Ania na uniwersytecie - Lucy Maud Montgomery - ebook

Ania na uniwersytecie ebook

Lucy Maud Montgomery

4,3

Opis

Ania na uniwersytecie, Ania z Wyspy (ang. Anne of the Island) – książka autorstwa Lucy Maud Montgomery, wydana po raz pierwszy w 1915 roku. Trzecia część z serii o Ani z Zielonego Wzgórza. W tym tomie Ania Shirley zaczyna naukę na uniwersytecie w Redmond (Redmond College) w Kingsport, gdzie zamierza zdobyć tytuł magistra. Dziewczyna ciężko pracuje. W książce pojawiają się nowi bohaterowie m.in. Philippa Gordon – przyjaciółka Ani z uniwersytetu oraz adorator Ani, Roy Gardner – przez dwa lata byli uważani za parę, jednak Ania odrzuciła jego starania o jej rękę, ale i starzy znajomi nie dają o sobie zapomnieć. Ania kilkakrotnie odrzucała oświadczyny – także Gilberta, ale kiedy młodzieniec był chory, panna Shirley uświadomiła sobie, że go kocha. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnesw45

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Lucy Maud Montgomery

 

 

Aniana uniwersytecie 

 

przełożyła Janina Zawisza-Krasucka 

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Danielle Gengembre Boás Anderson (1823-1903), Portret młodej dziewczyny,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Anderson_Sophie_Portrait_Of_Young_Girl.jpg

licencja:domena publiczna, plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1930. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-357-5 

 

 

 

Rozdział I. Chmurki na horyzoncie.

— Żniwa już skończone i lato minęło — szepnęła Ania Shirley, spoglądając rozmarzonym wzrokiem na poszarzałe, nagie pola. Obydwie z Dianą Barry zajęte były zrywaniem jabłek w sadzie na Zielonem Wzgórzu, a w tej chwili postanowiły odpocząć trochę w osłonecznionym zakątku ogrodu, gdzie panowała cisza, przerywana tylko cichem brzęczeniem drobnych muszek i delikatnym powiewem wietrzyka, przynoszącego słodką woń z pobliskiego Lasu Duchów.

Cały krajobraz dokoła mówił o zbliżającej się jesieni. Fale morskie szumiały w oddali, pola były nagie, poszarzałe i poprzecinane miedzami, zasłanemi złotem opadających liści. Dolina Fiołków w pobliżu Zielonego Wzgórza rozkwitała teraz tysiącem purpurowych aster, a Jezioro Lśniących Wód stawało się coraz bardziej błękitne. Nie był to jednak zmienny błękit wiosenny, ani też blady lazur lata, był to czysty zdecydowany, poważny błękit, jakby wody jeziora przygotowywały się do zimowej drzemki.

— Piękne mieliśmy lato — rzekła Diana, obracając z uśmiechem nowy pierścionek na palcu lewej ręki. — Ślub panny Lawendy był niejako ukoronowaniem letnich miesięcy. Sądzę, że państwo Irving są już obecnie nad brzegami Pacyfiku.

— Gdy myślę o tem, mam wrażenie, że w tę swoją podróż naokoło świata wybrali się przed wiekami — westchnęła Ania. — Nie chce mi się wierzyć, że ślub ich odbył się przed tygodniem. Zbyt dużo mamy zmian naraz. Panna Lawenda wyszła za mąż, państwo Allan wyjechali, wszystko jakieś takie opuszczone. Przechodziłam wczoraj wieczorem koło Chatki Ech. Ten dom z zamkniętemi okiennicami, sprawia szczególnie przykre wrażenie. Wygląda jak po śmierci, którego z mieszkańców.

— Nie znajdziemy drugiego takiego pastora, jak pan Allan — rzekła Diana ze smutkiem. — Jestem pewna, że tej zimy nabożeństwa rzadziej się będą odbywały. Ty i Gilbert także wyjeżdżacie, naprawdę będzie można oszaleć.

— Ale za to zostaje Alfred — wtrąciła Ania przebiegle.

— Kiedy pani Linde przenosi się do was? — zapytała Diana, jak gdyby nie słysząc uwagi Ani.

— Podobno jutro. Bardzo się cieszę, że zamieszka na Zielonem Wzgórzu, ale ta jej przeprowadzka sprowadzi znowu ogromną zmianę. Obydwie z Marylą wyprzątałyśmy wczoraj gościnny pokój przeznaczony dla pani Linde. Wiesz, że mi to sprawia przykrość? Może głupia jestem, ale odniosłam takie wrażenie, jakbym się dopuściła świętokradztwa. Ten stary pokoik był zawsze dla mnie prawdziwą świątynią. Za czasów dzieciństwa uważałam go za najpiękniejszy apartament na świecie. Przypominasz sobie jak pragnęłam przespać choć jedną noc w szerokiem łóżku w gościnnym pokoju, ale nie na Zielonem Wzgórzu. Och, nigdy. To byłoby okropne, umarłabym chyba z wrażenia! Nigdy przez ten pokój nie przeszłam swobodnie; jeśli Maryla posłała mnie tam po coś, zawsze skradałam się na palcach, z zatamowanym oddechem, jakbym się znajdowała w kościele, a uczuwałam dziwną ulgę, gdy wychodziłam stamtąd. Wisiały tam na ścianach portrety George‘a Whitefield‘a i księcia Wellingtonu, które odbijały się w lustrze wiszącem po przeciwległej stronie i zdawały się patrzeć na mnie z niezwykłą surowością. Przechodząc koło lustra odwracałam nawet głowę, żeby uniknąć tego surowego spojrzenia. Często dziwiłam się, jak Maryla ośmiela się sprzątać w tym pokoju. A teraz facjatka ta jest zupełnie pusta. Obydwa portrety powędrowały na strych. Tak się kończy sława ludzka na tym świecie — dodała Ania ze śmiechem, w którym drżała jednak cichutka nuta żalu. Przykro jest profanować dawne świątynie, chociaż się już nawet z dziecięcych wierzeń wyrosło.

— Będę ogromnie samotna po twoim wyjeździe — westchnęła Diana już chyba po raz setny. — I pomyśleć tylko, że wyjeżdżasz już na przyszły tydzień!

