Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lisowczycy. Powieść historyczna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lisowczycy. Powieść historyczna - ebook

Lisowczycy, lisowczyki (początkowa nazwa straceńcy, również chorągiew elearska) – najemna ochotnicza formacja lekkiej jazdy polskiej stworzona w 1607 roku przez Aleksandra Lisowskiego. Jej zawiązki powstały w czasie służby Lisowskiego u Dymitra II Samozwańca w latach 1607–1611. Wskutek dokonywania gwałtów i rabunków lisowczyków zazwyczaj nie brano do niewoli, lecz tracono na miejscu. Dwutysięczny oddział lisowczyków brał udział w wojnie polsko-rosyjskiej 1609–1618. Od śmierci Lisowskiego w 1616 r. dowodzeni byli przez pułkownika Stanisława Czaplińskiego. Od 1619 r. ich dowódcą był Walenty Rogowski. W czasie wypraw moskiewskich przeprowadzili szereg operacji zaczepnych na terytorium Carstwa Rosyjskiego, rozbijając w grudniu 1617 r. pod Kaługą wojska rosyjskie kniazia Dymitra Pożarskiego. Ich łupiestwo spowodowało m.in. obłożenie tej formacji klątwą, która jednak po pewnym czasie została zdjęta. (za Wikipedią)

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-458-9
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Temporis iniquitas atque invidia recessit, ut, quod in tempore mali fuit, nihil obsit, quod in causa boni fuit, prosit.

.

ROZDZIAŁ I. KLEKOT ORLI.

W sierpniu r. 1611 gwarno było na wszystkich placach i ulicach Wilna. Tłumy mieszczan i żydów wyległy z domów, porzuciwszy swoje kamienice, warsztaty, kramiki i barłogi. Ludzie rozprawiali wzburzonemi głosami, wymachiwali rękami, mówiąc jednocześnie i nikogo zosobna nie słuchając.

Niewiasty i dzieci wytykały głowy z okien i patrzyły z ciekawością. Na bocznych, biegnących ku katedrze ulicach ciągnęły się długie rzędy karoc pańskich, wózków, karabonów, koni osiodłanych. Tutaj z takim samym zapałem szedł rozhowor pomiędzy hajdukami i pachołkami, noszącymi barwy swoich panów.

Przed katedrą zgromadziła się niemal cała szlachta litewska – dumna, milcząca i bitna. Nikogo, zdawało się, nie zbrakło tu: Radziwiłłowie różnych gniazd, Tyszkiewiczowie, Pacowie możni, zazdrośni o wpływy na sejmie Wańkowiczowie, kniaziowie Giedroyciowie i Gedyminowie, od wielkich władców litewskich ród swój prowadzący, a za nimi – pomniejsi, acz w dziejach Litwy i Korony znamienici, stali w oczekiwaniu spokojnem.

Tuż obok stłoczyła się szlachta białoruska i inflancka, która do Wilna umyślnie zjechała. Panowie z pod Witebska i Dynaburga wieńcem otoczyli wielkiego kanclerza litewskiego, pana Lwa Sapiehę.

Troska i niepewność zamroczyła oblicza rycerzy, chociaż każden z nich w różnych, ciężkich potrzebach bywał, bo na nich, jak na twardej osełce nie ostrzyli, ino tępili i łamali miecze Turcy, Tatarzy, Wołosi, Kozacy i Szwedzi.

Ten i ów z rycerzy coraz to głowę zadzierał, patrząc ponad tłumy szlachty, i wyglądał kogoś niecierpliwym, zatrwożonym wzrokiem. Wszystkie oczy skierowane były w stronę Ostrej Bramy. Dolatywało stamtąd wycie ciżby ludzkiej, przeszywane niby świszczącym ciosem szabli zgrzytliwem graniem piszczałek.

W pobliżu głównych podwoi katedry, tuż przy Sapiehach stanęło nieliczne grono panów, snać, dopiero zdaleka przybyłych, bo zakurzonych i zdradzających ślady nieprzespanej nocy i trudów podróży.

Najstarszy – siwy, lecz krzepki szlachcic, w czerwony kontusz przyodziany, co chwila podnosił na sąsiada oczy, czekając, że ten coś do niego przemówi.

Sąsiad zaś – chudy, straszliwie wybujały mąż o wąskiej i ostrej, jak klinga miecza, zawadjackiej twarzy, milczał, pociągając co chwila wąsiska nadół i owijając niemi srebrne guzy szarej samodziałowej kapoty.

