Towarzysze Jehudy. Sprzysiężeni - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Towarzysze Jehudy. Sprzysiężeni ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

W południowej Francji działa nielegalne, ściśle zakonspirowane stowarzyszenie Towarzysze Jehudy, które stawia sobie za cel restaurację monarchii Burbonów w kraju. Obdarzeni straceńczą odwagą młodzi ludzie pod wodzą szlachcica ukrywającego się pod pseudonimem Morgan napadają na konwoje z rządowymi pieniędzmi w celu zdobycia środków na zbrojny przewrót. Centrum ich działań stanowi opuszczony klasztor kartuzów; oni sami używają między sobą religijnej symboliki. W celu poznania zasad funkcjonowania grupy i tym samym położenia podwalin pod jej zniszczenie Napoleon Bonaparte wysyła młodego porucznika Rolanda Ludwika de Montrevela, podróżującego w towarzystwie Anglika, sir Johna Tanlaya. Tymczasem siostra Rolanda, Amelia, jest z wzajemnością zakochana w Morganie, którego zna pod imieniem Karola. (za Wikipedią). A co było dalej można się będzie dowiedzieć po przeczytaniu całej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Dumas (ojciec)

 

 

 

 

Towarzysze Jehudy

 

SPRZYSIĘŻENI

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Towarzysze Jehudy, ilustracja Gustave’a Doré (1832-1883) do powieści Aleksandra Dumasa 

Les Compagnons de Jéhu Paris 1859, licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File::"Les_Compagnons_de_Jéhu"_-_4_chap1_img04_jehu.jpg 

 

Tekst wg edycji z roku 1912. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-423-7 

 

 

 

PROLOG.

Miasto Awinion.

  Nie wiemy, czy prolog, który przedstawimy oczom czytelnika, jest bardzo potrzebny, niemniej nie możemy się oprzeć chęci uczynienia z niego, nie pierwszego rozdziału, lecz przedmowy książki niniejszej.

  Im bardziej posuwamy się w życie, im wyżej wznosimy się w sztuce, tem więcej nabieramy przekonania, że niema nic oderwanego i odosobnionego, że przyroda i społeczeństwo rozwijają się drogą dedukcyi a nie przypadku i że zdarzenie, kwiat radosny czy smutny, wonny czy cuchnący, uśmiechnięty czy złowieszczy, który dzisiaj otwiera się przed naszemi oczyma, miał swój pączek w przeszłości a korzenie niekiedy w dniach, poprzedzających dni nasze, podobnie jak mieć będzie owoc swój w przyszłości.

  Człowiek, za młodu, bierze czas, jak idzie – rozkochany w dniu wczorajszym, lekceważy dzień dzisiejszy i nie troszczy się o jutrzejszy. Młodość, to wiosna, bogata w orzeźwiające jutrzenki i piękne wieczory; jeśli niekiedy burza przejdzie po niebie, wybucha, szaleje i mija, pozostawiając niebo błękitniejsze, atmosferę czyściejszą, przyrodę czarowniej uśmiechniętą, niż przedtem.

  Po co zastanawiać się nad przyczynami tej burzy, która przemija, jak kaprys, ulotna, jak fantazya? Zanim rozstrzygniemy zagadkę meteorologiczną, burza zniknie.

  Ale inaczej rzecz się ma ze strasznemi zjawiskami, które, ku końcowi lata, zagrażają naszym żniwom; które, śród jesieni, czyhają na nasze winnice: zapytujemy, dokąd dążą, niepokoimy się, skąd przychodzą, szukamy sposobu zapobieżenia im.

  W rewolucyach, tych burzach atmosfery społecznej, które zalewają ziemię krwią i niszczą całe pokolenie ludzi, istnieje inny jeszcze temat do rozważań, niż w burzach niebieskich, zatapiających żniwo lub niweczących gradem winnicę, to jest nadzieję jednego tylko roku; wyrządzają one krzywdę, która może wynagrodzić sowicie rok następny, o ile nie sroży się gniew Pana.

  Tak też niegdyś, bądź przez zapomnienie, bądź przez lekkomyślność a może i nieświadomość – szczęśliwy, kto nieświadomy! nieszczęśliwy, kto uświadomiony! – niegdyś, gdybym miał do opowiedzenia dzieje, które opowiem wam dzisiaj, nie zatrzymując się w miejscu, gdzie dzieje się pierwsza scena mojej książki, napisałbym bez zastanowienia tę scenę, przeszedłbym przez Południe, jak przez każdą inną prowincyę, wymieniłbym Awinion, jak każde inne miasto.

  Ale dzisiaj rzecz inna; to już nie zawieruchy wiosenne, lecz burze letnie, wichury jesienne. Dzisiaj, gdy wymieniam Awinion, wywołuję widmo i, podobnie jak Antoniusz, rozpościerając całun śmiertelny Cezara, mówił: „Oto dziura, którą przebił sztylet Kaski, a oto ta, którą przebił miecz Kasyusza, a oto ta, którą przebił miecz Brutusa” – ja, na widok krwawego całuna miasta papieskiego, powiadam: „Oto krew Albigensów; oto krew ludu z Sewennów; oto krew republikanów; oto krew rojalistów; oto krew Lescuyera; oto krew marszałka Brune’a”.

  I ogarnia mnie wówczas wielki smutek i zabieram się do pisania; ale zaraz po pierwszych wierszach spostrzegam, że, bez mojej wiedzy, rylec historyka zajął w palcach moich miejsce pióra romansopisarza.

  A więc bądźmy jednym i drugim: czytelniku, daruj dziesięć, piętnaście, dwadzieścia pierwszych stronic historykowi; dla romansopisarza pozostanie reszta.

  Powiedzmy tedy kilka słów o Awinionie, miejscu, gdzie rozegra się pierwsza scena nowej książki, którą składamy w ofierze publiczności.

  Może, zanim się przeczyta to, co o mieście tem powiemy, dobrze będzie rzucić okiem na to, co mówi o niem jego historyk narodowy, Franciszek Nouguier.

  „Awinion – mówi – miasto szlachetne przez swoją starożytność, wspaniałe przez swoje mury, wesołe przez płodność ziemi, ujmujące przez łagodność mieszkańców, cudowne przez swój pałac, piękne przez swoje wielkie ulice, przedziwne przez budowę swego mostu, bogate przez swój handel i znane światu całemu”.

  Niechaj cienie Franciszka Nouguiera przebaczą nam, jeśli na jego miasto nie patrzymy zupełnie takiemi samemi, jak on, oczyma.

  Ci, którzy znają Awinion, powiedzą, kto go widział lepiej, historyk czy romansopisarz.

  Przedewszystkiem stwierdzić należy, że Awinion jest miastem odrębnem, to jest miastem krańcowych namiętności; epoka zatargów religijnych, które sprowadziły na to miasto nienawiści polityczne, sięga wieku dwunastego; doliny góry Ventoux służyły za schronienie – po jego ucieczce z Lugdunu – i Piotrowi de Valdo i jego Waldensom, przodkom tych protestantów, którzy, pod nazwą Albigensów. odebrali hrabiom Tuluzy a przynieśli papiestwu siedem zamków, jakie Rajmund VI posiadał w Langwedocyi.

  Będąc potężną republiką, rządzoną przez podestów, Awinion nie chciał poddać się królowi francuskiemu. Pewnego ranka Ludwik VIII – który uważał za rzecz prostszą wyruszyć na wyprawę krzyżową przeciw Awinionowi, jak uczynił Szymon de Monfort, niż do Jerozolimy, jak uczynił Filip August – pewnego ranka, mówimy, Ludwik VIII stanął przed bramami Awinionu, żądając, by go wpuszczono, z kopią do ataku, w hełmie na głowie, z rozwiniętymi sztandarami i przy dźwięku trąb wojennych.

  Mieszczanie odmówili; zaproponowali królowi francuskiemu, jako ostatnie ustępstwo, wkroczenie pokojowe, z głową obnażoną, z kopią wzniesioną do góry i z rozwiniętym jedynie sztandarem królewskim. Król rozpoczął oblężenie; oblężenie to trwało trzy miesiące, w ciągu których, mówi kronikarz, mieszczanie z Awinionu oddawali żołnierzom strzały za strzały, rany za rany, śmierć za śmierć.

  W końcu miasto kapitulowało. Ludwik VIII prowadził w armii swojej kardynała legata rzymskiego; on to podyktował warunki.

  Mieszkańcy Awinionu skazani zostali na zburzenie szańców, na zasypanie rowów, na obalenie trzystu wież, na oddanie statków, na spalenie machin wojennych. Nadto zaś musieli zapłacić olbrzymią kontrybucyę, odprzysiądz się herezyi Waldensów, utrzymywać w Palestynie trzydziestu rycerzy doskonale uzbrojonych, którzy współubiegaliby się o oswobodzenie grobu Chrystusa. Wreszcie, celem czuwania nad wypełnieniem tych warunków, ogłoszonych w bulli, istniejącej jeszcze w archiwach miejskich, założone zostało bractwo pokutników, które przetrwało sześć wieków z górą aż do naszych czasów.

  W przeciwieństwie do tych pokutników, których nazywano pokutnikami białymi, utworzył się zakon pokutników czarnych, przejętych duchem opozycyi Rajmunda z Tuluzy.

  Począwszy od dnia tego nienawiści religijne zamieniły się na nienawiści polityczne.

  Nie dosyć, że Awinion był ziemią herezyi, musiał jeszcze stać się widownią schyzmy.

  Niechaj nam będzie wolno, z powodu Rzymu francuskiego, popełnić małe zboczenie historyczne; ściśle rzecz biorąc, nie byłoby wcale potrzebne do tematu, o którym piszemy, i może byłoby lepiej, gdybyśmy odrazu weszli w tok dramatu; ale mamy nadzieję, że to zboczenie będzie nam przebaczone. Piszemy zwłaszcza dla tych, którzy w romansie lubią znaleźć niekiedy coś innego, niż romans.

  W r. 1285 Pilip Piękny wstąpił na tron.

  Wielka to data historyczna ten rok 1285. Papiestwo, które w osobie Grzegorza VII stawiło czoło cesarzowi niemieckiemu; papiestwo, które, zwyciężone materyalnie przez Henryka IV, pokonało go moralnie; papiestwo zostało spoliczkowane przez prostego szlachcica sabińskiego; od żelaznej rękawicy Colonny zaczerwieniło się oblicze Bonifacego VIII.

  Ale cóż stać się mogło za panowania następcy Bonifacego VIII z królem francuskim, gdyż jego to dłoń istotnie wymierzyła policzek?

  Tym następcą był Benedykt IX, człowiek nizkiego pochodzenia, ale który byłby może stał się genialnym, gdyby mu pozostawiono czas na to.

  Nadto słaby, by stawić hardo czoło Filipowi Pięknemu, wynalazł sposób, którego byłby mu, w dwieście lat później, pozazdrościł założyciel sławnego zakonu: przebaczył Colonnie głośno, publicznie.

