W sieci spisku inaczej Spiskowcy. Uncle Bernac - Arthur Connan Doyle - ebook

W sieci spisku inaczej Spiskowcy. Uncle Bernac ebook

Arthur Connan Doyle

0,0

Opis

Akcja powieści toczy się w czasie wojen napoleońskich. Młody szlachcic Ludwik de Laval jest jej głównym bohaterem. Jak wielu szlachetnie urodzonych Francuzów, aby ratować życie wyjeżdża do Anglii, skąd do powrotu wzywa go list wuja Bernaca. Młodzieniec wbrew ostrzeżeniu wraca do kraju, gdzie omal nie traci życia. Jak się potoczą jego dalsze losy można się dowiedzieć przeczytawszy całą książką, której wartka akcja trzyma w napięciu. Uwaga: jest to edycja dwujęzyczna: polsko-angielska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Arthur Conan Doyle

 

 

W sieci spisku

inaczej

Spiskowcy

 

Uncle Bernac

 

edycja dwujęzyczna:

polsko-angielska

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-324-7 

 

 

 

I. WYBRZEŻE FRANCJI.

Przeczytałem list mego wuja może ze sto razy i umiałem go prawie na pamięć. A jednak wydobyłem go teraz na okręcie znów z kieszeni, aby go jeszcze raz przeczytać z największą uwagą, jak gdybym go w tej chwili właśnie świeżo otrzymał. Litery starannie kreślone, bardzo wyraźne, czyniły wrażenie, jak gdyby pochodziły z ręki adwokata z prowincji, adres zaś na kopercie opiewał: Pan Ludwik de Laval, w domu pana Williama Hargreaves, właściciela gospody „Pod zielonym człowiekiem”, w Ashford, Kent.

Mój gospodarz otrzymywał bowiem wielkie transporty przemycanej wódki z wybrzeża normandzkiego, a i ten list dostał się do niego potajemnie za pośrednictwem przemytników.

List zawierał treść następującą:

Mój kochany siostrzeńcze!

Teraz, gdy ojciec Twój umarł, a Ty sam zostałeś na świecie, spodziewam się, że nie zechcesz dalej podtrzymywać dawnego rozdwojenia w rodzinie. W czasie wielkich zaburzeń, ojciec Twój stanął po stronie króla, ja zaś przystąpiłem do stronnictwa ludu. Co potem się stało, wiesz sam bardzo dobrze. Ojciec Twój musiał uciekać, ja zaś objąłem w posiadanie jego dobra w Grosbois. Zasmuci Cię niewątpliwie, że położenie Twoje, w porównaniu z położeniem Twoich przodków tak bardzo się zmieniło, ale w każdym razie będzie lepiej dla Ciebie, gdy te dobra będę się znajdowały w mojem posiadaniu, aniżeli w obcych rękach. U rodzonego brata matki znajdziesz wszakże zawsze serdeczne przyjęcie i miłość rodzinną.

A teraz, kochany Ludwiku, chcę Ci dać dobrą radę. Byłem, jak wiesz, zawsze gorącym republikaninem ale z losem nie można walczyć, a potęgi Napoleona nikt zachwiać nie zdoła. Dlatego starałem się wyświadczyć mu pewne usługi. Powiodło mi się to szczęśliwie. Jest mi życzliwie usposobiony i gotów mi się niewątpliwie za nie odwdzięczyć. Jak Ci zapewne wiadomo, znajduje się obecnie ze swojem wojskiem w Boulogne, w oddaleniu zaledwie kilku mil od Grobois. Gdy tu przybędziesz, on z pewnością, ze względu na zasługi Twego wuja, zapomni o nienawiści Twego ojca. Wprawdzie nazwisko Twoje jest jeszcze umieszczone na liście proskrypcyjnej, ale wpływ mój na cesarza potrafi zdziałać, że ta klątwa zostanie rychło z ciebie zdjęta. Przybywaj tedy tutaj jak najprędzej z całem zaufaniem.

Twój wuj

Bernac.

Bardziej jeszcze, aniżeli sam list, dawała mi do myślenia jego koperta. Czerwone pieczęcie woskowe na rogach wskazywały odcisk grubego palca, którym się widocznie wuj mój posługiwał zamiast sygnetu. Ponad jedną pieczątką widniały w pośpiechu nakreślone angielskie słowa: „Don’t come” (nie przybywaj). Nie można było poznać, czy pisała je ręka kobieca, czy męska, ale w każdym razie stały tutaj jako złowrogi dopisek do serdecznego zaproszenia.

Nie przybywaj! Czy wuj zmienił nagle swój zamiar? Trudno przypuścić, bo pocóżby w takim razie wogóle list wysłał? A może ktoś inny chciał mnie przestrzec przed tą podróżą? List był pisany po francusku, a ów dopisek ostrzegawczy po angielsku. Być może, że umieszczono go na kopercie dopiero w Anglji. Ale pieczęcie listu były nienaruszone, a w Anglji nikt nie mógł znać jego treści.

Okręt odpłynął na morze, nade mną wydymały się żagle, dokoła mnie szumiały fale, ja zaś zacząłem rozmyślać o wszystkiem, co dawniej słyszałem o wuju Bernac.

Ojciec mój pochodził z jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin arystokratycznych Francji; ożenił się z panną Bernac, piękną i cnotliwą, która jednak nie pochodziła ze szlacheckiego rodu. Matka moja nie dawała nigdy ojcu powodu do żałowania tego mezaljansu; jeden z jej braci jednak, który był wtedy adwokatem, obudził już w czasach świetności mej rodziny wstręt mego ojca swoją uniżonością pełną obłudy. Później, gdy wybuchły zamieszki i nastąpił upadek rodów szlacheckich, stał się najbardziej zawziętym wrogiem mej rodziny. Dawny podżegacz wieśniaków stał się teraz najgorliwszym zwolennikiem Robespierre’a i otrzymał od niego dobra Grobois. Po upadku Robespierre’a potrafił zjednać sobie łaskę Barrasa. Także i następne przewroty nie zdołały go wyprzeć z tych posiadłości. A teraz dowiedziałem się z tego listu, że i nowy cesarz darzy go swoją łaską, chociaż mi się to wydawało bardzo dziwne, z uwagi na jego przeszłość. Jakież właściwie usługi mógł mu wyświadczyć mój wuj, gorący republikanin?

Wyda się to zapewne trudne do zrozumienia, że przyjąłem zaproszenie człowieka, którego mój ojciec nazywał zawsze zdrajcą. Ale młodsze pokolenie owej epoki nie pragnęło dalej żywić nienawiści przeciw nowym stosunkom politycznym. Dla starych uchodźców zdawało się, że z rokiem 1792 wszystko się zatrzymało; czas przestał dla nich upływać, ich ideały i wstręty z przeszłości pozostały niezmienione. My młodzi jednak, którzy wyrośliśmy na obczyźnie, zrozumieliśmy, że nastały nowe czasy. Francja nie była już państwem sankjulotów i gilotyny; ojczyzna nasza, trjumfująca na polach bitwy, ale zagrożona ze wszystkich stron przez najazdy wrogów, wzywała swoich rozprószonych synów do powrotu; jeszcze bardziej, aniżeli list mego wuja, wzywał mnie ten zgiełk wojenny do opuszczenia Anglji.

Już długi czas trawiła mnie tęsknota za ojczyzną. Za życia ojca nigdy o tem nie wspominałem; jemu, który służył pod Kondeuszem i walczył pod Quiberon, uczucie takie wydawałoby się wprost zdradą. Ze śmiercią jego jednak odpadło wszystko, co mnie wstrzymywało od powrotu do Francji, a tęsknota moja za krajem stała się tem silniejsza, że i Eugenja, która teraz od lat trzydziestu jest moją żoną, podzielała ją najzupełniej. Rodzice jej pochodzili z młodszej linji de Choiseul i mieli przeto tak samo głęboko zakorzenione zasady i przesądy, jak mój ojciec. O przekonania swych dzieci niewiele się troszczyli. Ilekroć rodziny nasze w domu zamykały się w żałobie z powodu jakiegoś zwycięstwa francuskiego, my, dzieci, skakałyśmy w ogrodzie z radości. Obok okna altany ozdobionego wawrzynem mieliśmy nocne schadzki i tem bardziej zbliżyliśmy się do siebie, im więcej czuliśmy się obcy w naszem otoczeniu. Rozwijałem przed Eugenją moje ambitne plany, a ona swoim zapałem jeszcze bardziej mnie w nich utwierdzała. Tak tedy list mego wuja był tylko jednym powodem więcej do wykonania dawno powziętego zamiaru.

Oprócz śmierci mego ojca i listu mego wuja odegrał tu ważną rolę jeszcze inny wypadek. W Ashford miałem niedawno temu z pewnym szlachcicem angielskim niemiłe zajście. Anglicy w ogólności zachowywali się bardzo uprzejmie wobec francuskich emigrantów. Każdy z nas ma Anglję i jej mieszkańców w miłej pamięci. Ale wszędzie na świecie znajdują się ludzie zuchwali i chełpliwi i nie brakowało ich także w spokojnem i zacisznem Ashford. Był tam zwłaszcza niejaki Forley, znany jako awanturnik i zawadjaka, lubiący szydzić z każdego. Gdy spotkał kogoś z nas, wypowiadał nagłos zniewagi, nietylko przeciw rządowi francuskiemu, coby można ostatecznie wybaczyć angielskiemu patrjocie, ale przeciw samej Francji i wszystkim Francuzom. Długi czas udawaliśmy, że nie słyszymy tych jego brutalnych wycieczek, ale wkońcu było mi tego zawiele i postanowiłem dać mu należytą nauczkę.

Pewnego wieczora siedziałem z kilku przyjaciółmi w sali gospody „Pod zielonym człowiekiem”, a przy sąsiednim stole siedział Forley. Był napół pijany i robił nieustannie złośliwe uwagi o Francuzach.

— A teraz, panie de Laval — zawołał nakoniec, kładąc szeroką dłoń na mojem ramieniu, — musisz pan wypić wraz ze mną na cześć ręki Nelsona, która ma zniszczyć Francję.

— Dobrze, — odpowiedziałem, — wypiję wraz z panem, jeżeli pan mi przyrzekniesz, że wzniesiesz później wraz ze mną inny toast.