Nareszcie starzec nie wytrzymał. Trącił sąsiada łokciem w bok i mruknął z docinkiem:

– Panie Jur! Jesteś, coprawda, nie najwyższym z cnego rodu Haraburdów inflanckich, lecz eodem tempore za wysoki na to, abym mógł dojrzeć na twem obliczu, co zasię myślisz o tej imprezie całej Panie Haraburdo, sąsiedzie miły, kiedyż, kiedyż?!

– Rychło patrzeć, mośdzieju, jak nadążą. Bo widzicie, mośdzieju, przez ciżbę niełacno im się przepchać. Non licet szabli w robotę puszczać w onej chwili...

Posłyszał tę odpowiedź mocno pokraśniały pan Lew Sapieha. Krótkiego wąsa dotknął, okiem błysnął i zapytał siwego szlachcica:

– Spieszno waćpanu, mości Ksawery, onego sławnego straceńca obaczyć? Burzy się, widzę, w starem ciele krew Lisów znamienita? Lubicie o niej po dworach swoich rozprawiać, wiem o tem...

– Krew, zaprawdę, jak miód stuletni, wasza dostojność, co od innych snadniej Sapiehowie wyrozumieć mogą, bo nasz znak herbowy noszą – odparł śmiele siwy pan Ksawery. – Quod attinet owego straceńca, a no przecież, że śpieszno! Z naszych to stron ów przesławny junak pochodzi!

Starzec aż się zaperzył, pokraśniał, jak rak, i po połach żupana rękami się uderzył z wielkiej ochoty i niecierpliwości.

Pan Sapieha chciał coś rzec i już usta otworzył, lecz nie miał na to czasu.

Tysiące głów poruszyło się nagle i z każdych ust wyrwał się okrzyk grzmiący:

– Vivat Jarosz Kleczkowski! Gloria sławnemu pułkownikowi! Kleczkowski! Kleczkowski jedzie!

Roztrącając tłum piersią bułanego bachmata, do krużganka katedry zbliżał się mąż wielce postawny, acz młody jeszcze.

Wysoki, barczysty nadmiernie, o piersi wypukłej, niby kopuła, o szerokiej, bliznami pociętej twarzy, na której pięknie się rysował nos orli i jarzyły się fantazją i wesołością niebieskie, zlekka zmrużone, krotochwilne oczy. Tak wyglądał ów jeździec.

Siedział na siodle niedbale, lecz każdy rozumiał, że – mocno i wygodnie. Ręką poprawiał zwisającą nabok szeroką czapę – ableuchę, lub dotykał płowego wąsa. Krzywa szabla i krótka rusznica za plecami stanowiły całe uzbrojenie jeźdźca. Za nim, niczem nie różniąc się przyodziewkiem i postawą, jechało dwu innych, przeraźliwie grających na piszczałkach i potrząsających spisami.

Barczysty rycerz dotarł nareszcie do stopni krużganka, przerzucił prawą nogę przez łęk siodła i lekko zeskoczył z konia. Przyjrzał się zebranym panom, temu i owemu z nich z uśmiechem ręką skinął i wszedł na najwyższy stopień. Urwały swój jazgot piszczałki. Przybyły rycerz rękę wzniósł nad głową, żądając ciszy.

Wkrótce wszystkie głosy umilkły. Ludzie, podnosząc się na palcach i zadzierając głowy, czekali.

Rycerz zdjął czapę i odgarnął z czoła dawno niegoloną, płową czuprynę.

– Jestem Jarosz-Hieronim Kleczkowski, pułkownik czarnej chorągwi naszego hetmana, pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego. Przybywam do grodu waszego z orędziem jego, danem in fundamento listu przypowiedniego Jego Królewskiej Mości, miłościwie nam panującego Króla Zygmunta III oraz rozkazu wielkiego hetmana litewskiego, Jana Karola Chodkiewicza!