  Przebaczyć Colonnie, to znaczyło ogłosić, iż jest winowajcą; winowajcy bowiem jedynie potrzebują przebaczenia.

  Jeśli Colonna był winien, król francuski był co najmniej jego wspólnikiem.

  Podtrzymywanie takiego argumentu groziło pewnem niebezpieczeństwem; to też Benedykt XI tylko przez osiem miesięcy był papieżem.

  Pewnego dnia, gdy siedział przy stole, przybyła kobieta zakwefiona, która się mieniła siostrą z zakonu Świętej Petroneli w Peruży, i podała mu koszyk fig.

  Byłże w nim ukryty padalec, podobnie jak w koszyku Kleopatry? Fakt jest, że nazajutrz Stolica Apostolska została opróżniona.

  Wówczas Filip Piękny wpadł na myśl osobliwą, taką osobliwą, że musiała zrazu wydać mu się halucynacyą.

  Oto postanowił wywieść papiestwo z Rzymu, sprowadzić je do Francyi, uwięzić i kazać mu bić monetę na swoją korzyść.

  Panowanie Filipa Pięknego zaznaczyło się wprowadzeniem złota.

  Złoto było jedynem bóstwem tego króla, który spoliczkował papieża. Ludwik Święty miał za ministra kapłana, czcigodnego księdza Sugera; Filip Piękny miał za ministrów dwóch bankierów, dwóch Florentczyków, którzy nazywali się Biscio i Musiato.

  Czy spodziewasz się, kochany czytelniku, że wpadniemy w komunał filozoficzny, polegający na wyklinaniu złota? Pomyliłbyś się wielce.

  W wieku trzynastym złoto było postępem.

  Dotąd znano tylko ziemię.

  Złoto jest ziemią, zamienioną na monetę, ziemią ruchomą, zamienną, przenośną, podzielną, niejako uduchowioną.

  Dopóki ziemia nie miała swej przedstawicielki w złocie, człowiek, podobnie jak bóg Terminus, miał nogi uwięzione w ziemi. Niegdyś ziemia panowała nad człowiekiem; dzisiaj zaś człowiek panuje nad ziemią.

  Ale, należało złoto wydobyć stamtąd, gdzie było; a było ukryte stokroć głębiej, niż w kopalniach Chili lub Meksyku.

  Złoto było u Żydów i w kościołach.

  Dla wydostania go z tej podwójnej kopalni potrzebny był więcej, niż król, potrzebny był papież.

  Dlatego to Filip Piękny, ten wielki pochłaniacz złota, postanowił mieć własnego papieża.

  Po śmierci Benedykta XI odbyło się konklawe w Peruży; kardynałowie francuscy mieli w niem przewagę.

  Filip Piękny upatrzył sobie arcybiskupa z Bordeaux, Bertranda de Gota, i wyznaczył mu schadzkę w lesie, w pobliżu Saint-Jean d’Angely.

  Bertrand de Got stawił się skwapliwie na wezwanie.

  Król i arcybiskup wysłuchali mszy, a w chwili podniesienia poprzysięgli sobie, na tego Boga, którego chwalili, tajemnicę bezwzględną.

  Bertrand de Got nie wiedział jeszcze, o co chodzi.

  – Arcybiskupie – rzekł Filip Piękny po mszy – gdy zechcę, zrobię cię papieżem.

  Bertrand de Got, nie czekając, rzucił się do nóg królowi.

  – Cóż mam uczynić? – zapytał.

  – Przyznać mi sześć łask, których od ciebie zażądam – odparł Filip Piękny.

  – Rozkazuj a będę posłuszny – rzekł przyszły papież.

  I złożona została przysięga służalstwa.

  Król podniósł Bertranda de Gota, pocałował go w usta i rzekł:

  – A oto owe sześć łask, których od ciebie żądam:

  Pierwsza, żebyś mnie pogodził zupełnie z Kościołem i żebyś mi zapewnił przebaczenie występku, jakiego się dopuściłem względem Bonifacego VIII.

  Druga, żebyś zwrócił mnie i moim komunię, którą mi zabrał dwór rzymski.

  Trzecia, żebyś mi przyznał dziesiątą część dochodów duchowieństwa w mojem królestwie, na pokrycie kosztów wojny z Flandryą.

  Czwarta, żebyś zniweczył i zatarł pamięć papieża Bonifacego VIII.

  Piąta, żebyś przywrócił godność kardynalską czcigodnym Jakóbowi i Piotrowi Colonnom.

  Co do szóstej łaski i obietnicy, zastrzegam sobie, że pomówię z tobą o niej w danym czasie i miejscu.

  Bertrand de Got przysiągł spełnić obietnice i łaski znane, oraz obietnicę i łaskę nieznaną.

  Tą ostatnią, której król nie śmiał wyliczyć razem z innemi, było zniszczenie Templaryuszów.

  Oprócz przyrzeczenia i przysięgi na corpus Domini, Bertrand de Got dał, jako zakładników, brata i dwóch bratanków.

  Król przysiągł ze swojej strony, że każe go obrać papieżem.

  Ta scena na rozdrożu w lesie podobniejsza była do wywoływania szatana przez czarnoksiężnika, niż do umowy, zawartej między królem a papieżem.

  To też koronacya króla, która odbyła się wkrótce potem w Lugdunie, i która rozpoczynała niewolę Kościoła – nie była miła Panu Bogu.

  W chwili, gdy przeciągał korowód królewski, runął mur, obciążony widzami, zranił króla i zabił księcia Bretanii.

  Bertrand de Got został obrany papieżem, pod imieniem Klemensa V.

  Klemens V zapłacił wszystko, co przyrzekł Bertrand de Got.

  Filip został oczyszczony z winy, komunia została zwrócona jemu i jego rodzinie, purpura powróciła na ramiona Colonnów, Kościół został zmuszony do zapłacenia kosztów wojen z Flandryą i wyprawy krzyżowej Filipa Walezyusza przeciw cesarstwu greckiemu. Pamięć papieża Bonifacego VIII została, jeśli nie zniweczona i zatarta, to przynajmniej przygaszona; mury zakonu zrównane z ziemią, a Templaryuszów spalono na płaszczyźnie Pont Neuf.

  Wszystkie te edykty – nie nazywało się to już bullami, skoro dyktowała je władza czasowa – wszystkie te edykty datowane były z Awinionu.

  Filip Piękny stał się najbogatszym z królów monarchii francuskiej; posiadał skarb niewyczerpany: swego papieża. Kupił go, posługiwał się nim, kładł go pod tłocznię, a podobnie jak z pod tłoczni płynie jabłecznik i wino, tak samo z tego zmiażdżonego papieża płynęło złoto.

  Pontyfikat, spoliczkowany w osobie Bonifacego VIII przez Colonnę, abdykował z władzy świeckiej w osobie Klemensa V.

  Opowiedzieliśmy, jak przybyli król krwi i papież złota.

  Wiadomo, jak odeszli.

  Jakób de Molay, z wysokości stosu, wezwał ich obu za rok przed oblicze Boga.

  Klemens V odszedł pierwszy; widział we śnie swój pałac w płomieniach.

  „Od tej chwili – mówi Baluze – posmutniał i żył już niedługo”.

  W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa; według jednych umarł na polowaniu, powalony przez dzika, Dante należy do tego grona. „Ten – mówi – którego widziano w pobliżu Sekwany, fałszującego monety, umrze, powalony kłem dzika”.

  Ale Wilhelm de Nangis każe królowi fałszerzowi monet umierać śmiercią daleko bardziej opatrznościową.

  „Trawiony chorobą, przez lekarzy nieznaną, Filip zgasł – mówi – ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, ani bowiem puls jego ani uryna nie wykazywały przyczyny choroby ani doniosłości niebezpieczeństwa”.

  Król zamętu, król wrzawy, Ludwik X, nazwany Upartym, następuje po swoim ojcu, Filipie Pięknym; Jan XXII – po Klemensie V.

  Awinion stał się wówczas naprawdę drugim Rzymem, Jan XXII i Klemens VI wyświęcili tę stolicę na królowę zbytku. Obyczaje współczesne uczyniły z niej królowę znieprawienia i zniewieściałości. Na miejsce jej wież zburzonych przez Romana de Saint-Ange, Hernandez de Héredi, wielki mistrz zakonu Świętego Jana w Jerozolimie, opasał ją sznurem murów. I stolica ta miała mnichów rozpustnych, którzy zamienili poświęcone mury klasztorne na siedziby znieprawienia i lubieżności; miała piękne kurtyzany, które wyrywały dyamenty z tyary i robiły sobie z nich bransolety i naszyjniki; wreszcie dobiegały do niej echa z Vaucluse, które ze szmerem wodotrysku przynosiły pełne słodyczy, melodyjne pieśni Petrarki.

  Trwało tak, dopóki król Karol V, który był księciem mądrym i religijnym, postanowiwszy przerwać ten skandal, nie posłał marszałka de Boucicaut, by wypędzić z Awinionu antypapieża Benedykta XIII; wszelako ten, na widok żołnierzy króla francuskiego, przypomniał sobie, że, zanim został papieżem pod imieniem Benedykta XIII, był kapitanem pod nazwiskiem Piotra de Luna. Przez pięć miesięcy bronił się, kierując sam, z wysokości murów zamkowych, maszynami oblężniczemi, stokroć bardziej zabójczemi od jego gromów kapłańskich. Wreszcie, zmuszony ratować się ucieczką, wyszedł z miasta furtą, zburzywszy sto domów a zabiwszy czterech Awiniończyków, i schronił się do Hiszpanii, gdzie król Aragoński ofiarował mu przytułek. Tam, każdego ranka, ze szczytu wieży, w asystencyi dwóch księży, stanowiących jego święte kolegium, błogosławił świat, któremu przez to nie działo się lepiej, i rzucał anatemę na swoich wrogów, którym przez to nie działo się gorzej. Nakoniec, czując, iż śmierć się zbliża, i w obawie, żeby schyzma wraz z nim nie zeszła do grobu, mianował dwóch wikaryuszów swoich kardynałami, pod warunkiem, że, gdy on umrze, jeden z nich obierze drugiego papieżem. I tak się stało. Nowy papież przez czas krótki trwał w schyzmie, podtrzymywany przez kardynała, który go obrał. Wreszcie obaj nawiązali rokowania z Rzymem, wyznali publicznie winę swoją i powrócili na łono świętego Kościoła, jeden z tytułem arcybiskupa sewilskiego, drugi z tytułem arcybiskupa toledańskiego.

  Począwszy od tej chwili aż do r. 1790, Awinion, owdowiały po swoich papieżach, rządzony był przez legatów i wicelegatów; miał siedmiu najwyższy kapłanów, którzy rezydowali w jego murach przez siedem dziesiątków lat; miał siedem szpitali, siedem bractw pokutniczych, siedem klasztorów męskich, siedem żeńskich, siedem parafii i siedem cmentarzy.

  Dla tych, którzy znali Awinion, były w owej epoce, a i są jeszcze, dwa miasta w mieście: miasto księży, to jest miasto rzymskie; miasto kupców, to jest miasto francuskie.

