczonych punktów widzenia i filozofia zbrodni jest nieco zawilszą, niż ludzie sądzą. Naturalnie, więzienia wspólne i system robót przymusowych nie poprawiają przestępców; one tylko są karą i zabezpieczają społeczeństwo od dalszych zamachów złoczyńcy na jego spokój. W przestępcy zaś ostróg i najcięższa praca katorżna rozbudzają tylko nienawiść, pragnienie wzbronionych przyjemności i niesłycnaną lekkomyślność. Ale mam silne przekonanie, że sławny system więzienia w osobnych celach osiąga tylko złudne, pozorne rezultaty. Wysysa on żywotne soki z człowieka, denerwuje, osłabia duszę, czyni ją wylękłą i potem tę moralnie wysuszoną mumię, półobłąkańca, przedstawia jako wzór poprawy i skruchy.

Niewątpliwie, przestępca, który powstał przeciw społeczeństwu, nienawidzi go i prawie zawsze upatruje słuszność po swojej stronie, a winę po stronie społeczeństwa. Przytem on już doznał kary od niego, a w skutek tego zdaje mu się, że się oczyścił, że się skwitował. Nakoniec można na rzecz patrzeć z takiego stanowiska, że omal nie wypadnie usprawiedliwić zbrodniarza. Ale jakiekolwiek mogą być punkty widzenia, każdy zgodzi się na to, że są takie zbrodnie, które zawsze i wszędzie, według wszelkich praw, od początku świata uważane są za zbrodnie niezaprzeczone i będą się za takie uważać, dopóki człowiek jest człowiekiem. Tylko w ostrogu słyszałem opowiadania o najstraszniejszych, najprzeciwniejszych naturze postępkach, o najpotworniejszych zabójstwach, opowiadania, którym towarzyszył niepowstrzymany, dziecinnie wesoły śmiech opowiadającego.

Szczególnie nie wychodzi mi z pamięci pewien ojcobójca. Pochodził on ze szlachty, mieszkał przy ojcu sześćdziesięcioletnim, względem którego był czemś w rodzaju marnotrawnego syna. Prowadził się najgorzej, wplątał się w długi. Ojciec ograniczał go, napominał; ale ojciec miał dom, miał futor, domyślano się, że ma pieniądze i – syn zabił ojca, pragnąc dziedzictwa [W dalszym ciągu jest sprostowanie tego faktu. Skazaniec, jak się potem pokazało, nie był zabójcą. (Przypisek tłómacza).]. Zbrodnię odkryto dopiero w miesiąc po jej spełnieniu. Sam zabójca doniósł policyi, że jego ojciec niewiadomo gdzie się podział. Cały ten miesiąc przeżył w najwyuzdańszej rozpuście. Nakoniec w jego nieobecności policya znalazła ciało zabitego. Na dziedzińcu, przez całą jego długość, był wykopany kanał dla odprowadzenia nieczystości, przykryty deskami. Ciało leżało w tym kanale. Trup był odziany, siwa głowa precz odcięta i przystawiona do tułowia, a pod głowę zabójca podłożył poduszkę. Syn nie przyznał się; pozbawiono go szlachectwa, rangi i zesłano na dwadzieścia lat do ciężkich robót. Przez cały czas mojego z nim pożycia był w najdoskonalszem, najweselszem usposobieniu. Był to rozpuszczony, lekkomyślny, w wysokim stopniu nierozsądny człowiek, chociaż wcale nie głupiec. Nie dostrzegłem w nim nigdy jakiejkolwiek skłonności do okrucieństwa. Aresztanci gardzili nim, nie dla zbrodni o której nawet nie wspominali, ale za lekkomyślność, za to, że nie umiał zachować przyzwoitych pozorów. W rozmowach wspominał czasem o swoim ojcu. Raz, mówiąc ze mną o tem, że w jego rodzinie zdrowy organizm był dziedzicznym, dodał: „oto mój ojciec, do samej śmierci nie skarżył się na żadną dolegliwość”. Taka zwierzęca nieczułość, jest naturalnie niemożliwą. Tu jest coś fenomenalnego, jakiś błąd organizacyi, jakaś cielesna i moralna potworność, jeszcze nieznana nauce, nie zwykła zbrodnia. Ja też nie wierzyłem tej zbrodni. Ale ludzie z jego rodzinnego miasta, którzy powinni byli znać wszystkie szczegóły tej historyi, opowiadali mi całą sprawę. Fakty były tak jasne, że trudno było nie wierzyć. Aresztanci słyszeli raz, jak on krzyczał w nocy we śnie: „Trzymaj go, trzymaj! W głowę go tnij, w głowę, w głowę!”

Prawie wszyscy aresztanci mówili i bredzili nocą. Obelgi, złodziejskie terminy, noże, topory słychać było w tem nocnem bredzeniu. „My naród bity”, mawiali, „u nas wnętrze odbite, i dla tego krzyczymy po nocach”.

Rządowa katorżna robota forteczna nie była zajęciem, ale obowiązkiem. Aresztant odrabiał zadaną pracę dzienną, albo spędzał na robocie oznaczone prawem godziny i szedł do ostrogu. Na robotę spoglądano z nienawiścią. Bez swego własnego, osobnego zajęcia, któremu by się można było oddać z całą „duszą, z całem wyrachowaniem, człowiek w ostrogu żyćby nie mógł. Bo i jakim sposobem wszyscy ci ludzie, rozwinięci, którzy mocno życia użyli i mocno żyć pragnęli, przemocą sprowadzeni w jedną gromadę, przemocą oderwani od społeczeństwa i życia moralnego, jak inaczej mogliby się oni zżyć z sobą, z własnej woli i ochoty? Z samego próżniactwa rozwinęłyby się tutaj takie zbrodnicze popędy, o których przedtem niejeden nie miał pojęcia. Bez pracy, bez prawem uznanej własności człowiek nie może żyć, rozpuszcza się, przemienia się w zwierzę. I dla tego to każdy w ostrogu, w skutek naturalnej potrzeby i jakiegoś instynktu samozachowawczego, miał swoje rzemiosło i zajęcie. Długi dzień letni cały był zapełniony robotą kazienną, krótka noc ledwie dawała czas do wyspania się. Ale zimą aresztant, podług przepisów, jak tylko zmrok zaczyna padać, powinien być zamknięty w ostrogu. Cóż robić w długie, nudne godziny zimowego wieczoru? I dla tego prawie każda kazarma, nie uważając na zakaz, zamieniała się w wielki warstat. Właściwie praca, zajęcie nie było wzbronione, ale surowo wzbraniano mieć przy sobie narzędzia, a bez nich praca niemożliwa. Ale praca odbywała się w największej cichości i zdaje się, że władza w niektórych razach patrzała na to przez palce.