— Ale przecież jesteśmy jeszcze razem — zawołała Ania wesoło. — Musimy ten ostatni tydzień odpowiednio wyzyskać, aby został dla nas obydwu pamiętny. Mnie samej sprawia myśl o wyjeździe z domu ogromną przykrość, bo przecież zostawiam tu tylu serdecznych przyjaciół. Mówisz o swej samotności! To ja powinnam się jej lękać. Ty zostajesz tu wśród starych przyjaciół, a przytem Alfred jest z tobą, gdy ja tymczasem będę między obcymi, bo nie znam tam ani żywej duszy!

— Ale za to będzie Gilbert i Karol Slone — rzekła Diana, wpadając w ton Ani.

— Karol Slone, będzie dla mnie doprawdy wielką pociechą — przyznała Ania ironicznie i nagle obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem. Diana wiedziała doskonale, co Ania myśli o Karolu Słone, martwiło ją jedynie, że nie może zgłębić uczucia Ani dla Gilberta Blythe. A może Ania sama dokładnie nie zdawała sobie z tego sprawy.

— Chłopcy zamieszkają napewno na przeciwległym krańcu miasta — ciągnęła dalej Ania. — Bardzo się cieszę, że jadę do Redmond i jestem pewna, że je wreszcie polubię. Najgorsze będą początkowe tygodnie, bo nie będę mogła przyjeżdżać na niedzielę do domu, jak to było za czasów seminarjum, a do Bożego Narodzenia jeszcze bardzo daleko.

— Wszystko się zmieniło, albo się zmieni — rzekła Diana ze smutkiem. — Mam wrażenie, Aniu, że dawne, dobre czasy już nigdy nie wrócą.

— Stanęłyśmy na rozstajnych drogach — szepnęła Ania w zamyśleniu. — I do tego dojść musiało. Czy sądzisz Diano, że być dorosłym to istotnie taka przyjemność, jak się nam zdawało, gdy byłyśmy dziećmi?

— Sama nie wiem, chociaż pewne przyjemności są z tem związane — odparła Diana, bawiąc się znowu swoim pierścionkiem i uśmiechając się tajemniczo, jakby pragnęła zaznaczyć, że Ania jest jeszcze pod tym względem osobą niedoświadczoną. — Ale tyle jest rzeczy niezbadanych. Czasem mam wrażenie, że wam lęk przed tą „dorosłością” i w takich chwilach dałabym dużo za to, żeby być znowu małą dziewczynką.

— Przypuszczam, że z czasem przyzwyczaimy się do tego, że jesteśmy już dorosłe — uśmiechnęła się Ania wesoło. — Dla człowieka dorosłego nie istnieją rzeczy nieprzewidziane, a przynajmniej istnieje ich bardzo niewiele. Te wszystkie niespodzianki, jakie nas czekają, są właśnie okrasą ludzkiego życia. Mamy teraz lat osiemnaście. Za dwa lata będziemy miały dwadzieścia. Jako dziesięcioletnia dziewczynka, uważałam, że ludzie dwudziestoletni są już zupełnie starzy. Za kilka lat ty będziesz stateczną matroną w średnim wieku, ja zaś będę ciocią Anią, która cię będzie odwiedzać podczas wakacyj. Chyba zawsze się u was kąt dla mnie znajdzie, kochanie? Oczywiście nie gościnny pokój, stare panny nie lubią windować się tak wysoko po schodach. Dla mnie wystarczy jakaś mała komórka przy kuchni.

— Cóż za głupstwa gadasz, Aniu — zaśmiała się Diana. — Napewno zostaniesz żoną jakiegoś bogatego i przystojnego chłopca, zapomnisz wtedy o wszystkich gościnnych pokojach i będziesz zadzierała nosa wobec wszystkich dawnych przyjaciół z Avonlea.

— Szkodaby było — mój nosek jest dość ładny i zdaje mi się, że zadzieranie zniekształciłoby go — Ania mówiła teraz z komiczną powagą. — Nie mam znowu tak wielu pięknych rysów, abym taki jeden możliwy nos skazywała na zeszpecenie. To też, jeżeli nawet zostanę żoną Króla Zaczarowanej Wyspy, obiecuję ci, że na twój widok nosa zadzierać nie będę.

Dziewczęta rozstały się w wesołym nastroju, Diana pobiegła w stronę Sosnowego Wzgórza, Ania zaś skierowała się na pocztę. Przewidywania jej się ziściły, bo istotnie wręczono jej list w dużej białej kopercie. Gdy w kwadrans potem Gilbert Blythe spotkał ją na moście nad Jeziorem Lśniących Wód, zauważył na twarzy jej wyraz radosnego podniecenia.

— Priscilla Grant także jedzie do Redmond — zawołała. — Czyż nie nadzwyczajnie się składa? Lękałam się, że jej ojciec na to się nie zgodzi. Na szczęście nie stawiał przeszkód i mamy się spotkać na okręcie. Mogę teraz całkiem spokojnie stanąć w obliczu całej plejady profesorów z Redmond, skoro będę miała przy boku Priscillę.

— Sądzę, że Kingsport przypadnie ci do gustu — rzekł Gilbert. — Jest to bardzo ładne, stare miasto i posiada podobno najpiękniejszy park na świecie. Opowiadano mi, że urządzenie parku jest poprostu nadzwyczajne.

— Wątpię, czy gdzieśkolwiek może być ładniej niż tutaj — rzekła Ania, rozglądając się wokoło z rozmarzeniem, jak gdyby miejsce, które nazywała „domem” było najpiękniejszym zakątkiem na świecie, choćby nie wiadomo ile i jak pięknych krain znajdowało pod obcem niebem.

Stali obydwoje, oparci o balustradę mostu, wchłaniając z rozkoszą upojną atmosferę zmierzchu. Tarcza zachodzącego słońca nie zniknęła jeszcze za szczytami pagórków, a już księżyc wzeszedł i odbijał się poświatą swych promieni w spokojnej tafli jeziora. Czar wieczoru zdawał się spowijać swą pieszczotą dwoje młodych, zasłuchanych w tajemnicze szepty przyrody.

— Czemuś taka milcząca, Aniu? — zapytał wreszcie Gilbert.

— Lękam się mówić, bo gotowam spłoszyć to wszystko, co tonie w ciszy — szepnęła cichutko Ania.

Gilbert położył nagle dłoń na małej jej rączce, spoczywającej na balustradzie mostu. Duże jego oczy pociemniały jeszcze bardziej a chłopięce wargi rozchyliły się w nagłej chęci wypowiedzenia czegoś, co oddawna już musiało przepełniać jego duszę. Lecz Ania niespokojnie cofnęła rękę i czar prysnął.