  Miasto księży z pałacem papieskim, ze stu kościołami, z niezliczonymi dzwonami, zawsze gotowymi bić wielkim głosem na trwogę i rozbrzmiewać ponurym dźwiękiem pogrzebowym.

  Miasto kupców z Rodanem, z robotnikami, wyrabiającymi jedwabie, i z ruchem przewozowym, który idzie od północy na południe, od zachodu na wschód, od Lugdunu do Marsylii, od Nimes do Turynu.

  Miasto francuskie, miasto potępione, pragnące mieć króla, dążące do otrzymania swobód, buntujące się przeciw niewoli, przeciw temu, że jest ziemią księży i ma duchowieństwo za władzę.

  Nie owo duchowieństwo pobożne, tolerancyjne, surowe w spełnianiu obowiązków i miłosierne, żyjące na świecie, by mu nieść pociechę i dawać budujący przykład, nie uczestnicząc w jego uciechach i namiętnościach – ale duchowieństwo takie, jakiem je uczyniła intryga, ambicya i chciwość, t. j. złożone z owych księży dworu antypapieża, rywalizujących z księżmi rzymskimi, próżniaków, rozpustników, wytwornisiów, zuchwalców, królów mody, autokratów salonowych, całujących dłoń dam, których względami się szczycili, dających swoje dłonie do całowania kobietom z ludu, które zaszczycali swojemi łaskami.

  Czy chcecie typ księdza takiego? Weźcie księdza Maury. Dumny, jak książę, zuchwały, jak lokaj, syn szewca, arystokrata większy, niż syn magnata.

  Rozumie się, że te dwie kategorye mieszkańców wyobrażające jedna herezyę, druga ortodoksyę; jedna stronnictwo francuskie, druga stronnictwo rzymskie; jedna stronnictwo monarchiczne samowładne, druga stronnictwo konstytucyjne postępowe – nie stanowiły pierwiastków pokoju i bezpieczeństwa dla dawnego miasta papieskiego; rozumie się, mówimy, że w chwili, kiedy w Paryżu rewolucya wybuchła i objawiła się wzięciem Bastylii, oba te stronnictwa, rozgrzane jeszcze wojnami religijnemi Ludwika XIV, nie pozostały obojętne wobec siebie.

  Powiedzieliśmy: Awinion miasto księży, dodajmy: miasto nienawiści. Serce dziecięce, wszędzie wolne od złych namiętności, tam przychodziło na świat wezbrane nienawiściami, przekazywanemi z ojca na syna od lat ośmiuset, a po życiu, nienawiściami temi kierowanem, syn przekazywał z kolei szatańskie dziedzictwo swoim dzieciom.

  To też, gdy Francya wydała pierwszy okrzyk wolności, miasto francuskie powstało, pełne radości i nadziei; nadeszła nareszcie dla niego chwila głośnego zaprotestowania przeciw postępkowi młodej, nieletniej królowej, która, dla odkupienia własnych grzechów, złożyła w darze miasto, prowincyę a wraz z tem pół miliona dusz. Jakiem prawem dusze te zaprzedane zostały na wieki najsurowszemu i najbardziej wymagającemu ze wszystkich władców, papieżowi rzymskiemu? Francya miała się zgromadzić na Polu Marsowem, w bratnim uścisku federacyi. Czyż Awinion nie był we Francyi? Wybrano posłów, a ci posłowie udali się do legata, z całym szacunkiem prosząc, by wyjechał.

  Dano mu dwadzieścia cztery godziny czasu na opuszczenie miasta.

  W ciągu nocy papiści powiesili na szubienicy manekin, przystrojony w kokardę trójkolorową.

  Łatwo jest zmienić kierunek Rodanu, skanalizować Durancyę, wznieść tamy przeciw rwącym potokom, które w chwili topnienia śniegów staczają się, jak płynna nawałnica, ze szczytów góry Ventoux. Ale Bóg nawet nie próbował jeszcze powstrzymać tej straszliwej fali, tej fali żywej, tego potoku ludzkiego, który zwalił się, rozpętany, na strome ulice Awinionu.

  Na widok manekina w barwach narodowych, kołyszącego się na stryczku, miasto francuskie zatrzęsło się w posadach, wydając okrzyki wściekłości. Czterej papiści, o to świętokradztwo posądzeni – dwaj margrabiowie, mieszczanin i robotnik – zostali porwani z domów i powieszeni na miejscu manekina.

  Było to 11 czerwca r. 1790.

  Całe miasto francuskie wystosowało do Zgromadzenia Narodowego pismo, że oddaje się Francyi wraz z Rodanem swoim, ze swoim handlem, z Południem, z połową Prowancyi.

  Stało się to w dniach reakcyi, kiedy Zgromadzenie Narodowe nie chciało się poróżnić z papieżem i oszczędzało króla; odroczyło tedy decyzyę w tej sprawie.

  Odtąd ruch w Awinionie był buntem, a papież z miastem uczynił to, co dwór królewski uczyniłby z Paryżem, po wzięciu Bastylii, gdyby Zgromadzenie było odroczyło ogłoszenie praw człowieka.

  Papież rozkazał unieważnić wszystko, co się dokonało w hrabstwie Venaissin, przywrócić przywileje szlachty i duchowieństwa i stosować inkwizycyę w całej surowości.

  Rozwieszono dekrety papieskie.

  Jeden jedyny człowiek, w biały dzień, wobec wszystkich, odważył się podejść prosto do muru, gdzie zawieszony był dekret, i zedrzeć go.

  Nazywał się Lescuyer.

  Nie był to człowiek miody; nie uczynił tego zatem w porywie zapału młodzieńczego. Nie, był to niemal starzec, obcy w kraju; był to Francuz z Pikardyi, gorącego temperamentu i rozważny zarazem, były notaryusz, oddawna osiadły w Awinionie.

  Tę zbrodnię zapamiętał Awinion rzymski; a zbrodnia była taka wielka, że zapłakała nad nią Najświętsza Panna!

  Cud ten spełnił się w kościele Franciszkanów.

  Tłum przybiegł do kościoła.

  Nadto rozeszła się jednocześnie pogłoska, która do ostatecznych granic spotęgowała wzburzenie. Przeniesiono przez miasto wielki, dobrze zamknięty, kufer; kufer ten wzbudził ciekawość Awiniończyków. Co też mógł zawierać?

  W dwie godziny później nie chodziło już o jeden kufer – widziano osiemnaście skrzyń przewożonych do przystani Rodanu.

  Tragarz zaś zdradził, co zawierały: przedmioty z lombardu, które stronnictwo francuskie zabierało ze sobą, opuszczając Awinion.

  Przedmioty z lombardu, to znaczy mienie ubogich.

  Im miasto jest nędzniejsze, tem bogatszy jest lombard. Niewiele lombardów mogło się pochwalić takiem bogactwem, jak awinioński.

  Nie była to już sprawa partyjna, ale kradzież, i to kradzież nikczemna. Biali i czerwoni biegli do kościoła Franciszkanów, krzycząc, że municypalność musi im się z tego wytłómaczyć.

  Lescuyer był sekretarzem municypalności.

  Rzucono jego nazwisko tłumowi, nie jako tego, który zerwał dwa dekrety papieskie – byłby bowiem miał obrońców – ale jako tego, który podpisał stróżowi lombardu rozkaz, zezwalający na zabranie rzeczy.

  Wysłano tedy czterech ludzi, żeby schwytali Lescuyera i sprowadzili go do kościoła. Znaleziono go na ulicy, idącego do municypalności. Czterej mężczyźni rzucili się nań i zawlekli go do kościoła, wydając dzikie okrzyki.

  Przybywszy na miejsce, Lescuyer, na widok oczu roziskrzonych, które wpatrywały się w niego, pięści wyciągniętych, które mu groziły, krzyków, które domagały się jego śmierci, Lescuyer zrozumiał, że nie jest w domu Bożym, lecz w jednym z tych kręgów piekła, o których zapomniał Dante.

  I przyszło mu na myśl, że przyczyną tej nienawiści, która przeciw niemu wybuchła, mogło być jedynie zerwanie dekretów papieskich; wszedł na ambonę i głosem człowieka, który nietylko nic sobie nie wyrzuca, ale jeszcze gotów jest zacząć to samo nanowo, rzekł:

  – Bracia, mniemałem, że rewolucya jest potrzebna; dlatego też dołożyłem wszelkich sił...

  Fanatycy zrozumieli, że, jeśli Lescuyer się wytłómaczy, Lescuyer będzie ocalony.

  Nie tego wszakże było im trzeba, Rzucili się na niego, zerwali go z ambony, wepchnęli go w tłum szczekający, który go powlókł do ołtarza, wydając ów krzyk straszliwy, mający w sobie coś z węża i z ryku tygrysa, owo zabójcze zu zu! właściwe ludności awiniońskiej.

  Lescuyer znał ten krzyk złowrogi; próbował schronić się u stóp ołtarza.

  Nie schronił się tam wszakże, lecz upadł na stopniach.

  Robotnik, uzbrojony w kij, zadał mu bowiem w głowę cios taki silny, że kij pękł na dwoje.

  A wówczas tłuszcza rzuciła się na biedne ciało z tą mieszaniną okrucieństwa i wesołości, która jest właściwa Południowcom; mężczyźni, śpiewając, zaczęli mu tańczyć po brzuchu, kobiety – zaś, pragnąc, by odpokutował za bluźnierstwa, wypowiedziane przeciw papieżowi, rozcinały mu, a raczej wycinały po kawałku nożyczkami wargi.

  A z pośród tej strasznej gromady wydobywał się krzyk, a raczej wrzask chrapliwy; i wrzask ten mówił:

  – W imię Boga! w imię Najświętszej Panny! w imię ludzkości, zabijcie mnie zaraz.

  Wrzask ten został wysłuchany: za wspólną zgodą mordercy cofnęli się i pozostawili nieszczęśliwego, broczącego we krwi, okaleczonego, zgruchotanego, pozwalając mu rozkoszować się konaniem.

  Trwało pięć godzin, podczas których wśród wybuchów śmiechu, obelg i drwin tłumu biedne ciało drgało na stopniach ołtarza.

  Tak to zabijają w Awinionie.

  Poczekajcie, jest jeszcze sposób inny.

  Jeden z członków stronnictwa francuskiego wpadł na myśl pójścia do lombardu, by zasięgnąć wiadomości.

  Wszystko było tam w porządku, nie brakło ani jednego nakrycia srebrnego.

  Nie jako wspólnik kradzieży zatem został Lescuyer tak okrutnie zamordowany, lecz jako patryota.

  Istniał wówczas w Awinionie człowiek, który miał władzę nad tłumem.

  Wszyscy ci straszni przywódcy na Południu zdobyli taką smutną sławę, że wystarczy ich wymienić, a każdy, nawet najmniej wykształcony, wie o kogo chodzi.

  Tym człowiekiem był Jourdan.

  Pyszałek i kłamca, wmówił w ciemny lud, że to on obciął głowę gubernatorowi Bastylii.

  To też nazywano go Jourdan, ścinacz głów.