— Zgoda, — odpowiedział i wychyliliśmy nasze szklanki.

— Teraz kolej na pański toast — zawołał.

— A więc dobrze — rzekłem — piję na cześć kuli działowej, która urwie tę rękę.

Zamiast odpowiedzi, oblał mi twarz winem. Przyszło między nami do pojedynku i przestrzeliłem mu ramię. Wieczorem zastałem Eugenję, jak zwykle, w oknie jej pokoju; zerwała kilka liści wawrzynowych i splótłszy wianek, włożyła mi go na głowę.

Ten wypadek uczynił mój dalszy pobyt w Ashford niemożliwym i przyczynił się wielce do mego zamiaru przyjąć zaproszenie mego wuja, naprzekór owym słowom ostrzegawczym. Gdyby mógł swoim wpływem nakłonić cesarza, by kazał wykreślić moje nazwisko z listy proskrypcyjnej, nic nie stałoby w drodze memu powrotowi do Francji.

Pogrążony w głębokiej zadumie, zapomniałem zupełnie, gdzie się znajduję. Z zamyślenia obudził mnie nagle patron statku, kładąc mi ciężką dłoń na ramieniu.

— Przyjacielu — krzyknął — trzeba przejść do łodzi.

Moje uczucie arystokratyczne oburzyło się i odepchnąłem brudną rękę brutala.

— Wybrzeże jeszcze daleko — odpowiedziałem.

— Czyń pan, co się panu podoba — rzekł — ja jednak nie jadę dalej. Siadaj pan do łodzi albo przypłyń pan do brzegu.

Napróżno przedstawiałem mu, że zapłaciłem za cały przejazd aż do wybrzeża. Ofiarowałem nawet na ten cel zegarek, który od wielu lat był w posiadaniu naszej rodziny.

— A tak, bardzo suto zapłacony — drwił stary wilk morski.

Poczem zawołał do jednego z majtków:

— Jim, zwinąć żagle i niechaj łódź podpłynie. Teraz, mój panie, proszę wsiadać do łodzi albo wróci pan ze mną do Dover. Nadciąga burza od południowego zachodu, za żadną cenę nie pojadę dalej.

— W takim razie wsiadam do łodzi — odpowiedziałem.

— Nie ma pan innego wyjścia — zawołał i zaśmiał się tak wyzywająco, że byłbym go chętnie obił. Ale wobec takich ludzi człowiek jest zupełnie bezbronny. Pohamowałem się tedy i skoczyłem do łodzi. Zawiniątko moje, bardzo skromne, jak na pana de Laval, rzucono za inną; dwóch majtków wskoczyło także, łódź odepchnięto i poczęliśmy płynąć w kierunku odległego wybrzeża.

Groziła mini straszna noc. Gęste ciemne obłoki kłębiły się na widnokręgu, a przez ich rozdarte brzegi przedzierały się promienie zachodzącego słońca. Blado-czerwone światło rozlewało się na firmamencie i odbijało się w ołowianem morzu. Nasza mała łódka kołysała się i tańczyła na falach morskich. Wioślarze spoglądali trwożliwie na niebo, to znów ku wybrzeżu. Wydawało się już jak gdyby chcieli zawrócić i popłynąć ku wielkiemu żaglowcowi.

— Co to za światła, które błyszczą z obu stron poprzez mgłę? — zapytałem, aby odwrócić ich myśli od gwałtownej burzy.

— Na północy Boulogne, a na południu Etaples — odpowiedział mi uprzejmie jeden z wioślarzy.

Boulogne! Etaples! Ileż wspomnień obudziły we mnie te dwie nazwy. W Boulogne spędziłem, jako mały chłopak, niejedno lato. lleżto razy przechadzałem się z ojcem na wybrzeżu, odpowiadając z dziecinną dumą na pełne szacunku ukłony rybaków! A cóż dopiero Etaples! Tamtędy przejeżdżaliśmy w czasie naszej ucieczki do Anglji. Tłum uniesiony wściekłością zgromadził się obok portu i obrzucił nas kamieniami. Biednej matce mojej strzaskano kolano. Jeszcze dzisiaj brzmi mi w uszach przekleństwo mego ojca i mój własny przeraźliwy krzyk trwogi. A między temi obydwoma miastami, w rozległej ciemnej przestrzeni, która ich światła zamykały od północy i od południa, leżał w środku mój zamek, Grobois, zamek moich przodków. Wytężyłem oczy, aby zobaczyć czarny duch jego.

— Tutaj wybrzeże dość samotne — rzekł jeden z majtków. — Tu już niejednego z pańskich towarzyszów wysadziliśmy na ląd.

— Za kogóż mnie właściwie bierzecie? — zapytałem.

— Tego nie powiem — odpowiedział — są rzeczy, o których lepiej wcale nie mówić.

— Uważacie mnie za spiskowca?

— Sami to powiedzieliście. Zresztą myśmy do tego przyzwyczajeni.

— Otóż daję wam słowo honoru, że nie jestem spiskowcem.

— To może więzień uciekający?

— I to nie.

Marynarz przestał wiosłować: obudziło się w nim widocznie jakieś nowe podejrzenie.

— A może pan jesteś szpiegiem Bonapartego?...

— Ja szpiegiem! — wykrzyknąłem z oburzeniem.

W głosie moim był taki wyraz szczerości, że poznał natychmiast, iż był w błędzie.

— Dobrze, dobrze — rzekł — Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem, kim pan jesteś. Ale szpiega nie wysadziłbym na ląd za żadną cenę.

— Oho — mruknął drugi wioślarz — nie łajcie mi Bonapartego; to nasz najlepszy przyjaciel.

Zdumiałem się, słysząc z ust Anglika takie wyrazy sympatji dla cesarza, ale wkrótce nastąpiło wyjaśnienie tych słów.

— My biedni żeglarze — mówił tenże dalej — zawdzięczamy jedynie Bonapartemu, że możemy nieco cukru i kawy przewozić przez granicę. Przedtem kupcy mieli obfite zarobki, teraz przyszła kolej na nas.

W istocie Bonaparte, znosząc przywilej handlu na kanale La Manche, wydał cały handel między Anglją a Francją w ręce przemytników.

Nagle urwał i wskazał prawą ręką w ciemną dal, podczas gdy lewa ręka dalej gorliwie wiosłowała...

— Tam jest sam Bonaparte — wykrzyknął.

Bonaparte! Wy, którzy żyjecie w spokojnych czasach, nie możecie zrozumieć przestrachu, jaki mną wstrząsnął na dźwięk tego imienia. Przed dziesięciu laty słyszano po raz pierwszy o tym człowieku, który miał dziwne jakieś włoskie nazwisko. Cóż może osiągnąć w dziesięciu latach przeciętny śmiertelnik? On jednak w krótkim przeciągu czasu wzniósł się z nicości na najwyższy szczyt potęgi. Wojska jego zalały całe Włochy północne; Wenecja i Genua jęczały pod jarzmem tego niepokaźnego, wątłego człowieka. Zawstydzał najdzielniejszych żołnierzy i wyprowadzał w pole najbardziej przebiegłych dyplomatów. Z niesłychaną szybkością i energją wyprawił się na Wschód, a kiedy jeszcze oczy Europy spoglądały na Egipt, nową prowincję francuską, on już był z powrotem we Włoszech i rozgromił Austrję po raz drugi. Szedł naprzód z szybkością błyskawicy, tak prędko, jak odgłos jego sławy. Gdzie tylko przybywał, odnosił zwycięstwa, zmieniał granice, obalał istniejący porządek rzeczy. Holandja, Sabaudja, Szwajcaria istniały już tylko z nazwiska na mapie świata. Na wszystkie strony wyciągała Francja swe ramiona. A teraz został nawet obwołany cesarzem. Republikanie, których nie zdołały ugiąć najstarsze dynastje królewskie i najdumniejsze rody szlacheckie, czołgali się przed nim w prochu. Z zapartym oddechem śledziliśmy z oddalenia jego śmiałe wyprawy. Wszędzie towarzyszyło mu powodzenie. Wyobrażałem go sobie jako istotę nadludzką, olbrzymią, która jak gdyby ciemna chmura, unosiła się nad Francją i zagrażała całej Europie.

Bonaparte! W mej rozgorączkowanej wyobraźni oczekiwałem, że ujrzę jakąś postać potwornie wielką, jakieś nadziemskie stworzenie bajeczne, ponure, straszne i złowrogie, królujące nad wodami.

Co potem rzeczywiście zobaczyłem, to wcale nie odpowiadało moim dziecinnym oczekiwaniom.

Na północy rozciągało się wybrzeże długie i płaskie. Zrazu nikło w szarem otoczeniu, jakoteż leżące za niem wrzosowisko, później jednak, gdy ciemność nastała, zabłysły na niem słabe światełka, a niebawem ukazał się pas ciemno-czerwony, podobny do rozżarzonego żelaza. Wyglądał, jak duży miecz ognisty, zwrócony ostrzem przeciw Anglji.

— Co to jest? — zapytałem.

— Okręt francuski. Czy Bonaparte sam jest tam na pokładzie, nie wiem. Te światła to sygnały; na drodze do Ostendy może ich pan tam jeszcze bardzo wiele zobaczyć. Mały Boney byłby dość śmiały tutaj wtargnąć, gdyby nie było naszego Nelsona.

— A jakżeż może lord Nelson znać jego zamiary? — zapytałem.

Marynarz wskazał poprzez moje ramię w ciemną dal; daleko na widnokręgu ujrzałem dwa migocące się światełka.

— To jego psy strażnicze — rzekł szorstkim głosem.

— Andromeda, nr. 44 — dodał jego towarzysz.

Ileżto razy później przypominałem sobie ten obraz! Czerwona krawędź wybrzeża, a przed niem owe błyszczące się światła, przedstawiciele dwóch wielkich współzawodników, symbol ich walki o panowanie na morzu i na lądzie, walki, która trwa od wieków i będzie jeszcze trwała wieki.

Blask na wybrzeżu stał się słabszy. Posuwaliśmy się naprzód gwałtownie. Słychać już było wyraźnie, jak fale uderzały o brzeg i łamały się z głośnym hukiem. Wtem nagle wynurzyła się z ciemności długa czarna łódź, jak pstrąg wypłoszony ze swej kryjówki i pędziła wprost ku nam.