To mówiąc, pan Kleczkowski czapę zpowrotem na mocną, okrągłą głowę wcisnął i, wyjąwszy z zanadrza pismo, głosem tubalnym, który aż hen! ponad stolicę litewską popłynął, jął czytać:

– „Na twarde i niebezpieczne posługi woła nas Król i Ojczyzna, ale też dozwoliły zakazanych innym pułkom wolności i zysków. W orężu i odwadze cały nasz żołd, cała nagroda. Pewniejsze one będą niż zawodne z publicznego skarbu zapłaty. Niepospolitej ja od was żądam odwagi! Jeżeli jeden wśród was jest, któryby na wymierzone przed sobą działo nie rzucił się, jeden nie uderzył na pięciu, gdy ja rozkażę, nie wskoczył pierwszy na mury, lub w bystre i głębokie nurty, niech do szeregów moich nie dąży! Orężem waszym będą szabla i rusznica, łuk z sajdakiem, rohatyna, koń lekki i wytrwały; ani wozów, ni taborów, ani ciurów nie ścierpię! Wszystko nosić będziecie ze sobą. Nie wymagam ja po was gładkich w szyku obrotów, ino natrzeć zuchwale, kiedy potrzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić i nieprzyjaciela obskoczyć, to – dzieło nasze! Dam odpoczynek, gdy czas po temu, lecz w potrzebie, w pracach waszych znać nie będziecie ni dnia, ni nocy. Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć i miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu – to odtąd stać się ma jedynem zatrudnieniem waszem!” .

Tłum milczał, ważąc w myślach słowa orędzia.

Pan Kleczkowski uśmiechnął się pod wąsem i dorzucił jeszcze głośnej, chociaż w słowach jego zabrzmiały już gniew i drwiny:

– A pomnijcie k‘temu, że wprawdzie na zbrojnego nieprzyjaciela nie dość jesteśmy opatrzeni, zwłaszcza w żelazo, którego na wojnie, w największym niepokoju, dla ustawicznego używania nie mamy, tylko u koni pod kopytami, u siebie zaś przy boku, a częściej w garści!

Znowu milczał tysięczny tłum.

– Ho! Ho! – zagrzmiał pan Jarosz i śmiał się długo i urągliwie. – Ho! Ho! A to ci Litwa odważna?! Czy nie macie tu kogo z Białej Rusi, z Inflant? Może, tam są junacy, a nie tchórze, mieszczuchy-pasibrzuchy na wiedźmę dziobatą! Pfy! Pfy! Panowie szlachta.!

Splunął pułkownik i ku bachmatowi oczy swe obrócił, jakgdyby odjechać zamierzał.

– My z Inflant jesteśmy i z Białej Rusi – padły jednocześnie dwa głosy. – Ksawery Lis z Rzeżycy i Jan Haraburda z Lucyna!

– No, i cóż gadać będziecie? – rzucił pytanie pan Kleczkowski.

– My do wojenki od dziadów-pradziadów ochotni jesteśmy, ino... – mruknął sędziwy pan Ksawery.

– Ino co? Wszystko jasne jak słońce! – krzyknął pułkownik.

– Dziury w głowie nam wygadałeś, mości pułkowniku – odpowiedział starzec – a rationes zaciągu nie wyłuszczyłeś...

Pan Kleczkowski aż usta otworzył zdumiony.

Siwy pan Lis, nie patrząc na niego, prawił, już do tłumu się zwracając:

– My tam i na wojnę pójdziem i z pięćset koni i pachołów zbrojnych wystawim, jak to Lisy zwyczajnie. Wojowali oni za Henryka Pobożnego, Czechów, Franków, Węgrów do swoich rot wciągając, bo wiedzieli, co czynić mają, kogo i zaco prać. Wojowali przy Królu Jagielle pod Grunwaldem, bo rozumieli, że Krzyżak – luty wróg! Ino teraz trzymamy gębę, jak zaszytą, bo nic nie wiemy, a, waszmości słów słuchając, mruczymy do siebie: Lelum polelum, świstum poświstum... Ot co!

– Jakbyś, sąsiedzie miły, mośdzieju, z gęby mi owe słowa wyłuskał! – zawołał chudy pan Jan Haraburda i, patrząc na pułkownika, dorzucił:

– Ot, co!

– Ot co! Ot co! – przedrzeźniał ich pan Kleczkowski. – Czegóż chcecie, do djabła rogatego!? Dziwicie się, jakby sto wsi wypalił! Czyż nic nie pojęliście?

– Pojęliśmy, coś odczytywał, mości pułkowniku, ino istotne rationes causae nie wyłuszczyłeś – odezwał się z powagą pan Lew Sapieha i oczy chytrze zmrużył.

– W sam raz tak! – zgodził się sędziwy Lis, a pan Haraburda długiemi wąsikami potrząsnął i dorzucił:

– Ot co!