Wielu aresztantów przybywało do ostroga nic nie umiejąc, ale uczyli się tu od drugich i potem wyszedłszy z więzienia byli dobrymi majstrami. Znaleźć tu można było szewców robiących buty i trzewiki, krawców, stolarzy, ślusarzy, rytowników, złotników. Był jeden żyd, Izaak Bumstein, jubiler a zarazem lichwiarz. Wszyscy oni pracowali i zarabiali grosz jakiś. Zamówienia otrzymywano z miasta [Omska]. Pieniądz jest brzęczącą swobodą, a ztąd dla człowieka, zupełnie pozbawionego wolności, dziesięć razy droższy. Niech mu one tylko brzęczą w kieszeni, on już w połowie zadowolony, choćby ich nie mógł tracić. Ale pieniądze można zawsze i wszędzie wydawać, tem bardziej, że owoc zakazany jest podwójnie słodki. A w katordze można było mieć nawet wódkę. Fajki były najsurowiej zabronione, ale wszyscy palili. Pieniądze, tytoń ratowały od szkorbutu i innych chorób. Praca zaś ratowała od zbrodni; bez pracy aresztanei pojedliby się wzajem, jak pająki w szklance. Pomimo tego i praca i pieniądze były zabronione, a choć pieniądze starannie były ukryte, wpadały przecież czasem w ręce poszukujących. Oto po części dlaczego nie oszczędzano ich, a prędko przepijano; oto dlaczego sprowadzano wódkę do ostrogu. Po każdej rewizyi winny nie tylko tracił wszystko, co u niego znaleziono, ale bywał zwykle boleśnie ukarany. Ale natychmiast po każdej rewizyi na miejsce utraconych sprowadzano nowe rzeczy i wszystko szło po dawnemu. I władza wiedziała o tem, i aresztanci nie narzekali na kary, chociaż takie życie podobne było do życia ludzi, mieszkających na Wezuwiuszu.

Kto nie miał rzemiosła, wynajdował sobie zajęcie, dochód przynoszące. Bywały sposoby dość oryginalne. Niektórzy na przykład trudnili się handlarstwem, jako przekupnie, sprzedawały się niekiedy takie rzeczy, których za ostrokołem więziennym nie tylko nie przyszło nikomu do głowy sprzedawać i kupować, ale nawet uważać tego za rzeczy. Ale katorga była bardzo biedna i nad zwyczajnie przemyślna. Ostatni strzępek miał jakąś wartość i mógł się na coś przydać. W skutek ubóstwa i pieniądze w katordze miały zupełnie inną cenę, niż na wolności. Za dużą i skombinowaną pracę płacono groszami. Niektórzy z powodzeniem uprawiali lichwiarstwo. Aresztany, który się zadłużył i nie miał ani grosza, niósł ostatnie swoje rzeczy do lichwiarza i otrzymywał od niego kilka miedziaków na szalony procent. Jeśli nie wykupił tych rzeczy w terminie, lichwiarz sprzedawał je niezwłocznie, na nic nie mając względu; lichwiarstwo tak się rozwinęło, że przyjmowano w zastaw nawet kazienne rzeczy, n. p. bieliznę, obuwie i t. p, potrzebne aresztantowi w każdej chwili. Ale przy takich zastawach sprawa brała czasem inny obrót: ten, który dał zastaw i otrzymał pieniądze, natychmiast szedł do starszego podoficera, najbliższego zwierzchnika więziennego, donosił o zastawie rządowych rzeczy i wnet odbierano je od lichwiarza, nie odnosząc się nawet do wyższej władzy. Rzecz ciekawa, że nieraz nie było nawet z tego powodu kłótni; lichwiarz w ponurem milczeniu oddawał, czego żądano, i zdawało się, że sam spodziewał się takiego rozwiązania. Być może, iż czuł w duchu, że nieinaczejby postąpił na miejscu zastawiacza. I dla tego, jeżeli lżył niekiedy potem, to bez gniewu, a tylko jakby dla spełnienia obowiązku.

W ogóle wszyscy kradli wzajem u siebie straszliwie. Prawie każdy miał swój kufer z zamkiem dla schowania rządowych rzeczy. Pozwalano na to; ale kufry nie ratowały. Myślę, że czytelnik łatwo sobie wyobrazi, jacy zręczni byli tam złodzieje. U mnie jeden aresztant, człowiek szczerze mi oddany (mówię to bez przesady) ukradł biblię, jedyną książkę, którą wolno było mieć w katordze; tegoż dnia przyznał mi się do złodziejstwa, ale nie przez skruchę, tylko z żalu nademną, gdy widział, jak długo jej szukałem. Byli tacy, którzy handlowali wódką i prędko się wzbogacali. O tej sprzedaży powiem kiedyś osobno, bo jest godna uwagi. W ostrogu było wielu kontrabandzistów, więc nic dziwnego, że wódka, pomimo rewizyi i konwojów, dostawała się do ostrogu. A kontrabanda jest szczególnego rodzaju przestępstwem. Czy łatwo to naprzykład zrozumieć, że u niektórych kontrabandzistów pieniądze, zyski, grają rolę podrzędną, stoją na drugim planie? A tymczasem tak właśnie bywa. Kontrabandzista oddaje się swemu zajęciu z namiętności, z powołania. Jest w nim po części poeta. On wszystko stawia na kartę, wystawia się na groźne niebezpieczeństwo, używa podstępów, tworzy pomysły, wyplątuje się z najtrudniejszych sytuacyj; czasem nawet działa jakby pod wpływem natchnienia. Jest to namiętność równie silna, jak karciarstwo. Znałem w ostrogu pewnego aresztanta, człowieka olbrzymiej postawy, ale tak dobrego, cichego, pokornego, że trudno było zrozumieć, zkąd on wziął się w ostrogu. Tak mało w nim było złości, tak był uprzejmy, że przez cały czas pobytu w katordze z nikim się nie pokłócił. Ale pochodził z nad zachodniej granicy, skazany był do katorgi za kontrabandę i naturalnie nie mógł się oprzeć pokusie i przenosił wódkę. Ileż razy karano go za to, i jak się on bał rózeg! A i zysk przenoszenia wódki był bardzo nędzny; handel wódką wzbogacał tylko przedsiębiorcę. Ale dziwny ten człowieczysko kochał sztukę dla sztuki. Płaksiwy był jak baba, i ileż razy bywało, zaklinał się i zarzekał się nie nosić kontrabandy. Mężnie pokonywał pokusy nieraz przez cały miesiąc, ale w końcu nie mógł się oprzeć.... Dzięki takim to osobistościom nigdy nie brakło w ostrogu wódki.

Nakoniec było jeszcze jedno źródło dochodu, które nie wzbogacało wprawdzie aresztantów, ale było stałe i dobroczynne. Mówię o jałmużnie. Wyższa warstwa naszego społeczeństwa nie ma wyobrażenia o tem, jak się opiekują „nieszczęśliwymi” kupcy, mieszczanie i cały nasz lud prosty. Jałmużna jest prawie nieustanną i prawie zawsze w postaci chleba, tak zwanych sajek [bułek pszennych] i kołaczy, daleko rzadziej pieniężna. Bez tej jałmużny w wielu miejscach byłoby bardzo ciężko aresztantom, szczególnie tym, co jeszcze byli pod sądem i których daleko ściślej trzymają niż skazanych. Jałmużna z religijną skrupulatnością dzieli się między aresztantów na równe części. Jeśli naprzykład liczba kołaczy nie odpowiada liczbie aresztantów, to kołacze krają się na równe części, czasem nawet na sześć części i każdy więzień musi otrzymać swoją cząstkę.