— Muszę wracać do domu — zawołała, z przesadną nieco obojętnością. — Maryla miała dzisiaj straszną migrenę, więc sądzę, że nie będzie się mogła zająć bliźniętami. Nie powinnam była tak długo zostawać poza domem.

Gawędząc wesoło o sprawach codziennych dotarli do dróżki, wiodącej na Zielone Wzgórze. Biedny Gilbert nie odważył się już zmienić tematu rozmowy, a gdy się żegnali, zdawało mu się, że Ania odetchnęła z ulgą. Od ostatniego zdarzenia w Chatce Ech, zrodziło się w jej duszy dziwne uczucie dla Gilberta, do którego sama przed sobą wolała się nie przyznawać. Coś nieznanego wtargnęło do ustronia starej ich przyjaźni. Widocznie to „coś” silniejsze było i miało zawładnąć zupełnie dziewczęcą duszyczką Ani.

— Dawniej nie cieszyłam się tak gdy Gilbert odchodził — pomyślała ze smutkiem, idąc spiesznie do domu wąską ścieżką. — Jeszcze te głupstwa gotowe zniweczyć naszą przyjaźń. Och, dlaczego chłopcy są tacy niecierpliwi!

Niecierpliwością nazywała Ania nagłe, nieoczekiwane odruchy Gilberta, które wywoływały przeważnie niespokojne drżenie w jej duszy. Właściwie ta jego niecierpliwość nie sprawiała jej przykrości, odczuwała raczej zupełnie coś innego, niż przy zbliżeniu się Karola Slone, jak to było podczas tańca w Białych Piaskach. Na samo wspomnienie tego tańca Ania wzdrygnęła się z niechęcią. Prędko jednak zapomniała o tem wszystkiem, otoczona domową atmosferą wielkiej kuchni na Zielonem Wzgórzu, gdzie na szerokiej sofie ośmioletni jej wychowanek zanosił się teraz od płaczu.

— Tadziu, co się stało? — zapytała Ania, chwytając go w objęcia. — Gdzie Maryla i Tola?

— Maryla kładzie Tolę do łóżka — szlochał Tadzio. — A ja płaczę, bo Tola spadła ze schodów na głowę do piwnicy i zdarła sobie skórę nad nosem...

— Och, ale nie płacz, kochanie. Rozumiem, że ci jej żal, ale twój płacz nic jej nie pomoże. Jutro napewno będzie zupełnie zdrowa. Płacz nikomu nie pomoże, Tadziu.

— Ale ja nie dlatego płaczę, że Tola spadła ze schodów — zawołał Tadzio, przerywając potok wymowy Ani. — Płaczę dlatego, że nie widziałem, jak spadała. Każda taka dobra zabawa musi mnie ominąć.

— Och, Tadziu! — Ania z trudem powstrzymywała głośny wybuch śmiechu — więc to dla ciebie jest zabawne, że biedna Tola spadła ze schodów i tak się strasznie potłukła?

— Tak strasznie to się znów nie potłukła — rzekł Tadzio, ocierając łzy rękawem. — Gdyby się zabiła, to bym napewno się martwił. Ale Keithowie tak prędko się nie zabijają. To tak coś jak Blewettowie. Henio Blewett spadł w zeszłą środę ze strychu i stoczył się prosto do stajni, pod kopyta nieujeżdżonego wierzchowca, a jednak nic mu się nie stało. Jest zdrów, żyje, tylko trzy żebra złamał. Pani Linde powiada, że są na świecie tacy ludzie, których nawet siekierą nie zarąbiesz. Aniu, czy pani Linde jutro się do nas sprowadza?

— Tak, Tadziu i mam nadzieję, że będziesz dla niej zawsze grzeczny.

— Naturalnie, że będę grzeczny. Ale Aniu, czy ona mnie będzie kładła codziennie do łóżka?

— Możliwe. Bo co?

— Dlatego — rzekł Tadzio z powagą — że ja przy niej nie chcę odmawiać pacierza, jak przy tobie, Aniu.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nie powinno się przy obcych rozmawiać z Panem Bogiem. Tola może mówić pacierz przy pani Linde, ale ja nie chcę. Zaczekam aż odejdzie, i wtedy dopiero się pomodlę. Dobrze, Aniu?

— Dobrze, jeżeli jesteś pewien, że nie zapomnisz potem o pacierzu.

— O, napewno nie zapomnę. Ja bardzo lubię się modlić, ale zawsze większą przyjemność sprawiało mi, jak mówiłem pacierz przy tobie. Bardzobym chciał, żebyś została w domu, Aniu. Nie rozumiem dlaczego właściwie wyjeżdżasz i zostawiasz nas samych.

— I jabym wolała zostać, Tadziu, ale czuję, że powinnam wyjechać.

— Jeżeli wolisz zostać, to po co jedziesz? Przecież jesteś już zupełnie dorosła. Jak ja dorosnę, to nic nie zrobię takiego, na co nie będę miał ochoty.

— W ciągu całego życia nieraz może się zdarzyć, że będziesz robił to, co ci nie będzie sprawiało przyjemności, Tadziu.

— Ani mi się śni — zawołał Tadzio gorąco. — Teraz robię to, co mi każą, nawet muszę pójść spać, bo ty i Maryla tak chcecie. Ale jak będę dorosły, nikt mnie do niczego nie zmusi. Emilek Boulter słyszał, jak matka jego mówiła, że ty wyjeżdżasz na uniwersytet, aby poszukać męża. Czy to prawda, Aniu? Chciałbym to wiedzieć koniecznie.

Twarzyczkę Ani oblał krwawy rumieniec, zaraz jednak zaśmiała się wesoło, tłumacząc sobie, że wulgarne plotkarstwo pani Boulter nie powinno jej wcale obchodzić.

— Nie, Tadziu, to nie prawda. Jadę, ażeby się nauczyć wielu mądrych rzeczy.

— Jakich rzeczy?

— Jak się kotu buty szyje i niegrzeczne dzieci bije — wyrecytowała Ania śmiejąc się.

— Ale jak będziesz chciała znaleźć męża, to jak się do tego weźmiesz? Bardzo chciałbym to wiedzieć — indagował Tadzio, dla którego ta sprawa musiała mieć widocznie specjalne znaczenie.

— Zapytaj lepiej o to panią Boulter — odparła Ania całkiem bezmyślnie. — Ona zna się lepiej na tych sprawach odemnie.