– Kiedy tak, to – tak! – zawołał pułkownik. – Widzę, że igłą wam w głowie de publicis układano, ja wam łopatą włożę!

– Dziękujemy waszmości, panie Kleczkowski! – odpowiedział za wszystkich pan Sapieha mocno drwiącym głosem. – A i mnie, wielkiemu kanclerzowi, acz jako privata persona obecny tu jestem, nauczyć się od ciebie przydarzyć może.

Pan Kleczkowski łysknął ku możnemu panu okiem, rzekłbyś wilk na zuchwałe jagnię, lecz pohamował się i zaczął mówić:

– Za cara Dymitra panowania chciał miłościwy król nasz do wieczystej zgody z Rusią dojść, wiarę katolicką szerzyć i utwierdzać na stronie moskiewskiej, a na Szwedów zastępy Dymitrowe pchnąć...

– Gadają ludziska i to i owo w tej materji – wtrącił wielki kanclerz litewski – a przecież pamiętać musimy, że amicus Plato, sed magis amica – veritas. Podobno dwóch było Dymitrów carów, a każdy z osobna szalbierz był i oszust? Najgorszy zaś był ów drugi, którego do zuchwałych poczynań niecny Miechowiecki w Starodubie namówił i popchnął. Ponoć żadna to latorośl groźnego cara Iwana, jeno Hawryło Wierowkin, syn bojarzynka lichego, abo zgoła żyd?

Pan Jarosz Kleczkowski podniósł hardą głowę i krzyknął:

– Łeż to jest, od wrogów zadana! Sam Ojciec Święty „kochanym synem i szlachetnym panem” go nazwał! Dymitr na Kremlu uszedł śmierci. Gdy się objawił znowu, przyznała go caryca Maryna, córka wojewody sandomierskiego, jaśnie oświeconego pana Jerzego Mniszcha. Miał ów odnaleziony carewicz, jak Dymitr Iwanowicz, jedno ramię wyższe, brodawkę na policzku, tenże wiek, wzrost, oblicze, postawę, włos... Do stu kulawych czartów! Gdyby zaś nie był prawym Dymitrem, to ja waszmościom powiem: lepiej dziś jajko niż jutro kokosz!

– O jakimże to kokoszu mówisz, panie pułkowniku? Proszę? Proszę! – ze śmiechem zapytał młody Dominik Radziwiłł i dodał: – O, Christ!

– Jajko – to był Dymitr, za którym ostatnio lud moskiewski powstał, co było na nasz młyn woda! – odparł pan Kleczkowski. – Za Dymitrem do serca Rusi dotarliśmy i w Kremlu osiedliśmy, gdzie teraz pan Aleksander Gąsiewski bojarom – zmiennikom opędza się krwawo! Teraz, gdy tatarski chanek, Pietka Urazow, gardziel carowi handżarem podciął, insze wypływają, mości panowie, sprawy, do których plurimum tribuere musimy! Oto, bowiem na tron moskiewski wprowadzić zamierzamy królewicza Władysława, zaś władzę Ojca Świętego i naszą świętą wiarę katolicką na niezmierzonych stepach Rusi utwierdzi na wieczyste czasy!

– A może gra owa o Szwedów się ociera, aby znów po koronę Wazów sięgnąć, moskiewskie krocie mając do posługi wojennej? – zapytał pan Stanisław Wańkowicz.

– Niechby i tak było, aby to na zdrowie Ojczyźnie wypadło! – zakrzyknął pan Kleczkowski. – Nasza rzecz żołnierska – słuchać, nie rozmyślać, bośmy nie kauzyperdy, ino rycerze! Takie to są nasze rationes causae! No! cóż powiecie, waszmościowie?

– Jeśli takie, to Lisowie z Inflant ruszą, a z nimi Ossendowscy, Lisem się pieczętujący, a siedzący w Homelmujżach, Pokuninie, Mzurach i Lisowie, razem będzie pięćset koni! – zawołał siwy pan Ksawery a tak zwyczajnie, jak gdyby komuś korzec żyta odmierzył.

– To i Haraburdowie z wami w sto koni wyjdą, ot co! – dorzucił pan Jur i wąsy nadół podciągnął z całej siły.

Młodzież, stojąca dokoła nich, szablami błysnęła i krzyknęła:

– Idziemy do Lisowskiego, idziemy, jak jeden mąż!

– Ho! ho! – huczał pan Jarosz, mocno uradowany.

– Idziemy! Idziemy! – rozlegały się z tłumu coraz nowe i liczniejsze głosy.