— Strażnicy celni — wykrzyknął jeden z marynarzy.

— Jesteśmy zgubieni — zawołał drugi i wsunął coś szybko do cholewy grubego buta.

Ale tuż przed nami owa duża łódź skręciła nagle na bok i odjechała szybko jak strzała. Obaj żeglarze spoglądali za nią zdziwieni.

— Ci również nie mają czystego sumienia — zauważył jeden z nich — może to byli szpiedzy.

— W każdym razie my nie jesteśmy jedyni, którzy przewozimy tej nocy towar podejrzany — dodał drugi.

— Djabli wiedzą, kto to był; mój tytoń na wszelki wypadek ukryłem. Z francuskiemi więzieniami już raz miałem sposobność zapoznać się. Złóż wiosła, Bill, jesteśmy już u celu.

Za chwilę dno łodzi stuknęło o piasek wybrzeża. Moje zawiniątko wyleciało na ląd, a ja wyskoczyłem za niem. Wioślarze odbili od brzegu i odpłynęli szybko. Płonące światło na zachodzie znikło. Obłoki brzemienne burzą pokrywały nieboskłon, a nieprzenikniona ciemność rozpościerała się nad oceanem. Gdy się obejrzałem, aby jeszcze raz zobaczyć łódź moją, cienki deszcz smagał mnie po twarzy; słychać było srożenie się burzy, a od wycia wichrów na morzu drżało powietrze.

Tak, była to straszna noc, pełna grozy, wtedy na wiosnę roku 1805, gdy po czternastoletniem wygnaniu znów po raz pierwszy stanąłem na ziemi francuskiej, której ozdobą i podporą moja rodzina była przez wieki. Kraj mych ojców źle się ze mną obszedł; za nasze zasługi zapłacono nam zniewagami, wygnaniem, konfiskatą majątku. Ale teraz zapomniałem o tych wszystkich smutnych i bolesnych przejściach. Upadłem na kolana i całowałem gorąco tę ukochaną ziemię błogosławioną.

II. TRZĘSAWISKO.

W latach dojrzałości chętnie człowiek spogląda wstecz na przebytą już drogę życia, na jej różne zakręty, światła i cienie. Znany mu jest początek i koniec jego wędrówki. Dziś wie dokładnie, dokąd go wiódł każdy poszczególny krok, który niegdyś stawiał z lękiem i niepokojem w sercu lub też pełen dumnych nadziei, zapomniał prawie zupełnie o troskach, które go tak często dręczyły przed ważnemi postanowieniami. Ale wspomnienie owej burzliwej nocy mego powrotu do Francji nie wygasło we mnie jeszcze dzisiaj, mimo że od tego czasu upłynęło tyle lat i że przebyłem później tak zmienne koleje losu. Dziś jeszcze, gdy odetchnę słonem i ostrem powietrzem morskiem, przenoszę się myślą na to piaszczyste wybrzeże Francji, po którem stąpałem wtedy z taką radością, gdyż to była moja ziemia ojczysta.

Wreszcie podniosłem się z kolan i usiadłem na skale nadmorskiej, którą opłukiwały fale. Suwerena, dziesiątą część mego całego majątku, dałem marynarzom; resztę mej skromnej gotówki schowałem starannie do wewnętrznej kieszeni surduta. Siedziałem tak tedy, zatopiony w widoku burzliwego morza i rozmyślałem, co mam czynić. Cierpiałem od zimna i głodu, wiatr siekł mnie w twarz, ale świadomość, że nie jestem już zawisły od wrogów mej ojczyzny, że nie jestem zdany na ich łaskę, przepełniała serce me radością.

Zamek Grobois był, o ile mogłem sobie przypomnieć, oddalony stąd o dobrych dziesięć mil. O tak niewłaściwej porze, nawskróś przemoczony i nieuczesany, nie mogłem jawić się u mego wuja, którego dotąd osobiście nie znałem. Czyż miałem przybyć do zamku moich ojców w zabłoconych łachmanach, zwracać na siebie podejrzliwe i szydercze spojrzenia służby? Tej myśli nie mogłem znieść, nie pozwalała na to moja duma. Musiałem konieczne szukać na tę noc jakiegoś przytułku i ubrać się nieco lepiej, zanim stanę przed moim wujem i mu się przedstawię. Ale gdzie znaleźć ten przytułek?

Nie miałem odwagi udać się do Etaples albo de Boulogne. Nazwisko Laval stało jeszcze na czele listy proskrypcyjnej; wszak ojciec mój był najzagorzalszym kierownikiem małej ale wpływowej garstki ludzi, którzy pozostali bezwarunkowo wierni sprawie dawnego rządu. Pomimo odmiennego stanowiska, musiałem podziwiać tę ofiarność i wytrwałość tych odważnych ludzi, którzy poświęcili wszystko swoim zasadom. Mamy wszyscy na świecie pewien pociąg do męczeństwa; im większych ofiar jakaś sprawa wymaga, tem bardziej nam się wydaje ponętną. Często przychodziło mi na myśl, że Burboni nie mieliby tak wielu i tak szlachetnych stronników, gdyby obrona sprawy królewskiej nie była połączona z tak ciężkiemi ofiarami. Być może, że szlachta francuska była im wierniejsza, aniżeli szlachta angielska Stuartom, z tego właśnie powodu, ponieważ miała więcej od niej do stracenia. Poświęcenie szlachty francuskiej było bez granic. Przypominam sobie, że pewnego wieczora było u mego ojca dwóch nauczycieli szermierki, trzech profesorów obcych języków, jeden ogrodnik i jeden tłumacz. Wyglądali ogromnie nędznie, a jednak wszyscy należeli do najznakomitszych rodzin arystokracji francuskiej. Gdyby się poddali pod nową władzę, odzyskaliby natychmiast swoje dawne znaczenie i bogactwa. Ale ten słaby i co gorsza, nieudolny monarcha, który żył teraz na wygnaniu w zamku Hartwell, uchodził dalej w ich oczach za prawowitego władcę. Członkowie tych starożytnych i sławnych rodów oświadczali głośno, że podzielali przedtem świetność królewskiej rodziny, chcą przeto teraz dzielić jej niedolę. Złożony z tronu król mógł się bardziej chlubić wiernością tych ludzi, aniżeli wszystkiemi skarbami i drogocennemi klejnotami, które niegdyś zdobiły jego wspaniałe komnaty. Poprzez przepaść, która dzieli mój wiek od wieku mego ojca, widzę jeszcze oczyma duszy te ubogo ubrane, wynędzniałe i smutne postacie i pochylam czoło przed niemi, jako przed najszlachetniejszymi z ludzi, których znają nasze dzieje.

Gdybym się udał do jednego z miast nadbrzeżnych, zanimbym się widział z moim wujem i uzyskał pozwolenie na powrót do kraju, byłbym się natychmiast dostał w ręce żandarmów, którzy tu nieustannie śledzili za przybyszami z Anglji. Było to co innego stanąć dobrowolnie przed cesarzem, a co innego zostać schwytanym i przemocą sprowadzonym przed jego oblicze.

Postanowiłem tedy iść dalej na los szczęścia i szukać jakiejś próżnej szopy lub stodoły, gdziebym mógł spędzić tę noc niespostrzeżony, bez przeszkód... Potem mógłbym nazajutrz rano rozmyślać nad tętn, jakby się najlepiej zbliżyć do mego wuja i przy jego pomocy przedstawić nowemu władcy Francji.

Tymczasem wiatr stał się jeszcze bardziej mroźny, a głęboka ciemność rozpościerała się nad morzem. Okręt, który mnie przywiózł z Dover, znikł bez śladu. Od strony lądu ujrzałem w niewyraźnych zarysach szereg niskich pagórków, które w bliskości były jeszcze niższe, aniżeli mi się z daleka w bladem oświetleniu wydawały.

Były to rozprószone wydmy piaszczyste, porosłe trawą i krzakami. Niosąc zawiniątko moje na plecach, z trudem postępowałem naprzód; za każdym krokiem zapadałem w miękki piasek i potykałem się o korzenie. Ale zapominałem o mej własnej niedoli, o mojem przemoczonem ubraniu i poranionych rękach, przypominając sobie cierpienia i nieszczęścia moich przodków. Myślałem także o odległej przyszłości, o moich własnych potomkach, którzy się kiedyś będą krzepić i umacniać na duchu moim przykładem. Albowiem w wielkiej rodzinie losy poszczególnych członków wstępują na drugi plan wobec losów całej rodziny.

Piaski te zdawały się nie mieć końca, a gdy już wreszcie z nich wyszedłem, zacząłem żałować, że się skończyły. Tu bowiem wdziera się morze głęboko w ląd i przemienia całą okolicę w straszliwe trzęsawisko. Grunt stawał się coraz bardziej miękki i błotnisty; póki mnie jeszcze mógł na sobie nosić, ślizgałem się co krok i omal nie padałem; wkrótce zaś zanurzyłem się w nim powyżej kostek i połowy łydek. Gdy stawiałem nogi i wydobywałem je z mułu, słychać było pluskot wody. Najchętniej byłbym wrócił ku owym wydmom piaszczystym, ale straciłem kierunek drogi, a burza wyła z taką wściekłością, że zdawało mi się, iż słyszę ze wszystkich stron ryk fal. Nie umiałem się orjentować podług gwiazd na nieboskłonie; zresztą nawet ci, którzy byli w tem biegli, nie mogliby tu znaleźć wielu wskazówek, gdyż tylko gdzieniegdzie ukazywały się nieliczne gwiazdy za gęstą oponą obłoków.