— Zapytam, jak ją tylko zobaczę — rzekł Tadzio, uspokojony już prawie zupełnie.

— Tadziu! Ani mi się waż! — zawołała Ania, zorjentowawszy się nagle w popełnionym błędzie.

— Przecież sama mi kazałaś — zaprotestował Tadzio, patrząc na nią z niedowierzaniem.

— Już najwyższy czas, żebyś poszedł do łóżka — oznajmiła Ania z powagą, pragnąc w tej chwili przerwać niemiły temat rozmowy.

Ulokowawszy Tadzia w łóżeczku i wysłuchawszy długiego pacierza, Ania zeszła na dół i wolnym krokiem poczęła iść wąską ścieżką w stronę lasu. Przysiadła nad brzegiem strumyka, zapatrzona w srebrzystą tarczę księżyca, i zasłuchana w ciche szmery mknących przed siebie fal. Wzrok jej zawisł na wartkim prądzie unoszonej wody, która cichym swym pluskiem zdawała się wtórować powiewowi lekkiego wieczornego wietrzyka. Ania zawsze bardzo kochała strumyk. Wiele marzeń dziecięcych łączyła z bystremi jego falami podczas owych dni, które już dawno minęły. Niejednokrotnie w latach swego dzieciństwa przepędzała na marzeniach całe godziny tutaj właśnie, nad brzegiem. Wówczas to w wyobraźni płynęła wątłą łodzią po niezmierzonych obszarach dalekich mórz i chwilami dostrzegała w oddali wybrzeże upragnionej Krainy Czarów, do której nigdy dotrzeć nie mogła. W godzinach marzeń była bogatszą, niż w rzeczywistości, bo wtedy nieziemskie skarby spływały na ziemię, a ona spoglądała na nie rozjaśnionym wzrokiem i dotykała ich drżącemi palcami.

Rozdział II. Kwiaty jesieni.

Następny tydzień zbiegł szybko na załatwianiu niezliczonej ilości „ostatecznych rzeczy”, jak je Ania nazwała. Składała i przyjmowała pożegnalne wizyty, mniej lub więcej miłe, zależnie od tego, czy owych ludzi darzyła sympatją i czy podzielali oni jej poglądy.

Z okazji wyjazdu Ani i Gilberta, K. M. A. urządziło pożegnalne przyjęcie w mieszkaniu Józi Payówny, wybierając dom ten dlatego, że był dość obszerny i wygodny, a pozatem obawiano się, że Payówny nie chciałyby wziąć udziału w zabawie, gdyby nie przyjęto zaofiarowanego przez nich mieszkania na tę uroczystość. Przyjęcie było niezwykle miłe, bo Payówny dnia tego mówiły niewiele i nie psuły harmonji, jaka panowała wśród towarzystwa. Nawet Józia była tego wieczoru niezwykle sympatyczna i do Ani zwracała się z nadzwyczajną uprzejmością.

— Bardzo mi się podoba twoja nowa suknia, Aniu. Naprawdę wyglądasz w niej „prawie” zupełnie ładnie.

— Jakże mile z twojej strony, żeś to zauważyła — odparła Ania, patrząc figlarnie na Payównę. Obecnie posiadała już duże poczucie humoru i uwagi, które ją raziły w czternastym roku życia, teraz bawiły ją ogromnie. Józi zdawało się, że Ania śmiała się z niej w duszy. Ulżyła sobie jednak, szepcząc do Gabryni, że nareszcie powietrze się przeczyści, gdy Ania wyjedzie na uniwersytet.

Wszyscy starzy znajomi zebrali się podczas tego pożegnalnego wieczoru i mieszkanie Payówien rozbrzmiewało weselem głośnych rozmów. Uroda Diany Barry potęgowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna znajdowała się przy boku wiernego Alfreda; Janka Andrews była jak zwykle miła, stateczna i pełna prostoty; Ruby Gillis wyglądała prześlicznie w kremowej jedwabnej bluzce, z kwiatem czerwonej geranji w złocistych włosach; Gilbert Blythe i Karolek Slone starali się przebywać jaknajbliżej Ani; Zosia Slone była dzisiaj blada i melancholijna, bo ojciec niechętnie spoglądał na zaloty Olivera Kimballa, który od kilku miesięcy poprostu ani na chwilę jej nie odstępował; Minia Macferson jak zwykle nastawiała uszu, aby nie uronić ani jednej ploteczki, a Billy Andrews siedział przez cały wieczór w najodleglejszym kącie pokoju, wpatrzony uważnie w twarzyczkę Ani, podczas gdy każde wymówione przez nią słowo wywoływało na jego twarzy uśmiech pełen nieziemskiego zadowolenia.

Ania nie przypuszczała dotychczas, że ona i Gilbert jako założyciele Towarzystwa, darzeni są tak wielkim szacunkiem miejscowej młodzieży. Wystosowano nawet do nich dzisiaj specjalny adres, który Minia Macferson odczytała uroczystym głosem, a podczas tego dwie gorące łzy spłynęły po jej policzkach. Wszyscy byli dzisiaj tacy mili i przyjacielscy, nawet Payówny siedziały spokojnie i nie wtrącały zwykłych swoich złośliwych uwag. Tego wieczoru Ania darzyła serdeczną miłością wszystkich ludzi na świecie.

Zebranie przeszło w doskonałym nastroju, lecz sam koniec wieczoru zepsuł miłe wrażenie. Była to wina Gilberta, który znowu przez nieuwagę ośmielił się wyszeptać kilka czułych słów w stronę Ani w chwili, gdy spożywano wieczerzę na werandzie oświetlonej promieniami księżyca. Ażeby go ukarać, Ania stała się nagle uprzejma dla Karolka Slone i pozwoliła mu nawet odprowadzić się do domu. Potem jednak zorjentowała się, że właściwie ta straszna zemsta ją samą najbardziej dotknęła. Gilbert wyszedł od Payówien w towarzystwie Ruby Gillis i Ania słyszała zdaleka ich wesoły śmiech, dźwięczący w czystem powietrzu jesiennego wieczoru. Widocznie dobrze im było razem, gdy tymczasem ona nudziła się śmiertelnie w towarzystwie Karolka Slone, który mówił bezustanku i nikomu nigdy nie pozwalał dojść do słowa. Tylko w króciutkich przerwach, kiedy mimowoli musiał zaczerpnąć powietrza, udawało się Ani wtrącić jakieś nieznaczne „tak” lub „nie”, podczas gdy przychodziło jej na myśl, że Ruby dzisiaj wyglądała wyjątkowo ładnie, że oczy Karolka wieczorem, przy świetle księżyca zdawały się być jeszcze bardziej wyłupiaste, niż we dnie i że właściwie świat nie jest dzisiaj wcale taki piękny, jakim jej się jeszcze wczoraj wydawał.

