Marta - Xavier de Montépin - ebook

Marta ebook

Xavier de Montépin

5,0

Opis

Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody.

Oto fragment powieści: „Amerykanin prowadził życie bez żadnego hamulca. Wydawał bez rachunku, wyrzucając literalnie pieniądze za okno, dla opłacania swej rozpusty. Zapomoga od Niemiec nie wystarczała mu wcale. Nie był też dlań dostatecznym, dochód z posiedzeń magnetycznych i z porad, których powodzenie nie zmniejszało się przecież. Z dniem każdym pogrążał się coraz bardziej w otchłań długów, i zbliżała się godzina, kiedy O’Brien niechybnie zniknąć będzie musiał w tej przepaści; potrzeba było dlań wymyślić jaki nowy pomysł, sto razy zwiększający dochody, potrzeba było znaleźć medium, które prawdziwie zdolne byłoby zastąpić tę młodą Amerykankę, której O’Brien zawdzięczał początek swych dochodów i sławy. Piękna Włoszka Mariani, która pomagała mu obecnie, chociaż inteligentna i uległa, była niewystarczająca. Zresztą młoda, piękna i powabna, wiedziała o potędze swoich wdzięków, nie myślała o tym, ażeby całe życie przepędzić w towarzystwie szarlatana, którego przyjęła za kochanka w przystępie rozpaczy, lecz którego teraz nienawidziła serdecznie. Przy tym czuła zbliżającą się ruinę i nędzę. Postanowiła opuścić doktora i wręcz mu to oświadczyła. Pomimo rozpusty, jakiej się oddawał, O’Brien bardzo był przywiązany do pięknej Włoszki. Ażeby ją przy sobie zatrzymać, czego potrzebował? Pieniędzy i to bardzo wiele pieniędzy. Skąd jednak ich wziąć”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Xavier de Montépin

 

 

 

Marta

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Andrea Appiani (1754–1817), Portrait de Madame Hamelin, née Fortunée Lormier-Lagrave (1776-1851) (1798), licencja public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Andrea_Appiani_-_Portrait_de_Madame_Hamelin,_née_Fortunée_Lormier-Lagrave_(1776-1851)_-_P1685_-_Musée_Carnavalet.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z roku 1908. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-406-0 

 

 

 

I.

Styczeń miał się już ku schyłkowi.

W ciągu czasu krótkiego, stało się rzeczy wiele.

Robert Verniere, otrzymawszy pieniądze od żony, mógł był zaliczyć znaczną sumę przedsiębiorcom, i roboty około odbudowy fabryki postępowały ze zdumiewającą szybkością.

Robert Verniere obrany został na głównego opiekuna, a Daniel Savanne na opiekuna przydanego Aliny Verniere przez radę familijną, w celu uregulowania i interesów. i zawarcia aktu spółki, zapewniającego młodej dziewczynie trzecią część zysków z przedsiębiorstwa.

Ze wszystkiemi firmami, z któremi Ryszarda łączyły interesy, Robert osobiście zawiązał stosunki. Wszędzie przyjęty został uprzejmie i otrzymał zapewnienie, że stosunki z fabryką odbudowaną trwać będą na dawnych warunkach.

Aurelia po powrocie z Alzacji i Lotaryngii okazała wielkie zadowolenie ze wszystkiego, co uczynił jej mąż. Dom w Neuilly spodobał się jej bardzo i kontrakt kupna został natychmiast podpisany.

Nową siedzibę niezwłocznie objęto w posiadanie i Alina Verniere podążyła tam za stryjanką, dla której czuła wielką życzliwość i wdzięczność nieskończoną.

Jednakże nie bez żalu rozstała się z rodziną Daniela Savanne, wśród której żyła tak długo szczęśliwie obok Henryka i Matyldy. Ażeby jednak to rozłączenie wydało się jej mniej przykrem, sędzia pozwolił swej córce, ażeby jej towarzyszyła i przepędziła wraz z nią w Neuilly dwa pierwsze miesiące po przenosinach. Henryk zaś co niedzielę poświęcać im miał cały dzień. W lecie natomiast Aurelia i Alina znów miały spędzić dwa miesiące w parku Saint-Maur, gdzie sędzia śledczy posiadał ładną willę.

Filip de Nayle czuł się wielce uszczęśliwionym. Za to Henryk Savanne nie był temu rad. Przyzwyczaić się nie mógł do tego, aby Alina nie mieszkała już na bulw arze Malesherbes. Chociaż wiedział, że ta opieka stryjostwa połączona jest z polepszeniem bytu materjalnego Aliny, nie mógł jednak powstrzymać się od tej uwagi, napojonej goryczą:

– Wołałbym tysiąc razy, aby do tego nie było do szło! Co mnie obchodzi ten majątek. Ja będę dość bogatym dla dwojga!

Kataryniarz Magloire odbywał swe wędrówki codzień w towarzystwie Marty, a pończocha, to jest skarb sieroty, coraz bardziej grubiał.

Marta nie zapomniała o babce. Dwa razy ze swym opiekunem obecnym chodziła do szpitala św. Ludwika. Doktor Sermet pocieszył ich zapewnieniami, ale niepozwolił się im zobaczyć z chorą. Trzeba jej było oszczędzić wszelkiego wzruszenia, trzeba więc było czekać.

Doktor dotąd sprzeciwiał się badaniu Weroniki Sollier przez Daniela Savanne. Najmniejsze znużenie, najdrobniejsze obciążenie umysłu, sprowadzić mogły zawikłania, których należało za jakąbądź cenę unikać.

Weronika odzyskała mowę. Znajdowała się w pełni kuracji, blizka wyzdrowienia. Z chwilą, gdy myśl zbudziła się w biednej głowie zbolałej, gdy usta mogły były wydać dźwięk, chciała mówić, wypytywać i wyjąkała w sposób, zaledwie zrozumiały:

– Pan Verniere?.. moja mała Marta?..

Na te pytania odpowiadał doktor Sermet:

– Wszak pani chcesz żyć dla tych, których kochasz?.. A więc zabraniam pani najzupełniej myślenia i męczenia mózgu... Dowiedz się pani tylko, że pan Verniere jest ranny, ale może się wyleczyć, i że Marta znajduje się pod opieką Magloira, kataryniarza, i wkrótce, jeżeli ulegać będziesz moim poleceniom, oboje będą mogli cię widywać. Zabraniam pani rozmyślać, zabraniam mówić... Wyzdrowienie szybkie może nastąpić tylko w takim razie...

– Weronice oczywiście pilno było wyzdrowieć. Nie rozmyślała wcale i zachowywała najzupełniejsze milczenie.

Polepszenie uwidaczniało się szybko. Doktor, sądząc, że jest dość silna do zniesienia ciosu, oznajmił jej z największą ostrożnością o śmierci Ryszarda Verniere i i najzupełniejszem zniszczeniu fabryki.

Spodziewała się tego, i jakkolwiek wrażenie to było bolesne, nie sprowadziło następstw szkodliwych.

Doktor Sermet zwlekał jeszcze z zawiadomieniem jej o strasznem kalectwie, które miało być następstwem rany. Co za uderzenie piorunu będzie dla niej w dniu, kiedy zdejmą bandaże, a oczy odsłonięte zobaczą tylko ciemności?.. Chirurg lękał się tej chwili.

* * *

W ambasadzie przy ulicy Lille położenie barona Wilhelma Schwartza nie było do pozazdroszczenia.