Szedłem tak wyczerpany i pełen zwątpienia, zdając się na ślepy przypadek i zanurzałem się coraz głębiej w te straszliwe bagna. Byłem już na najgorsze przygotowany; pierwsza moja noc we Francji będzie dla mnie ostatnia; jedyny spadkobierca rodziny de Laval ma nędznie zginąć w tem okropnem trzęsawisku. Musiałem już odbyć kilka mil, idąc naprzemian po błocie płytkiem i głębszem i nie napotykając nigdzie suchego gruntu, gdy wtem nagle wynurzył się przedemną z ciemności jakiś dziwny krzak karłowaty, o nędznych liściach. Krew zastygła mi w żyłach. Wszak przed godziną przechodziłem obok zupełnie takiego samego krzaku, musiałem się tedy kręcić w kółko. Aby mieć pewność, przystąpiłem do niego bliżej, krzemieniem i hubką skrzesałem iskrę i rzeczywiście poznałem na brunatnem błocie zupełnie wyraźnie ślady moich poprzednich kroków. Pełen rozpaczy, spojrzałem ku niebu, ale wtem błysnął mi nagle jasny promień nadziei. Między uciekającemi chmurami ukazał się księżyc, a przy jego bladem świetle ujrzałem lecące z szybkością strzały, w kształcie długiego, ostro zakończonego trójkąta, stada dzikich kaczek. Wiedziałem, że wszystkie te ptaki, w razie burzy, uciekają w kierunku ku lądowi, musiałem tedy iść za kierunkiem ich lotu, aby oddalić się od morza. Z twarzą naprzód zwróconą, stąpając obiema nogami jednostajnie, aby nie stracić znów kierunku, szedłem jeszcze dobre pół godziny. Wkońcu ukazało się przedemną słabe, żółte światełko, zapowiadające strudzonemu tułaczowi oświetlone okno, wypoczynek i posiłek. Brnąłem dalej po błocie i mule, tak szybko, jak tylko mnie niosły moje znużone nogi. Pilno mi było jak najprędzej otrząsnąć się z tej cuchnącej miazgi... Jakikolwiekbądź przytułek był mi pożądany, spodziewałem się, że za złotą monetę mieszkańcy tego samotnego domu nie odmówią mi gościnności i nie będą zważali na to, coby się im w mej osobie mogło wydawać podejrzane.

Im bardziej się zbliżałem, tem trudniej mogłem zrozumieć, że tu mógł wogóle ktoś mieszkać, albowiem trzęsawisko stawało się tu coraz głębsze, a niezliczone stawy, które wychylający się niekiedy z poza obłoków księżyc oświetlał, otaczały dom ten dokoła. Teraz mogłem widzieć wyraźnie małe okienko. Nagle znikło światełko i ukazała się jak gdyby w żółtej ramie głowa mężczyzny. Człowiek ów patrzał przed siebie w ciemności, znikał i znów się pojawiał, a wszystkie jego ruchy były podejrzane i zdradzały obawę jakiejś niespodzianki lub napadu. Na ten widok ogarnął mnie niepokój.

Pomimo mego rozpaczliwego położenia, postanowiłem tedy obejrzeć jeszcze bliżej dom ten i mężczyznę, który się w nim znajdował, zanimbym się powierzył jego opiece. Chata była nędzna i groziła zawaleniem się, i ściany były na wielu miejscach uszkodzone i przez dziury w nich widać było światło; nie znalazłbym więc tutaj wygodnego schronienia od wiatru i burzy. Może przecież lepiej i bezpieczniej byłoby, pomyślałem o sobie w duchu, spędzić noc wśród bagna aniżeli w kryjówce jakiegoś przemytnika w najgorszym gatunku. Ktoś inny nie mógł tutaj mieszkać. Na szczęście moje znów zgromadziły się gęste chmury przed księżycem i głęboka ciemność ochroniła mnie przed odkryciem. Cichutko, na palcach, podsunąłem się jeszcze bliżej do okna i zajrzałem do wnętrza chaty.

Pogodny obraz, jaki tu zobaczyłem, uspokoił mnie zupełnie. Przy dużym kominku, na którym paliło się drzewo, siedział niezwykle piękny, młody mężczyzna i czytał pilnie grubą małą książkę. Szczupła ciemna twarz i długie czarne kędzierzawe włosy nadawały mu wygląd poety lub artysty. Przy żółtem świetle rysy jego wydawały się jeszcze delikatniejsze i wywarły na mnie bardzo miłe wrażenie. Z upodobaniem spoglądałem na jego lekko rozchylone usta, których dolna warga, nieco za gruba, ustawicznie się poruszała jak gdyby powtarzał słowa właśnie przeczytane. Teraz młodzieniec odłożył książkę na stół i przystąpił do okna. Widocznie ujrzał mnie mimo ciemności, zawołał coś do mnie, czego nie rozumiałem i skinął mi ręką na powitanie. Wkrótce drzwi się otwarły i jego wysoka wytworna postać ukazała się na progu chaty.

— Nareszcie — zawołał, chroniąc oczy obiema rękoma przed słotnym wiatrem i piaskiem — myślałem, że dzisiaj już nie przyjdziecie wcale, czekam tu na was już od dwóch godzin.

Zbliżyłem się do niego i blask światła padł mi na twarz.

— Przepraszam pana — rzekłem.

Nie dał mi dalej mówić. Odepchnął mnie silnem uderzeniem pięści, jak wściekły tygrys, jedynym susem skoczył napowrót do chaty i szybko zatrzasnął drzwi.

Te gwałtowne ruchy i to nieprzyjazne zachowanie się młodzieńca były w takiej sprzeczności z jego łagodnym wyglądem i pięknością twarzy, że osłupiałem. Ale zdumienie moje miało wkrótce stać się jeszcze większe.

Przez otwór w murze obok drzwi mogłem zajrzeć do izby i mogłem widzieć także ten kąt, gdzie się palił ogień. Tam pobiegł ów nieznajomy młodzieniec; przeszukiwał z pośpiechem kieszenie swego ubrania i skrył się pod okapem komina. Widziałem tylko nogi. jego w czarnych pończochach, stojące na cegłach. Potem znów pośpieszył do drzwi.

— Kto pan jesteś? — zawołał głosem wzburzonym.

— Zbłąkany podróżny.

Zdawał się chwilę namyślać.

— Tu nie znalazłbyś pan wygodnego noclegu.

— Jestem znużony i wyczerpany; spodziewam się, że pan mi nie odmówi przytułku na tę noc; godzinami błądziłem po trzęsawisku.

— Czy spotkałeś pan kogo? — zapytał z żywością.

— Nie.

— Proszą się nieco cofnąć — rzekł. — Jest tu miejsce ustronne, a czasy obecne bardzo niespokojne. Nie można nigdy być dość ostrożnym.

Usłuchałem jego wezwania, on zaś otworzył nieco drzwi, tylko tyle, aby móc głowę wystawić. Długo spoglądał na mnie badawczo.

— Jak się pan nazywa? — zapytał.

— Ludwik Laval — odpowiedziałem. Uważałem za stosowne nie przyznawać się do mego szlachectwa.

— Dokąd pan zdąża?

— Szukam jakiegoś przytułku.

— Przybywa pan z Anglji?

— Jestem z wybrzeża.

Odpowiedzi moje widocznie nie zadowoliły go. Potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— Nie mogę pana wpuścić do domu — rzekł.

— Ale...

— Nie, nie, to rzecz niemożliwa.

— To powiedz mi pan przynajmniej, w jaki sposób mogę się wydobyć z tego trzęsawiska.

— Pan już prawie wyszedłeś z niego; jeszcze kilkaset kroków stąd, a ujrzy pan oświetlone okna wioski. Musi pan iść w tym kierunku.

Wyszedł z domu, aby mi wskazać drogę; teraz odwrócił się. Oddaliłem się już dobry kawałek od niegościnnej chaty, gdy za mną zawołał.

— Chodź pan tu, panie Laval — głos jego był teraz zupełnie zmieniony — — rzeczywiście nie mogę pana na taką straszną burzę zostawić pod gołem niebem. Krótki wypoczynek przy moim kominku i szklanka wódki wzmocnią pana do dalszej drogi.

Znużony śmiertelnie, przyjąłem jego zaproszenie, chociaż nie mogłem sobie wytłumaczyć tak nagłej zmiany.

— Dziękuję panu — mruknąłem i wszedłem za nim do domu.

III. STARA RUDERA.

Rozkoszne uczucie ogarnęło mnie, gdy stanąłem obok płonącego ogniska, chroniony przed wiatrem i zimnem. Ale ten samotny człowiek i jego dziwne zachowanie się obudziły mą ciekawość w tak wysokim stopniu, że myślałem tylko o nim, a nie o moim własnym losie. Jego niezwykły wygląd wytworny, niecierpliwość, z jaką o tak późnej godzinie oczekiwał tu, wśród bagna, swoich przyjaciół, a wreszcie jego tajemnicza manipulacja koło komina, to wszystko podniecało silnie moją ciekawość. Najbardziej wydawało mi się niezrozumiałe, dlaczego mnie zrazu tak bezwzględnie ze swej chaty wyrzucił, a wkrótce polem tak serdecznie do niej zaprosił. Pragnąłem bardzo tę rzecz wyjaśnić. Na zewnątrz musiałem naturalnie ukrywać moje uczucia; musiałem udawać, że nic mnie tu nie dziwi, ani nie budzi mego podejrzenia, że jestem zanadto zajęty mojemi własnemi sprawami, aby zwrócić uwagę na coś innego.

Wewnątrz chata ta była tak samo zaniedbana i zniszczona, jak zewnątrz. Nie mogła służyć nikomu jako stałe mieszkanie. Ściany ociekały wilgocią, od której tynk poodpadał; po kątach porastała pleśń zielona; ramy drzwi i okien spróchniałe i powykrzywiane, cały budynek wydawał się zgniły i stoczony przez robaki. Wnętrze jego tworzyło jedną izbę obszerną, której cale urządzenie składało się z kulawego stołu i trzech przewróconych skrzyń. Szczątki czwartej skrzyni służyły za materjał opałowy; siekiera leżała obok ściany a w kącie izby widać było podartą sieć rybacką. Największy urok miał jednak dla mnie w tej chwili koszyk stojący na stole, w którym znajdowały się apetytna pieczeń barania, chleb i butelka wina.

Mój towarzysz okazywał mi teraz nadzwyczajną serdeczność, jak gdyby mnie chciał wynagrodzić za poprzednie chłodne przyjęcie. Wyraził mi żywe ubolewanie z powodu tego, że byłem cały przemoczony i zmarznięty i postawił mi jedną ze skrzyń tuż obok ognia; poczem ofiarował mi kawał chleba i pieczeni. Na ustach jego pojawił się uśmiech uprzejmy, ale piękne oczy jego spoglądały badawczo i z niepokojem na mnie, jak gdyby mnie chciały pytać, kto właściwie jestem i jakie są moje zamiary.