Pamiętam, jak pierwszy raz otrzymałem jałmużnę pieniężną. Było to wkrótce po mojem przybyciu do ostroga. Powracałem z rannej roboty, sam jeden z żołnierzem konwojowym. Na drodze spotkałem idące naprzeciwko mnie matkę i córkę, dziewczynkę lat dziesięciu, piękną jak aniołek. Widziałem już je raz przedtem. Matka była wdową po żołnierzu. Jej mąż, młody żołnierz był pod sądem i umarł w szpitalu aresztanckim, kiedy i ja tam leżałem chory. Zona i córka przychodziły pożegnać się z nim; obie gorzko płakały. Zobaczywszy mnie, dziewczyna zarumieniła się i poszeptała coś do matki; matka zatrzymała się, odszukała w węzełku ćwierć kopijki i dała ją dziewczynie. Ta rzuciła się w pogoń za mną. – „Masz, nieszczęśliwy, weź w imię Chrystusa” – wołała, zabiegając mi drogę i sunąc w rękę groszyk. Wziąłem go i dziewczynka wróciła do matki zupełnie zadowolona. Ten groszyk długo chowałem.

II. Pierwsze wrażenia.

Pierwszy miesiąc i w ogóle początek mego życia w ostrogu żywo mi staje w wyobraźni. Daleko niewyraźniej majaczeją mi we wspomnieniach późniejsze lata tego życia. Niektóre, zda się, zupełnie zacierają się, zlewają się jedne z drugiemi, zostawiając po sobie jedno ogólne wyobrażenie: chwil ciężkich, jednostajnych, duszących..

Ale wszystko com przeżył w pierwszych dniach katorgi, przedstawia mi się jak coś, co się wczoraj zdarzyło. Rzecz to naturalna.

Pamiętam wyraźnie, że przy samem wstąpieniu w to życie uderzyło mię to, że nic w niem jakoby nie znalazłem rażącego, nadzwyczajnego, albo właściwiej mówiąc, niespodziewanego. Wszystko to, na co patrzałem, już przedtem jakby migało w mojej wyobraźni, gdy idąc na Syberyę, starałem się odgadnąć moje przyszłe losy. Ale niebawem mnóstwo najdziwniejszych niespodzianek, najpotworniejszych faktów prawie na każdym kroku zaczęło mię uderzać, i dopiero później, po dłuższym pobycie w ostrogu, zrozumiałem w pełni całą wyjątkowość, całą niespodzianość tego życia i coraz więcej dziwiłem się jemu. Muszę się przyznać, że to zadziwienie towarzyszyło mi przez cały czas katorgi: nie mogłem się z nią nigdy pogodzić.

Pierwsze wrażenie moje przy wejściu do ostrogu było w ogóle najprzykszejsze, najwstrętniejsze; pomimo tego jednak – rzecz dziwna – wydało mi się, że w ostrogu daleko łatwiej żyć, niżelim to sobie w drodze na Syberyę wyobrażał. Aresztanci, chociaż w kajdanach, chodzili jednak swobodnie po całym ostrogu, łajali się, śpiewali pieśni, pracowali dla siebie, palili fajki, nawet pili wódkę (chociaż takich było niewielu), a niektórzy w nocy uprawiali karciarstwo. Sama robota wydała mi się nie tak ciężką, katorżną i dopiero dobrze później poznałem, że jej ciężar, jej katorżność polega nie na tem, że jest trudną i ciągłą, ale na tem, że to praca przymusowa, obowiązkowa, pod kijem. Chłop wolny pracuje nieraz nierównie więcej, czasem i nocami, szczególnie latem; ale pracuje dla siebie, pracuje w rozumnym celu, i jemu nierównie lżej, niż katorżnemu robotnikowi w pracy przymusowej i nie przynoszącej mu żadnej korzyści. Przyszło mi raz na myśl, że gdyby chodziło o to, aby człowieka zupełnie przygnębić, znicestwić, ukarać go najstraszliwiej, tak, żeby najgorszy zbój wzdrygał się przed tą karą i z góry drżał przed nią, to należałoby tylko nadać jej charakter zupełnej nieużyteczności i niedorzeczności. Jakkolwiek teraźniejsze roboty katorżne nie mają dla więźniów interesu, nudne są dla nich, to jednak same w sobie mają cel rozumny; aresztant robi cegły, kopie ziemię, tynkuje, buduje: w tej pracy jest sens i cel jakiś. Ale gdyby go naprzykład zmusić do przelewania wody z jednego cebra w drugi, a z drugiego w pierwszy, tłuc piasek, przenosić kupę ziemi z jednego miejsca w drugie i odwrotnie, – to myślę, że aresztant po kilku dniach udusiłby się, alboby tak nabroił, żeby już choć umrzeć i w ten sposób wydobyć się z tego poniżenia, wstydu i męki. Rozumie się, że taka kara zamieniłaby się w torturę i byłaby niedorzeczną, ponieważ nie osiągnęłaby żadnego celu. Ale że pewna doza takiej tortury, niedorzeczności, poniżenia i wstydu jest niezbędnie w każdej pracy wymuszonej, to i katorżna praca jest nierównie bardziej męczącą od każdej wolnej, dlatego mianowicie, że jest wymuszoną.

Zresztą ja wstąpiłem do ostrogu w zimie, w miesiącu styczniu i nie miałem jeszcze pojęcia o letniej pracy, pięćkroć cięższej. W zimie zaś w naszej fortecy rządowych robót było w ogóle mało. Aresztanci chodzili na Irtysz, rozrywać stare rządowe barki, pracowali w warstatach, odrzucali od rządowych budynków śnieg, nawiany buranami, palili, tłukli alabaster i t. d. Dzień zimowy był krótki; praca kończyła się prędko i cały nasz lud wracał wcześnie do ostrogu, gdzie nie miałby nic wcale do roboty, gdyby mu się nie zdarzało mieć jakiej własnej roboty. Ale własną pracą zajmowała się może tylko trzecia część aresztantów; inni zbijali bąki, włóczyli się po wszystkich kazarmach ostrogu, łajali się wzajem, snuli intrygi, wyprawiali historye, upijali się, jeżeli tylko zkądkolwiek choć trochę nasunęło się pieniędzy; po nocach zgrywali się do ostatniej koszuli, ale wszystko z nudy, z próżniactwa, dla zabicia czasu. Później poznałem, że w życiu katorżnem, oprócz pozbawienia wolności i pracy przymusowej, jest jeszcze jedna męka bodaj czy nie cięższa od innych. Tą męką – „przymusowe wspólne pożycie”. Wspólne pożycie jest niewątpliwie i w innych miejscach, ale do ostrogu dostają się ludzie, z którymi nie każdemu chciałoby się zżywać i jestem pewny, że każdy katorżnik uczuwał tę mękę, chociaż może po większej części nieświadomie.

I strawa z początku wydała mi się dość znośną. Aresztanci zapewniali, że tak dobrej nie ma w aresztanckich rotach Rossyi europejskiej. Nie będę o tem wyrokował, bom tam nie był. Wielu przytem mogło mieć własną żywność. Wołowina płaciła się u nas funt po groszu, latem trzy kopijki. Ale własny wikt mieli tylko ci, u których ciągle były pieniądze; większość katorgi jadła strawę kazienną. Zresztą aresztanci, chwaląc się swoim wiktem, stosowali te pochwały tylko do chleba i błogosławili ten zwyczaj, że u nas chleb wspólny, i nie wydaje się na wagę. Ta waga ich przerażała: przy wydawaniu na wagę trzecia część więźniów byłaby głodna; przy wspólnym zaś chlebie wszystkim wystarczało. Chleb nasz był szczególnie smaczny i słynął z tego w mieście; przypisywano to dobremu urządzeniu pieców w ostrogu. Co się tyczy kapuśniaku, ten był wcale niepokaźny. Gotowano go w jednym wielkim kotle, zasypywano zlekka krupami i szczególnie w dni powszednie był on cienki i chudy. Przerażało mię wielkie mnóstwo tarakanów w tej potrawie; ale aresztanci nie zwracali na to bynajmniej uwagi.