Od czas pożaru fabryki w Saint-Ouen, od dnia kiedy w powozie swym obecny był na pogrzebie Ryszarda Verniere, otrzymał z głównego sztabu niemieckiego depesze mniej niż pochlebne, w których wymawiano mu brak doświadczenia, niezręczność w kierowaniu podwładnymi oraz powierzonymi mu interesami.

Depesze te dotyczyły głównie sprawy Roberta Verniere, co do którego w Berlinie miano lepsze wiadomości, gdy baron Schwartz nie był w stanie nie donieść o jego postępkach.

Wiedziano już, że pani Verniere sprzedała wszystkie swe posiadłości w Alzacji i Lotaryngii i w Niemczech, ażeby dostarczyć mężowi funduszów do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, na której czele miał stanąć. Wiedziano, że ministerjum wojny i marynarki w dalszym ciągu zawarły, z Robertem kontrakty, dotyczące robót, rozpoczętych przez brata jego Ryszarda, i że nadto Robert miał przedstawić do parlamentu armaty nowego systemu dla artylerji polowej, dla okrętów i bateryj nadbrzeżnych. To miało szczególną doniosłość.

Człowiek ten, który żył wśród warsztatów w Niemczech, czy nie zechce oddać Francji do użytku te wszystkie wiadomości i pomysły wynalazcze, w które się dzięki swym zdolnościom wtajemniczył, podczas pobytu w Berlinie oraz innych miastch niemieckich?

Pani Verniere, dawna pani de Nayle, dziecko zabranej prowincji, nienawidziła Prus. Więc ona miałaby może dość władzy nad mężem, ażeby go przejąć swą nienawiścią? Ojciec Aurelii, rozstrzelany został w Savernie wbrew prawom ludzkim i ludzkości; jeżeli teraz dawała Robertowi pieniądze bez rachunku, czy nie dlatego to czyniła, ażeby go uczynić niebezpiecznym wrogiem dla narodu, który go dawniej miał na swym żołdzie?

Temu należało wszelkiemi sposoby zapobiedz. Trzeba było spróbować, czy ta istota sprzedajna nie da się raz jeszcze przekupić, ażeby i we Francji, gdzie osiądzie i grać będzie rolę wybitną, stał się tem, czem był w Berlinie, człowiekiem oddanym Prusom.

– Syn Aurelii, w. sztabie głównym niemieckim wiedziano o wszystkiem był uczniem wybitnym szkoły sztuk i rzemiosł, dawał już dowody wysokiej inteligencji i zdolności niepospolitej. Matka wychowała go niezawodnie w nienawiści przeciwko niemcom. Ponieważ jednak był młodym, miał namiętności i pragnienia młodości, a może upodobanie do wydatków i zbytku. Złotem kupuje się wszystko! Trzeba było kupić Filipa de Nayle jak Roberta Verniere.

W Berlinie oczekiwano już oddawna żądanych dokumentów w przedmiocie uruchomienia armii francuskiej na granicy wschodniej. Z niemniejszą niecierpliwością oczekiwano modelu nowych armat. Nic nie nadchodziło. Agenci tajni Niemiec, jakkolwiek płatni sowicie, pogrążali się w kompromitującej bezczynności. O’Brien, magnetyzer, używał życia, nie biorąc do serca interesów tych, którzy czynili mu byt łatwym i bardzo dostatnim. Wszystko to wyrzucano z goryczą baronowi Schwartz. Wreszcie w ostatniej depeszy cyfrowanej oświadczono mu katygorycznie:

„Niemcy są oszukiwane, płacąc drogo ludziom, którzy im nie służą, albo służą źle. Zmień pan swoich podwładnych. Stań się znów człowiekiem pomysłowym i energicznym, jakim byłeś dawniej, w przeciwnym razie będziesz w niedługim czasie pozbawiony swego stanowiska. Już wskazywany jest pański następca.”

Po otrzymaniu tej depeszy baron Schwartz przestraszył się wielce i zasmucił. Stanowisko, jakie zajmował w Paryżu, było bardzo przyjemne i jednocześnie bardzo korzystne, pozwalało mu prowadzić życie na szeroką skalę, czego nie mógłby przy bardzo małem majątku osobistym. Gdyby stracił posadę, którą uzyskał dzięki wysokim protekcjom, przyszłość dlań przedstawiała się przerażająco. Ażeby uniknąć tak fatalnego upadku, trzeba było, dopóki czas jeszcze, zaspokoić wymagania głównego sztabu.

Baron Schwartz postanowił więc przedewszystkiemr zgodnie z radą otrzymanej depeszy, zająć się zmianą lub rozruszaniem swoich podwładnych.

W tym celu zamierzył przedewszystkiem zająć się doktorem O’Brienem.

Amerykanin prowadził życie bez żadnego hamulca. Wydawał bez rachunku, wyrzucając literalnie pieniądze za okno, dla opłacania swej rozpusty. Zapomoga od Niemiec nie wystarczała mu wcale. Nie był też dlań dostatecznym, dochód z posiedzeń magnetycznych i z porad, których powodzenie nie zmniejszało się przecież.

Z dniem każdym pogrążał się coraz bardziej w otchłań długów, i zbliżała się godzina, kiedy O’Brien niechybnie zniknąć będzie musiał w tej przepaści; potrzeba było dlań wymyślić jaki nowy pomysł, sto razy zwiększający dochody, potrzeba było znaleźć medium, które prawdziwie zdolne byłoby zastąpić tę młodą amerykankę, której O’Brien zawdzięczał początek swych dochodów i sławy.

Piękna włoszka Mariani, która pomagała mu obecnie, chociaż inteligentna i uległa, była niewystarczająca. Zresztą młoda, piękna i powabna, wiedziała o potędze swoich wdzięków, nie myślała o tem, ażeby całe życie przepędzić w towarzystwie szarlatana, którego przyjęła za kochanka w przystępie rozpaczy, lecz którego teraz nienawidziła serdecznie. Przytem czuła zbliżającą się ruinę i nędzę. Postanowiła opuścić doktora i wręcz mu to oświadczyła.

Pomimo rozpusty, jakiej się oddawał, O’Brien bardzo był przywiązany do pięknej włoszki. Ażeby ją przy sobie zatrzymać, czego potrzebował? Pieniędzy i to bardzo wiele pieniędzy. Zkąd jednak ich wziąć.

Zasiłki, które dostawał od Niemiec, lubo były pokaźne, wydawały mu się drobnemi, nieodpowiadającemi jego potrzebom, i nadto doznawał głębokiego upokorzenia, znajdując się w zależności od barona Schwartza, który się z nim obchodził, jak z podwładnym byle jakim, życzył więc sobie zrzucić to jarzmo, przedtem jednak musiał wynaleźć sobie źródło dochodów, któreby się równały tej pensji, jakiejby się zrzekł. Zbrodnia, jaką popełnił niegdyś, uległa teraz przedawnieniu. Z tej strony nie potrzebował więc niczego się obawiać.

Nadto sprawy kręte, do których był wmieszany, i tajemnice, które przejął, odkąd był szpiegiem, płatnym przez Prusy, dawały mu siłę, której chciał używać jeszcze, a nawet nadużywać, po zerwaniu swych więzów.