— Co do mnie — mówił z pozorną szczerością — zrozumiesz pan zapewne, że jako kupiec muszę się starać o potrzebne dla mnie towary; a gdy cesarz — niech go Bóg ma w swej opiece — w swej niezbadanej mądrości uważa za stosowne przytłumiać handel otwarty, musimy szukać na takich miejscach, jak oto tutaj, ludzi, którzy przywożą z sobą kawę. i tytoń. W Tuilerjach z pewnością nie brak tych rzeczy i sam cesarz niezawodnie pije codziennie dziesięć filiżanek prawdziwej mokki, chociaż wie wybornie, że kawa nie rośnie we Francji. Światem roślin jeszcze nie zawładnął. Gdyby nie było odważnych przemytników, nie wiedzielibyśmy, gdzie czynić nasze zakupy. A może pan sam jesteś kupcem albo marynarzem?

Zaprzeczyłem jego pytanie, nic jednak więcej nie dodając. Moja ostrożność podniecała widocznie jeszcze bardziej ciekawość jego. Ale i ja nie mogłem sobie utworzyć jasnego pojęcia o jego osobie, gdyż oczy jego zdradzały, że kłamie bezwstydnie. Przy świetle wydawał mi się jeszcze piękniejszy, aniżeli poprzednio, ale ta piękność nie odpowiadała memu upodobaniu. Rysy twarzy, zanadto delikatne, wyglądały prawie jak kobiece; jedynie usta zwisłe, napół otwarte, psuły ich skończoną harmonję. Wyraz twarzy rozumny, ale pozbawiony energji, zdradzał zdolność do zapału obok chwiejności i namiętną wrażliwość obok braku woli. Im dłużej się w twarz tę wpatrywałem, tem bardziej przychodziłem do przekonania, że nigdy nie będę mógł nabrać sympatji do tego człowieka, że jednak nie mam również powodu obawiać się od niego czego złego. To mniemanie moje miało się później zmienić.

— Proszę mi wybaczyć, panie Laval — rzekł do mnie — moje chłodne zrazu przyjęcie pana. Wybrzeże jest pełne ajentów policyjnych cesarza a handlarze muszą się mieć na baczności. Zrozumie pan przeto łatwo moją podejrzliwość. Zarówno twarz pańska, jak i cała postać nie należą do tych, jakie się często spotyka wśród nocy na skraju trzęsawiska.

Mógłbym mu to samo odpowiedzieć co do jego osoby, ale dla przezorności milczałem.

— Zaręczam panu — rzekłem — że jestem tylko zbłąkanym podróżnym; zresztą wypocząłem już i pokrzepiłem się dostatecznie i nie chcę panu być dłużej ciężarem. Proszę mi jeszcze raz pokazać drogę do najbliższej wioski.

— Ale cóż znowu; zostań pan tutaj, burza sroży się coraz gorsza.

W tej samej chwili wicher zawył w kominie, jak gdyby chciał zburzyć całą tę chatę. Młodzieniec zerwał się z miejsca i pobiegł do okna.

— W samej rzeczy, panie Laval — mówił do mnie swoim obłudnie uprzejmym tonem — może mi pan wyświadczyć wielką przysługę, jeżeli zostanie pan tu jeszcze około pół godziny.

— A to w jaki sposób? — zapytałem ciekawie, ale z nieufnością.

— Chcę być otwarty z panem — (nigdy jeszcze nie brzmiały mi żadne słowa tak obłudnie) — oczekuję tu kilku przyjaciół, z którymi jestem w stosunkach handlowych i niepokoi mnie wielce, że ich tu jeszcze niema. Chciałbym tedy wyjść na trzęsawisko, może ich tam spotkam przypadkiem i przyprowadzę ich tutaj. Ale możliwe także, że oni przyjdą tu inną drogą i będą myśleli, że ja już odeszłem. Byłoby mi to bardzo niemiłe. Otóż prosiłbym pana, abyś pan został tu jeszcze chwilę i wyjaśnił to moim przyjaciołom, gdybym się z nimi rozminął na trzęsawisku.

Prośba ta wydawała mi się rozsądna i uzasadniona, ale mimo to cała ta sprawa była dość podejrzana. Myślałem jednak sobie w duchu, że spełnienie tego życzenia nie narazi mnie na żadną szkodę, a nadto nic mogłem znaleść lepszej sposobności, aby zaspokoić moją ciekawość co do owego komina i jego tajemnicy. Przygodzie mojej brakłoby należytego zakończenia gdybym nie wyświetlił należycie tej okoliczności.

— A więc dobrze — rzekł, chwytając swój czarny kapelusz o szerokich krysach i idąc szybkiemi krokami ku drzwiom. — Pan będzie tak łaskaw tu zostać, a ja pójdę jak najprędzej, inaczej mój interes handlowy nie przyjdzie wcale do skutku.

Śpiesznie zatrzasnął drzwi za sodą i usłyszałem odgłos jego kroków oddalających się wśród wycia burzy.

Zostałem tedy sam i mogłem dowoli przetrząsać wszystko w chacie. Naprzód wziąłem w rękę książkę leżącą na stole. Było to dzieło Rousseau’a „Kontrakt społeczny”, znakomita praca sławnego autora, ale dziwna lektura dla kupca, który przybywa na schadzki z przemytnikami. Na karcie tytułowej było napisane: Łucjan Lesage, a u dołu kobiecem pismem: Lucjanowi od Sybilli. A zatem mój nowy tajemniczy przyjaciel nazywał się Lesage. Teraz chciałem się jeszcze dowiedzieć, co ukrył tam na kominie. Nadsłuchiwałem z wytężeniem ze wszystkich stron, ale tylko szum wichru i jęk burzy dochodził moich uszu. Szybko zdecydowany przystąpiłem do komina i wdrapałem się na trzon kamienny, tak jak widziałem, że uczynił to mój poprzednik.

Był to staroświecki, bardzo szeroki komin chłopski, tak że mogłem stać po jednej stronie jego zupełnie swobodnie i nie przeszkadzał mi ani dym, ani gorąco. Jasne światło ogniska z dołu pomagało mi nawet przy moich poszukiwaniach. W tylnej stronie komina brakło jednej cegły, w tem wydrążeniu zaś leżał mały pakiecik. Był to niewątpliwie ten sam, który Lesage po mojem przybyciu tak gorliwie chciał ukryć. Podniosłem go i obejrzałem przy świetle. Był owinięty żółtą materją i związany białą wstążką. Znalazłem w nim kilka listów i duży arkusz papieru, zwinięty we czworo.

Gdy ujrzałem adresy na listach, krew mi zastygła z przerażenia. Jeden z nich był adresowany do obywatela Talleyranda, inne (wszystkie w stylu właściwym republikanom) do obywatela Fouché, obywatela Soult, obywatela Macdonalda, obywatela Berthier i tak dalej. Była tam cała lista generałów i dyplomatów, znanych i sławnych, jako pełni zasług stronnicy nowego cesarstwa. Cóż właściwie mógł ten rzekomy handlarz kawy pisać do tych znakomitych osób? Spodziewałem się, że na załączonym papierze znajdę wyjaśnienie. Odłożyłem tedy owe listy na bok i rozwinąłem duży arkusz papieru. Pierwsze zdanie wystarczyło, by mi wyjaśnić niebezpieczeństwo pobytu w tym przeklętym domu. Opiewało jak następuje: Rodacy! Wypadki dnia dzisiejszego dowiodły, że tyran, nawet wpośród swego wojska, nie może ujść zemsty znieważonego ludu. Komitet trzech, który obecnie kieruje sprawami Rzeczypospolitej, skazał Bonapartego na tę samą karę, która spotkała Ludwika Kapeta. Za zamach wykonany dnia 18. brumaire...

Doszedłem do tego miejsca, gdy nagle, śmiertelnie przerażony, upuściłem papier na ziemię. Dwie olbrzymie ręce chwyciły mnie za nogi jak gdyby żelaznemi kleszczami.

— Tym razem, mój drogi — krzyknął głos podobny do grzmotu — tym razem przynajmniej jesteśmy silniejsi od was.

IV. SPISKOWCY.

Odurzony nagłą napaścią, nie mogłem sobie zdać sprawy z tego niezwykłego a zarazem zawstydzającego położenia, w jakiem się znalazłem. Pochwycono mnie, podniesiono w górę jak kurę i ciśnięto potem na kamienną podłogę izby z taką siłą, że prawie straciłem przytomność.

— Nie zabijaj go jeszcze, Toussac — odezwał się jakiś głos łagodny — musimy pierwej dowiedzieć się, kto on jest.

W tej chwili uczułem pod brodą ciśnienie strasznego wielkiego palca, inne palce owinęły się dokoła mej szyi jak żelazną obręczą; głowa moja obracała się wolno, nie mogłem znieść tego okropnego bólu i wydałem jęk głuchy.

— Jeszcze ćwierć cala wystarczy — zawołał znów ów głos jak grzmot potężny. — Znacie mój stary, wypróbowany sposób. Zniknie bez śladu i bez hałasu.

— Nie, Toussac, jeszcze nie, mówił ów głos słodki, który słyszałem przed chwilą. — Widziałem raz twój chwyt, a to straszliwe trzeszczenie prześladowało mnie potem przez długi czas... Brrr! To rzecz okropna! że też brutalna siła może tak szybko i pewnie zgasić święty ogień życia. Duch może pokonywać materję jedynie z odległości.

Szyja moja była tak wykręcona, że nie mogłem widzieć ludzi, którzy obradowali nad moim losem. Musiałem leżeć cicho i nadsłuchiwać.

— Ależ, mój drogi Karolu, ten człowiek zna wprawdzie naszą ważną tajemnicę; idzie tym razem o nasze życie lub o życie jego. (Był to Lesage, który mówił). Nie musimy go jednak koniecznie natychmiast zabijać; wystarczy uczynić go nieszkodliwym. Pozwól mu usiąść, Toussac; wszak nie może nam się wymknąć.

Posadzono mnie na ziemię z taką samą brutalnością, z jaką mnie pierwej przewrócono; mogłem teraz patrzeć dokoła i widzieć tych ludzi, w których ręce się dostałem. Ze słów ich dowiedziałem się, że już mieli morderstwa na sumieniu i że żywili plany mordercze na przyszłość. Wiedziałem także, że na tem pustkowiu, wśród trzęsawisk, jestem zupełnie w ich mocy. Ale wspomniałem na moje nazwisko i ukryłem trwogę w głębi mego serca.