  Nie było to wszakże jego nazwisko: nazywał się Maciej Jouve. Nie pochodził z Prowancyi, tylko z Puy-en-Velay. Początkowo był mulnikiem na stromych szczytach, otaczających miasto rodzinne, potem żołnierzem bez wojny; pod wpływem wojny byłby się może stał bardziej ludzki; – następnie szynkarzem w Paryżu.

  W Awinionie handlował marzanną.

  Zebrał trzystu ludzi, opanował bramy miasta, pozostawił przy nich połowę swego oddziału, a z resztą pomaszerował na kościół Franciszkanów, poprzedzony dwoma działami.

  Ustawił je przed kościołem i zaczął strzelać na chybił trafił.

  Mordercy rozproszyli się, jak stado spłoszonych ptaków, pozostawiając kilku umarłych na stopniach kościoła.

  Jourdan i jego ludzie, przeskoczywszy przez trupy, weszli do świętego miejsca.

  Pozostała w niem już tylko Najświętsza Dziewica i nieszczęśliwy Lescuyer, który jeszcze dyszał.

  Jourdan i jego towarzysze nie myśleli wcale dobijać Lescuyera: agonia jego była najwyższym środkiem agitacyjnym. Podnieśli tedy tę resztkę człowieka żywego, te trzy czwarte trupa i zabrali go okrwawionego, drgającego, rzężącego.

  Na ten widok każdy uciekał, zamykając drzwi i okna.

  W godzinę później Jourdan ze swymi trzystu ludźmi byli panami miasta.

  Lescuyer umarł, ale mniejsza o to; agonia jego była już niepotrzebna.

  Jourdan skorzystał z trwogi, jaką wzbudzał, i zaaresztował lub kazał zaaresztować osiemdziesiąt osób z pośród istotnych i domniemanych morderców Lescuyera.

  Ze trzydzieści może nie przestąpiło nawet progu kościoła; ale gdy znajdzie się dobra sposobność pozbycia się wrogów, trzeba z niej skorzystać; dobre sposobności są rzadkie.

  Te osiemdziesiąt osób wtłoczono do wieży Trouillas.

  Nazwa jej historyczna – wieża Lodowni.

  Była to widownia tortur inkwizycyjnych.

  Dzisiaj jeszcze widać w niej, wzdłuż ścian, tłuste sadze, które pozostawiał dym, wznoszący się ze stosu, gdzie się paliły niegdyś ciała ludzkie, dzisiaj jeszcze pokazują tam narzędzia tortur, starannie przechowywane: kocioł, piec, dyby, kajdany, ciemnice, nawet stare szkielety; niczego tam nie brak.

  W tej to wieży, zbudowanej przez Klemensa V, zamknięto owych osiemdziesięciu więźniów.

  A skoro ich już w wieży Trouillas zamknięto, powstał kłopot.

  Przez kogo kazać ich osądzić?

  Tylko trybunały papieskie były trybunałami legalnymi.

  Kazać zabić tych nieszczęśliwych, jak zabito Lescuyera?

  Powiedzieliśmy, że jedna trzecia a może i połowa z tych więźniów nietylko nie brała udziału w morderstwie, ale nawet nie przestąpiła progu kościoła.

  Kazać ich zabić! Ta rzeź poszłaby na rachunek prześladowań.

  Ale dla zabicia tych osiemdziesięciu osób potrzeba było pewnej liczby katów.

  Trybunał, utworzony przez Jourdana, obradował w jednej z sal pałacowych: był tam pisarz, nazwiskiem Raphael, prezes, nawpół Włoch, napoły Francuz, mówca w narzeczu ludowem, nazwany Barbe Savournin de la Roua; następnie trzech czy czterech nędzarzy; piekarz, rzeźnik; nazwiska ich zatraciły się zupełnie.

  Ludzie ci wrzeszczeli:

  – Trzeba ich zabić wszystkich; gdyby jeden z nich ocalał, służyłby za świadka.

  Ale, jak powiedzieliśmy, brakło zabójców.

  Było zaledwie pod ręką dwudziestu ludzi na dziedzińcu, a wszyscy z drobnego mieszczaństwa w Awinionie: perukarz, szewc damski, tandeciarz, mularz, stolarz; wszystko to zaledwie uzbrojone, ten w szablę, ów w bagnet, tamten znów w drąg żelazny, inny w szczapę drzewa, stwardniałego w ogniu.

  A wszystkich tych ludzi ochłodził drobny deszcz październikowy.

  Trudno z nich było uczynić morderców.

  Tak! ale czyż jest co trudnego dla szatana?

  W wypadkach podobnych bywają godziny, kiedy wydaje się, że Bóg opuszcza ludzi.

  Wówczas przychodzi kolej na szatana.

  I na ten dziedziniec zimny i błotnisty wkroczył szatan we własnej osobie.

  Przybrał pozór, postać, oblicze pewnego aptekarza, miejscowego, nazwiskiem Mendes; ustawił stół, oświetlony dwiema latarniami; na tym stole złożył szklanki, konewki, dzbanki, butelki.

  Jaki piekielny napój zawierały te naczynia tajenapoju tego jest wszakże dobrze znany.

  Wszystkich tych, którzy pili ów trunek szatański, ogarnął nagle szał gorączkowy, żądza krwi i mordu.

  Zaledwie wskazano im drzwi, wtargnęli do więzienia.

  Rzeź trwała przez całą noc: przez noc całą krzyki, jęki, chrapanie przedśmiertne rozlegały się wśród ciemności.

  Zabijano wszystkich, wszystkich zarzynano, mężczyzn i kobiety; trwało to długo: zabójcy, jak powiedzieliśmy, byli pijani i źle uzbrojeni.

  Wszelako uporali się.

  Wśród zabójców dziecko zwracało uwagę zwierzęcą jkrutnością, nienasyconem pragnieniem krwi.

  Był to syn Lescuyera.

  Zabijał i zabijał; chełpił się, że sam, swoją ręką dziecięcą, zabił dziesięciu mężczyzn i cztery kobiety.

  – Przecież mogę zabijać, ile zechcę – mówił. – Nie mam lat piętnastu, nic mi za to nie będzie.

  W miarę, jak zabijali, zrzucali umarłych i ranionych z wieży Trouillas, a ci spadali z wysokości stóp sześćdziesięciu; najpierw zrzucano mężczyzn, a potem kobiety. Mordercy musieli mieć czas na gwałcenie trupów tych, które były młode i ładne.

  O godzinie dziewiątej rano, po dwunastogodzinnej rzezi, głos z głębi grobowca tego wrzeszczał:

  – Litości! przyjdźcie mnie dobić, nie mogę umrzeć.

  Puszkarz Bouffier pochylił się nad otworem i spojrzał; inni nie śmieli.

  – Kto to krzyczy? – spytali.

  – To Lami – odparł Bouffier.

  A potem, gdy wszedł między innych:

  – I cóż – pytali – co widziałeś w głębi?

  – Groch z kapustą – odparł: – mężczyźni i kodo wyboru – jedną do Nimes, drugą do Carpentras, trzebiety, księża i ładne dziewczęta. Zdychać ze śmiechu, mówię wam.

  „Człowiek jest stanowczo szpetną liszką!...” powiedział hrabia de Monte-Cristo do pana de Villeforta.

  A więc do tego miasta jeszcze okrwawionego, jeszcze rozgorączkowanego, jeszcze wzruszonego ostatniemi rzeziami, wprowadzimy dwie główne osoby naszej opowieści.

I. Table d’hôte.

 Dnia 9-go października r. 1799-go, w piękny dzień tej jesieni południowej, dzięki której na dwóch krańcach Prowancyi dojrzewają pomarańcze w Hyères i winogrona w Saint-Péray, kolasa, zaprzężona w trzy konie pocztowe, przejeżdżała przez most na Durancyi, między Cavailhonem a Château-Renard, kierując się ku Awinionowi, dawnemu miastu papieskiemu, przyłączonemu do Francyi przed laty ośmiu, mocą dekretu z d. 25 maja r. 1791-go. Przyłączenie to potwierdzone zostało przez traktat, podpisany w r. 1797 w Tolentino, a między generałem Bonapartem i papieżem Piusem VI-ym zawarty.

 Kolasa wtoczyła się przez bramę od strony Aix, przejechała wzdłuż i, nie zwalniając biegu, całe miasto o ulicach wązkich i krętych, zbudowane tak, że było jednocześnie osłonięte od wichru i od słońca, i zatrzymał;.! się o pięćdziesiąt kroków od bramy, prowadzącej do mnicze o kształtach dziwacznych? Niewiadomo, skutek Oulle, przed hotelem Palais-Egalté, który zaczynano powoli nazywać ponownie hotelem Palais-Royal; nazwę tę nosił niegdyś i nosi jeszcze dzisiaj.

 Tych kilka słów, prawie nic nie znaczących, z powodu nazwy hotelu, przed którym zatrzymała się ekstrapoczta, zajmująca naszą uwagę wskazuje dostatecznie położenie, w jakiem była Francya pod owym rządem reakcyi termidorowej, ochrzczonym nazwą Dyrektoratu.

 Po walce rewolucyjnej, która trwała od 14 lipca r. 1789 do; 9 termidora r. 1794; po dniach 5 i 6 października, 21 czerwca, 10 sierpnia, 2 i 3 września, 21 maja, 29 termidora i 1 preryala; po przyjrzeniu się spadającym głowom króla i jego sędziów, królowej i jej oskarżyciela, Żyrondystów i Franciszkanów, umiarkowanych i Jakobinów, Francyę ogarnął najstraszliwszy ze wszystkich przesytów, przesyt krwi!

 I odczuła jeśli nie potrzebę króla, to przynajmniej pragnienie rządu silnego, któremu mogłaby zaufać, na którym mogłaby się oprzeć, któryby za nią działał i pozwolił jej odpocząć.

 W miejsce tego rządu, niewyraźnie pożądanego, posiadała słaby i niezdecydowany Dyrektorat, złożony narazie z lubieżnego Barrasa, z intryganta Sieyesa, z dzielnego Moulins’a, z bezbarwnego Rogera Ducosa i uczciwego, lecz zbyt naiwnego Gohiera.

 Stąd wynikła mierna powaga na zewnątrz i bardzo wątpliwy spokój na wewnątrz.

 Dwaj podróżni, którzy wysiedli z ekstrapoczty przed bramą hotelu Palais-Royal, mieli niewątpliwie pewne powody do obawiania się nastroju ustawicznie wzburzonej ludności miasta papieskiego, albowiem nieco powyżej Orgonu, w miejscu, gdzie podróżny trzy drogi ma cią do Awinionu – pocztylion zatrzymał konie i, obracając się, zapytał:

 – Czy obywatele jadą przez Awinion, czy przez Carpentras?

 – Która z dwóch dróg jest krótsza? – zapytał krótko ostrym głosem starszy podróżny, który mógł mieć zaledwie lat trzydzieści.

 – Droga na Awinion, obywatelu, o dobre półtorej mili przynajmniej.