O’Brien przewidywał sposób, jeżeli nie zbogacenia się, to przynajmniej dostarczenia sobie dowodów potrzebnych, do życia wygodnego i niezależnego; zamierzał jeździć zagranicę, jak to uczynił przedtem słynny Donato, zręczny szarlatan, który dał się poznać paryżanom posiedzeniami z sonambulizmem, magnetyzmem, hypnotyzmem, suggestją, i dzięki zjednanej reklamie, cieszył się potem ogromnem powodzeniem w całej Europie.

Ażeby przedsięwziąć ten plan, O’Brien potrzebował mieć wszelką swobodę działania, którą paraliżowała obecnie zależność jego od Niemiec. Zapewne łatwo było odzyskać zależność, pokłóciwszy się z baronem Schwartzem, doktor jednak, lękając się możliwych następstw tego zerwania, wahał się do niego przystąpić.

A właśnie baron Wilhelm Schwartz sam przyśpieszył ten zatarg. Wezwał 0’Briena do pałacyku przy ulicy Verneuil, przyjął go z nachmurzoną twarzą i rzekł doń brutalnie:

– Jestem bardzo niezadowolony z twych usług, panie doktorze.

– Doprawdy! wyrzekł O’Brien z najzimniejszą krwią. cóż pan masz mi do zarzucenia?

– Pan widocznie nie przywiązujesz żadnej wagi do rozkazów, jakie otrzymujesz, a poszukiwania, jakie panu są powierzane, nie dają żadnego rezultatu.

– To znaczy, panie baronie, że z pańskiego punktu widzenia, powodzenie jest obowiązkowe?..

– A przynajmniej, że niedopuszczalne jest ciągłe niepowodzenie, to nawet świadczyć może o nieudolności... Słowem, że nie zarabiasz pan tych pieniędzy, które pobierasz od nas.

– Panie baronie, odparł amerykanin, we Francji jak i w Niemczech, kiedy usługi podwładnego nie podobają się, to go oddalają, dając mu pewne wynagrodzenie za niewymówienie w porę. Co panu w tem przeszkadza?

– Zdaje mi się, panie doktorze, że patrzysz się na położenie filozoficznie, zawołał Wilhelm Schwartz, ździwiony wielce, gdyż spodziewał się usprawiedliwień i błagań.

– Filozofia moja jest rzeczywiście wielką. Ponieważ mnie pan nie cenisz, chcę się sam usunąć... i uczynię to bez żalu.

– Zapominasz pan widocznie, żeś zaciągnął względem Niemiec dług wdzięczności.

– Tego zaprzeczam. Służyłem Niemcom wiernie, one mnie płaciły regularnie. Ani Niemcy nie są mi nic winne, ani ja Niemcom, jesteśmy skwitowani.

– Moglibyśmy byli pana zgubić, a tego nie uczyniliśmy...

– Bo mieliście w tem swój interes. Chcąc mieć ze mnie użytek, gdy wam się to podobało, teraz zmieniliście swe chęci, to zawsze powód, ja się usuwam, nie żądając nawet tłomaczeń.

– Masz pan w swojem ręku dokumenty, które winny być zwrócone.

– Rzeczywiście, mam interesujące dokumenty, i gdyby mi przyszła myśl nadużycia ich, oświeciłyby one rząd francuski, jakich knowań używa we Francji szpiegostwo niemieckie. Odniosę je panu jutro.

– Liczę na to i tytułem gratyfikacji, za usługi dawniejsze, wypłacę panu dziesięć tysięcy franków.

– To ma być zapłata za wcześniejsze oddalenie? wyrzekł O’Brien szyderczo. Zatem jutro o godzinie jedenastej tutaj.

Magnetyzer, gdy po chwili przechodził przez podwórze pałacyku przy ulicy Verneuil, szeptał do siebie:

– Naiwny ten baron! dokumenty te, za które teraz zapłacić ma dziesięć tysięcy franków, odfotografowałem i w razie sposobności nieomieszkam z nich skorzystać.

Nazajutrz o umówionej godzinie O’Brien zwrócił baronowi Wilhelmowi Schwartzowi wszystkie dokumenty, bez jego wiedzy zostawiwszy u siebie ich podobizny fotograficzne, i otrzymał dziesięć tysięcy franków gratyfikacji, przyczem przedstawiciel Niemiec dodał te słowa w rodzaju przestrogi:

– W interesie pańskim, doktorze, radzę ci roztropność. Nigdy z oczu nie tracimy ludzi, którzy do nas należeli. I pan będziesz pod dozorem.

……………………………………………………………………………………………….

……………………………………………………………………………………………….

……………………………………………………………………………………………….

W dwa dni później dzienniki najpoczytniejsze zawieraty wiadomość sensacyjną, głoszącą z zachwytem o gabinecie porad i posiedzeń z suggestją i hypnotymeni wielkiego magnetyzera O’Briena, oświetlającego przyszłość, czytającego w przeszłości i stosującego wiedzę swą do leczenia pewnego i prawie cudownego chorób nerwowych i umysłowych.

O’Brien w ten sposób przygotowywał swe podróże zagranicę.

Gabinet porad przy ulicy Zwycięztwa, chwilowo zaniedbany, stał się znów modnym i odzyskał klientelę lak liczną, jak dawniej.

W przystępie radości, że się uwolnił od upokarzającej zależności względem barona Schwartza, O’Brien nie pomyślał o wszystkiem. Nieoględnie zatrzymał przy sobie, jako lokaja, pełniącego obowiązki szwajcara podczas wielkich posiedzeń, niemca, pewnego pomerańczyka, któremu ufał najzupełniej.

Takie było w ciągu miesiąca stycznia położenie naszych głównych osób.

* * *

Weronika Sollier zaczynała przychodzić do zdrowia. Zabliźniły się już rany, zadane kulą rewolwerową Klaudjusza Grivot, jak również spowodowane operacją doktora Sermet. Bandaże zostały zdjęte. Teraz chirurg oczekiwał z prawdziwym niepokojem chwili, kiedy biedna kobieta spostrzeże swą ślepotę.

Weronika, zaledwie uwolniona została od aparatu, który więził jej twarz, podniosła powieki, jeszcze zbolałe, i ruchem machinalnym powiodła dokoła siebie spójrzenie bezwładne. Ujrzała się otoczona ciemnością nieprzeniknioną, bardziej nawet, niż noc najczarniejsza. Nie pojmując jeszcze swego nieszczęścia, sądziła że ostatni jeszcze bandaż zasłania jej oczy.

– Zdejmcie mi ten bandaż, proszę, wyrzekła, chciałabym już wydostać się z ciemności.

Nikt nie odpowiedział.

Ręce podniosła ku twarzy i palce, rozpalone gorączką, dotknęły oczu.

Ciemność panowała ciągle.

– Czy to noc? zapytała.

To samo milczenie.

– Ależ ja nic nie widzę! nic! zawołała.

Doktor ujął ją za ręce.

– Odwagi! biedna kobieto! wyszeptał głosem wzruszonym, odwagi!.. Potrzeba ci jej bardzo.

Te słowa, a raczej sposób, w jaki były wyrzeczone, rozświetliły nagle umysł Weroniki. Zrozumiała. Jęk głuchy wydarł się z jej piersi, poczem wyjąkała z rozpaczą:

– Ślepa! jestem ślepa!.. O mój Boże!

Ażeby ją trocha pocieszyć, doktor Sermet rzekł:

– Jakkolwiek jest wielkie to nieszczęście, powinnaś się pani uważać za szczęśliwą!

– Szczęśliwą!.. powtórzyła.