– Ho! ho! – już ryczał pułkownik, aż w uszach dudniło, niby od wielkiego dzwonu farnego.

– Ależ ma owy kawaler paszczękę, że jej sto psów nie przeszczeka! – mruknął do Tyszkiewicza wielki kanclerz litewski.

Pan Kleczkowski tymczasem uciszył tłum i krzyknął:

– Nie masz u nas w wojsku ani bene nati, ani ludzi stanu podłego. Jeśli odwagę nosi w sercu i dla śmierci pogardę – to brat nam i towarzysz! Pomnijcie o tem!

Wtedy zerwała się, rozpętała istna burza. Setki, tysiące gardzieli krzyczało, ryczało:

– Idę ja też z wami! Do Lisowskiego znaku wstępuję! Pod chorągwie Lisowskiego! Chcę być straceńcem! Raz kozie śmierć, ale zato pohulam! Prowadź! Prowadź! Vivat Lisowski! Vivat pułkownik Kleczkowski! Aha! Posmutniały pany, nie w smak królewiętom, że każdy, kto śmiały, panom równy, a, może, lepszy! Vivat Lisowski, rycerz i wódz przesławny! Idziemy! Idziemy!

Dwa tysiące szabel uprowadził tegoż wieczora pułkownik Jarosz Kleczkowski z Wilna, do którego zjechali się panowie z Litwy, Białej Rusi, Inflant i ściągnęło, zbiegło się zewsząd pospólstwo mieszczańskie i wiejskie oraz zawalidrogi, infamisy, wichrzyciele, podżegacze, łotrzykowie, ścigani przez sądy, i gorące głowy, ogarnięte płomieniem walecznego serca, żądnego uciech bojowych i sławy.

Prowadził tę hałastrę niesforną bez taborów, spiży i obroków wprost na Smoleńsk, pędząc, jak szalony. Zdawało się, że kuligiem jadą, lub na gody weselne. Szli tymczasem na wiekopomne dzieło, sławne nie dla Ojczyzny, lecz dla męstwa Polaków, bo imię polskie, chorągwie i blask swego oręża w nieznane dotąd mieli zanieść krainy, wszystkie ludy odwagą i porywem w podziw i zachwyt wprowadzić.

Śpieszył się buńczuczny pułkownik Jarosz Kleczkowski bardzo. Od swego wodza i przyjaciela, pana Aleksandra Lisowskiego, wiedział, że król po zdobyciu Smoleńska miał na Moskwę pociągnąć, aby dwa potężne trony mocno i wieczyście połączyć.

To też, aczkolwiek znaczne prowadził zastępy ludzi zbrojnych i to takich, którzy w nieszczęśliwym rokoszu Zebrzydowskiego i w krwawej wojnie inflanckiej czynny brali udział, a nie na jednym z nich i kondemnata lub infamja zaciężyła – słuchy o tak licznym komuniku zaginęły odrazu. Zdawać się mogło, że to pojedyńczy jeździec w morzu ludzkiem Rzeczypospolitej wzburzonej bez śladu utonął.

Działo się to jednak inaczej.

Zaraz za Wilnem do oddziału, prowadzonego przez pana Kleczkowskiego, przyłączył się inny, całkiem mały, bo zaledwie trzydziestu ludzi liczący. Byli to starzy, oddani Lisowskiemu, wierni rębajły, którzy wraz z nim, po ucieczce księcia Janusza Radziwiłła w dniu klęski pod Guzowem, do samozwańca Dymitra zbiegli.

Pan Jarosz szybko podzielił nowozaciężnych na dziesięć pomniejszych oddziałów, „setniami” zwanych, i oddał je pod komendę swoich lisowczyków.

Rozsypały się wnet małe oddziałki po głównych i po ubocznych szlakach, do Smoleńska bieżących. Prowadzili przyszłych „straceńców” rotmistrzowie Nekodym Jakuszewski, Wojciech Sulmirski, porucznik Konstanty Zawisza i towarzysze Ryliński, Pywcewicz, Piotr Mużyło-Buczacki, Sebastjan Stempczyński, Hieronim Swarzewski, Jur Gackowski i Jacek Dydyński. Każdy miał przy sobie dwóch dziesiętników, chłopów srogich, karnych i milczących, a najsroższym był Jan Starościak, Mazur szczery.