 – W takim razie – odparł podróżny – jedźmy drogą na Awinion.

 I kareta potoczyła się galopem, który świadczył, że obywatele podróżni, jak nazywał ich pocztylion, jakkolwiek nazwa pan zaczynała wracać do rozmowy, płacili co najmniej trzydzieści sousów napiwku.

 Ta sama chęć unikania straty czasu objawiła się, skoro tylko weszli do hotelu.

 Głos zabrał znów, podobnie jak w drodze, starszy podróżny. Zapytał, czy można niezwłocznie zjeść obiad, a sposób, w jaki zadane było pytanie, wykazywał, że podróżny gotów był pominąć niejedno wymaganie gastronomiczne, byleby podano jedzenie jak najśpieszniej.

 – Obywatelu – odparł gospodarz, który, na odgłos turkotu kół, wybiegł z serwetą w ręce na powitanie podróżnych – będziecie szybko i przyzwoicie obsłużeni w waszym pokoju; ale, gdybym się ośmielił dać wam radę...

 Zawahał się.

 – O, proszę o radę, bardzo proszę! – odezwał się młodszy podróżny, zabierając głos po raz pierwszy.

 – A więc najlepiej byłoby zjeść poprostu table d’hôte, jak podróżny, na którego czeka zaprzężony powóz; obiad jest doskonały i już podany.

 Gospodarz jednocześnie wskazywał powóz, urządzony w niesłychanie wygodny sposób i zaprzężony, istotnie, w dwa konie, które grzebały ziemię kopytami, gdy pocztylion czekał cierpliwie, siedząc na brzegu okna i wychylając butelkę wina zCahors.

 Pierwszy ruch tego, któremu gospodarz uczynił tę propozycyę, był przeczący; wszelako, po chwili namysłu, starszy podróżny, jakgdyby zaniechał pierwszego postanowienia, zwrócił się ruchem pytającym do towarzysza.

 Ten zaś odpowiedział spojrzeniem, które znaczyło:

 „Wszak pan wie, że jestem na pańskie rozkazy”.

 – A więc niech i tak będzie – rzekł ten, który widocznie obowiązany był podejmować inicyatywę – zjemy obiad przy table d’hôte.

 Poczem, zwracając się do pocztyliona, który, z kapeluszem w ręku, czekał na jego rozkazy, dodał:

 – Niech za pół godziny najpóźniej konie będą zaprzężone.

 I, prowadzeni przez gospodarza, weszli obaj do jadalni, starszy z dwóch, idąc naprzód, młodszy zaś za nim.

 Wiadomo, jakie wogóle wrażenie wywierają nowi przybysze przy table d’hôte. Wszystkie spojrzenia skierowały się na wchodzących; rozmowa, dosyć ożywiona, urwała się.

 Biesiadnicy składali się ze zwykłych gości hotelu, z podróżnego, którego powóz czekał zaprzężony przed domem, z handlarza win z Bordeaux, przebywającego w Awinionie dla przyczyn, o których później, i z grona osób, jadących z Marsylii do Lugdunu dyliżansem.

 Przybysze powitali towarzystwo lekkiem skinieniem głowy i zasiedli na krańcu stołu, tak, że kilka nakryć dzieliło ich od innych biesiadników.

 To arystokratyczne odosobnienie podwoiło ciekawość, której byli przedmiotem; zresztą każdy widział, że są to ludzie niezaprzeczonej dystynkcyi, jakkolwiek strój ich był bardzo skromny, taki, jaki nosiła cala ówczesna młodzież. Od wytwornisiów paryskich a nawet i prowincyonalnych odróżniały ich długie, gładko przyczesane włosy i czarny krawat dokoła szyi owiązany, taki, jak nosili wojskowi.

 Powierzchowność młodzieńców przedstawiała dwa typy, najzupełniej różne.

 Starszy, którego głos, nawet w intonacyach najpoufniejszych, wykazywał przyzwyczajenie do rozkazywania, był, jak wspomnieliśmy, mężczyzną jakich lat trzydziestu, włosy miał czarne, rozdzielone na środku, gładko przyczesane i spadające wzdłuż skroni na ramiona. Twarz jego była ogorzała, jak twarz człowieka, który podróżował po krajach południowych; wargi miał wązkie, nos prosty, zęby białe i te oczy sokole, jakie Dante daje Cezarowi.

 Wzrostu był raczej małego, niż dużego, rękę miał delikatną, stopę wązką, kształtną; w obejściu jego nie było swobody; wydawał się skrępowany, co wskazywało, że nosił ubranie, do którego nie przywykł; gdy zaś przemówił a był nad brzegami Loary, zamiast być nad brzegami Rodanu, interlokutor jego byłby mógł zauważyć, że miał w wymowie pewien akcent włoski.

 Towarzysz jego mógł być o jakie trzy lub cztery lata młodszy.

 Był to piękny młodzieniec o cerze różowej, o włosach jasnych, oczy miał jasno-niebieskie, nos prosty, podbródek wydatny, prawie bez zarostu. Mógł być o dwa cale wyższy od towarzysza, a jakkolwiek wzrostu był mniej niż średniego, całą postać miał taką kształtną, taki był swobodny we wszystkich ruchach, że nietrudno było odgadnąć, iż posiadał, jeśli nie siłę, to przynajmniej niepospolitą zwinność i zręczność.

 Jakkolwiek jednakowo ubrany, jakkolwiek wydawał się pozornie na stopie równości z towarzyszem, niemniej okazywał młodemu brunetowi wybitny szacunek, który nie mógł wynikać z wieku, lecz pochodził niewątpliwie z niższego stanowiska społecznego. Nadto zaś nazywał towarzysza obywatelem, gdy ten nazywał go poprostu Bolandem.

 Te uwagi, które czynimy, by wtajemniczyć głębiej czytelnika w nasze opowiadanie, nie przyszły prawdopodobnie wcale na myśl współbiesiadnikom przy table d’hote, albowiem, po kilku sekundach przyglądania się przybyszom, spojrzenia oderwały się od nich i rozmowa, na chwilę przerwana, została nanowo podjęta.

 Przyznać trzeba, że temat rozmowy był dla podróżnych niesłychanie interesujący; mówiono o zatrzymaniu na drodze dyliżansu, wiozącego sześćdziesiąt tysięcy franków z Marsylii do Awinionu, między Lambesc i Pont-Royal pieniędzy rządowych. Stało się to dnia poprzedniego.

 Po pierwszych wyrazach o tym wypadku, dwaj młodzieńcy wytężyli słuch ze szczerem zajęciem.

 Wypadek zdarzył się na tej samej drodze, którą jechali, a opowiadający był jednym z głównych aktorów tej sceny z gościńca.

 Był to handlarz wina z Bordeaux.

 Najchciwszymi szczegółów okazali się podróżni, którzy przybyli dyliżansem i mieli wnet odjechać. Inni współbiesiadnicy, ludzie miejscowi, obeznani byli widocznie z takiemi katastrofami, gdyż sami przytaczali szczegóły, zamiast ich słuchać.

 – A więc, obywatelu – mówił gruby jegomość, do którego tuliła się w trwodze kobieta wielka, sucha i chuda – mówicie, że to na tej właśnie drodze, którą jechaliśmy, popełniona została kradzież?

 – Tak jest, obywatelu, między Lambesc i Pont-Royal. Czy zauważyliście miejsce, gdzie droga idzie pod górę i zwęża się między dwoma wzgórzami? Jest tam mnóstwo skał.

 – Tak, tak, mój drogi – rzekła kobieta, ściskając ramię męża – zauważyłam; powiedziałam nawet, chyba pamiętasz: „To niedobre miejsce, wolę przejeżdżać tędy dniem, niż nocą”.

 – Ależ pani – odezwał się młodzieniec, który w czasach zwykłych rej wodził w rozmowie przy table d’hôte – dla panów towarzyszów Jehudy niema dnia ani nocy.

 – Jakto! obywatelu – zapytała dama, bardziej jeszcze przerażona – zatrzymano was tak w biały dzień?

 – W biały dzień, obywatelko, o dziesiątej rano.

 – I iluż ich było? – pytał gruby jegomość.

 – Czterech, obywatelu.

 – Ukrytych na drodze?

 – Nie; przyjechali konno, uzbrojeni od stóp do głowy i zamaskowani.

 – Taki ich zwyczaj – wtrącił młodzieniec, stały gość table d’hóte’u – powiedzieli: „Nie brońcie się, nie stanie wam się nic złego, chcemy tylko pieniędzy rządowych”, nieprawda?

 – Słowo w słowo, obywatelu.

 – Następnie – mówił dalej ten, który się wydawał tak doskonałe poinformowany – dwaj zsiedli z konia, rzucili cugle towarzyszom i zażądali od konduktora, żeby im wręczył pieniądze.

 – Obywatelu – rzekł gruby jegomość, zachwycony – opowiadacie zajście tak, jakgdybyście je widzieli.

 – Może też pan był przy tem – odezwał się jeden z podróżnych, nawpół żartobliwie, napoły z powątpiewaniem.

 Nie wiem, obywatelu, czy, mówiąc to, macie zamiar powiedzieć mi niegrzeczność – rzekł lekkim tonem młodzieniec, który tak uprzejmie i tak właściwie przyszedł w pomoc opowiadającemu – ale moje zapatrywania polityczne sprawiają, że nie uważam podejrzenia waszego za obelgę. Gdybym miał nieszczęście należenia do liczby napadniętych, albo honor zaliczania się do tych, którzy napadali, przyznałbym się szczerze, zarówno w jednym jak i w drugim wypadku; ale wczoraj rano, o godzinie dziesiątej, właśnie, w chwili, gdy zatrzymywano dyliżans o cztery mile stąd, jadłem najspokojniej śniadanie na tem samem miejscu i nawet z tymi samymi dwoma obywatelami, którzy w tej chwili raczą siedzieć po mojej prawej i po mojej lewej stronie.

 – A – zapytał młodszy z dwóch podróżnych, którego towarzysz mienił Rolandem ilu was było mężczyzn w dyliżansie?

 – Zaraz; zdaje mi się, że nas było... tak, tak jest, było nas siedmiu mężczyzn i trzy kobiety.

 – Siedmiu mężczyzn, nie licząc konduktora? – powtórzył Roland.

 – Ma się rozumieć.

 – I w siedmiu mężczyzn pozwoliliście się ograbić przez czterech bandytów? Winszuję panom.

 – Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia – odpali handlarz wina – i nie myśleliśmy się bronić.

 – Jakto! – zawołał młodzieniec – i z kim mieliście do czynienia? ależ, zdaje mi się, mieliście do czynienia ze złodziejami, z bandytami!

 – Bynajmniej: przedstawili się.

 – Przedstawili się?

 – Powiedzieli: „Panowie, obrona wasza jest zbyteczna; panie, nie obawiajcie się, nie jesteśmy bandytami, jesteśmy towarzyszami Jehudy.

 – Tak – rzekł młodzieniec, stały gość table d’hote’u – uprzedzają, żeby nie było pomyłki; taki ich zwyczaj.