— Jestem tylko zmęczona i dlatego na wszystko patrzę w ten sposób — rzekła do siebie, znalazłszy się wreszcie w swym pokoiku. Istotnie wierzyła, że zmęczenie było w danym wypadku jedynym powodem, tego niezwykłego u niej pesymizmu. Lecz następnego wieczoru odczuła dziwną radość i jakby tchnienie wiosny odezwało się w jej serduszku, gdy ujrzała Gilberta, idącego od strony Lasu Duchów i zbliżającego się w kierunku Zielonego Wzgórza. Więc jednak Gilbert nie miał zamiaru przepędzić tego ostatniego wieczoru w towarzystwie Ruby Gillis!

— Wyglądasz dziwnie zmęczona, Aniu — zauważył.

— Jestem zmęczona i bez humoru. Zmęczona jestem, bo przez cały dzień szyłam i pakowałam rzeczy, a na brak humoru wpłynęły ostatnie pożegnalne wizyty sześciu sąsiadek, z których każda usiłowała dawać mi zbawienne rady na przyszłość i tem samem przedstawiły mi życie w takich szarych barwach, jakby na zawsze już miał na świecie zapanować beznadziejny, zapłakany listopad.

— Głupie babska! — wyraził Gilbert rycersko swe niezadowolenie.

— Och, nie, nie mów tak — powiedziała Ania z powagą. — One nie miały nic złego na myśli. To bardzo poczciwe kobiety i ogromnie mnie lubią. Troszczą się tylko o moją przyszłość. Starają się udowodnić mi, że wyjazd mój do Redmond jest zupełnie nie na miejscu i że całkiem niepotrzebnie pragnę się dalej kształcić. Pani Slone powiedziała mi z głębokiem westchnieniem, że napewno opuści mnie energja, nim zdążę dobrnąć do końca. Oczywiście po takiem powiedzeniu uczułam się nagle biedną ofiarą życia. Pani Wright zaznaczyła, że takie cztery lata w Redmond będą kosztowały bardzo dużo pieniędzy; ja oczywiście odrazu uczułam się winną wobec Maryli i przez chwilę miałam nawet ochotę zaniechać upragnionego wyjazdu. Pani Bell twierdzi, że uniwersytet zepsuje mnie bezwarunkowo, bo wogóle życie tamtejsze źle oddziaływa na skromne dziewczęta. Usłyszawszy te słowa oczami wyobraźni, ujrzałam siebie kroczącą przez ulice Avonlea z dumnie podniesioną głową i patrzącą zgóry na wszystko i wszystkich. Tylko pani Eliza Wright z pełnym ironji uśmiechem zaznaczyła, że życie uniwersyteckie napewno przypadnie mi do gustu, bo będę tam mogła użyć swobody, ile tylko dusza zapragnie.

Ania zaśmiała się głośno z tych wszystkich nieprzyjemnych przepowiedni, jednakże uczuciowa jej natura nie potrafiła nie przejmować się takiemi rzeczami, chociaż zasadniczo usiłowała nie przywiązywać wagi do tych wszystkich avonleaskich bredni. Zdrowy jej rozsądek zdawał się chwiać w tej chwili, jak wątły płomień świecy, zapalonej na wietrze.

— Przypuszczam, że tego wszystkiego nie bierzesz sobie do serca — zauważył Gilbert. — Wiesz przecież, że widnokrąg myślowy tych wszystkich pań jest bardzo ciasny, aczkolwiek są one miłe i dobre. To wszystko, czego one w młodości nie doświadczyły, zdaniem ich jest ekscentryczne i nieprzyzwoite. Jesteś pierwszą dziewczyną z Avonlea, która odważyła się wyjechać na studja uniwersyteckie. Wiesz doskonale, że wszyscy pionierzy zmuszeni są pokonywać wiele przeszkód, a opinja ogółu uważa ich z początku za ludzi niepoczytalnych.

— O, wiem o tem. Lecz to, co się czuje niema nic wspólnego z tem, co się wie. Rozsądek mój zgadza się zupełnie z tobą, ale przychodzą chwile, kiedy rozsądek słabszy jest od uczucia. Wówczas duszę moją ogarnia zwątpienie. Tak też było po owych sześciu pożegnalnych wizytach. Po pożegnaniu z ostatnią panią Elizą byłam tak zmęczona, że poprostu nie miałam siły wziąć się do pakowania rzeczy.

— I teraz jesteś zmęczona, Aniu. Zapomnij o wszystkiem i przejdź się ze mną trochę. Chodźmy do lasu. Pragnę ci pokazać coś ciekawego.

— Niemożliwe! Istotnie znalazłeś coś ciekawego w lesie?

— Mam nadzieję, że to „coś” jeszcze znajdziemy, choć widziałem to bardzo dawno, bo wczesną wiosną. Chodźmy. Niech nam się zdaje, że jesteśmy znowu dwojgiem dzieci i pragniemy pójść z wiatrem w zawody.

Ruszyli ochoczo naprzód. Pamiętając o przykrościach ostatniego wieczora, Ania była niezwykle miła dla Gilberta, on zaś, zrozumiał już, jak należy z nią postępować i postanowił być dla niej tylko dawnym szkolnym towarzyszem. Pani Linde i Maryla obserwowały młodych z okna kuchni.

— Kiedyś będzie z nich para — odezwała się pani Linde z pobłażliwym uśmiechem.

Maryla cofnęła się nieznacznie od okna. W głębi duszy marzyła o takiej przyszłości dla Ani, lecz wołałaby nie słyszeć tego z ust pani Małgorzaty, która napewno rozniesie to przypuszczenie po całej wsi.

— Przecież obydwoje są jeszcze prawie dziećmi — odparła krótko.

Pani Linde zaśmiała się dobrodusznie.