– Tak, ponieważ życie pani uratowane, wbrew wszelkim przewidywaniom. Kiedy panią przyniesiono tutaj, uważałem stan pani, jako zupełnie rozpaczliwy! Wszystko, co tylko mogłem, uczyniłem, i powiodło mi się. Szczycę się tem, gdyż zadanie było bardzo trudne. Nie będziesz już widziała swej wnuczki ukochanej, to prawda, i pojmuję gorycz tego żalu, ale słyszeć będziesz jej głos, a gdy okryje cię pocałunkami, serce twoje zabije, zapomnisz, że jej nie widzisz, i będziesz szczęśliwa z tego, że żyjesz...

– To rozumiem, panie doktorze, i masz słuszność, odpowiedziała Weronika głosem drżącym. Ale myśl, żem widziała dobrze twarz mordercy pana Verniere i mego, i że przejdę nieraz obok niego, a nie będę mogła zawołać: To on! ponieważ go nie zobaczę, ponieważ jestem ślepą! ta myśl przywodzi mię do rozpaczy.

– Uspokój się, pani Sollier!.. rzekł żywo chirurg. Bóg jest sprawiedliwy! Nie zechce, ażeby podły morderca pozostał nieukaranym! Pozwoli może, że nie widząc nawet, będziesz go mogła wydać sprawiedliwości. Miej ufność w Bogu. Teraz moje zadanie jest przy pani skończone. Za trzy dni wypiszę panią ze szpitala.

– Wprzód jednak pozwoli mi pan przyjąć tutaj Martę i Magloira, który się nią zaopiekował, abym mogła ucałować przynajmniej ich oboje, ponieważ, niestety, nie mogę ich widzieć!

– Natychmiast go zawiadomię, rzekł doktor.

Ręce drżące niewidomej poruszyły się w powietrzu, szukając rąk doktora. On je podał.

Weronika poniosła je do ust, płacząc.

– Dziękuję ci, panie doktorze, wyjąkała, dziękuję, żeś mi uratował życie, ponieważ tobie to zawdzięczam, że będę mogła uścisnąć swą Martę!

Doktor opuścił szpital ze wzruszeniem, jakiego oddawna nie doświadczył.

II.

Weronice pilno było oczywiście ucałować dziecko Germany i wypytać Magloira, niemniej jednak pilno jej było dowiedzieć się, czy Marta, pamiętając o jej zaleceniach, oddała mańkutowi kłębek bawełny, w którym znajdował się kwit Ryszarda Verniere.

Wprawdzie Ryszard Verniere umarł, lecz pozostawił córkę, jedyną spadkobierczynię, której przypadał cały majątek po nim, i która na widok podpisu ojca zwróciłaby niezawodnie depozyt, który mu został powierzony. Biedna ociemniała nie mogła przewidzieć, jaki cios ma jej zgotować wiadomość o unicestwieniu majątku Marty.

Magloirowi po powrocie z codziennej wędrówki, odźwierna oddała depeszę, przysłaną przez chirurga ze szpitala św. Ludwika. Przeczytawszy telegram, poczciwy mańkut ucieszył się wielce. Nareszcie więc zobaczy biedną Weronikę, już wyleczoną, zaprowadzi do niej wnuczkę, będzie mógł wypytać ją w przedmiocie klejnociku, znalezionego w jej zaciśniętej ręce w chwili zbrodni. Niestety! będzie musiał zarazem oznajmić jej, że trzy kroć sto tysięcy franków, złożone u pana Verniere przez ojca Marty, nie istnieją już wcale!

Nocy tej Magloire zaledwie mógł zamknąć oczy, zajęty jutrzejszemi odwiedzinami w szpitalu. Skoro się tylko ubrał, wyjął ze szkatułki kwit Ryszarda Verniere i brelok, noszący na kamieniu wyrytą cyfrę: H. N., wsunął je do kieszeni kamizelki i udał się do pani Aubin, ażeby zabrać Martę, a po śniadaniu, mańkut wraz z nią podążył do Paryża.

Weronika oczekiwała ich ze wzrastającą niecierpliwością, Nagle drgnęła całem ciałem. Drzwi skrzypnęły i usłyszała, jak dozorczyni wyrzekła:

– To tutaj, panie i panienko... Proszę wejść.

– Marta!.. Magloire! zawołała Weronika.

– Babciu! babciu! zawołała dziewczynka, rzucając się w ramiona niewidomej, która drżącemi rękami szukała jej twarzy i pokryła pocałunkami i łzami.

Magloire, stojąc przed łóżkiem, patrzył na twarz Weroniki, poznaczoną bliznami, zaledwie dającą się poznać.

– Ociemniała!.. Ociemniała!.. wyszeptał głucho, widząc, jak szuka twarzy dziecka.

Marta zawiesiła się na szyi Weroniki; całowała ją, ściskała, płakała zarazem z żalu i radości.

– O! popatrz na mnie, popatrz, babuniu, wyjąkała, niech widzę, że na mnie patrzą twoje oczy...

– Ja nie mogę już patrzeć, ja nie mogę cię widzieć, moje dziecko, wyrzekła Weronika głosem złamanym.

– Nie możesz, babciu!.. a to dlaczego? Powiedz mi, rzekło dziecko.

– Jestem ślepą.

– Ślepą! powtórzyła Marta z rozpaczą. Potem rzuciwszy się ku mańkutowi, który stał bardzo blady, jakby skamieniały, zawołała: Magloire!.. Magloire!.. Czy słyszysz?.. Rozumiesz?.. Babcia jest ślepą!..

– Ach, cóż ja uczynię? narzekała Weronika. Niemam nawet nikogo, ktoby mnie mógł prowadzić.

– O! babciu, babciu! przerwała Marta, nie mów tego. Czyż ja przy tobie nie jestem i czyż nie będę, zawsze ażeby cię pielęgnować...

– Pieszczoszko droga, cóż ty poradzisz, ty, taka młoda, przy chorej, niedołężnej, przy ślepej?

– Ja wszystko będę mogła uczynić, babciu... Biedne oczy twoje nie widzą, lecz moje będą widziały.

I wargami drżącemi całowało dziecko powieki Weroniki, która ze wzruszenia drżała całem ciałem.

Magloire wzmieszał się.

– Możesz, pani Sollier, liczyć na dziecko, wyrzekł. Od czasu strasznego nieszczęścia, które cię uderzyło, poznała przy mnie wiele rzeczy, dużą jest jak na swój wiek, możnaby jej dać lat dwanaście, przytem bardzo silna, zdrowa, odważna... Ona ci pani zapewni byt, ona nie dopuści biedy, a nawet niedostatku. Ona będzie jednocześnie pracować dla pani i dla siebie, i ręczę, że praca nie przestraszy jej wcale...

– Praca? powtórzyła Weronika niespokojnie. Ale czyż ona będzie potrzebowała pracować?... Wiesz dobrze, że Marta będzie bogatą. Przedewszystkiem jednak odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy Marta po śmierci pana Verniere, oddała ci kłębek, którego znała zawartość?

– Tak, oddała mi.

– Wiesz zatem, co on w sobie ukrywał?

– Tak... i właśnie o tem chcę mówić... i dlatego zalecam pani spokój i odwagę. Wie pani już o tem, że pan Verniere umarł, zapytał mańkut. Ale czy pani wiadomo, że zabudowania fabryczne, oprócz pawilonu, w którym pani mieszkała, stały się pastwą płomieni?

– Wszystkie budynki zniszczone? spytała Weronika niespokojnie. A mieszkanie prywatne pana Verniere?