Przez pierwsze trzy dni nie chodziłem na robotę; tak postępowano z każdym nowoprzybyłym: pozwalano mu odpocząć po drodze. Ale nazajutrz po przybyciu musiałem wyjść z ostroga, aby się dać przekuć. Kajdany, które dotychczas nosiłem, były nie podług formy, łańcuchowe, miełkozwon (drobny dzwon), jak je nazywali aresztanci. Noszono je zewnątrz, na ubraniu. Kajdany zaś przepisane dla ostrogu, a zastosowane do robót katorżnych, składały się nie z ogniw krągłych, ale z czterech prętów żelaznych, prawie na palec grubych, połączonych z sobą trzema pierścieniami. Trzeba je było zakładać pod spodnie. Do środkowego ogniwa przywiązywał się rzemień, a ten z kolei był przymocowany do rzemiennego pasa, którym opasaną była koszula.

Pamiętam pierwszy poranek w kazarmie. W kordegardzie u wrót ostroga uderzono w bęben, jako hasło do wstawania, i w dziesięć minut potem podoficer straży więziennej zaczął otwierać kazarmy. Aresztanci zaczęli się budzić. Przy mdłem świetle łojówki podnosili się z nar swoich, drżąc z zimna: wstawali ze snu po większej części milczący, z ponurem wejrzeniem, poziewali, przeciągali się, marszczyli piętnowane czoła. Niektórzy żegnali się, inni szukali już zaczepki.

Zaduch był straszliwy. Świeże powietrze zimowe uderzyło we drzwi, jak tylko je otworzono, i w kazarmie zakłębiło się od pary. U wiader z wodą stał tłum aresztantów: po kolei brali dzban, nabierali wody w usta, i tą wodą myli twarz i ręce. Woda przygotowaną już była z wieczora, przez tak zwanego parasznika. W każdej kazarmie według przepisów był jeden aresztant, wybrany przez towarzyszy dla posług; nazywał się „parasznik” i nie chodził na robotę. Jego zajęcie polegało na utrzymywaniu czystości w kazarmie, na myciu i szorowaniu nar i podłogi, przynoszeniu i wynoszeniu nocnego cebra, na dostarczaniu świeżej wody po dwa wiadra, rano dla mycia się, w dzień dla picia.

Z powodu dzbana, który był tylko jeden, zaczęły się niezwłocznie spory.

– Gdzie leziesz, rybia głowo! – burknął jakiś ponury, wysoki aresztant, chudy i ogorzały, z dziwnemi wypukłościami na ogolonej czaszce, odpychając drugiego, grubego i przysadzistego z wesołą i rumianą twarzą: – pastoj (poczekaj)!

– Po co wrzeszczysz! Za pastoj (kwaterunek) u nas trzeba płacić! sam się przewalaj! Patrz go, wyciągnął się jak monument. To jest, widzicie, kamraci, nie ma w nim żadnej fortykultiapności.

„Fortykultiapność” wywołała pewien efekt: wielu zaśmiało się. Tego tylko potrzeba było wesołemu grubasowi, który widocznie był w kazarmie czemś w rodzaju dobrowolnego błazna. Wysoki aresztant popatrzył na niego z najgłębszą pogardą.

– Słomiana krowa! powiedział jakby do siebie – odpasł się na aresztanckim czystiaku [chlebie z czystek mąki]. Cieszy się, że na Wielkanoc dwanaście prosiąt będzie miał na stole.

Tłuścioch nareszcie rozgniewał się.

– Ale ty, cóżeś to za ptaszek – zawołał, nagle poczerwieniawszy.

– A właśnie, że ptaszek.

– Jaki?

– Taki.

– Jakiż taki?

– Jednem słowem taki.

– Ale jaki?

Wpili się w oczyma w siebie. Tłuścioch czekał odpowiedzi i ścisnął kułaki, jakby gotów natychmiast rzucić się do bójki. Myślałem, że naprawdę nastąpi bójka. Wszystko to było dla mnie nowością i ciekawie patrzyłem na tę scenę. Później przekonałem się, że wszystkie podobne sceny były bardzo niewinne i odgrywały się, jak w komedyi, dla uciechy publiczności; do bójki zaś prawie nigdy nie dochodziło.

Wysoki areszt ant stał spokojnie i wspaniale: czuł, że na niego patrzą i czekają, czy się zbłaźni odpowiedzią, czy nie; czuł, że trzeba było utrzymać się przy swojem, dowieść, że jest rzeczywiście ptakiem i powiedzieć, jakim mianowicie ptakiem. Z niewypowiedzianą pogardą spojrzał z ukosa na swego przeciwnika, starając się na domiar obrazy popatrzeć na niego przez ramię, z góry na dół, jak na owad jakiś i wymówił powoli i wyraźnie:

– Kagan!

Znaczyło to, że on jest ptak kagan. Grzmiąca salwa śmiechu powitała pomysłowość aresztanta.

– Padlec ty, ale nie kagan! – zaryczał tłuścioch, poczuwszy, że pobity został na wszystkich punktach i wpadłszy w ostateczną wściekłość.

Ale jak tylko zwada stawała się groźną zuchów natychmiast osadzono na miejscu.

– Co tam za wrzask podnieśli! – zawołała na nich cała kazarma.

– A wy już lepiej pobijcie się, niżeli tak drzeć gardło – krzyknął ktoś z kąta.

– Poczekaj, pobiją się! – zabrzmiała odpowiedź z tłumu. – U nas lud dzielny, zaczepny; siedmiu jednego nie boimy się....

– A i oba są dobrzy! Jeden za funt chleba dostał się do ostroga, drugi śmietanę babie z garnka wyjadł, i chwycił za to knuta.

– No, no, no! Dosyć tego – zawołał inwalid, który mieszkał w kazarmie dla utrzymywania porządku i sypiał w kącie na osobnym tapczanie.

– Woda, dzieci! Newalid Piotrowicz zbudził się! Newalidowi Piotrowiczowi, rodzonemu bratu!

– Brat... Co ja tobie za brat? Rublaśmy razem nie przepili, a brat! – mruczał inwalid, naciągając szynele na rękawy.

Gotowano się do sprawdzenia; zaczęło świtać; w kuchni skupił się gęsty tłum aresztantów, przez który trudno się było przecisnąć. Aresztanci w swoich półkożuszkach i dwubarwnych czapkach gromadzili się koło chleba, który krajał im jeden z kaszowarów (kucharzy). Kaszowarów obierała spółka aresztancka, do każdej kuchni po dwóch. U nich też przechowywał się nóż kuchenny do krajania chleba i mięsa, jedyny na całą kuchnię.

Po wszystkich kątach i za stołami rozsiedli się aresztanci w czapkach, półkożuszkach i podpasani. gotowi wyjść natychmiast na roboty. Przed niektórymi stały drewniane kubki z kwasem. Do kwasu drobiono chleba i popijano z kubków. Gwar i hałas był nieznośny; ale niektórzy przyzwoicie i z cicha rozmawiali po kątach.