Rozproszył się tedy oddział pana Jarosza po szerokim pasie pomiędzy Wilnem a Smoleńskiem i parł naprzód bez noclegów, po stacjach zatrzymując się tylko tyle, ile wypadało, aby garść prosa do sagana wrzucić lub kawał wędzonki ugotować.

Dopiero koło Mohilewa na Dnieprze posłyszano o lisowczykach. Niejaki pan Twarowski z Twarowa nie chciał wpuścić do dworu na nocleg setni Jacka Dydyńskiego i koniom obroku wydać, powołując się na „summus ius”, na co rudy, jak płonący snop słomy rżanej, pan Jacek odrzekł rezolutnie:

– Summus ius – summa iniuria. .

To wyrzekłszy, kazał wachmistrzom panka na kobiercu rozłożyć i batogów trzydzieści pięć wsypać sumiennie.

Pod Orszą znowu nie chciał przed rotmistrzem Nikodymem Jakuszewskim z drogi zboczyć pan Remigjan Brochocki, na co bitny lisowczyk kazał wywlec szlachcica z kolasy i młotkiem, wiszącym przy łęku siodła, w hardą głowę gruchnął.

Zresztą nic innego się nie przydarzyło i wkrótce oddział dał nura za rubieżę Rzeczypospolitej.

Nikt nie wiedział jednak, dlaczego tak spokojnie odbył się pochód Kleczkowskiego przez Litwę. Pan Jarosz znał ludzi, którzy orędziu Lisowskiego posłuch dawali, i umiał sobie radzić z nimi. Gdy pewien szlachetka zaciężny wdarł się przemocą do dworu, stojącego przy szlaku, a innych pięciu poszło za nim na rabunek, pułkownik schwytać ich kazał i tuż na bramie dla przykładu i postrachu obwiesił.

Patrząc na wisielców, rzekł do swej hałastry głosem tubalnym, a wesołym zarazem:

– W prawie jako byk stoi: Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur! . Nie chcę więc, braciszkowie, aby wam kat w oczy świecił, wolę uczynić to sam, gdyż rękę mam lżejszą! Gwałty czynić będziecie, gdy wódz wam rozkaże, inaczej – wara, tacy synowie, oczajdusze, sobacze kichy!

W głosie pułkownika nagle drgać zaczęły nuty gniewu, które rychło we wściekłość przechodziły, a wtedy straszny był i groźny.

Umilkło więc niesforne bractwo i, spoglądając na powieszonych, głowili się nad tem, jakby to snadniej i prędzej w karby się ująć i pojąć do sedna, co wolno, a czego nie lza...

Dziesiętnicy, widząc to, mruczeli pocichu:

– Czuj duch, sobacze gnaty!...

Niejeden to wtedy obejrzał się poza siebie, lecz odwrotu już nie było, chyba na tę samą bramę, na stryk konopny.

A tymczasem pan Jarosz udobruchał się, o gniewie zapomniał i pięknie zaśpiewał:

Jedziesz ty, jadę ja,

Jedziemy oba;

Ja po własnej doli

Ty we łzach, powoli.

Hu-ha-a-a!

Tubalnym głosem wyrzucił pan Jarosz owe „Hu-ha” tak potężnie, że nad ogniskiem pląsający płomień chybotać i miotać się zaczął, niby wicher skrzydłami wionął na niego.ROZDZIAŁ II. NARADY SZLACHTY LITEWSKO-BIAŁORUSKIEJ.

W pałacu Wańkowiczów po odjeździe pułkownika Jarosza-Hieronima Kleczkowskiego zebrało się rycerstwo litewskie i to, co z Białej Rusi przybyło umyślnie, aby ujrzeć i usłyszeć przesławnego zagończyka.

Pamiętała bowiem, lubująca się w ludziach wojennych szlachta, czyny pana pułkownika.

– On to – opowiadano sobie – służąc pod komendą znakomitego i umiłowanego na kresach wodza, hetmana koronnego Stanisława Żółkiewskiego, pod Kłuszynem w czerwcu ubiegłego roku sławą nieśmiertelną się okrył.

O tej to ciężkiej potrzebie opowiadał pan Lew Sapieha zgromadzonym, łapczywie uchem każde słowo jego chwytającym rycerzom.