– Spaliło się jak i reszta!... Mordercy, którzy byli jednocześnie złodziejami, wzniecili pożar w nadziei usunięcia śladów swej zbrodni, pomimo jednak przedsięwzięcia tych środków, pobudka tej zbrodni jasna jest jak słońce. Wyłamano kasę ogniotrwałą pryncypała, zawierającą cały jego majątek, i ten majątek skradziono! skutkiem zbiegu przypadkowych okoliczności, fabryka nie była ubezpieczoną, i pożar, jaki nastąpił po kradzieży, uzupełnił ruinę pana Verniere i jednocześnie jego córki... Place, na których fabryka była zbudowana, i kilka tysięcy franków, złożonych w banku, oto wszystko, co pozostaje temu biednemu dziecku, przyzwyczajonemu do życia dostatniego i do liczenia na jak najbogatszą przyszłość. Co czynić wobec tak strasznej katastrofy? U kogo się upomnieć o depozyt, pozostawiony przez ojca Marty panu Verniere? Zbrodnia, która zrujnowała pannę Alinę Verniere, zrujnowała Martę jednocześnie. Ażeby więc mieć spokojną starość, winnaś pani liczyć tylko na swą drogą Martę, a także na mnie.

Weronika, zgnębiona, oddychając z trudnością, wysłuchała z osłupieniem kataryniarza. Kiedy skończył, wyszeptała zwolna, głosem, ledwie wyraźnym:

– Zrujnowane!... Marta jak i córka pryncypała! Jeżeli majątek Marty jest stracony, mnie przynajmniej może się udać wykryć nędzników, którzy ugodzili pana Ryszarda Verniere i mnie, i doprowadzili do nędzy te dzieci.

– Jakże pani będziesz mogła to uczynić zapytał żywo Magloire.

– Niestety! zawołała, nie potrafię! Zapomniałam, że jestem ślepą!...

– Widziałaś pani jednego z morderców?

– Tak.

– W jakich okolicznościach?

– Nie spałam... przestraszona zostałam nagle wystrzałem, krzykiem, blaskiem pożaru... Wybiegłam szybko z mieszkania. Jakiś człowiek z miną przerażoną wychodził z sieni, prowadzącej do gabinetu pana Verniere. Rzuciłam się na tego człowieka, ażeby mu nie pozwolić uciec, i zawołałam o ratunek... On chciał się wyrwać... Ubranie jego, którego się uczepiłam, trzeszczało, lecz chociaż był silniejszy odemnie, nie puszczałam go. Latarnia gazowa oświetlała dziedziniec, więc widziałam i poznałam go. Przed trzema dniami przyszedł dwa razy do fabryki. Zaprowadziłam go do pana Verniere, a ten po jego odejściu zabronił mi raz na zawsze go wpuszczać, gdyby zgłosił się doń pod jakimbądź pozorem...

– Czy człowiek ten wymienił pani swe nazwisko?

– Nazywał się, jak mi powiedział, Fryc Leyman.

– Gdy pani walczyłaś ze zbrodniarzem, gdy czepiałaś się jego ubrania, czyś pani nie uczuła w rękach przedmiotu metalicznego? pytał Magloire.

– Tak, tak, wyrzekła Weronika po namyśle, przypominam sobie. Ten człowiek wydzierał się, była chwila, kiedy miał się już mnie wyrwać. Wtedy ręce moje zaczepiły łańcuszek od zegarka przy kamizelce, i wtedy dał się słyszeć huk.. uczułam uderzenie w głowę, potem ból przejmujący... Straciłam przytomność... i odzyskałam ją dopiero na tem łóżku w szpitalu.

– To nie wiesz pani, czy w chwili, gdy padłaś ugodzona kulą, pozostał w twem ręku jaki przedmiot, oderwany od tego łańcuszka?

– Nie wiem... nie pamiętam.

– Otóż ja powiem pani, że, gdym panią podniósł bezwładną, znalazłem w zesztywniałej ręce pani, klejnocik, brelok, niezawodnie oderwany od łańcuszka, któregoś się chwyciła dla zatrzymania mordercy.

– Brelok, powtórzyła Weronika, wysłuchawszy kataryniarza z uwagą.

– Tak, z pieczątką, prawdziwy majstersztyk, wielkiej wartości, wyobrażający lwa leżącego, prześlicznie cyzelowanego, trzymającego w szponach szmaragd, z wyrytemi na nim dwiema literami H. i N.

– H. i N. zawołała niewidoma, ależ to może być wskazówką.

– Zapewne! bardzo ważną, bo może bardzo dopomódz do okrycia winowajców...

– Czyś oddał tę pieczątkę sędziemu?

– Nie. Chciałem wprzód poznać pani wolę bo mnie się zdaje, że w tajemnicy, otaczającej zbrodnię, istnieje jakiś związek z majątkiem Marty, z jej ojcem... Powiedziałem więc sobie, że nie powinienem nic przedsięwziąć, przed poradzeniem się pani...

– Dobrześ uczynił, Magloire... masz ten brelok?

– Tu, przy sobie. Razem z kwitem pana Verniere.

– To dobrze. Oddasz mi je zaraz. Teraz pojmuję i wierzę, iż życie me nie będzie zupełnie bezużytecznem. Muszę pomścić Ryszarda Verniere i Martę... muszę się zemścić sama za to, com się nacierpiała, muszę więc żyć! Potem zapytała: Czy nie masz co nowego do powiedzenia? Co się dzieje w fabryce?

– O! tam są nowości. Fabryka będzie odbudowana przez brata pana Verniere.

– Więc pryncypał miał brata?

– Tak, inżyniera mechanika, tak samo jak on. Człowieka bardzo zdolnego, i ten poprowadzi interesa.

– Więc ten brat jest bogaty?

– Czy bogaty, nie wiem, ale wiem, że nie szczędzi niczego, ażeby nowa fabryka była jeszcze większą od poprzedniej. Warsztaty rozszerzają znacznie, pan Robert Verniere jak mówią, po za sobą ma poważnych wspólników, przedewszystkiem żonę, która, o ile wierzyć pogłoskom, kładzie do przedsiębiorstwa bardzo znaczny kapitał... Pasierb jego, bogaty po swym ojcu, będzie również, jak się zdaje, wspólnikiem, jak również i panna Alina Verniere, która daje place... Takie obiegają wieści, ale faktem jest, że pan Prieur, dawny kasjer, ma nadal swą posadę i wypłaca wszystkim gotówką, którzy się zgłaszają z jakiemi bądź zobowiązaniami nieboszczyka Ryszarda Verniere.

– A! wyrzekła Weronika żywo, więc chcą uszanować jego podpis.

– Tak, w interesach, dotyczących przedsiębiorstwa.

Niewidoma przez kilka chwil zatopiona była w głębokiej zadumie. Potem zaś podchwyciła nagle:

– Jutro doktor, który mnie leczył, ma podpisać dla mnie kartę wyjścia ze szpitala. Pojmujesz, Magloire, że nie mogę powrócić do fabryki, której nowy właściciel nie zna mnie wcale, i gdzie zresztą, niestety nie jestem zdolna do żadnych usług.

– Rozumiem to; ale rozumiem również, że ci, którzy mają zastąpić pana Verniere, dla którego pani była tak przywiązaną, za którego otrzymałaś straszną ranę, która cię czyni niewidomą, mają wielki obowiązek zapewnić pani przyszłość.