— Ania ma już lat osiemnaście; w jej wieku byłam dawno mężatką. My, starsi, moja Marylo, mamy ten dziwny zwyczaj, że nie dostrzegamy, iż dzieci nasze z biegiem lat stają się dorosłymi ludźmi. Ania jest kobietą, a Gilbert dojrzałym mężczyzną, który dokładnie zdaje sobie sprawę z drogi, obranej w życiu. To bardzo porządny chłopiec i dla Ani bardzo odpowiedni. Sądzę, że Ania w Redmond nie zawróci sobie głowy jakimś pierwszym lepszym. Nie pochwalam obecnego systemu studjów, bo uważam, że mieszane towarzystwo na uniwersytecie nie daje naszym dziewczętom nic dobrego. Nie wierzę w to — kończyła pani Linde uroczyście — aby studentom na uniwersytetach wystarczał tylko niewinny flirt.

— Przecież głównym ich celem są studja — wtrąciła Maryla z uśmiechem.

— Ktoby w to wierzył? — rzekła ironicznie pani Małgorzata. — Chociaż sądzę, że Ania będzie pracować. Nigdy specjalnie nie interesowała się chłopcami. Ale o Gilbercie powinna myśleć poważniej. O, ja znam dobrze dziewczęta! Karolek Slone także jest nią zajęty, ale nigdybym nie radziła jej wyjść za niego. Slone‘owie, to dobrzy i uczciwi ludzie, ale zawsze zostaną tylko Slone‘ami.

Maryla skinęła potakująco głową. Chociaż powiedzenie przyjaciółki, że Slone‘owie zawsze będą tylko Slone‘ami nie było zbyt jasne, to jednak Maryla doskonale zrozumiała intencję pani Małgorzaty. W każdej wsi musi istnieć taka jedna rodzina; dobrzy, uczciwi, porządni ludzie, ale Slone‘ami są i zostaną na zawsze, chociażby mówili językiem samych aniołów.

Tymczasem Gilbert i Ania, nie zdając sobie sprawy z tego, że pani Małgorzata uczyniła tak ważne postanowienie o ich przyszłości, zagłębiali się coraz bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur nieboskłonem. Drzewa miały teraz barwę zaśniedziałego bronzu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polanki. Ponure wycie wiatru przypominało co chwilę o tem, że jesień panowała już w całej pełni.

— Ten las jest teraz naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień — szepnęła Ania, zbierając złociste liście, których stosy całe pokrywały leśne ścieżki. — Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małemi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszem ulubionem miejscu, siedząc przy Fontannie Driad i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie umiem przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i zdaje mi się, że zawsze słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków, gdy przechodzę obok wodospadu. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wołałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspominały o tem — kończyła Ania, śmiejąc się cichutko.

Cały las dokoła przystrojony był niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Poza kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś”, czego Gilbert tak zawzięcie szukał.

— Ach, oto jest — zawołał w pewnej chwili z radością.

— Jabłonka — i to w takiem ustroniu! — wykrzyknęła Ania w zachwycie.

— Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają, jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Przeważnie dzikie drzewka rodzą owoce zielone i niemożliwe do jedzenia.

— Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru — szepnęła Ania zadumana. — Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcemi roślinami!

— Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem, tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na niem, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wlezę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną one bardzo wysoko, widocznie biedna jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej.

Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki owoc, poprzerzynany gdzie niegdzie drobnemi czerwonemi żyłkami. Smak jabłek wydawał się także inny, bo przecież nie pochodziły ze zwykłego sadu i nie były hodowane ludzką ręką.

— Nawet legendarne jabłko z rajskiego drzewa nie mogło mieć lepszego smaku — zauważyła Ania w pewnej chwili. — Ale pora już wracać do domu. Za chwilę księżyc ukaże się nad lasem. Jaka szkoda, że nie możemy ujrzeć dokładnie przeobrażenia dnia w ciemną noc. Niestety chwila ta rzadko kiedy daje się uchwycić wzrokiem.

— Wróćmy do domu Aleją Zakochanych. Czy i teraz jesteś jeszcze tak zniechęcona, jak przed godziną, Aniu?

— Ale skądże? Te jabłka były niby niebieska manna dla mojej zgłodniałej duszy. Czuję, że bardzo prędko pokocham Redmond i świetnie przepędzę te cztery długie lata.

— A co po tych czterech latach?

— Znajdzie się nowy jakiś cel — odparła Ania wesoło. — Dzisiaj trudno przewidzieć. Zresztą lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie.

Aleja Zakochanych była tego wieczora jeszcze ładniejsza i bardziej tajemnicza w jasnej poświacie księżycowych promieni. Ania i Gilbert postępowali w milczeniu, lękając się rozmową zakłócić tajemniczą upojną ciszę.

— Gdyby Gilbert był zawsze taki, jak dzisiaj wieczorem, jakżeby było miło przebywać w jego towarzystwie — myślała Ania.

Gilbert tymczasem spoglądał za nią, gdy wchodziła już do domu. W lekkiej swej sukience, powiewającej na wietrze, przypominała mu wysoki kwiat białej lilji.

— Wątpię, czy kiedyś wreszcie zwróci na mnie uwagę — pomyślał z uczuciem dotkliwego bólu w zakochanem młodzieńczem sercu.

Rozdział III. Pożegnanie i powitanie.

Następnego poniedziałku rano Karol Slone, Gilbert Blythe i Ania Shirley opuszczali Avonlea.

Ania pokładała wielkie nadzieje w tym niezwykłym dniu pierwszej swojej samodzielnej podróży. Diana miała ją odwieźć na dworzec, chcąc przepędzić ostatnie godziny przed rozstaniem, z ukochaną przyjaciółką. Lecz gdy w niedzielę wieczorem Ania udawała się na spoczynek, zerwał się nagle wiatr wschodni, który począł huczeć tuż nad Zielonem Wzgórzem i nie ustąpił, aż do następnego rana. Zbudziły Anię rzęsiste krople deszczu, spływające po szybach i tworzące potem wielkie kałuże wody przed domem. Góry i morze spowijała gęsta mgła, a cały świat tonął w jakiejś beznadziejnej szarości. W sinem świetle poranka Ania ubierała się pośpiesznie, aby zdążyć na pociąg, który przychodził do miasta portowego zaledwie na kilka minut przed odpłynięciem okrętu. Siłą powstrzymywała łzy, cisnące jej się do oczu. Miała opuścić ten dom, który był jej tak drogi a jakiś głos mówił jej w duszy, że opuszcza go na zawsze. W każdym razie pewna była, że dawne szczęśliwe dni nie wrócą, chociaż nawet znowu zawita na Zielone Wzgórze podczas wakacyj. Jakie tu było wszystko kochane i drogie — mały pokoik na facjatce, świątynia marzeń najwcześniejszej młodości, stara Królowa Śniegu za oknem, szemrzący strumyk opodal, Fontanna Driad, Las Duchów i Aleja Zakochanych — to całe mnóstwo miłych miejsc, z któremi wiązały się wspomnienia najdawniejszych lat dzieciństwa. Czy gdzie indziej będzie się czuć tak szczęśliwą?