Było ich trzech w pokoju; Lesage i dwóch nowoprzybyłych. Lesage stał przy stole i trzymał w ręku grubą brunatną książkę; spoglądał na mnie spokojnie, ale oczy jego miały wyraz chytry i nieco szyderczy, jaki można widzieć u gracza w szachy, który odniósł nad swoim przeciwnikiem stanowcze zwycięstwo. Na skrzyni obok niego siedział jakiś człowiek około pięćdziesięcioletni, z twarzą żółtą, ascetyczną, z oczyma głęboko zapadłemi i wąskiemi wargami. Miał ubranie koloru tabaczkowego i spodnie spięte pod kolanami na sprzączki stalowe, tak że widać było nogi jego bajecznie chude. Spoglądał na mnie, potrząsając głową, a jego zimne stalowe oczy nie zapowiadały nic dobrego.

Najbardziej jednak przerażał mnie Toussac. Był to olbrzym, bardziej krępy i barczysty, aniżeli wysoki, prawie zniekształcony wskutek nadmiernego rozwinięcia mięśni. Nogi jego były niezgrabne i pałąkowate, jak u olbrzymiego byka, cała postać miała w sobie coś zwierzęcego, albowiem gęsty zarost sięgał mu aż do oczu, a kosmata ręka, która się jeszcze zawsze zaciskała dokoła mej szyi, była podobna do lwiej łapy. Wyrazu twarzy nie można było poznać z pod brody, ale duże czarne oczy spoglądały straszliwie i pytająco, to na mnie, to znów na jego towarzyszów. Skoro ci wydadzą wyrok śmierci, on z pewnością wypełni czynność kata.

— Skąd się wziął tu ten człowiek, jaki zawód wykonuje i w jaki sposób znalazł tę naszą kryjówkę? — zapytał chudy mężczyzna w ubraniu tabaczkowem.

— Gdy go zobaczyłem przez szybę, myślałem zrazu, że to wy jesteście — odpowiedział Lesage. — Podczas takiej burzy nie mogłem, rzecz jasna, spodziewać się nikogo innego na tem trzęsawisku. Skoro spostrzegłem mój błąd, zamknąłem natychmiast drzwi chaty i ukryłem papiery w kominie. Nie pomyślałem o tem, że przez szczelinę w murze można zaglądać do izby; gdy jednak wyszedłem na dwór, aby wskazać drogę obcemu i pozbyć się go, ujrzałem tę dziurę, przez którą błyszczało światło. Domyśliłem się natychmiast, że musiał mnie śledzić, gdy chowałem papiery i że to, co widział, musiało niezawodnie obudzić jego ciekawość. Niewątpliwie będzie o tem myślał i nie omieszka opowiadać innym, co mu traf odkrył. Dlatego zawołałem go do izby, aby zyskać na czasie i zastanowić się, co potem czynić należy.

— Do kroćset piorunów! Kilka uderzeń tą siekierą i wygodne posłanie na trzęsawisku, tam gdzie jest najbardziej miękkie, a wszystko będzie w najlepszym porządku — mruknął ów niesamowity brodacz, który mnie trzymał.

— Całkiem słusznie, mój kochany Toussac, ale nie należy natychmiast chwytać się ostatecznego środka. Trochę oględności, trochę dyplomacji nigdy nie zaszkodzi...

— Opowiadaj, co było dalej — warknął olbrzym.

— Otóż chciałem przedewszystkiem dowiedzieć się, czy ten Laval...

— Jak on się nazywa? — zapytał chudy mężczyzna.

— Mówi, że nazywa się Laval. Chciałem tedy dowiedzieć się, czy widział, jak ukrywałem papiery w kominie. To była najważniejsza kwestja dla nas, a wobec tego, że rzeczy wzięły taki obrót, jeszcze ważniejsza dla niego. Dlatego ułożyłem następujący plan działania. Czekałem, aż zobaczę was nadchodzących, a potem zostawiłem go samego w chacie. Przez okno śledziłem go, jak pośpieszył do komina; zaraz potem weszliśmy do izby, prosiłem się, Toussac, byś go zdjął stamtąd — i oto leży tu przed nami na ziemi.

Po tych słowach młodzieniec spojrzał z dumą dokoła, jak gdyby oczekiwał od swoich towarzyszów słów pochwały.

Chudy człowiek klasnął lekko w dłonie i wpatrywał się we mnie z uwagą.

— Mój kochany Lesage — rzekł po chwili — postąpiłeś w istocie genjalnie. W naszej nowej rzeczypospolitej powinieneś zostać ministrem policji. Ja wprawdzie nie mam tępej głowy, ale muszę przyznać otwarcie, że gdy wszedłem do chaty i ujrzałem nogi jakiegoś człowieka na kominie, nie zrozumiałem odrazu sytuacji. Toussac zaś pochwycił natychmiast za nogi. Ten poczciwy Toussac zawsze praktyczny i wie zawsze, co ma czynić.

— Dość tych słów — mruknął kosmaty potwór, stojący obok mnie. — Gdybyśmy mniej mówili, a szybciej działali, Bonaparte nie miałby już korony cesarskiej na głowie, nie miałby już nawet głowy na karku. Najlepiej krótko się z tym paniczem załatwić, a potem wracajmy do naszych interesów.

Zwróciłem błagalne spojrzenie na szlachetne oblicze Lesage’a. Ale duże oczy jego patrzyły na mnie zimno i bezlitośnie.

— Toussac ma słuszność — rzekł — narażamy się sami na wielkie niebezpieczeństwo, gdy mu zwrócimy wolność.

— Nie o nas tu idzie i o nasze bezpieczeństwo — mruknął Toussac. — Cóż na nas zależy? Ale narażamy naszą sprawę, a to rzecz o wiele ważniejsza.

— To wychodzi na jedno — odpowiedział Lesage. — Paragraf trzynasty naszych statutów postanawia wyraźnie i dokładnie, co ma w takim wypadku nastąpić. Kto wykracza przeciw temu paragrafowi, ten ściąga na siebie ciężką odpowiedzialność.

Zimny dreszcz wstrząsnął całem mojein ciałem, gdy ten człowiek z wytworną twarzą poety przyłączył się do zdania owego dzikiego zwierzęcia. Ale znów obudził się we mnie promyk nadziei, gdy teraz ów chudy człowiek w ubraniu tabaczkowem, który dotychczas niewiele mówił i tylko się we mnie nieustannie z wielką uwagą wpatrywał, począł widocznie objawiać niepokój z powodu tych krwiożerczych zamiarów swoich towarzyszów.

— Mój drogi Lucjanie — odezwał się słodko, kładąc rękę na ramieniu młodzieńca, — My filozofowie mamy obowiązek szanować życie ludzkie. Jest to świętość, której nie należy niszczyć lekkomyślnie. Dość często twierdziliśmy, że krwawe wybryki Marata...

— Szanuję twoje przekonania, Karolu — przerwał mu młody człowiek — sam przyznasz, że byłem zawsze twoim posłusznym i wiernym uczniem. Ale powtarzam raz jeszcze, że nasze własne życie jest zagrożone i że niema tu żadnego innego sposobu. Nikt nie brzydzi się okrucieństwem bardziej odemnie, ale sam widziałeś jak zręcznie i sprawnie Toussac przed kilku miesiącami zgładził owego człowieka z Bow Street. Rzecz ta była niewątpliwie dla widzów jeszcze straszniejsza, aniżeli dla samej ofiary. Przynajmniej nie słyszał on tego strasznego trzaśnięcia, które oznajmiło nam śmierć jego. Jeżeliśmy mogli to znieść wtedy, a o ile sobie przypominam, stało się to głównie na twoje naleganie, musimy i w tym wypadku, o wiele groźniejszym i ważniejszym...

— Nie, nie, Toussac, powstrzymaj się! — wykrzyknął filozof, a jego zresztą cichy i łagodny głos stał się skrzeczący, gdy mnie kosmata dłoń olbrzyma znów pochwyciła za gardło.

— Zaklinam cię Lucjanie — mówił dalej do młodzieńca — nie dopuść do tego z powodów praktycznych i moralnych. Zastanów się, że nasze plany mogą się nie udać, a wtedy utraciliśmy wszelką nadzieję łaski. Pomyśl także...

Ten argument wywarł widocznie wielkie wrażenie na młodzieńcu; oliwkowa twarz jego pobladła śmiertelnie.

— Wtedy bylibyśmy bezwarunkowo zgubieni, Karolu — odpowiedział. — Nie mamy żadnego wyboru. Paragrafu trzynastego musimy w każdym razie słuchać.

— Należymy do ciaśniejszego komitetu i możemy postępować z pewną swobodą.

— Paragrafu tego nie możemy samowolnie zmieniać — powtórzył Lasage z przyciskiem. Jego wargi w dół zwieszone drżały, ale spojrzenie pozostało zimne i twarde. Podbródek mój poczynał się zwolna, pod naciskiem straszliwego palca, znów obracać ku plecom polecałem duszą moją Przenajświętszej Pannie. Ale nagle zerwał się z miejca Karol, mój opiekun i obrońca, pochwycił ramię Toussaca z gwałtownością, która dziwnie odbijała od jego dotychczasowego filozoficznego spokoju.

— Nie wolno ci go zabijać! — krzyczał gniewnie — Któż ty, że śmiesz opierać się mojej woli? Puszczaj go, powiadam ci, że nie pozwalam go zabijać!

Jednakże ten wybuch gniewu nie wywarł wielkiego wrażenia na obydwóch towarzyszach, twarze ich pozostały zimne i niewzruszone. Wtedy opiekun mój począł znów prosić.

— Posłuchajcie, co wam powiem. Słyszysz, Lucjanie, ja go przesłucham. Gdy się okaże, że jest szpiegiem, niechaj ginie; wtedy Toussac może z nim uczynić co zechce. Ale jeżeli to niewinny podróżny, który zabłądził i nieszczęśliwym przypadkiem dostał się do tego domu i z ciekawości głupiej przeglądał nasze ukryte papiery, w takim razie pozostawcie mi go.