– Nie, odparła Weronika, właściciel teraźniejszy nic mi nie jest winien i nic od niego nie przyjmę. A meble moje, których pożar nie tknął, czy istnieją jeszcze?

– Nie troszcz się pani o nie. Przeniosłem wszystko do małego mieszkanka, które poczciwa pani Aubin oddała do mego rozporządzenia za bardzo małą cenę. Tam sypia Marta. Tam i panią zaprowadzę, gdy przyjdziemy jutro po panią tutaj. Co się tyczy potrzeb materjalnych życia, to bądź pani o to spokojną. Od miesiąca Marta i ja niezłe zarabiamy pieniądze. Ona mi przynosi szczęście. Dają mi podwójnie. Zatem słuszność każę, ażeby była moją wspólniczką. Już wcale niezłą sumkę pani zastanie, a jeszcze będziemy ją powiększali. Nie zapominaj też pani Sollier nigdy, że masz we mnie więcej niż przyjaciela, że masz we mnie syna, gotowego do podziału swych uczuć na dwie równe części, dla swej prawdziwej matki i dla pani.

– Nie potrzebujesz mnie o tem zapewniać, mój dzielny Magloire! wyrzekła niewidoma, ściskając w dłoniach jedyną rękę kataryniarza. Wszystko coś uczynił dotąd, więcej świadczy, aniżeli wszelkie słowa!

– Nie mówmy już o tem! Czy pani jesteś pewna, że doktor popisze już jutro kartę wyjścia?

– Niezawodnie. Sam mi o tem mówił.

– Jutro zatem będziemy tutaj w południe ażeby panią zabrać.

– Czekają na moje wyzdrowienie, ażeby mnie wybadać. Więc gdyby sędzia wezwał mnie do siebie na jutro?

– To będziemy pani towarzyszyli do sądu. A teraz, pani Sollier, musimy cię opuścić, mówiąc: Do jutra!

– Tak, do jutra, powtórzyła ociemniała. Ale słówko jeszcze. Powiedziałeś mi, żeś przyniósł kwit pana Verniere, wyjęty przez ciebie z kłębka bawełny, jak również klejnocik, oderwany od łańcuszka zegarka mordercy pana Verniere.

– Tak... Czy chce pani, ażebym ci zwrócił te przedmioty?

– Proszę... Będę ich potrzebowała, jeżeli przed powrotem do Saint-Ouen, zostanę wezwaną przez sędziego do jego gabinetu.

– Czy pani ich nie zgubisz?

– O! nie! Pomyśl tylko, Magloire, że dla mnie stanowią one majątek Marty i zemstę. Nie lękaj się! Ani na sekundę nie rozstanę się z niemi.

Magloire wyjął z kieszonki kwit i brelok i włożył je do rąk ociemniałej, która przez chwilę omacywała pieczątkę, ażeby sobie zdać sprawę z jej kształtu, potem schowała je do bluzy, zawinięte w chustkę.

– Kto inny, mając ten klejnot mógłby zobaczyć mordercę, zajrzeć aż do jego mieszkania i powiedzieć mu To on!

– A to w jaki sposób?

– Widzisz, Magloire są istoty, które przy pomocy tych przedmiotów mogłyby nietylko odtworzyć przeszłość, dotyczącą ich właściciela, ale widzieć nawet gdzie się on teraz znajduje, co czyni i śledzić mogą każdy jego krok...

– Cóż to są za istoty dziwne?..

– Nie słyszałeś o nich nigdy? To są jasnowidzące. W czasie, kiedy jeszcze byłam zdrowa, kiedym miała wzrok, naczytałam się wiele o tem po różnych gazetach... i nawet w Paryżu, nie tak dawno, jakaś włoszka jasnowidząca... nazywała się... poczekaj... zdaje się... Mariani, słynęła z daru takiego widzenia. Otóż ja chcę udać się do takiej jasnowidzącej, i spróbować, może ona przy pomocy breloka, powie nam, kto jest jego właścicielem...

– O! to byłoby wybornie.

– Tak, ślepota moja nie stałaby się zupełną przeszkodą w wyświetleniu tej tajemnicy... w wykryciu tego mordercy. I to jeszcze nie stanowi o pójściu mem do jasnowidzącej, wprzód muszę wszystko wyjawić sędziemu śledczemu, poznać prawdę całego śledztwa dotychczasowego, a nawet wiesz, Magloire, sama się jeszcze namyślam, czy nie trzeba działać, jak ty dotychczas i milczeć o tym znalezionym breloku...

– Namyśl się dobrze, pani Sollier, a teraz do widzenia.

W kilka minut później kataryniarz wraz z małą towarzyszką swoją opuścili szpital św. Ludwika, dokąd mieli jutro wrócić, dla zabrania Weroniki.

III.

Doktor Sermet zawiadomił sędziego śledczego o wyzdrowieniu Weroniki Sollier dodając, że biedna kobieta jest dość silną, ażeby znieść zmęczenie badania.

List ten przysłany został urzędnikowi do jego gabinetu w sądzie.

Daniel Savanne, skoro list przeczytał, wezwał naczelnika bezpieczeństwa i zalecił mu, ażeby nazajutrz zrana o godzinie jedenastej posłał agenta z powozem do szpitala św. Ludwika, aby ztamtąd zabrać ociemniałą i do niego przywieźć. Jednocześnie na tę samą godzinę tego samego dnia wezwany został kasjer Prieur i majster Klaudjusz Grivot.

Pan Savanne tegoż dnia o godzinie szóstej wieczorem jeść miał obiad z synowcem w willi w Neuilly, gdzie bywali dwa razy na tydzień, we czwartki i niedziele.

Po obiedzie siadano przed kominkiem dla rozmowy. Żałoba krewnych Ryszarda Verniere i jego najbliższych przyjaciół zbyt była świeżą, aby te zebrania mogły być ożywione. Rozmowa toczyła się prawie zawsze o śledztwie w sprawie Saint-Ouen, której ciężar dźwigać musiał do końca sędzia. Robert zwłaszcza nie ustawał w zapytaniach, na które odpowiadał Daniel, wprawdzie nie wyznawając się z tajemnic zawodowych, o tyle jednak szczerze, iż dawał bratobójcy prawie pewność, że nie ma się czego obawiać.

Tego wieczora Robert zapytał:

– A pańska ranna, ta kobieta, na której zeznanie liczysz pan, że przyniesie trochę światła wśród otaczających ciemności?.. Czy już wyzdrowiała? Czy będzie mogła wkrótce poddaną być badaniu?

– Ona już zupełnie wyleczona i badać ją będę jutro, odpowiedział Daniel Savanne.

Nie bez trudności Robert Verniere powstrzymał lekkie drżenie.

– Jutro? powtórzył, sam nie wiedząc, co mówi.

– Tak. Dziś z rana otrzymałem list od doktora Sermet, z wiadomością, że Weronika Sollier opuści jutro szpital i natychmiast wydałem rozkazy, ażeby przyprowadzona została do mego gabinetu.

– Powiedziałeś pan, że jest wyleczona zupełnie, podchwycił Robert, kładąc nacisk na wyraz: zupełnie. Chirurg, który ją operował, obawiał się, aby ślepota nie była następstwem tej operacji... Czy się pomylił w tem przy widywaniu?

– Nie, na nieszczęście, i biedna kobieta pozostanie na całe życie ociemniałą.

Henryk Savanne uśmiechnął się, a ten uśmiech zaniepokoił wielce Roberta.