Tego poranka śniadanie na Zielonem Wzgórzu było ceremonją nader smutną. Tadzio po raz pierwszy w swem życiu nie miał apetytu, a tylko grzebał bezmyślnie widelcem w talerzu. Zresztą nikt zdaje się nie był głodny, z wyjątkiem Toli, która pochłaniała wszystko z nadzwyczajną szybkością. Tola, jak nieśmiertelna, rozważna Charlotta, która „krajała zawzięcie chleb, smarując go masłem”, gdy ciało jej ukochanego składano do mogiły, należała do tych istot, które rzadko kiedy przejmują się tem, co dotyczy jej otoczenia. Przykro jej było, że Ania wyjeżdża, oczywiście, ale to przecież nie było powodem, dla którego nie miałaby skonsumować smacznego śniadania. Widząc, że Tadzio nic nie je, Tola postanowiła zjeść i jego porcję.

Zaraz po śniadaniu zjawiła się Diana w lekkim powoziku, zaprzężonym w jednego konia, otulona w długi nieprzemakalny płaszcz. Nadeszła ostatnia chwila pożegnania. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby udzielić Ani ostatnich zbawiennych rad i ostrzec ją przed wszelkiemi przeciwnościami życiowemi. Maryla, jak zwykle surowa, pocałowała Anię w policzek, zaznaczając, że ma nadzieję otrzymania od niej wiadomości, gdy tylko przybędzie na miejsce. Obojętny widz mógłby przypuszczać, że Ania dla Maryli nie jest drogą istotą, gdyby nie dostrzegł wyrazu napozór spokojnych jej oczu. Tola pocałowała Anię w oba policzki i wybuchnęła głośnym płaczem. Tylko Tadzio, który płakał już pocichutku od godziny na stopniach werandy, nim jeszcze wszyscy wstali od śniadania, odmówił ostatniego pożegnania ze swą ukochaną opiekunką. Gdy Ania zbliżyła się ku niemu, chłopiec zerwał się na równe nogi, wbiegł na schody i ukrył się w pokoiku na facjatce, skąd za żadne skarby wyjść nie chciał. Stłumione jego łkanie było ostatnim dźwiękiem, jaki dobiegł Anię, opuszczającą Zielone Wzgórze.

Deszcz padał przez całą drogę do Jasnej Rzeki, dokąd dziewczęta zdążały na dworzec, bowiem linja kolejowa w Carmody nie miała połączenia z miastem portowem. Na peronie zastali już oczekujących Karola i Gilberta, a pociąg za chwilę miał odejść. Ania zdążyła jeszcze kupić bilet, odebrać kwit bagażowy, pożegnać się pośpiesznie z Dianą i wskoczyć do wagonu. Wołałaby teraz wracać wśród deszczu do Avonlea w towarzystwie Diany; wiedziała, że tęsknota za domem będzie dla niej nie do zniesienia. Żeby chociaż ten deszcz przestał padać, bo ma się wrażenie, że cały świat płacze, że wiosna już nigdy nie wróci i że wszystkie radości życia przestały istnieć na zawsze! Nawet obecność Gilberta nie uprzyjemniała jej podróży, bo przecież był także Karol Slone, a jego mogła jeszcze tolerować jedynie podczas pogody. Przy jednostajnym plusku deszczowych kropel wydawał jej się jeszcze bardziej niesympatyczny.

Jednakże gdy okręt opuszczał port w Charlottetown, wszystko zdawało się przybierać lepszy obrót. Deszcz przestał padać i słońce poczęło przedzierać się przez ołowiane chmury, dzięki czemu spokojna tafla morza zabłysnęła tysiącem złocistych refleksów, w których powoli ginęło wybrzeże oddalającej się wyspy, lecz jednocześnie w serca podróżnych wstępowała nadzieja jaśniejszej przyszłości. Pozatem Karol Slone dostał nagle morskiej choroby i zmuszony był zejść do dolnej kajuty, dzięki czemu Ania i Gilbert pozostali sami na pokładzie.

— Cieszę się, że wszyscy Slone‘owie cierpią na chorobę morską, gdy tylko opuszczą stały ląd — pomyślała Ania niemiłosiernie. — Nie mogłabym przesłać ostatniego pożegnania kochanej wyspie, gdyby Karol stał przy mnie i patrzył swym wiecznie sentymentalnym wzrokiem.

— Już wybrzeża nie widać — zauważył Gilbert bez odrobiny tęsknoty w głosie.

— Czuję się, jak Byronowski „Childe Harold”, chociaż to nie jest przecież mój „rodzinny brzeg” — rzekła Ania, wpatrzona w niknącą w oddali wyspę. — Moją ojczyzną jest Nowa Szkocja. Ale uważam, że ojczyzną każdego człowieka jest ten kraj, który najbardziej pokocha. Nie zdaje mi się wcale, że na wyspie Ks. Edwarda mieszkam zaledwie od lat kilku. Tamte lata, przed przybyciem tutaj wydają mi się tylko snem. Już siedem lat minęło od tego pamiętnego dnia, kiedy pani Spencer przywiozła mnie z Hopetown. Jeszcze dzisiaj widzę siebie w tej starej dziwacznej sukience i w szerokim marynarskim kapeluszu, zaglądającą do wszystkich kajut okrętowych i biegającą nieprzytomnie po pokładzie. Piękny był wtedy wieczór; wybrzeże wyspy zdawało się płonąć w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Teraz znowu jadę tą samą drogą. Och, Gilbercie, miałam wrażenie, że polubię Redmond, ale teraz jestem pewna, że to chyba nigdy nie nastąpi!

— A gdzież twoja życiowa filozofja, Aniu?