Nie otwierałem dotychczas ust i nie powiedziałem ani jednego słowa na moją obronę, a chociaż było to więcej z dumy, aniżeli z odwagi, byłem jednak z siebie zadowolony. Godność własna była mi droższa od życia. Po ostatnich słowach mego obrońcy, odwróciłem spojrzenie od człowieka, który mnie trzymał za gardło i popatrzyłem na tego, który wydał na mnie wyrok śmierci. Albowiem dzika brutalność mego dręczyciela budziła we mnie mniejszą odrazę, aniżeli tchórzliwe egoistyczne zachowywanie się tego drugiego. Człowiek bojaźliwy jest niebezpieczniejszy, aniżeli wszyscy inni, a sędzia, który się boi sam o siebie, jest najbardziej nieugięty.

Życie moje zawisło teraz od odpowiedzi, jaka padnie na mowę mego obrońcy. Lesage uderzał się lekko palcami po zębach i uśmiechał się pobłażliwie na poważny ton swego towarzysza.

— Paragraf trzynasty! Paragraf trzynasty! — powtarzał wciąż swoim słodkim głosem, który mnie tem bardziej oburzał.

— Muszę ci coś powiedzieć, mój drogi — dodał Toussac swoim rubasznym głosem. — Jest jeszcze inny przepis prawny, który tak opiewa: Kto ukrywa zbrodniarza lub go ochrania, powinien być tak samo ukarany, jak gdyby sam tę zbrodnię popełnił.

Ale mój obrońca pozostał dalej spokojny nie zważając na tę przymówkę olbrzyma.

— Jesteś wybornym człowiekiem do czynu, mój kochany Toussac — rzekł do niego — ale gdy idzie o to, aby powziąć jakieś postanowienie, uczynisz lepiej, jeżeli to pozostawisz głowom od ciebie rozumniejszym.

Spokój, z jakim słowa te były wypowiedziane, onieśmielił olbrzyma. Nic nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.

— Co się zaś tyczy ciebie, Łucjanie — mówił dalej mój opiekun — dziwi mnie niewymownie, że sprzeciwiasz się mojemu życzeniu, skoro pragniesz stać się członkiem mej rodziny. Komu zawdzięczasz to, że poznałeś prawdziwe zasady wolności i że jesteś jednym z tych, którzy nigdy nie wątpili o ostatecznem zwycięstwie rzeczypospolitej?

— Prawda, prawda, Karolu, przyznaję to otwarcie — odrzekł młodzieniec silnie wzruszony. — Bądź przekonany, że nigdy nie będę się sprzeciwiał twoim życzeniom, ani nie będę stawiał przeszkód urzeczywistnieniu twoich zamiarów. W tym wypadku jednak dobroć twoja prowadzi cię na manowce. Zadawaj mu tedy w imię Boga, ile chcesz pytań, ale to nie zmieni ostatniego wyniku sprawy.

l ja byłem tego samego zdania; znałem wszakże tajemnice tych ludzi, którym groziło tak wielkie niebezpieczeństwo. Nie mogli mnie przeto puścić z rąk żywego. A przecież życie jest tak piękne, a każde jego przedłużenie, chociażby najkrótsze, sprawia rozkosz niewymowną. Gdy uścisk morderczej ręki dokoła mej szyi zwolniał, zdawało mi się, ze słyszę głos dzwonów świątecznych i że lampa w pokoju płonie jaśniejszem światłem. Odzyskałem wkrótce zupełną przytomność i spojrzałem na wychudłą twarz mego sędziego śledczego.

— Skąd pan przybywasz? — zapytał mnie.

— Z Anglji.

— Ale jesteś pan Francuzem?

— Tak jest.

— Kiedy pan przybyłeś?

— Dziś wieczór.

— Którą drogą?

— Na żaglowcu z Dover.

— Ten człowiek mówi prawdę — wtrącił Toussac. — Na jego szczęście mogę to potwierdzić. Widzieliśmy ten okręt i wysadzono kogoś na ląd, natychmiast gdy łódź, która mnie przywiodła, odbiła od brzegu.

Przypomniałem sobie teraz ową łódź; była to pierwsza rzecz, którą spostrzegłem na wybrzeżu francuskiem. Jak wielkie znaczenie miała teraz dla mnie! Mój obrońca jął mi obecnie zadawać różne pytania, całkiem ogólne i bez żadnego znaczenia i czynił to tak powoli i z takim wahaniem się, że Toussac zniecierpliwiony począł szemrać. Te pytania krzyżowe wydawały mi się komedją czczą i bez sensu, a jednak po gorliwości i dosadności, z jaką mi je zadawał, poznawałem, że ma w tem jakiś ukryty cel. Może pragnął tylko zyskać na czasie? Ale poco? I wtedy z tą jasnością, jaką daje umysłowi pewność groźnego niebezpieczeństwa, odgadłem, że ten człowiek oczekuje czegoś, że czeka z naprężeniem i niecierpliwością. Wyczytałem to w jego zmarszczonej twarzy, poznałem to po nieustannem mruganiu jego niespokojnych oczu. Widocznie czekał na czyjeś przybycie i mówił ciągle, bez przerwy, aby całą rzecz przewlec. Byłem tak dalece pewny tego, jak gdyby mi swoją tajemnicę szepnął do ucha, a do mego zdrętwiałego serca wtargnęła nowa nadzieja, ożywcza, jak strumień świeżej wody na wyschłą ziemię.

W końcu jednak Toussac stracił cierpliwość i wybuchł gniewam. Z ust wyrwało mu się dzikie przekleństwo.

— Teraz mam tego dość — wołał. — Dla takiej dziecinnej zabawki nie chcę narażać życia mego na niebezpieczeństwo. Czyż nie mamy nic lepszego do roboty, jak słuchać tego paplania? Czy po to przybyłem tu z Londynu, z takiemi trudnościami, aby tracić drogi czas na takie banialuki? Dość tych pytań i przystąpmy do rzeczy ważniejszych.

— Bardzo słusznie — odpowiedział mój obrońca. — Ta mała szafa w ścianie może wybornie służyć dla tego człowieka za więzienie. Wsadźmy go tam i zajmijmy się tymczasem naszemi interesami. Potem będziemy mieli jeszcze zawsze dość czasu, aby się z nim rychło załatwić.

— Aby jeszcze podsłuchiwał nasze rozmowy — mruknął Lesage.

— Nie wiem doprawdy, co ci się dzisiaj stało, chyba rozum ci się pomieszał — krzyczał Toussac, rzucając podejrzliwe spojrzenie na mego opiekuna. — Nie byłeś nigdy tak delikatny, mój kochany, a najmniej wtedy, gdy zaszedł ów wypadek z człowiekiem z Bow Street. Ten młodzieniec zna naszą tajemnicę; gdy mu darujemy życie, zobaczymy się z nim znów przed sądem jako oskarżeni. Cóż to za sens uknuć sprzysiężenie, aby później, w ostatniej chwili, z powodu obcego człowieka, narazić na niebezpieczeństwo pomyślny wynik jego, a nas wszystkich wtrącić w nieszczęście? Skręcę mu kark i wszystko będzie w porządku.

I znów wyciągnęły się te ohydne kosmate ręce ku memu podbródkowi, gdy wtem Lesage nagle zerwał się z miejsca. Pobladł straszliwie i nadsłuchiwał z wytężoną uwagą; głowę pochylił na bok a wskazujący palec zwrócił ku drzwiom. Jego delikatna, cienka dłoń drżała jak liść miotany wiatrem.

— Zdaje mi się, że coś słyszę — szepnął.

— Ja także — rzekł stary człowiek.

— Coby to mogło być?

— Cicho, uważać!

Słuchaliśmy z natężeniem, wstrzymując oddech. Wiatr wył w kominie i potrząsał staremi ramami okien.

— To nic — rzekł w końcu Lasage, śmiejąc się nerwowo. Są to zwykłe odgłosy burzy.

— Cicho — zawołał drugi towarzysz — znów coś słyszałem.

Tym razem jakieś dzikie wycie zapanowało nad burzą.

— Szczekanie psa!

— Ścigają nas!

Lesage pośpieszył co rychlej do komina i wrzucił papiery w ogień.

Toussac pochwycił siekierą znajdującą się obok ściany; mój obrońca zaś odepchnął kupę sieci rybackich od ściany i otworzył małe drzwi drewniane, zamykające ciasną kryjówkę.

— Prędko, wejdź tu — szepnął do mnie.

Wsuwając się do tego ukrycia, słyszałem, jak mówił do swoich towarzyszów, że jestem tam w bezpiecznem miejscu i że będą mogli potem uczynić ze mną, co im się spodoba.

V. W PUŁAPCE.

Moja klatka — inaczej trudno nazwać tę kryjówkę, do której mnie wepchnięto — była ciasna i niska, nadto jeszcze wypełniona okrągłemi plecionemi koszykami, których przeznaczenia zrazu nie mogłem sobie wytłumaczyć. Później poznałem, że to były więcierze na homary.

Światło wdzierało się tu jedynie przez szczeliny w starych popękanych drzwiach; było ich jednak tak wiele i były tak szerokie, że mogłem wygodnie widzieć wszystko, co się działo w izbie. Pomimo osłabienia i przebytych wzruszeń, osłupiałem na widok, jaki się moim oczom przedstawił.

Mój obrońca, na którego pomarszczonej twarzy widniał zawsze ten sam wyraz spokoju, siedział znów na skrzyni. Nogi skrzyżował, ręce opuścił na kolana i kołysał się obojętnie z tyłu na przód, mięśnie jego twarzy ściągały się rytmicznie jak skrzele ryby. Obok niego stał Lesage; twarz jego trupio blada była pokryta śmiertelnym potem a usta drżały mu z trwogi. Od czasu do czasu usiłował przezwyciężyć strach, ale znów opadał z sił i nogi się pod nim uginały. Toussac natomiast stał obok ognia, wspaniała postać atlety; siekierę trzymał w ręku, głowę, zarzucił wyzywająco w tył, widać było, że całe ciało jego jest gotowe do walki. A gdy ujadanie psa stawało się coraz bliższe i wyraźniejsze rzucił się ku drzwiom i otworzył je gwałtownym ruchem.

— Nie wpuszczaj psa do izby — krzyczał Lesage w największej trwodze.

— Głupcze, musimy go zabić; to nasza ostatnia nadzieja.

— Wszak jest na smyczy.

— W takim razie jesteśmy zgubieni. Gdyby jednak był wolny, moglibyśmy jeszcze ujść stąd szczęśliwie.