Coraz bardziej kraśniejący i prychający od ogarniającego go wzruszenia wielki kanclerz litewski mówił:

– Wiem o tem od moich krewniaków – Stanisława Koniecpolskiego, Macieja Lubomirskiego, i Jana Herburta, którzy w bitwie kłuszyńskiej z Moskalami Szujskiego i rajtarami Jakuba de la Gardie potykali się, na życie swoje niepomni. Bo też, mościwi panowie, nasz hetman w trzy tysiące szabel na trzydziestotysięczne wojsko nieprzyjacielskie spadł, jak orzeł na stado pardw lub trznadli. Ćma niezliczona wrogów tam parła, aże strach było spojrzeć na nich, względem liczby małej wojska naszego. Tam zacnie stawał pan Jarosz Kleczkowski! Dopada on z małym oddziałem straceńców lewego skrzydła, gdzie dowodził kniaź Iwan Boratyński, popłoch szerzy i zamieszanie, aż przebija się cudem niepojętym do moskiewskiego wodza i głowę mu z karku znosi... Pobiegli Moskale, wołając: „Spas, Przeczysta Maci, ratuj nas!” A Kleczkowskiego ludzie szach-mach! sieką, tną i obalają; za nimi wpada w ukrop Mikołaj Struś, za tym – Firlej, książę Porycki i inni. Stąd wyszło zwycięstwo, po którem na polu pozostało 15 000 Moskali i tysiąc szwedzkich drabantów, mościwi panowie! Po tej bitwie sławnej poddał Wałujew hetmanowi Żółkiewskiemu Możajsk, Osipow, Rzow i Carowo, bojarzy, przeciwni Szujskim, powstają, Szwedzi zaczynają praecipitem fugae se mandare, Moskwicini tedy, uważajcie, mościwi panowie, krzyż całowali na wierność nowemu carowi Władysławowi Zygmuntowiczowi, naszemu królewiczowi.

– Dziwi mnie ino, dlaczego Lisowski na Białej-Rusi zaciągów nie robi? – spytał sędziwy Tyszkiewicz, patrząc bystro na kanclerza.

– Dziwowałem się i ja – odrzekł pan Sapieha – aż, widzi mi się, w myśli hetmana Chodkiewicza przeniknąłem. Zważcie to waszmościowie, iże sprawy Rzeczypospolitej wikłają się, jako owa kądziel w ręku dziewki ospałej a durnej. Hetman Żółkiewski od multańskiej strony i Zaporoża musi baczne mieć oko na Gabrjela Batorego, kniazia Siedmiogrodzkiego i na Kozaków, których podjudzają ludzie Prokopa Lapunowa i sam hetman kozacki – Zarucki. Panu Aleksandrowi Gąsiewskiemu gorąco w kremlińskich teremach, a pan Jan Karol Chodkiewicz sprawy moskiewskie, mocno popsute, naprawiać musi, no, i na Inflanty zerkać, aby tam Szwed nowej pożogi wojennej nie rzucił. Stąd to, aby wilka z lasu tymczasem nie wywołać, pan Chodkiewicz na Białej Rusi i Inflantach zaciągów zakazał ut mihi quidem videtur. . Miarkujecie waszmościowie?

– Być może, że w sedno utrafiliście, wasza dostojność! – rzekł pan Wańkowicz – bo to już słuchy chodzą, że pan Chodkiewicz indutias fecit ze Szwedami, aby ręce mieć wolne na Rusi.

– Wiem i hoc caertum est , że zawieszenie broni już zostało podpisane. Teraz wszystko od Króla Jegomości zależyć ma – odezwał się książę Janusz Radziwiłł.

– Jak to rozumiecie, mości książę? – zapytał pan Lew Sapieha i po swojemu chytrze oczy przymknął.

– Christ! – mruknął książę. – Stronnicy nasi – kneź Fedor Mścisławskij, Chworostynin i bojar Sołtyków mają uwięzić Wasyla Szujskiego z braćmi i powołać królewicza Władysława na tron kremliński, gdzie już podobno, biją złote i srebrne pieniądze z imieniem „cara Władysława”. Pozostaje jeno Lapunow, który chce Ruś całą podnieść, najeźdźców wyżenąć i na carstwo obrać swego z krwi i wiary... Szwedzi żądają, aby Moskwa uznała swym carem Gustawa-Adolfa lub Karola-Filipa. Pan Gąsiewski, pan starosta uświacki Jan-Piotr Sapieha, pan Lisowski i nareszcie wielkiego rozumu i męstwa pan hetman litewski z Prokopem Lapunowym radę sobie dadzą, ino król, król powinien do Moskwy pośpieszyć!...