— Przytłoczona została wielką falą samotności i tęsknoty za domem. Od trzech lat marzyłam o wyjeździe do Redmond, teraz, gdy marzenia te się ziściły, wołałabym raczej nie jechać! Nie trzeba się jednak poddawać! Może filozofja moja i zwykła pogoda ducha wróciłyby znowu, gdybym się mogła porządnie wypłakać. Niestety muszę zaczekać do chwili, aż znajdę się w swoim pensjonatowym pokoju i nikt mego płaczu nie zobaczy. Wtedy będę znowu dawną Anią. Ciekawa jestem, czy Tadzio wyszedł już wreszcie ze swego ukrycia.

Dochodziła prawie dziesiąta wieczorem, gdy okręt ich zatrzymał się w Kingsport. Po chwili wszyscy troje znaleźli się na przystani, przepełnionej różnobarwnym tłumem. Ania rozglądała się ze smutkiem dokoła, lecz w chwilę potem znalazła się już w przyjacielskich objęciach Priscilli Grant, która przybyła do Kingsportu jeszcze w sobotę.

— Nareszcie jesteś, kochanie! Przypuszczam, że zmęczyłaś się tak, jak ja, zanim przyjechałam tutaj w sobotę wieczorem.

— Zmęczona! Prissy, nie mów o tem. Jestem zmęczona, nieszczęśliwa i czuję się, jak opuszczona mała dziewczynka. Na litość boską, zabierz swoją biedną przyjaciółkę dokądś, gdzieby mogła choć na chwilę zebrać swobodnie myśli.

— Zawiozę cię prosto do naszego pensjonatu. Powóz czeka w pobliżu.

— Dzięki Bogu, że ty tu jesteś, Prissy. Gdyby ciebie nie było, usiadłabym chyba na środku jezdni i zatonęłabym w gorzkich łzach. Jakże to miło ujrzeć twarz przyjaciela pośród tylu twarzy zupełnie obcych ludzi!

— Aniu, czy to Gilbert Blythe tam stoi? Jakże on urósł i spoważniał w ciągu tych ostatnich lat! Przecież był jeszcze uczniem, gdy ja prowadziłam już szkołę w Carmody. A to jest oczywiście Karolek Slone. Ten się wcale nie zmienił! Musiał tak samo wyglądać zaraz po urodzeniu i tak samo będzie wyglądał, gdy dobrnie do osiemdziesiątki. Tędy, kochanie. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.

— W domu! — oburzyła się Ania. — Masz na myśli, jakiś wstrętny pensjonat i jeszcze bardziej wstrętny pokój z widokiem na ciemne podwórze.

— Ależ ten pensjonat nie jest wcale wstrętny, Aniu. Tutaj jest nasz powóz. Wsiadaj, stangret zabierze twoje walizki. O, naturalnie, pensjonat nie jest znowu miejscem takiem przyjemnem, ale jutro rano po spokojnie przespanej nocy, napewno będziesz widziała wszystko w innych kolorach. Pensjonat mieści się w starym murowanym domu przy ulicy św. Jana, oddalonej nieco od Redmond. Niegdyś dom ten musiał być rezydencją wielkich ludzi, lecz obecnie sława ulicy św. Jana zatonęła w cieniu i wysokie domy śnią tylko teraz o świetnych dniach przeszłości. Domy te są tak wielkie, że ludzie postanowili urządzić w nich pensjonaty, aby je jakoś zapełnić. Nasze gospodynie widocznie też wpadły na ten pomysł. Bardzo są miłe, Aniu, naprawdę.

— Ileż ich jest, tych gospodyń?

— Dwie. Panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się bliźniętami mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.

— Widocznie bliźnięta mnie prześladują — uśmiechnęła się Ania. — Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie te bliźnięta.

— Och, teraz już one nie są bliźniętami, kochanie. Po ukończonej trzydziestce przestały już być w jednym wieku. Panna Hanna starzeje się z każdym rokiem, gdy tymczasem panna Ada zatrzymała się na trzydziestce i ani rusz dalej. Właściwie nie umiem ci powiedzieć czy panna Hanna kiedykolwiek w życiu się śmiała, ale za to panna Ada śmieje się ustawicznie i to według mnie jest jeszcze gorsze. Pozatem jednak obydwie są bardzo miłe, bardzo dobre i co roku przyjmują dwie pensjonarjuszki, bo panna Hanna, jako osoba oszczędna nie mogłaby żyć nie wykorzystując każdego wolnego miejsca. Powiadomiła mnie o tem panna Ada natychmiast po moim przyjeździe w sobotę wieczorem. Co do naszych pokojów, to muszę przyznać, że nie są miłe i mój istotnie wychodzi na małe podwórze. Twój pokój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz św. Jana, który graniczy z ulicą.

— To brzmi naprawdę okropnie — zadrżała Ania. — Wołałabym już raczej pokój wychodzący na podwórze.

— O, nie, to ci się tylko zdaje. Bądź cierpliwa, a zobaczysz. Cmentarz św. Jana jest bardzo miły. Jest on jednym z najprzyjemniejszych zakątków w Kingsporcie. Przesiedziałam tam wczoraj całe popołudnie. Dookoła otoczony jest wysokim murem i aleją starych drzew. Drzew tych jest tak dużo, że mogiły poprostu toną w ich zieleni. Jestem pewna, Aniu, że będziesz się tam chodziła uczyć, zobaczysz. Oczywiście obecnie już na nim nikogo nie chowają. Tylko przed kilku laty postawiono tam piękny pomnik na cześć żołnierzy z Nowej Szkocji, poległych w wojnie Krymskiej. Pomnik ten znajduje się naprzeciw wielkiej bramy w miejscu najodpowiedniejszem do marzeń, jak ty mówisz zazwyczaj. Nareszcie są twoje walizki. Chłopcy idą w naszą stronę, żeby się pożegnać. Aniu, czy koniecznie muszę podać rękę Karolowi Slone? On ma zawsze takie zimne i wilgotne ręce. Musimy ich zaprosić do siebie. Panna Hanna zapowiedziała mi łaskawie, że wolno nam przyjmować „młodych ludzi” dwa razy w tygodniu, ale pod warunkiem, że będą wychodzili o przyzwoitej godzinie. Panna Ada z uśmiechem dodała, że nie życzy sobie, aby nasi goście siadali na jej pięknych poduszkach. Przyrzekłam, że zwrócę na to uwagę, ale sama nie wiem gdzie mają siedzieć, chyba na ziemi, bo poduszki leżą na wszystkich krzesłach i fotelach. Nawet coś w rodzaju poduszki leży na pianinie.