Lesage skulił się pod stołem i patrzał nieruchomo ku otwartym drzwiom. Mój opiekun nie przestawał się kołysać, a na ustach jego igrał chytry uśmiech. Chudą dłonią szarpał żabot u koszuli, także przypuszczałem, że ma tam jakąś broń ukrytą. Między tą grupą a otwartemi drzwiami stał Toussac; pomimo wstrętu, jaki do niego odczuwałem, odważna jego postawa przejmowała mnie podziwem.

Zajmujące widowisko, jakie się teraz miało przed mojemi oczyma odegrać, bliskie niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad tymi trzema spiskowcami, owładnęło mną tak bardzo, że zapomniałem o mojem własnem położeniu. Byłem w mojej brudnej kryjówce jedynym świadkiem tego okropnego dramatu na niepokaźnej scenie. Wstrzymywałem oddech i nieruchomy czekałem na dalsze wypadki.

Ci trzej ludzie musieli nagle coś zobaczyć, czego ja z mego miejsca widzieć nie mogłem; poznałem to po wyrazie ich twarzy i spojrzeniu ich oczu szeroko rozwartych. Nagle scena się zmieniła. Toussac zgarbił się i wzniósł w górę siekierę, jak do ciosu. Lesage legł na ziemią jak długi i zasłonił ręką oczy. Staruszek zaś przestał wymachiwać nogami i siedział na krawędzi skrzyni, nieruchomy jak posąg. Do uszu moich doszedł szmer, jak gdyby od szybkich kroków na wilgotnym mule, a wkrótce potem coś żółtego wpadło do izby z szybkością błyskawicy. Siekiera Toussaca spadła na dół i zatopiła się w gardle zwierzęcia. Cios był tak silny, że broń złamała się na kawałki, a Toussac runął obok psa na ziemię. Kosmaty człowiek i pies tarzali się obok siebie na ziemi, dysząc, wyjąc, szarpiąc się. Wtedy chwycił Toussac psa za gardło; dał się słyszeć głośny okrzyk bólu a potem trzask, jak gdy się drze silne płótno. Olbrzym powstał z ziemi, chwiejąc się z rękoma krwią ociekającemi, zwierzę zaś leżało bez życia, jak masa bezkształtna w krwawej kałuży.

— A teraz prędko w drogę! — zawołał Toussac głosem do grzmotu podobnym i wybiegł na dwór.

Podczas tej śmiertelnej walki człowieka z psem, Lesage, zdjęty ogromną trwogą, ukrył się w kącie pokoju. Teraz podniósł twarz wykrzywioną strachem i oblaną zimnym potem.

— Tak, tak, — wołał — musimy uciekać stąd. Karolu, żandarmi pozostali za psem dobry kawałek w tyle. Możemy się jeszcze ocalić ucieczką.

Ale twarz staruszka pozostała dalej niezmieniona i zachowała wyraz zupełnego spokoju i obojętności; tylko mięśnie na niej poruszały się rytmicznie. Poszedł ku drzwiom i zamknął je ze środka na klucz.

— Sądzę, przyjacielu Lucjanie — rzekł spokojnie — że najlepiej będzie, jeżeli tu zostaniesz.

Lesage wlepił w niego zdumione oczy; zdziwienie jego było prawie silniejsze, aniżeli przerażenie.

— Ależ nie rozumiesz chyba naszego położenia, Karolu — zawołał.

— Zdaje mi się, że je rozumiem — odpowiedział jego towarzysz z uśmiechem.

— Każdej chwili mogą tu przybyć; pies wyrwał się ze smyczy i pobiegł naprzód; oni z pewnością przybędą tutaj; wszak niema żadnej innej chaty na trzęsawisku.

— Tak jest, oni przybędą tu na pewno.

— A więc uciekajmy szybko; może nam się jeszcze uda umknąć w ciemności.

— Nie, zostaniemy tutaj.

— Szaleńcze, możesz poświęcić twoje własne życie, ale nie moje. Zostań tu, jeżeli chcesz, ja odchodzę.

Z ramionami w dół spuszczonemi pobiegł ku drzwiom, wyglądał jak obraz bezsilnej rozpaczy. Ale stary zastąpił mu drogę i zatrzymał go ruchem tak rozkazującym, że młody człowiek cofnął się w tył.

— Lucjanie — rzekł do niego — jesteś głupcem oszukanym... Rozumiesz mnie? Nędznym głupcem, wystrychniętym na dudka.

Lesage osłupiał, usta zwisły mu na dół, kolana zachwiały się pod nim. Nagle rozjaśniło mu się w mózgu.

— A więc ty, Karolu — wybełkotał z trudnością — ty jesteś szpiegiem?

— Tak jest, jestem nim, — odpowiedział stary i zaśmiał się cicho, śmiechem strasznym, od którego krew mi w żyłach zastygła.

— Ty jesteś szpiegiem policyjnym, ty, który byłeś duszą naszego sprzysiężenia, członkiem najściślejszego komitetu, naszym przywódcą! To rzecz niemożliwa, Karolu! — Zdaje mi się, że już nadchodzą. Pozwól mi odejść stąd, zaklinam cię, wypuść mnie z tej chaty.

Ale starzec potrząsnął głową, twarz jego pozostała niewzruszona jak z głazu.

— Dlaczegoż tylko ja mam być ofiarą, a nie Toussac?

— Gdyby pies był Toussaca pokąsał i uczynił nieszkodliwym, byłbym miał was obydwóch w mej mocy. Ale tak, jak rzeczy stoją, poczciwy Toussac jest mi za silny. Nie, mój drogi Lucjanie, ty będziesz sam jeden moją zdobyczą wojenną i dowodem mojego trjumfu; musisz przyjąć los twój z rezygnacją.

Ale Lesage bił się ciągle pięścią w czoło i był jak nieprzytomny; zdawało mu się, że trapi go ciężki sen.

— Szpieg — powtarzał — Karol jest szpiegiem, ajentem policyjnym!

— Wiedziałem odraził, że to cię wprawi w zdziwienie.

— Przecież byłeś z nas wszystkich najzagorzalszym republikaninem. Nikt z nas nie był dla ciebie dość energiczny. Ileżto razy przysłuchiwaliśmy się twoim wykładom filozoficznym, w których nam wyłuszczałeś twoje przekonania polityczne.

l nagle inna myśl przyszła mu do głowy.

— A Sybilla? Ona przecież nie jest szpiegiem. Ty żartujesz, Karolu, powiedz, że żartujesz.

Z twarzy starca znikł wyraz srogości; rozpaliła się uśmiechem zadowolenia.

— Twoje zdumienie jest dla mnie bardzo pochlebne — rzekł. — Dowodzi, że moją rolę dobrze odegrałem, o czem zresztą i sam wiedziałem. Nie moja to wina, że ci partacze psa wypuścili. W każdym razie należy mi się sława, że sam bez obcej pomocy pojmałem jednego z najbardziej zuchwałych i niebezpiecznych spiskowców.

Uśmiechnął się szyderczo, charakteryzując w ten sposób swego więźnia.

— Cesarz umie — dodał — nagradzać swoich przyjaciół i karać swoich wrogów.

Przez cały czas trzymał starzec rękę za surdutem na piersiach; teraz wyciągnął ją tak daleko, że ukazała się błyszcząca lufa pistoletu.

— To wszystko na nic ci się nie przyda — rzekł w odpowiedzi na poruszenie młodego człowieka. — Zostaniesz tu w tej chacie żywy albo umarły.

Lesage ukrył twarz w dłoniach i począł głośno szlochać.

— Ty byłeś z nas wszystkich najgorszy Karolu, najskrajniejszy — zawołał płacząc — ty kazałeś Toussacowi zabić owego człowieka na Bow Street i podłożyłeś ogień w Rue basse de la Rampart. A teraz zwracasz się przeciw nam.

— Uczyniłem to wszystko jedynie w tym celu, aby sprawę należycie wyświetlić i to w stosownej chwili.

— To bardzo ładnie, Karolu, ale co pomyślą o tobie, gdy ja opowiem to wszystko — dla mej własnej obrony. Jak będziesz się mógł usprawiedliwić z tego przed cesarzem? Jeszcze czas zapobiec moim zeznaniom.

— Masz w istocie słuszność — rzekł staruszek, wydobył pistolet i napiął kurek. — Być może, że kilkakrotnie przekroczyłem moje instrukcje i jeszcze jest czas zapobiec nieprzyjemnościom, na jakiebym mógł być narażony z tego powodu. Jest to ostatecznie obojętne, czy cię wydam władzom żywego czy umarłego i sądzę doprawdy, że lepiej jest wydać cię jako trupa.

Straszny był widok walki olbrzymiego Toussaca z dzikim psem, ale jeszcze większa zgroza ogarnęła mnie, gdy byłem świadkiem tej okropnej sceny i zimny dreszcz wstrząsał calem mojem ciałem. Owładnęło mną teraz niewytłumaczone uczucie: równocześnie wstyd, obrzydzenie, litość, a nadto rozpacz, że znajduję się bezsilny w tej przeklętej kryjówce.

Patrząc na tego młodzieńca wytwornego, wątlej budowy ciała, z twarzą marzycielską, przeznaczonego od natury na poetę lub uczonego, którego obca silniejsza wola zmusiła do odegrania nieodpowiedniej dla niego roli, zapomniałem o jego podstępie wobec mnie i o jego chytrości, tchórzostwie, o zaciekłości, z jaką domagał się mej śmierci i o strasznych męczarniach duszy, przez jakie z jego powodu przechodziłem.

Upadł na ziemię i tarzał się w kurczach, przejęty straszną trwogą, towarzysz zaś jego z szyderczym uśmiechem przyłożył mu lufę pistoletu do skroni. Bawił się tchórzem, jak kot myszą, ale w jego nieubłaganych oczach wyczytałem, że myśli na serjo i lada chwila oczekiwałem, że dotknie się palcem cyngla.

Przejęty zgrozą z powodu tego morderstwa na zimno obmyślonego, otworzyłem zbutwiałe drzwi mej klatki, aby pospieszyć nieszczęsnej ofierze z pomocą. Wtem dał się słyszeć za drzwiami szczęk broni i szmer głosów ludzkich.

— W imieniu cesarza — zawołał jakiś głos stentorowy i drzwi rozwarły się z łoskotem.