 – Któż jest ów Jehuda, który ma takich grzecznych towarzyszów? Czy to ich kapitan?

 – Panie – odezwał się mężczyzna, którego strój miał pewne cechy stroju księdza świeckiego i który również wydawał się nie tylko stałym gościem table d’hóte’u, ale nadto człowiekiem świadomym tajemnic czcigodnej korporacyi, o jakiej mówiono – gdyby pan znał lepiej Pismo święte, wiedziałby pan, że mniej więcej dwa tysiące sześćset lat temu ten Jehuda umarł i stąd nie może obecnie zatrzymywać dyliżansów na gościńcach.

 – Księże dobrodzieju – odparł Roland, który poznał duchownego – ponieważ pomimo cierpkiego tonu, jakim przemawiasz, wydajesz się wielce wykształconym, przeto pozwól biednemu nieświadomemu człowiekowi, żeby cię zapytał o niektóre szczegóły o tym Jehudzie, który umarł dwa tysiące sześćset lat temu, a który jednakże ma zaszczyt posiadania towarzyszów, noszących jego imię.

 – Jehuda – odparł człowiek duchowny tym samym cierpkim tonem – był królem Izraela, namaszczonym przez Eliasza pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rodu Achaba i Jezabeli i wyda wyrok śmierci na wszystkich kapłanów Baala.

 – Księże dobrodzieju – rzekł młodzieniec, śmiejąc się – dziękuję za wyjaśnienie; nie wątpię, że jest dokładne a zwłaszcza bardzo uczone; tylko, wyznaję, niewiele mnie nauczyło.

 – Jakto, obywatelu – odezwał się stały gość table d’hôte’u – nie rozumiecie, że Jehuda to jego królewska mość Ludwik XVIII, namaszczony pod warunkiem, że ukarze zbrodnie rewolucyi i wyda wyrok śmierci na kapłanów Baala, to jest na tych wszystkich, którzy mieli jakikolwiek udział w wytworzeniu wstrętnego stanu rzeczy, nazwanego od lat siedmiu rzecząpospolitą?

 – Owszem, rozumiem – odpowiedział młodzieniec – Ale czy do tych, których towarzysze Jehudy mają obowiązek zwalczać, zaliczacie też walecznych żołnierzy, którzy odparli cudzoziemca od granic Francyi, i znakomitych generałów, którzy dowodzili armiami Tyrolu, Sambre-et-Meuse i włoską?

 – Ależ naturalnie, ci najpierw i przedewszystkiem.

 Oczy młodzieńca rzuciły błyskawicę; nozdrza jego wydęły się, wargi zacisnęły, uniósł się na krześle; ale towarzysz pociągnął go za surdut i spojrzeniem nakazał mu milczenie.

 Poczem ten, który dał taki dowód swojej władzy, zabierając głos po raz pierwszy:

 – Obywatelu – rzekł, zwracając się do stałego gościa table d’hôte’u – wybaczcie dwom podróżnym, którzy przybywają z krańca świata, mniej więcej jakgdyby z Ameryki albo z Indyi, którzy opuścili Francyę przed laty dwoma, nie wiedzą zupełnie, co się w kraju dzieje, i pragnęliby się dowiedzieć.

 – Ale jakże – odparł ten, do którego wyrazy te były skierowane – żądanie jest aż nadto słuszne, obywatelu; pytajcie a otrzymacie odpowiedź.

 – A więc – ciągnął dalej młody brunet o oku orłem, o włosach kruczych i gładko przyczesanych, o cerze granitowej: – teraz, kiedy wiem, kto jest Jehuda i w jakim celu kompania jego została utworzona, pragnąłbym dowiedzieć się, na jaki cel jego towarzysze obracają pieniądze, które zabierają.

 – Ach, Boże! to bardzo proste, obywatelu; wszak wiecie, że powstał zamiar przywrócenia monarchii burbońskiej?

 – Nie, nie wiedziałem – odparł młody brunet tonem, któremu napróżno usiłował nadać brzmienie naiwne – przybywam, jako rzekłem, z krańca świata.

 – Jakto! nie wiedzieliście o tem? Oznajmiam wam tedy, że za sześć miesięcy będzie to fakt dokonany.

 – Istotnie?!

 – Stanie się, jako miałem zaszczyt powiedzieć wam, obywatelu.

 Dwaj młodzieńcy o postawie wojskowej zamienili spojrzenie i uśmiech, jakkolwiek blondyn tłumił widocznie żywą niecierpliwość.

 Ich interlokutor zaś ciągnął dalej:

 – Lugdun jest główną kwaterą konspiracyi, jeżeli konspiracyą nazywać można spisek, który organizuje się w pełnem świetle dziennem; lepiej odpowiadałaby tutaj nazwa rządu tymczasowego.

 – A więc, obywatelu – rzekł młody brunet z grzecznością, niepozbawioną szyderstwa – powiedzmy rząd tymczasowy.

 – Ten rząd tymczasowy ma swój sztab główny i własne armie.

 – Ba! sztab główny, może... ale armie...

 – Własne armie, powtarzam.

 – Gdzież są?

 – Jedna tworzy się w górach Owernii, pod wodzą pana de Chardona; druga w górach Jury, pod wodzą pana Teyssonneta; trzecia wreszcie, która w tej chwili jest czynna, i nawet z niemałem powodzeniem, w Wandei, słucha rozkazów d’Escarboville’a, Achillesa Leblonda i Cadoudala.

 – Doprawdy, obywatelu, oddajecie mi istotną przysługę, opowiadając te wszystkie nowiny. Mniemałem, że Burbonowie pogodzili się już zupełnie z wygnaniem; zdawało mi się, że organizacya policyi jest tego rodzaju, iż nie istnieją ani tymczasowe komitety rojalistyczne w wielkich miastach, ani bandyci na gościńcach. Wreszcie zdawało mi się, że Wandea jest zupełnie uśmierzona przez generała Hoche’a.

 Młodzieniec, do którego skierowana była ta odpowiedź, wybuchnął śmiechem.

 – Ależ skądże przyjeżdżacie? – zawołał – skąd przyjeżdżacie?

 – Jużem wam powiedział, obywatelu – z krańca świata.

 – Widać.

 Poczem, ciągnąc dalej:

 – Otóż, widzicie – mówił – Burbonowie nie są bogaci; emigranci, których dobra sprzedano, są zrujnowani; niepodobna organizować dwóch armii i utrzymywać trzeciej bez pieniędzy. Powstały kłopoty; rzeczpospolita jedynie mogła wypłacać żołd swoim wrogom; niepodobna było jednak przypuszczać, że zdecyduje się na to z dobrej woli, nie próbując zatem wchodzić z nią w niepewne a niebezpieczne układy, postanowiono, iż krótsza sprawa będzie zabierać jej pieniądze, niż ją o nie prosić.

 – A! rozumiem nareszcie.

 – To bardzo szczęśliwie.

 – Towarzysze Jehudy są pośrednikami między rzecząpospolitą a kontrrewolucyą, poborcami generałów rojalistycznych.

 – Tak; to już nie kradzież, to operacya wojskowa, czyn wojenny, jak każdy inny.

 – Właśnie, obywatelu, odgadliście i jesteście obecnie pod tym względem równie mądrzy, jak my.

 – Ale – wtrącił nieśmiało handlarz wina z Bordeaux – jeśli panowie towarzysze Jehudy – zwracam uwagę, że nie mówię o nich nic złego – jeśli panowie towarzysze Jehudy zagięli parol tylko na pieniądze rządowe...

 – Jedynie na pieniądze rządowe; nie zdarzyło się, żeby zabrali pieniądze człowiekowi prywatnemu..

 – Nie zdarzyło się?

 – Nie zdarzyło się.

 – Jakże więc stało się, że wczoraj, wraz z pieniędzmi rządowymi, zabrali dwieście ludwików, które były moją własnością?

 – Kochany panie – odparł młodzieniec, stały gość table d’hote’u – powiedziałem już, że zaszła niewątpliwie pomyłka, i zaręczam panu, jak się nazywam Alfred de Barjols, że te pieniądze, prędzej czy później, będą panu zwrócone.

 Handlarz win westchnął głęboko i potrząsnął głową, jak człowiek, który, mimo danego zapewnienia, zachowuje jeszcze pewne wątpliwości.

 Ale w tejże chwili, jakgdyby zobowiązanie, podjęte przez młodego szlachcica, który, wymieniając nazwisko, odsłonił swoje stanowisko społeczne, obudziło poczucie delikatności w tych, za których ręczył, koń zatrzymał się przed bramą, z korytarza dobiegł odgłos kroków, drzwi jadalni otworzyły się i w progu stanął mężczyzna zamaskowany, uzbrojony od stóp do głowy.

 – Panowie – rzekł, wśród głębokiej ciszy, jego ukazaniem się wywołanej – czy jest między wami podróżny, nazwiskiem Jan Picot, który był wczoraj w dyliżansie, zatrzymanym między Lambesc i Pont-Royal?

 – Jest – odparł handlarz wina, zdumiony.

 – To pan? – spytał mężczyzna zamaskowany.

 – To ja!

 – Czy panu nic nie zabrano?

 – Owszem, zabrano mi dwieście ludwików, które powierzyłem konduktorowi.

 – I muszę nadmienić – dodał młody szlachcic – że w tejże chwili pan mówił właśnie o tem i uważał te pieniądze za stracone.

 – Pan się mylił – rzekł zamaskowany nieznajomy – prowadzimy wojnę z rządem, nie z ludźmi prywatnymi; jesteśmy partyzantami politycznymi, nie zaś złodziejami. Oto pańskie dwieście ludwików i, gdyby podobna pomyłka zdarzyła się w przyszłości, niech się pan upomni i powoła na nazwisko Morgana.

 Po tych słowach, człowiek zamaskowany złożył worek złota po prawej ręce handlarza wina, złożył wytworny ukłon obecnym i wyszedł, pozostawiając jednych w trwodze a innych w zdumieniu, z powodu takiej zuchwałej odwagi.

II. Przysłowie włoskie.

 Jakkolwiek jednak dwa uczucia, które wskazaliśmy właśnie, były uczuciami przeważającemi, niemniej nie objawiały się u wszystkich w jednakim stopniu. Odcienie stopniowały się według płci, według wieku, charakteru, powiemy nawet, że według stanowiska społecznego słuchaczów.

 Handlarz wina, Jan Picot, głównie zainteresowany w zajściu, jakie się odbyło, poznawszy od pierwszego rzutu oka po stroju, po broni i po masce jednego z ludzi, z którymi miał do czynienia dnia poprzedniego, zrazu osłupiał na jego widok; poczem stopniowo, dowiadując się o przyczynie wizyty, jaką mu składał tajemniczy bandyta, pan Picot wpadł z osłupienia w radość, przechodząc przez wszystkie odcienie pośrednie, jakie dzielą te dwa uczucia. Jego własny worek złota leżał przy nim i rzekłbyś, iż nie śmie go dotknąć: może obawiał się, że w chwili, gdy wyciągnie po niego rękę, worek ten zniknie, jak znika złoto, które znajdujemy nieraz we śnie i które ulatnia się, zanim zdążymy otworzyć oczy, w okresie tej stopniowanej jawy, jaka dzieli głęboki sen od zupełnego przebudzenia.