– Staruszkowi Antonyczowi chleb i sól, jak się masz! – powiedział młody aresztant, sadowiąc się obok zachmurzonego bezzębnego aresztanta.

– No, jak się masz, jeżeli nie żartujesz – odpowiedział powitany, nie podnosząc oczu i usiłując zżuć chleb swojemi bezzębnemi wargami.

– A ja, Antonycz, byłem pewny, żeś ty już umarł; doprawdy.

– Nie, ty naprzód umrzyj, a ja po tobie....

Usiadłem koło nich. Z prawej strony obok mnie rozmawiali dwaj poważni aresztanci, starając się widocznie jeden wobec drugiego zachować jak najwięcej powagi.

– U mnie, nie bój się, nie ukradną – mówił jeden z nich: – ja, bracie, sam boję się, żeby czego nie ukraść.

– No i mnie też gołą ręką nie bierz: oparzę!

– I po co masz parzyć. Taki sam „warnak” [skazaniec na katargę], jak inni; innej nazwy nie mamy.... obierze ciebie i nawet się nie ukłoni. Tu, bracie i moja kopiejka się umyła. Onegdaj sama przyszła Gdzie się z nią podziać? Zacząłem prosić Fiedki – oprawcy, tego, co to miał dom na przedmieściu, od Salomonki parszywego, od żyda kupił, co się potem powiesił.

– Wiem. On u nas w trzecim roku był szynkarzem, a nazywa się Gryszka – ciemny szynk, znam go.

– A właśnie, że nie znasz; to drugi ciemny szynk.

– A jeżeli nie drugi! Ty już wszystko wiesz doskonale. A ja ci tyle świadków przyprowadzę....

– Przyprowadzisz? Ty zkąd, a ja czyj?

– Czyj! Bijałem ciebie nieraz i nie chwalę się, a ty jeszcze: czyj!

– Ty biłeś! kto mnie pobije, ten się jeszcze nie urodził, a kto bił, ten w ziemi leży.

– Dżuma benderska!

– Żeby cię zaraziła zaraza sybirska!

– Żeby się z tobą szabla turecka rozmówiła!

I poczęły się sypać obelgi.

– No, no, no! Zaindyczyli się! – zakrzyczano dokoła. – Na woli nie umieli żyć, a tu radzi, że się do czystego chleba dobrali....

Natychmiast rozejmą. Łajać się, językiem rąbać wolno; stanowi to po części rozrywkę dla wszystkich. Ale do bójki nie zawsze dopuszczą, i chyba tylko w wyjątkowym razie przeciwnicy się pobiją. O bójce doniosą majorowi; pocznie się badanie, przyjedzie sam major, – jednem słowem wszyscy na tem źle wyjdą, i dla tego to do bójki aresztanci nie dopuszczają. Wreszcie i sami przeciwnicy łają się bardziej dla rozrywki, dla ćwiczenia się w stylu. Nieraz sami siebie oszukują, zaczynają z najgorętszym gniewem, ze wściekłością i.... patrząc na nich, myślisz: ot, ot rzucą się na siebie; a tymczasem nic podobnego się nie dzieje: doprowadzą kłótnię do pewnego punktu i natychmiast rozchodzą się. Wszystko to mnie z początku niezmiernie dziwiło. Umyślnie tu przytoczyłem próbkę najzwyklejszych rozmów katorżnych. Nie mogłem z początku zrozumieć, jak można łajać się dla przyjemności i znajdować w tem zabawę. Zresztą, trzeba i to wziąć na uwagę, że działała tu i próżność. Dialektyk, mistrz w obelgach cieszył się poważaniem; omal że nie oklaskiwano go, jak aktora.

Jeszcze od wczorajszego wieczora spostrzegłem, że na mnie patrzą krzywo. Pochwyciłem już kilka wrogich spojrzeń, rzuconych w moją stronę. Ale byli i tacy Aresztanci, którzy skakali koło mnie, podejrzywając, że, przyniosłem z sobą pieniądze. Natychmiast raczyli mi wyświadczać rozmaite przysługi: uczyli mię, jak nosić nowe kajdany; dostali dla mnie, rozumie się za pieniądze, kuferek z zamkiem, ażebym miał gdzie schować rządowe rzeczy, które mi już wydano, i trochę bielizny, którą z sobą przyniosłem. Nazajutrz ciż sami ukradli go u mnie i przepili. Jeden z nich później był mi zupełnie oddany, choć nie przestawał mię okradać przy pierwszej nastręczającej się sposobności. Robił to bez wszelkiego zawstydzenia, prawie nieświadomie, jakby z obowiązku, i niepodobna się było gniewać na niego.

Prócz innych rzeczy nauczyli mię, że trzeba mieć swoją herbatę, że nieźleby było sprawić sobie imbryk do herbaty, a tymczasem wystarali się o cudzy i rekomendowali mi kucharza, mówiąc, że za trzydzieści kopiejek miesięcznie będzie mi przyrządzał, co mi się podoba, jeżeli zechcę jeść osobno i kupować sobie żywność.... Naturalnie pożyczyli u mnie pieniędzy, i pierwszego dnia po trzy razy przychodzili do mnie z prośbą o pożyczkę.

W katordze na ludzi ze stanu szlacheckiego patrzą w ogóle niechętnie, a nawet wrogo.

Nie uważając na to, że ci pozbawieni są już wszelkich praw stanu i zupełnie zrównani z innymi aresztantami, – aresztanci nie uznają ich nigdy za swoich towarzyszy. Dzieje się to nie w skutek jakiegoś wyraźnego, świadomego uprzedzenia, ale zupełnie nieświadomie, zupełnie szczerze. Oni sami uznawali nas za szlachtę, pomimo, że lubili drażnić nas naszą degradacyą.

– Nie, teraz już darmo, teraz inaczej. Bywało Piotr przez Moskwę „priot” (pędzi), a teraz Piotr „wieriowki wjot” (sznury kręci) i t. p. spotykały nas dogadywania.

Z przyjemnością patrzali na nasze cierpienia, które staraliśmy się przed nimi ukrywać. Szczególnie dostawało się nam z początku przy robocie, za to żeśmy nie mieli tyle siły, co oni, i żeśmy nie mogli im dorównać w robocie. Nie ma nic trudniejszego, jak pozyskać ufność ludu, i to takiego jeszcze ludu i zjednać sobie jego miłość.

W katordze było dziesięciu ludzi ze szlachty. A naprzód pięciu Polaków. O nich powiem kiedyś osobno. Katorżnicy strasznie nie lubili Polaków, więcej nawet, niżeli skazańców z rossyjskiej szlachty. Polacy (mówię tylko o politycznych przestępcach) byli względem nich jakoś dziwnie subtelnie, obrażająco grzeczni, zupełnie dla nich zamknięci i ani trochę nie mogli ukryć swojego ku nim wstrętu, co aresztanci bardzo dobrze pojmowali i płacili im podobną monetą.

Ja musiałem przeszło dwa lata przeżyć w ostrogu, zanim udało mi się pozyskać przychylność niektórych katorżników. Ale w końcu większa ich część polubiła mię i uznała za „dobrego” człowieka.