– Czyżbyś, kochany panie Henryku, wątpił w słuszność zdania doktora? zapytał.

– Ażeby panu odpowiedzieć bez wahania, odrzekł młodzieniec, którego znamy uzdolnienie specjalne, musiałbym zbadać w sposób najszczegółowszy operację dokonaną w szpitalu i zdać sobie sprawę z przyczyn, wywołujących ślepotę. Nie będę przed państwem przytaczał całego szeregu terminów specjalnych, powiem tylko, że jeżeli pewne przekrwawienie spowodowało katastrofę, sądzę, że wyleczenie nie jest niemożebne.

– Takie jednak nie jest zdanie doktora Sermet, który uchodzi za księcia nauki, przerwał Robert.

– I bardzo słusznie, odparł młodzieniec. Jeżeli jednak doktor Sermet jest wielkim chirurgiem, nie jest wszakże okulistą, specjalnie zajmującym się wszystkiem co dotyczy organów wzroku. Dodam, że nietylko poczyniła wielkie postępy chirurgia w zastosowaniu do ran, złamań i gwałtownych kalectw, ale w pochodzie naprzód nie ustępuje jej w niczem i chirurgia okulistyczna, oftalmologiczna. Nie uszczuplając więc wcale zasług doktora Sermet, jako chirurga operatora, przypuszczać mogę, że jego wiedza okulistyczna szwankuje. Ja pracuję pod kierunkiem mistrzów, słynnych powagą, których najznakomitsi chirurdzy często zapytują o radę. Otóż, nie wiem, aby chirurg ze szpitala św. Ludwika radził się ich. Wyprowadźcie państwo ztąd wnioski...

– Czyżby ci mistrze, o których mówi, przywrócić mogli wzrok tej kobiecie? zapytał sam siebie w myśli Robert nie bez przestrachu. Potem, zapanowawszy nad sobą i zwracając się do Daniela Savanne, wyrzekł: Jakżebym pragnął, ażeby ta Weronika mogła naprowadzić pana na ślady mordercy. Wtedy dopiero będę szczęśliwy, gdy nędznik odpokutuje za swą zbrodnię na rusztowaniu i kiedy brat mój zostanie pomszczony!... Jakże jestem niecierpliwy dowiedzieć się, czy ta biedna istota będzie mogła panu udzielić jakich wiadomości.

– Wierzaj mi pan, że niecierpliwość moja równa się pańskiej, odpowiedział Daniel.

Robert ciągnął dalej z ożywieniem, doskonale odgrywanem.

– Weronika Sollier, jak pozwalają mniemać wskazówki, już przez pana osiągnięte, niezawodnie widziała twarz jednego z morderców... Niezawodnie walczyła z nim. Jeżeli go znała, to go poznała. Jeżeli go nie zna, to będzie mogła go poznać. Zeznanie więc jej stanie się zapewne kamieniem węgielnym dla pańskiego śledztwa. Otóż pragnąłbym wielce, obecnym być przy badaniu Weroniki Sollier. Czy to niemożebne?

– Byłoby to niemożebne, gdyby Weronika stawała przedemną jako oskarżona, odparł Daniel Savanne, i moim obowiązkiem wtedy byłoby odpowiedzieć panu; Nie. Ale tego wypadku niema, gdyż Weronika będzie przezemnie wypytywana w roli świadka. Zresztą pan znajdujesz się w warunkach wyjątkowych. Jesteś pan bliskim krewnym ofiary, a zatem interesowanym nie mniej jak sprawiedliwość w poznaniu prawdy. Bądź pan więc jutro w mym gabinecie punktualnie o godzinie dwunastej w południe. O tym czasie, po przesłuchaniu raz jeszcze Klaudjusza Grivot i kasjera Prieura wezwę do siebie Weronikę Sollier.

– Będę punktualnie.

Tej krótkiej rozmowy, w której bratobójca złożył dowód zarówno zręczności, jak śmiałości i obłudy, Aurelia oraz dwie młode dziewczyny wysłuchały z wielką uwagą.

Pani Verniere zabrała głos.

– Ta biedna Weronika, rzekła, żywo mnie zajmuje... Poświęciła się, ażeby nieść ratunek swemu panu, a jeżeli nawet życie jej zostało uratowane, niemniej ucierpiała okrutnie, gdyż pozbawiona została wzroku!.. Ślepa, nie posiadając nic, prócz opiekuna w tym dzielnym chłopcu, o którym mówił nam pan Savanne, zarabiającym na utrzymanie grą na katarynce, co się z nią stanie?

Robert zmarszczył brwi. Przeczuwał, iż żona jego dobra i miłosierna, jak zawsze, zechce się w to wdać i że ztąd wyniknie dlań coś niemiłego. Strzegł się jednak wymówienia choćby jednego słowa.

Matka Filipa ciągnęła dalej:

– Wiem doskonale, że żadna odpowiedzialność nie może spaść na tych, którzy podejmują w dalszym ciągu prowadzenie interesów pana Ryszarda Verniere. ale obok kwestji prawnej jest jeszcze kwestja moralności i ludzkości. Zdaje mi się, że na nas spada obowiązek!.. Zdaje mi się, że uczcilibyśmy godnie pamięć nieodżałowanego ojca naszej drogiej Aliny, zajmując się tą biedną istotą, tak przywiązaną i tak nieszczęśliwą! Potem. zwracając się do męża, Aurelia dodała: Czy i twoje takie zdanie?

Robert podniósł głowę. Dla niego Weronika, to niebezpieczeństwo. W chwili gdy chciałby ją widzieć już nieżywą, tak gorąco popierano jej sprawę. Najżywszem jego życzeniem było, ażeby, skutkiem opuszczenia i nędzy, jak najprędzej doprowadzona była do grobu, a tu mówiono o daniu jej środków do życia... I jemu, pod groźbą wydania się potwornym egoistą, trzeba było stanąć po jej stronie i wziąć udział w tym koncercie czułostkowości.

– Słusznie myślicie państwo, rzekł, że będę pierwszy w chęci powierzenia tej biednej istocie miejsca, które zajmowała w fabryce, ale zachodzi tu niemożebność fizyczna... Ślepota jej jest niepokonalną przeszkodą...

Pani Verniere podchwyciła:

– Przy Weronice jest dziecko, jej wnuczka... trzeba pomyśleć tak dobrze o dziecku, jak i o babce..

– Czy po udzieleniu im zasiłku i umieszczeniu ich w przytułku, widzisz jeszcze co innego do uczynienia? zapytał bratobójca.

– Czy nie możnaby przedewszystkiem spróbować wyleczenia jej? nalegała pani Verniere.

– Ze ślepoty? rzekł Robert.

– Pan Henryk mówił nam przed chwilą, że to nie jest wcale niemożebne. Gdyby to się sprawdziło, gdyby odzyskała wzrok, mógłbyś jej dać to miejsce, które zajmowała w fabryce. Byłoby to dla niej tysiąc razy lepsze, niż jałmużna i smutny byt w przytułkach dla nieuleczalnych.

Aurelia, mówiąc to, badała spojrzeniem Henryka Savanne. Zrozumiał to pytanie nieme i odpowiedział:

– Ażeby się dowiedzieć, czy to, czego pani pragniesz. jest możliwe, będę musiał wystudjować specjalnie wypadek z Weroniką.

Wtrącił się Daniel Savanne.