 Otyły jegomość z dyliżansu i jego małżonka okazali, podobnie jak ich towarzysze podróży, szczery a wielki przestrach. Siedząc po lewej stronie Jana Picota, na widok bandyty, zbliżającego się do handlarza wina, jegomość ów w złudnej nadziei utrzymania należytej odległości między sobą a towarzyszem Jehudy, cofnął krzesło swoje do krzesła żony, która, pod tym naciskiem usiłowała cofnąć z kolei swoje krzesło. Ponieważ jednak na krześle następnem siedział obywatel Alfred de Barjols, nie mający żadnego powodu obawiania się ludzi, o których wyraził właśnie sąd taki pochlebny, przeto krzesło żony otyłego jegomościa napotkało przeszkodę w nieruchomości krzesła młodego szlachcica.

 On zaś zachował się, podobnie jak ksiądz, który dał biblijne wyjaśnienie, dotyczące króla izraelskiego Jehudy i misyi, jaką mu powierzył Eliasz, zachował się, mówimy, jak człowiek, nietylko nie odczuwający żadnej obawy, ale nawet spodziewający się wydarzonego wypadku, jakkolwiek niespodziewany może być ten wypadek. Z uśmiechem na ustach śledził zamaskowanego człowieka i, gdyby wszyscy biesiadnicy nie byli tacy zajęci dwoma głównymi aktorami sceny, która się rozegrywała, byliby mogli zauważyć niedostrzegalne prawie spojrzenie porozumiewawcze między bandytą a młodym szlachcicem, spojrzenie, które w tejże prawie chwili powtórzyło się między młodym szlachcicem a księdzem.

 Dwaj podróżni wreszcie, których wprowadziliśmy do sali table d’hote’u i którzy, jak wspomnieliśmy, byli dosyć odosobnieni na krańcu stołu, zachowali postawę zgodną z ich różnym charakterem. Młodszy poniósł instynktownie rękę do boku, jakgdyby szukał nieobecnej broni, i wstał, jakby pod naciskiem sprężyny, by rzucić się do gardła człowiekowi zamaskowanemu, co nastąpiłoby z pewnością, gdyby był sam; ale starszy, ten, który, jak się zdawało, wydawał mu rozkazy nietylko z przyzwyczajenia, ale i z prawa, zadowolił się, jak to uczynił już poprzednio, schwytaniem go za surdut, mówiąc tonem rozkazującym, a nawet twardym:

 – Siedzieć, Rolandzie!

 I młodzieniec usiadł.

 Ale ze wszystkich biesiadników najobojętniejszy, pozornie przynajmniej, podczas całej sceny, pozostał mężczyzna, mogący mieć lat trzydzieści trzy do trzydziestu czterech, blondyn, z brodą ryżą, z twarzą spokojną i piękną, o wielkich oczach niebieskich, o cerze jasnej, ustach inteligentnych i wązkich, o postaci smukłej i wysokiej; w mowie miał akcent cudzoziemski, wskazujący człowieka, urodzonego na ziemi tej wyspy, której rząd toczył z nami w danej chwili taką zaciętą wojnę.

 O ile można było sądzić z rzadkich słów, jakie mu się wymykały, mówił, mimo akcentu, o którym wspomnieliśmy, językiem francuskim niezwykłej czystości. Na pierwsze słowo, jakie wypowiedział, a w którem poznał ten akcent z za kanału La Manche, starszy z dwóch podróżnych drgnął i, zwracając się do towarzysza, przywykłego czytać myśl w jego spojrzeniu, spytał go wzrokiem, w jaki to sposób Anglik znajduje się we Francyi w chwili, gdy zacięta wojna, prowadzona przez te dwa narody, z natury rzeczy wypędza Anglików z Francyi i Francuzów z Anglii. Niewątpliwie wyjaśnienie wydało się Rolandowi niemożliwe, albowiem odpowiedział ruchem oczu i ramion, który mówił: „Wydaje mi się to równie nadzwyczajne, jak tobie; ale jeśli ty nie znajdujesz wyjaśnienia takiego zagadnienia, ty, matematyk z powołania, nie pytaj mnie o nie”.

 Jedna tylko w tem wszystkiem była rzecz jasna dla obu młodzieńców, a mianowicie, że blondyn, mówiący akcentem anglosaksońskim, jest podróżnym, na którego czeka zaprzężona wygodna kolasa przed bramą hotelu, i że ten podróżny jest z Londynu albo przynajmniej z jednego z hrabstw czy księstw Wielkiej Brytanii.

 Za każdem wyjaśnieniem, którego zażądano o położeniu we Francyi, Anglik ostentacyjnie wydobywał z kieszeni notatnik i, prosząc, bądź handlarza win, bądź księdza, czy też młodego szlachcica o powtórzenie wyjaśnienia – co każdy czynił z uprzejmością równą kurtuazyi, z jaką czynione było zapytanie – zapisywał to, co powiedziano najważniejszego, nadzwyczajnego i najbardziej malowniczego o zatrzymaniu dyliżansu, o stanie rzeczy w Wandei, o towarzyszach Jehudy; za każdym razem, zaś dziękował głosem i ruchem, z tym sztywnym chłodem,/właściwym naszym sąsiadom z za morza, i za każdym razem chował w boczną kieszeń surduta notatnik, wzbogacony świeżą nowiną.

 Wreszcie, jak widz, radujący się niespodziewanem zakończeniem, krzyknął z zadowoleniem, na widok człowieka zamaskowanego, wytężył słuch, wytrzeszczył oczy, nie odwrócił odeń wzroku, dopóki drzwi nie zamknęły się za nim, a wówczas, wydobywając szybko notatnik z kieszeni:

 – Ooo, panie – rzekł do sąsiada, którym był ksiądz – czy zechciałby pan łaskawie, gdybym nie pamiętał, powtórzyć mi, słowo w słowo, co mówił dżentelmen, który stąd wychodzi?

 Zabrał się niezwłocznie do pisania i, wspierając pamięć własną pamięcią księdza, mógł zapisać dokładnie przemowę towarzysza Jehudy do obywatela Jana Picota.

 Poczem, napisawszy to zdanie, zawołał z akcentem, który nadawał szczególne piętno oryginalności jego słowom:

 – Ooo! doprawdy tylko we Francyi zdarzają się rzeczy podobne; Francya jest krajem najciekawszym na świecie. Jestem uszczęśliwiony, panowie, że podróżuję po Francyi i poznaję Francuzów.

 Ostatnie zdanie wypowiedziane było z taką uprzejmością, że nie pozostawało nic innego, tylko podziękować temu, który je wygłosił, choćby był potomkiem zwycięzców z pod Crécy, Poitiers i Azincourt.

 Młodszy z dwóch podróżnych tonem zlekka kostycznym, który, jak się zdawało, był jego tonem naturalnym, odpowiedział na tę uprzejmość:

 – Dalibóg! i ja również, milordzie; mówię: milordzie, bo przypuszczam, że pan jest Anglikiem.

 – Tak jest, panie – odparł dżentelmen – mam ten zaszczyt.

 – Otóż, jak rzekłem – ciągnął dalej młodzieniec – jestem uszczęśliwiony, że podróżuję po Francyi i że widzę to, co już widziałem. Trzeba żyć pod rządami obywateli Gohiera, Moulins’a, Rogera Ducosa, Sieyésa i Barrasa, żeby być świadkiem takiego figla; gdy zaś za lat pięćdziesiąt opowiadać będą, że w mieście, mającem trzydzieści tysięcy dusz, w biały dzień złodziej z gościńca, zamaskowany, z dwoma pistoletami i szablą u pasa, przyszedł oddać uczciwemu kupcowi dwieście ludwików, które mu zabrał dnia poprzedniego; gdy dodadzą, że stało się to przy table d’hote, gdzie siedziało dwadzieścia czy dwadzieścia pięć osób, i że ten wzorowy bandyta oddalił się, a nikt z dwudziestu czy dwudziestu pięciu osób obecnych nie skoczył mu do gardła; założę się, że ten, który się ośmieli rzeczy takie opowiadać, nazwany będzie niecnym kłamcą.

 I młodzieniec, przechylając się w tył na krześle, wybuchnął śmiechem, ale śmiechem takim nerwowym i ostrym, że wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem, towarzysz jego zaś patrzył na niego z ojcowskiem niemal zaniepokojeniem.

 – Panie – rzekł obywatel Alfred de Barjols – pozwoli pan powiedzieć sobie, że człowiek, którego pan tu widział, nie jest złodziejem z gościńca.

 – Ba! czemże jest, mówiąc szczerze? Jest to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, młodzieniec z równie dobrej rodziny, jak pan i ja.

 – Hrabia de Horn, którego regent kazał zatłuc kołem na placu Grève, był również młodzieńcem z dobrej rodziny, czego dowodem, że cała arystokracya paryska przysłała powozy na jego egzekucyę.

 – Hrabia de Horn, jeśli się nie mylę, kazał zabić Żyda, żeby mu ukraść weksel, którego nie mógł zapłacić, a nikt nie ośmieli się powiedzieć, że którykolwiek towarzysz Jehudy naruszył włos na głowie dziecka.

 – A więc niech i tak będzie; przypuśćmy, że instytucya założona została ze względów filantropijnych, by przywrócić równowagę między majątkami, naprawić kaprysy losu, zreformować nadużycia społeczeństwa; jakkolwiek to złodziej w rodzaju Karola Moora, ten przyjaciel pański Morgan... czy ten uczciwy obywatel nie powiedział, że się nazywa Morgan?

 – Tak – odparł Anglik.

 – A więc przyjaciel pański Morgan niemniej jest złodziejem.

 Obywatel Alfred de Barjols pobladł bardzo silnie.

 – Obywatel Morgan nie jest moim przyjacielem – odparł miody arystokrata – ale, gdyby nim był, uważałbym to sobie za zaszczyt.

 – Niewątpliwie – odpowiedział Roland, wybuchając śmiechem – wszak pan de Voltaire mówi:

 Przyjaźń wielkiego człowieka jest dobrodziejstwem bogów.

– Rolandzie, Rolandzie! – szepnął mu towarzysz. – Generale – odpowiedział ten, umyślnie może wymieniając tytuł, należny towarzyszowi – pozwól mi, błagam, prowadzić dalej z tym panem dyskusyę, która mnie zajmuje w najwyższym stopniu.

 Młody arystokrata wzruszył ramionami.

 – Tylko, obywatelu – ciągnął dalej młodzieniec ze i szczególnym uporem – przypominam, że opuściłem Francyę przed dwoma laty, a od mojego wyjazdu zmieniło się a tyle rzeczy, strój, obyczaje, akcent, że język także może uległ zmianie. Jakże więc nazywa pan w języku, jakim mówią dzisiaj we Francyi, zatrzymywanie dyliżansów i zabieranie pieniędzy, które zabierają?