Z rossyjskiej szlachty oprócz mnie było czterech. Jeden – niskie i dziwnie podłe stworzenie, strasznie zepsute, szpieg i donosiciel z rzemiosła. Słyszałem o nim jeszcze przed dostaniem się do ostroga i zaraz w pierwszych dniach zerwałem z nim wszelkie stosunki. Drugi – to ten ojcobójca, o którym już wyżej mówiłem. Trzecim był Akim Akimycz (Joachim Joachimowicz); bodaj czym widział kiedy takiego cudaka, jakim był Akim Akimycz. Postać jego silnie się zarysowuje w mojej pamięci. Był wysoki, chudy, tępego umysłu, niesłychanie mało wykształcony a lubiący rezonować, wreszcie akuratny, jak Niemiec. Katorżnicy śmiali się z niego, a niektórzy bali się nawet wchodzić z nim w stosunki, lękając się jego przyczepek i kłótliwości. Od razu zaczął być z nimi za pan brat, łajał się z nimi, nawet bił się. Uczciwy był lenomenalnie. Jak tylko zauważył jaką niesprawiedliwość, natychmiast wdał się w sprawę, chociaż go wcale nie dotyczyła. Naiwny do najwyższego stopnia: naprzykład kłócąc się z aresztantami, wypominał im nieraz, że są złodzieje, i z całą powagą przekonywał, że nie powinien kraść. Służył on na Kaukazie jako praporszczyk. Zaznajomiłem się z nim od pierwszego dnia i zaraz mi opowiedział swoją historyę.

Zaczął służyć na Kaukazie w piechocie, jako junkier, długo czekał na awans; wreszcie mianowano go oficerem i wyprawiono do jakiegoś fortu jako naczelnika. Pewne sąsiednie książątko kaukaskie, zostające w pokojowych stosunkach z rządem rossyjskim, podpaliło jego fort i napadło nań w nocy, ale napad się nie powiódł. Akim Akimycz chwycił się podstępu i udał, że nie wie, kto był sprawcą napadu. Winę zwalono na niepodległych Czerkiesów i po miesiącu Akim Akimycz zaprosił do siebie po przyjacielsku owego księcia w gościnę. Zaproszony przyjechał, nic złego nie podejrzywając. Akim Akimycz uszykował swój oddział, publicznie wobec niego zgromił schwytanego gościa, dowodząc mu, że jest haniebną rzeczą podpalać fortecę; następnie odczytał mu szczegółowa instrukcyę, jak się ma zachowywać na przyszłość, jako sprzymierzeniec rządu, a na zakończenie kazał go rozstrzelać, o czem niezwłocznie doniósł swej władzy ze wszystkimi szczegółami. Za to wszystko oddano go pod sąd i skazano na śmierć, ale wyrok złagodzono i zesłano go na Syberyę na lat dwanaście do katorgi drugiego rzędu w fortecach. On zupełnie zgadzał się na to, że postąpił nieprawidłowo, mówił mi, że wiedział o tem i przed rozstrzelaniem księcia, że pokojowego przestępcę należało sądzić według praw zwyczajnych; ale jakkolwiek wiedział o tem. w żaden sposób nie mógł zrozumieć swojej winy.

– Ale proszęż was! Przecie on podpalił moją fortecę? Cóż? czy miałem mu się za to pokłonić? czy co? – mówił mi, odpowiadając na moje zarzuty....

Ale aresztanci, pomimo iż wyśmiewali głupkowatość Akima Akimycza, szanowali go przecież za jego akuratność i biegłość w rzeczach praktycznych.

Nie było rzemiosła, któregoby nie znał Akim Akimycz. Był stolarzem, szewcem, malarzem, pozłotnikiem, ślusarzem i wszystkiego tego nauczył się w katordze. A wszystko robił jako samouk: spojrzy raz na jaką robotę i zaraz to samo zrobi. Robił skrzynki, koszyki, latarki, dziecinne zabawki i sprzedawał w mieście. Tym sposobem miał zawsze pieniądze i używał ich natychmiast na bieliznę dodatkową, na jakąś miększą od zwykłych poduszkę, zaopatrzył się w składany materac. Umieszczony był w jednej ze mną kazarmie i wiele mi przysług wyświadczył w pierwszych dniach mojej katorgi.

Wychodząc z ostroga na robotę, aresztanci szykowali się przed kordegardą w dwa rzędy; przed nimi i za nimi stawali w szeregu konwojowi żołnierze z nabitą bronią. Zjawili się tu: oficer inżynieryi, konduktor i kilku „niższych urzędników inżynieryi, dozorców nad robotami. Konduktor rozdzielał aresztantów na partye i posyłał gdzie potrzeba na robotę.

Razem z innymi udałem się do warstatu inżynieryi. Był tu niziutki budynek z kamienia, stał na wielkim dziedzińcu, zawalonym różnymi materyałami. Była tu kuźnia, był warstat ślusarski, stolarski, malarski i inne. Akim Akimyez chodził tu i pracował w malarni, warzył oliwę, robił farby i malował stoły i meble na kolor orzecha.

Oczekując przekucia, rozmawiałem z Akimem Akimyczem o pierwszych wrażeniach doznanych przeze mnie w ostrogu.

– Tak-s [Dodawanie s na końcu wyrazu dla większej dobitności właściwe Rossyanom szczególnie warstw mniej ukształconych. (Przyp tłom.)] szlachty oni nie lubią – zauważył mój interlokutor – szczególnie politycznych, zjeśćby radzi. Nic dziwnego. Naprzód pan jesteś człowiek innego rodzaju, do nich niepodobnego, a powtóre oni wszyscy przedtem byli albo pańscy poddani, albo z wojennego stanu. Sam więc osądź, czy mogą oni polubić pana? Tutaj, ja panu powiem, żyć trudno. A w rossyjskich [tj. europejskich] aresztanckich rotach jeszcze trudniej. Ot u nas są ludzie ztamtąd i nie mogą się nachwalić naszego ostrogu, rzekłbyś, z piekła dostali się do raju. Nie w robocie nieszczęście. Mówią, że tam w pierwszym oddziale zwierzchność nie zupełnie wojenna, a przynajmniej w inny sposób, niż u nas, postępuje. Tam, mówią, zesłany może żyć z rodziną. Ja tam nie byłem, ale tak mówią. Nie golą tam, w mundurach nie chodzą, chociaż zresztą to dobrze, że u nas i goleni i w urzędowym stroju; zawsze to więcej porządku i przyjemniej dla oka; A jednak im się to nie podoba. A proszę też popatrzeć, co to za zbieranina. Jeden z kantonistów, drugi, z Czerkiesów, trzeci z rozkolników, czwarty prawosławny „mużyczok” (chłopek), rodzinę, dzieci ukochane zostawił we wsi rodzinnej, piąty żyd, szósty cygan, siódmy niewiadomo kto, i wszyscy to oni muszą, bądź co bądź zżyć się z sobą, zgodzili się jeden z drugim, jeść z jednej misy, spać na jednych narach. A i wolność tu jaka: dodatkowy kąsek można zjeść tylko ukradkiem, każdy grosz trzeba chować w cholewę, i wszędzie i zawsze: ostróg i ostróg.... Mimowoli w głowie się zawróci.

Ale ja już o tem wiedziałem. Przedewszystkiem chciałem się rozpytać o naszego majora. Akim Akimycz nie robił tajemnicy i pamiętam, że wrażenie, które odniosłem z jego opowiadania, nie było zupełnie przyjemne.