– Zaczekajmy! rzekł. Będzie pani mogła zobaczyć się z Weroniką i po rozmowie z nią, zdecyduje pani łatwo, co będzie najlepiej dla niej uczynić.

– Pan Savanne ma słuszność, poparł Robert. Zaczekajmy.

I rozmowa przeszła na inny przedmiot do chwili odejścia sędziego śledczego oraz jego synowca.

* * *

Nazajutrz zrana Daniel Savanne zjadł śniadanie wcześniej niż zwykle i punktualnie o godzinie jedenastej znajdował się w sądzie w swym gabinecie, gotów do przyjęcia świadków, na ten dzień wezwanych, których chciał wybadać na nowo w sposób dodatkowy.

W liczbie tych świadków, jak wiemy, znajdował się Klaudjusz Grivot i kasjer Prięur. Jeden i drugi, przesłuchani zostali oddzielnie, potem obaj razem. Co już wprzód powiedzieli, to powtórzyli tylko obszerniej, ani na jotę nie zmieniwszy swych zeznań.

W chwili gdy ich badanie kończyło się, doręczono sędziemu śledczemu bilet Roberta Verniere; urzędnik dał rozkaz, ażeby go wprowadzono natychmiast.

Prieur i Klaudjusz mieli się już oddalić, lecz pan Savanne pragnął, ażeby jak i Robert obecnymi byli przy zeznaniu Weroniki Sollier, i poprosił ich, aby pozostali.

Nie wiedząc o czem była mowa w przeddzień wieczorem w willi Neuilly między urzędnikiem i bratem Ryszarda, Klaudjusz bardzo się zdziwił, zobaczywszy Roberta, wchodzącego do sędziego. Nie wiedział również, że za kilka chwil znajdzie się w obecności pani Sollier wyleczonej, ale niewidomej. Pomimo to miał się na baczności, ażeby zachować dobrą minę i w razie zajścia niespodziewanego wypadku, nie stracić śmiałości i zimnej krwi, na jakie się zdobywał dotychczas.

……………………………………………………………………………………………….

……………………………………………………………………………………………….

……………………………………………………………………………………………….

Inspektor Berthaut, posłany do szpitala, przywiózł Weronikę do sądu, zaś Magloirowi i Marcie, których już przy niej zastał, kazał zaczekać w korytarzu sądowym przy sali ogólnej. Woźny wprowadził ociemniałą do gabinetu sędziego.

Gdy wprowadzona przez woźnego przestąpiła próg gabinetu, na widok tej pełnej szwów twarzy biednej kobiety, której czoło znikało jeszcze pod bandażami, na widok zwłaszcza tych oczu bez wejrzenia, sędzia śledczy nie mógł się powstrzymać od okazania litości.

Kasjerowi Prieur ścisnęło się serce. Robert Verniere zbladł nieco. Klaudjusz Grivot uczuł dreszcz, przebiegający mu po skórze, a na skronie wystąpił mu pot.

Woźny doprowadził niewidomą do fotelu, pomógł jej usiąść i oddalił się.

Daniel Savanne skinął na swego sekretarza, i odezwał się do Weroniki:

– Wiele ucierpiałaś, moja biedna pani Sollier. Jeżeli Bóg uchronił panią od śmierci, prawie pewnej, to zapewne nie bez racji były jego takie wyroki. Oświeci pani sprawiedliwość, dasz jej pani środki do pomszczenia tak tego, którego już niema, jak i pani samej.

– O! panie! zawołała niewidoma, uczynię to z całego serca, a Spodziewam się, że będę mogła.

Robert z bladego stał się sinym. Dreszcz nerwowy Klaudjusza Grivot wzmógł się...

Daniel Savanne zapytał Weronikę:

– Czy zna pani całą rozległość katastrofy, której się stałaś jedną z ofiar?

– Tak, panie, pan Verniere jest zamordowany, fabryka spalona, biedny parobek zginął w płomieniach, a panna Alina jest zupełnie zrujnowana.

– Kio pani udzielił tych szczegółów?

– Najprzód pan doktor Sermet, a następnie Magloire mańkut, który mnie odwiedził wczoraj wraz z moją małą Martą, córką mej biednej Germany...

Daniel, po chwili milczenia, zaczął:

– Dotychczas, pomimo połączonych usiłowań sądu i policji, pozostajemy wśród ciemności, tajemnica nieprzenikniona otacza wszystkie zbrodnie, spełnione w Saint-Ouen... Od pani spodziewamy się otrzymać światło!..

– Powiem panu wszystko, com widziała, wszystko, co mi jest wiadomem.

Nowy znak sędziego śledczego wskazał sekretarzowi, że badanie ma się rozpocząć. Daniel przystąpił przede wszystkiem do formalności prawnych, dotyczących nazwisk, imion, miejsca zamieszkania i t. d. Potem zapytał:

– Dnia 1-go stycznia pan Verniere wyszedł z fabryki dość wcześnie, nieprawdaż?

– Tak, panie, i powiedział mi, że wróci późno i że mogę rozporządzać swym czasem.

– Byłaś pani sama w domu?

– Z wnuczką... Służąca pana Ryszarda pojechała w przeddzień wieczorem do Vincennes, do swego syna, i oddała mi jak zwykle klucze pana, ażebym mogła wszystko uporządkować podczas jego nieobecności.

– Służąca powrócić miała we wtorek zrana?

– O godzinie pierwszej.

– Czy skorzystałaś pani z pozwolenia, jakie ci dał pan Verniere?

– W ciągu dnia, nie, panie. Chciałam iść na cmentarz z Martą, ażeby się pomodlić na grobie jej matki, ale czas był za chłodny, wiatr nader gwałtowny. Lękałam się, ażeby taka pogoda nie zaszkodziła dziecku.

– Czy panią kto odwiedzał w ciągu dnia?

– Tak, panie, poczciwy chłopiec, o którym panu wspomniałam przed chwilą i którego przywiązanie do mnie jest niezrównane. Przyszedł, ażeby nas trochę rozerwać w naszem zmartwieniu i prosić, ażebyśmy razem z nim poszły na obiad do restauracji pani Aubin.

– O której godzinie wyszła pani z fabryki?

– O kwadrans na siódmą z Martą i Magloirem.

– Dobrze pani drzwi pozamykała?

– O! niezawodnie i zapaliłam latarnię gazową, oświetlającą podwórze i pawilon pana Verniere.

– O której godzinie powróciłaś pani?

– Mogło być około wpół do dziesiątej.

– Czyś pani zauważyła godzinę?

– Tak, panie, i mogę się mylić zaledwie o kilka minut. Pan Grivot, który z nami jadł obiad w restauracji i cierpiał bardzo na głowę, poszedł do siebie o godzinie dziewiątej i pół, a ja zaraz po nim wyszłam.

– Czy po powrocie do fabryki zastałaś pani bramę i drzwi tak pozamykane, jak przed odejściem?

– Dobrze były pozamykane, odpowiedziała.

– Miałaś pani u siebie, zapytał Daniel, klucze od bram, wychodzących na kanał Saint-Ouen i na sąsiednie place, otoczone wysokim parkanem?

– Tak, panie, co wieczór, po zamknięciu bram, przynoszono mi klucze, a ja zawieszałam je na odpowiednich haczykach, na desce, do tego przeznaczonej.

– Rzeczywiście znaleziono je tam, ale znaleziono też bramy otwarte.

– To znaczy, że mordercy mieli dorobione klucze, albo wyłamali bramy.

– Na czem pani opierasz to twierdzenie?