 – Panie – odparł arystokrata, tonem człowieka zdecydowanego podtrzymać dyskusyę do ostatka – nazywam to prowadzeniem wojny; a towarzysz pański, którego pan przed chwilą nazwał generałem, powie panu, jako wojskowy, że, poza przyjemnością zabijania i zostania zabitym, generałowie od najdawniejszych czasów robili to samo, co obywatel Morgan.

 – Jakto! – zawołał młodzieniec, którego oczy rzuciły błyskawicę – pan śmie porównywać?...

 – Pozwól panu rozwinąć jego teoryę, Rolandzie – odezwał się brunet, przysłaniając oczy długiemi czarnemi rzęsami, by nie zdradziły, co się działo w jego sercu, gdy oczy towarzysza, przeciwnie, rozszerzyły się, by rzucać płomienie.

 –A co! – rzekł młodzieniec – i generał teraz zaczyna się interesować dyskusyą.

 Poczem, zwracając się do tego, który upierał się przy swojem:

 – Proszę, niech pan mówi dalej – rzekł – generał pozwala.

 Młody arystokrata zarumienił się równie widocznie, jak pobladł przed chwilą, i z zaciśniętymi zębami, z łokciami o stół opartymi, z podbródkiem na pięści, by zbliżyć się jak można najwięcej do przeciwnika, mówił coraz wyraźniejszym akcentem prowansalskim, w miarę jak dyskusya stawała się zaciętsza:

 – Skoro generał pozwala – wyraz generał wymówił ze szczególnym naciskiem – będę miał zaszczyt powiedzieć jemu i wam, obywatelu, zarazem, że przypominam sobie, iż czytałem w Plutarchu, jako że w chwili, gdy Aleksander wyruszał do Indyi, zabierał ze sobą tylko osiemnaście czy dwadzieścia talentów w złocie, czyli mniej więcej sto do stu dwudziestu tysięcy franków. Otóż, czy panowie sądzicie, że to owymi osiemnastu czy też dwudziestu talentami w złocie karmił armię, podbił Azyę Mniejszą, zdobył Tyr, Syryę, Egipt, zbudował Aleksandryę, wtargnął aż do Libii, kazał wyroczni Amona ogłosić, że jest synem Jowisza, dotarł do Hypanisu, a ponieważ żołnierze nie chcieli iść dalej za nim, przeto powrócił do Babilonu, gdzie przewyższał zbytkiem, znieprawieniem i lubieżnością najwięcej lubujących się w zbytku, najbardziej znieprawionych i najlubieżniejszych królów azyatyckich? Czy to z Macedonii otrzymywał pieniądze i czy pan mniema, że król Filip, jeden z najuboższych królów biednej Grecyi, pokrywał przekazy, które syn wystawiał na niego? Bynajmniej: Aleksander postępował, jak obywatel Morgan; tylko, zamiast zatrzymywać dyliżanse na gościńcach, ograbiał miasta, pobierał haracz od królów, nakładał kontrybucyę na kraje zdobyte. Przejdźmy do Hannibala. Wszak wiecie panowie, jak wyruszył z Kartaginy? Nie miał nawet owych osiemnastu czy dwudziestu talentów swego poprzednika, Aleksandra; ale, ponieważ potrzeba mu było pieniędzy, złupił podczas pokoju i wbrew zawartym traktatom miasto Sagunt; a łupem tym wzbogacony mógł wyruszyć na wyprawę. Przepraszam, tym razem to już nie Plutarch, lecz Korneliusz Nepos. Nie będę opowiadał o zejściu z Pirenejów, o wejściu na Alpy, o trzech bitwach, które wygrał, przywłaszczając sobie za każdym razem skarby zwyciężonego, i przechodzę do pięciu czy sześciu lat, jakie spędził w Kampanii. Czy myślicie, że on i jego armia płacili pensyę Kapuańczykom i że bankierzy kartagińscy, którzy się z nim poróżnili, posyłali mu pieniądze? Nie: wojna karmiła wojnę, system Morgana, obywatelu. Przejdźmy do Cezara. A! Cezar to rzecz inna. Wyrusza z Hiszpanii z jakimi trzydziestu milionami długów, jedzie do Galii, pozostaje przez lat dziesięć u naszych przodków; przez te dziesięć lat posyła przeszło sto milionów do Rzymu, wraca przez Alpy, przekracza Rubikon, idzie prosto na Kapitol, wyłamuje wrota świątyni Saturna, gdzie przechowywany jest skarb, bierze z niego na swoje potrzeby prywatne, a nie na potrzeby rzeczypospolitej, trzy tysiące liwrów w sztabach złota i umiera; on, którego wierzyciele dwadzieścia lat przedtem nie chcieli wypuścić a domku na Suburze, pozostawia dwa czy trzy tysiące sestercyi na każdą głowę obywatela, dziesięć czy dwanaście milionów Kalpurnii i trzydzieści czy czterdzieści milionów Oktawiuszowi; znów system Morgana, z tą tylko różnicą, że Morgan, jestem pewien, umrze, nie ruszywszy na swój rachunek pieniędzy Gallów ani złota Kapitolu. Teraz przeskoczmy tysiąc osiemset lat i weźmy generała Buonaparté...

 I młody arystokrata, jak zwykli byli czynić wrogowie zwycięzcy Włoch, położył nacisk na u, które Bonaparte wyrzucił ze swego nazwiska, i na e, nad którem wykreślił akcent.

 Rozdrażniło to silnie Rolanda, który poruszył się jakgdyby chciał się rzucić naprzód; ale towarzysz go powstrzymał.

 – Daj pokój – rzekł – daj pokój, Rolandzie; jestem pewien, że obywatel Barjols nie powie, iż generał Buonaparté, jak go nazywa, jest złodziejem.

 – Nie, tego nie powiem; ale jest przysłowie włoskie, które mówi to za mnie.

 – Jakież to przysłowie? – spytał generał, uprzedzając towarzysza, i tym razem zwrócił na młodego arystokratę spojrzenie spokojne i głębokie.

 – Brzmi w swej prostocie: Francesi non sono tutti ladroni, ma buona parte. Co znaczy: „Nie wszyscy Francuzi są złodziejami, ale...”

 – Znaczna część? – przerwał Roland.

 – Tak, ale Buonaparté– odparł Alfred de Barjols.

 Zaledwie zuchwały wyraz wybiegł z ust młodego arystokraty, talerz, którym bawił się Roland, wysunął się z jego rąk i uderzył prosto w twarz pana de Barjols.

 Kobiety krzyknęły, mężczyźni powstali.

 Roland wybuchnął swoim zwykłym nerwowym śmiechem i opadł na krzesło.

 Młody arystokrata zachował spokój, jakkolwiek nitka krwawa sączyła się z pod jego brwi i spływała na policzek.

 W tejże chwili wszedł konduktor, mówiąc według zwykłej formuły:

 – Obywatele podróżni, wsiadać!

 Podróżni, którym pilno było oddalić się od miejsca starcia, jakiego byli świadkami, rzucili się ku drzwiom.

 – Przepraszam pana – rzekł Alfred de Barjols do Rolanda – mam nadzieję, że pan nie jedzie dyliżansem?

 – Nie, panie, jadę ekstrapocztą; ale niech pan będzie spokojny, zostaję.

 – I ja również – rzekł Anglik. – Wyprzęgnąć konie, nie jadę.

 – A ja jechać muszę – rzekł z westchnieniem młody brunet, którego Roland tytułował generałem – wiesz dobrze, że trzeba, mój drogi, i że moja obecność jest tam niezbędna. Ale przysięgam ci, że nie opuszczałbym cię tak, gdybym mógł postąpić inaczej...

 Gdy to mówił, głos jego, zazwyczaj ostry i metaliczny, zdradzał wielkie wzruszenie.

 Roland, wprost przeciwnie, nie posiadał się z radości; rzekłbyś, iż ta natura wojownicza rozkoszowała się grożącem niebezpieczeństwem, którego może nie wywołał, ale którego nie starał się uniknąć.

 – Generale – rzekł – mieliśmy się rozstać w Lugdunie, skoro dałeś mi łaskawie urlop miesięczny, bym mógł odwiedzić rodzinę w Bourg. A więc skrócimy naszą wspólną podróż o jakie sześćdziesiąt mil. Spotkamy się w Paryżu. Tylko pamiętaj, generale, gdybyś potrzebował człowieka oddanego i który się nie dąsa, pomyśl o mnie.

 – Bądź spokojny, Rolandzie – odparł generał.

 Poczem, patrząc bacznie na dwóch przeciwników: Przedewszystkiem, Rolandzie – rzekł do towarzysza, tonem niewymuszonej tkliwości – nie pozwalaj się zabijać; ale, jeśli to możliwe, nie zabijaj też przeciwnika swego. Ten młodzieniec jest człowiekiem serca i chcę, gdy nadejdzie czas, mieć za sobą wszystkich ludzi, posiadających serce.

 – Zrobi się, co będzie można, generale, bądź spokojny.

 W tejże chwili gospodarz ukazał się w progu.

 – Ekstrapoczta do Paryża czeka – rzekł.

 Generał wziął kapelusz i laską, złożone na krześle; Roland zaś z głową obnażoną wyszedł za nim, żeby widziano, iż nie zamierza wyjechać wraz z towarzyszem.

 To też Alfred de Barjols nie sprzeciwiał się bynajmniej jego wyjściu. Zresztą łatwo było domyślić się, że ten przeciwnik należał raczej do tych, którzy szukają kłótni, niż do tych, którzy ich unikają.

 Roland towarzyszył generałowi do pojazdu.

 – Przykro mi – rzekł ten ostatni, wsiadając – że cię zostawiam tu samego, Rolandzie, bez przyjaciela, który mógłby ci służyć za świadka.

 – Nie troszcz się o to, generale; świadek znajdzie się zawsze; nie brak i nie braknie nigdy ludzi ciekawych, którzy zechcą widzieć, jak człowiek zabija człowieka.

 – Do widzenia, Rolandzie; słyszysz, nie mówię ci: żegnam, tylko: do widzenia!

 – Tak, drogi generale – odparł młodzieniec głosem rozrzewnionym prawie – słyszę i dziękuję ci bardzo.

 – Przyrzeknij, że mi doniesiesz, skoro tylko sprawa będzie skończona, albo że każesz mi napisać, gdybyś sam pisać nie mógł.

 – O! nie obawiaj się, generale; za cztery dni najdalej będziesz miał list ode mnie – odparł Roland.

 Poczem dodał z głęboką goryczą:

 – Czy nie zauważyłeś, generale, że zawisła nade mną fatalność, która nie dopuszcza, żebym umarł?

 – Rolandzie! – zawołał generał tonem surowym – znów!...

 – Nic, nic – odparł młodzieniec, potrząsając głową i usiłując nadać twarzy pozór niefrasobliwej wesołości, która była niewątpliwie zwykłym wyrazem jego oblicza, zanim spotkało go nieszczęście nieznane, sprawiające, że, choć taki młody, już pragnął śmierci.