Ale sądzono mi było jeszcze dwa lata przeżyć pod jego władzą. Wszystko, co mi o nim Akim Akimycz opowiadał, okazało się zupełnie prawdziwem, z tą różnicą, że wrażenie, które rzeczywistość wywiera, jest zawsze silniejszem od wrażenia, wywołanego prostem opowiadaniem. Straszny to był człowiek, a straszny dlatego, że był naczelnikiem z władzą prawie nieograniczoną nad dwustu duszami ludzkiemi. Sam w sobie był to tylko nieporządny i zły człowiek, i nic więcej. Na aresztantów spoglądał jak na swoich przyrodzonych wrogów i to był pierwszy i główny błąd jego. Miał rzeczywiście pewne zdolności, ale wszystko, nawet to, co było w nim dobrego, przedstawiało się w jakiejś spaczonej postaci. Niezdolny panować nad sobą, gniewny, wpadał do ostroga, czasem nawet w nocy, i jeśli spostrzegł, że aresztant śpi na lewym boku lub na wznak, karał go nazajutrz: „pamiętaj, żebyś spał na prawym boku, jakem rozkazał”. W ostrogu nienawidzono go i bano się jak dżumy. Twarz miał purpurową, gniewną. Wszystkim wiadomo było, że był całkowicie zależny od swego „dieńszczyka”, Fied’ki. Najwięcej ze wszystkiego kochał swego pudla Trezorkę i omal nie oszalał ze smutku, gdy Trezorka zachorował. Mówią, że beczał nad nim, jak nad rodzonym synem; odpędził jednego weterynarza i swoim zwyczajem omal, że się z nim nie pobił, a usłyszawszy od Fied’ki, że w ostrogu jest aresztant weterynarz-samouk, który leczy bardzo szczęśliwie, natychmiast przywołał go do siebie.

– Pomóż mi! Ozłocę ciebie, wylecz Trezorkę! – zawołał do aresztanta.

Był to chłop Sybirak, przebiegły, mądry, w istocie bardzo zręczny weterynarz, ale prawdziwy „mużyczok”.

– Patrzę ja na Trezorkę – opowiadał potem aresztantom, dość zresztą dawno po tej wizycie u majora, kiedy już cała sprawa była zapomnianą; – patrzę: leży pies na kanapie, na białej poduszce; i widzę dobrze, że zapalenie, że trzebaby krwi puścić i pies by się wylizał, dalipan że tak? Ale tuż myślę sobie: a co będzie, jak nie wyleczę, jak zdechnie? Nie, mowie, Wasze Wysokobłagorodje, późno mnie wezwali, gdyby tak wczoraj, albo pozawczoraj, tobym psa wyleczył; a teraz nie mogę, nie wyleczę....

Tak więc zdechł Trezorka.

Opowiadano mi ze szczegółami o zamachu na majora. Był w ostrogu pewien aresztant, który już od kilku lat tu siedział i znany był z cichego zachowania się. Zauważono też, że prawie nigdy z nikim nie rozmawiał, i miano go za niespełna rozumu. Był to człowiek piśmienny i przez cały rok ostatni ciągle czytał biblię, czytał dniem i nocą. Gdy wszyscy zasypiali, o północy wstawał, zapalał woskową, cerkiewną świecę, właził na piec, otwierał książkę i czytał do rana. Pewnego dnia poszedł do podoficera i oznajmił mu, że nie chce iść na robotę. Doniesiono majorowi; zakipiał cały i natychmiast sam przyleciał. Aresztant rzucił się na niego z przygotowaną zawczasu cegłą, ale nie trafił. Schwytano go, oddano pod sąd i ukarano. Wszystko to odbyło się bardzo prędko. W trzy dni potem umarł w szpitalu. Umierając, mówił, że nie miał do nikogo złości, chciał tylko pocierpieć. Nie należał zresztą do żadnej sekty rozkolników. W ostrogu wspominano o nim z szacunkiem.

Nakoniec zmieniono mi kajdany. Tymczasem w warstacie zjawiło się z kolei kilka przekupek, przedających kołacze, tak zwanych kałasznic. Były między niemi małe dziewczątka. Chodziły one z kołaczami aż do wieku dojrzałego; matki piekły, a one sprzedawały. Dorósłszy, nie przestawały chodzić, ale już bez kołaczy; tak prawie zawsze bywało. Były tam i nie dziewczęta. Za kołacz płaciło się grosz i prawie wszyscy aresztanci kupowali.

Zwróciłem uwagę na pewnego aresztanta, już siwego, ale rumianego, i z uśmiechem żartującego z kałasznicami. Przed samym ich przyjściem okręcił był dokoła szyi czerwoną perkalową chustkę. Jakaś gruba i ospowata kobiecina postawiła swój kram na jego stole roboczym. Między nimi zawiązała się rozmowa.

– Cóżeście wczoraj tu nie przychodziły? – przemówił aresztant z uśmiechem zadowolenia na twarzy.

– O tak! byłam tutaj, a was jak miotłą zamiótł – odpowiedziała rezolutna kobiecina.

– Nas wezwali, a to byśmy nieodmiennie byli na swojem miejscu.... A do mnie onegdaj wszystkie wasze przychodziły.

– A któż taki?

– Maryaszka przychodziła, Chawroszka przychodziła, Czekunda przychodziła, Dwugroszowa przychodziła....

– Cóż to znaczy? – spytałem Akima Akimycza; – czyżby naprawdę?...

– Bywa to – odpowiedział wstydliwie spuściwszy oczy, był to bowiem człowiek bardzo skromny.

Niewątpliwie zdarzało się to, ale nader rzadko, i połączone było z wielkiemi trudnościami. W ogóle więcej było ochotników do wypicia, niż do takich rzeczy, pomimo całej naturalnej uciążliwości zamkniętego życia.

Do kobiet trudno się było dostawać. Potrzeba było wyszukiwać czas, miejsce, umawiać się, naznaczać schadzkę, szukać samotności, co było rzeczą trudną, nakłaniać konwojowych, co było jeszcze trudniej, tracić – stosunkowo do więziennych środków – mnóstwo pieniędzy. A przecież udawało mi się potem być niekiedy świadkiem scen miłośnych. Pamiętam, pewnego razu latem byliśmy we trzech w jakiejś szopie na brzegu Irtysza dla palenia w piecu fabrycznym; konwojowi byli ludzie dobrzy. Nakoniec zjawiły się dwie „suflery”, jak je nazywają aresztanci.

– No, co się tak zasiedziały? Pewno u Zwierkowych? – powitał ich temi słowy aresztant, do którego przyszły, a który już dawno na nie oczekiwał.

– Ja zasiedziałam się? Sroka na kołku dłużej siedzi, niż ja u nich siedziałam – odpowiedziała wesoło dziewica.

Była to najbrudniejsza dziewica na święcie. Ją, to zwano Czekundą. Z nią, razem przyszła Dwugroszowa. Tę trudno już nawet opisać.

– I z wami już dawno nie widziałem się, – ciągnął dalej Don Juan aresztancki, zwracając się do Dwugroszowej; – cóż to tak wyglądacie, jakbyście schudli?

– A być może. Dawniej tom była gruba, a teraz jakbym igłę połknęła.

– Ciągle z żołnierzykami?

– Nie, to już wam o nas źli ludzie napletli; a zresztą cóż? Przysłowie mówi: choćby bez żebra chodzić, a żołnierzyka lubić.

– A wy ich rzućcie, a nas kochajcie; u nas są pieniądze...

Dla uzupełnienia obrazu trzeba sobie wyobrazić tego lowelasa ogolonego, w kajdanach, w stroju aresztanckim łatanym i pod konwojem.

Pożegnałem się z Akimem Akimyczem i dowiedziawszy się, że mogę wrócić do ostroga, wziąłem konwojowego i poszedłem do domu. Aresztanci już się schodzili. Naprzód wracali z roboty ci, co mieli zadaną na dzień robotę. Jedynym sposobem zmusić aresztanta do gorliwej pracy, jest: zadać mu pracę dzienną. Rozmiar zadanej pracy bywał czasem ogromny, a przecież i w takim razie kończyli go aresztanci dwa razy prędzej, niż gdyby im kazano pracować zwykłym trybem do uderzenia w bęben. Skończywszy zadaną robotę, aresztant bez przeszkody szedł do domu i nikt go już nie zatrzymywał.

Obiad jedzą nie razem, ale jak się zdarzy, zależnie od tego, kto wcześniej przyszedł, a i w kuchni nie zmieściliby się wszyscy. Pokosztowałem kapusty, ale nie przywykły do niej, nie mogłem jej jeść i zaparzyłem sobie herbaty. Siedliśmy na końcu stołu. Ze mną był jeden towarzysz, równie jak ja, ze szlachty.

Aresztanci przychodzili i wychodzili. Było zresztą dość miejsca; jeszcze się wszyscy nie byli zebrali. Gromadka złożona z pięciu ludzi usiadła oddzielnie za wielkim stołem. Kucharz nalał im w dwie miski kapuśniaku i postawił przed nimi na stole cały rondel gliniany ze smażoną rybą. Obchodzili jakąś uroczystość i jedli swoje potrawy. Na nas spojrzeli z ukosa. Wszedł jeden z Polaków i usiadł przy nas.

– W domu nie byłem, a wiem wszystko – zawołał na cały głos jakiś aresztant, wchodząc do kuchni i ogarniając wzrokiem wszystkich obecnych.

Miał lat z pięćdziesiąt, był muskularny i chudy. Z twarzy przyświecała złośliwość i wesołość zarazem. Szczególnie zwracała na siebie uwagę jego dolna warga, gruba i obwisła i nadawała niezmiernie komiczny wyraz twarzy.

– No, zdrowo nocleg odbyli! Cóż nie pozdrawiacie? Naszem kurskiem! – dodał sadowiąc się obok obiadujących własnym kosztem: – chleb i sól! Witajcież gościa!

– Ale my, brat, nie kurscy.

– Więc tambowskiem.

– I nie tambowscy. Od nas bracie, nic ci się nie dostanie. Ty idź do bogatego chłopa i tam proś.

– W brzuchu dziś u mnie, bracie, Iwan Obżartuch i Marya Głodomorówna; a gdzież ten bogaty chłop mieszka?

– A ot Gazin, bogaty kmieć; do niego ruszaj.

– Hula dziś, bracia, Gazin, pije bez pamięci; cały worek przepija.

– Dwadzieścia rubli ma w kieszeni – zauważył drugi. – Dobrze to, bracia, być szynkarzem.

– Cóż, nie przyjmiecie gościa? No, to będę kazienne połykał.

– Ty idź, poproś herbaty. Ot tam panowie piją.

– Jacy panowie? tu nie ma panów; tacy sami teraz, jak my – wrogo odezwał się jakiś aresztant w kącie siedzący. Dotychczas nie przemówił był ani słowa.

– Napiłbym się herbaty, ale wstyd mi prosie; my z ambicyą! – powiedział aresztant z grubą wargą, dobrodusznie patrząc na nas.

– Jeżeli chcecie, to wam dam – zwróciłem się z zaproszeniami do aresztanta, który się przymawiał. – Cóż, macie ochotę?

– Czy mam ochotę? Ale i jaką jeszcze ochotę! – I podszedł do naszego stołu.

– Widzisz go, w domu łapciem kapuśniak łykał, a tu do herbaty się dobrał; pańskiego picia się zachciało – przemówił chmurny aresztant.

– A czyż tutaj nikt nie pije herbaty – spytałem. Ale on nie raczył mi odpowiedzieć.

– Oto i kołacze niosą. Uczęstujcież i kołaczykiem.

Wniesiono kołacze. Młody aresztant niósł całą wiązkę i sprzedawał obchodząc ostróg. Kałasznica ustąpiła mu dziesiąty kołacz i na ten zysk on liczył.

– Kołacze, kołacze – wołał wchodząc do kuchni – moskiewskie, gorące! Sambym jadł, ale pieniędzy nie mam. No, dzieci, ostatni kołacz został: który z was miał matkę?

To odwołanie się do macierzyńskiej miłości rozśmieszyło wszystkich i wzięto u niego kilka kołaczy.

– A co, bracia – powiedział – wszak ten Gazin dohula się dzisiaj do grzechu! Dalipan! I w porę hulać mu się zachciało. A nuż ośmiooki przyjedzie.

– Schowają. A co, mocno pijany?

– Ale gdzie! Zły, czepia się.

– No, to dohula się do kułaków...

– O kim to oni mówią? – spytałem Polaka, który obok mnie siedział.

– To Gazin, aresztant. On tu handluje wódką. Jak tylko nazbiera pieniędzy, natychmiast przepija. Zły jest i dziki; zresztą w trzeźwym stanie spokojny, ale gdy się upije, cały na wierzchu; na ludzi z nożem się rzuca. Wtedy go już uśmierzają.

– Jakże go uśmierzają?

– Rzuca się na niego z dziesięciu aresztantów i zaczynają bić straszliwie i biją dopóty, dopóki nie straci przytomności, to jest na wpół do śmierci. Wtedy kładą go na narach i przykrywają półkożuszkiem.

– Przecież w ten sposób zabić go mogą?

– Innego by zabili, ale nie jego. Niesłychanie jest silny, najsilniejszy w całym ostrogu, i dziwnie mocnej budowy ciała. Nazajutrz rano potem wstaje zupełnie zdrowy.

– Powiedzze mi pan, proszę, rozpytywałem się dalej Polaka, wszak oni także jedzą swoje potrawy, a ja piję herbatę. A przecież patrzą na mnie, jakby z zawiścią z powodu tej herbaty. Co to znaczy?

– To nie z powodu herbaty – odpowiedział Polak. – Oni źli są na pana, żeś szlachcic i do nich niepodobny. Wielu z nich chciałoby się przyczepić do pana, obrazie go czemś, poniżyć. Jeszcze pan tu wielu dozna nieprzyjemności. Nam tu wszystkim niezmiernie ciężko, daleko ciężej pod każdym względem, aniżeli innym. Potrzeba dużo zimnej krwi, ażeby się z tem oswoić. Wiele jeszcze spotka pana nieprzyjemności i za herbatę i za oddzielną żywność, pomimo że tu bardzo wielu i bardzo często spożywa swoje potrawy, a niektórzy stale piją herbatę. Im można, a panu się nie godzi.

Powiedziawszy to, wstał i odszedł od stoła. W kilka minut potem spełniły się jego słowa.