– A król tymczasem dwadzieścia miesięcy za bary się wodził z Szeinem pod Smoleńskiem. „Kurnikiem” ten gród nazywając, zdobył go dopiero przed trzema niedzielami, siedzi tam teraz, zwleka i wszystkich zwodzi – wybuchnął pan Józef Niezabitowski.

– Ta-a-ak! – przeciągnął książę Radziwiłł. – Możemy przespać sprawę moskiewską takowem kunktatorstwem! Czyżby sprawdzić się miały pogardy pełne słowa Jana III Wazy, rodzica króla naszego?

Książę umilknął, rad, że Sapieże, który, wbrew woli hetmana Żółkiewskiego, oblężenie Smoleńska królowi doradzał, rogów przytarł.

Słuchająca szlachta wołać zaczęła:

– Co powiedział o nas stary Waza?

– Powiedział, że „moc Polaków niedługa”... – mruknął Radziwiłł.

Zapadło milczenie. Przerwał je spokojnym głosem sędziwy pan Ksawery Lis:

– Nic to! Niedługa, ale mocna! Innym jej na sto lat starczyłoby, nam – na dzień zaledwie. Nic to! I w jeden dzień odrobić siła można, waszmościowie!

Pan Jur Haraburda wąsiskami potrząsał i dorzucił:

– Ot co!

– Czy nie macie, panie Lwie, jakich słuchów wiernych, co król zamyśla? – spytał szeptem książę Radziwiłł, pochylając się ku kanclerzowi.

Pan Sapieha zerknął w jego stronę i oko zmrużył.

– Nie! – odparł krótko.

– Tu i owdzie przebąkują, że król chce sam na stolcu Moskiewskim zasiąść, że nie ufa królewiczowi, który wiary katolickiej bronić cum fervore nie potrafi ad majorem gloriam ojców jezuitów.

– Nic nie wiem! – odciął kanclerz.

– Dziwne to! – ciągnął książę, niby nie czując oziębłych odpowiedzi pana Sapiehy. – Dziwne zaiste! Czyżby król Zygmunt nie rozumiał, że car moskiewski winien wiarę przyjąć grecką, bo inaczej nic z tego? Tam ta wiara w sercu siedzi, nie w głowie, jak rzymski katechizm u ojców jezuitów!

– Heretyk! – pomyślał kanclerz, lecz słowa tego nie wyrzekł. Sapnął tylko i powtórzył:

– Nic nie wiem! Ja na przeszpiegi do obozu smoleńskiego nie jeżdżę.

– Ja też nie! – zaśmiał się Radziwiłł. – Nie rad mi byłby król jegomość i ksiądz Piotr Skarga, który pono dwór opuszcza na zawsze. Cha-cha! Miarkuję tylko z tego, co słyszę.

– Moja rzecz, mości książę, nie miarkować za króla, ino kanclerzyć na Litwie! – wybuchnął pan Sapieha.

– Ba! ba! Pięknieżeś się wyraził, wasza dostojność – odparł książę Janusz i, skinąwszy na przechodzącego dworzanina, pod pozorem wydania rozkazów, oddalił się.

– Heretyk! – znowu pomyślał pan Lew. – Po uszy będzie siedział w piekle i skwierczał na ogniu jak półgęsek na patelni. Cielęcium ciapcium! Do stu piorunów gwałtownych!

Tymczasem szlachta obstąpiła pana Ksawerego Lisa.

– Ależ waćpan sypnął temi pięciustami koni! – wołano.

– Ha! – odparł starzec. – Szczerość przemawiała ustami rycerza. Zrozumiałem, że trza dać ludzi, to i dałem! Też, skoro do tej sprawy ręce przykładają Żółkiewski i Chodkiewicz, tedy, mości panowie, sprawa owa musi być czysta i na zdrowie Ojczyzny. No, to i dałem Lisów i Ossendowskich i pan Jur Haraburda dał.

Wysoki chudy szlachcic wąsiskami potrząsnął i mruknął:

– Ot co!

– Alias saepe dixi, że owe harce pana wojewody Zebrzydowskiego oraz zawierucha wojenna na Inflantach docna w głowie przewróciła młodzi naszej – ciągnął dalej siwy pan Ksawery. – Nie lza inaczej, ino ujście dać owym voluptatibus bellicosis, gdyż inaczej źle być może.

Widocznie i inni poważni, leciwi panowie takież myśli mieli i troskę, bo głowy pospuszczali i mruczeli:

– Oj, tak! Oj, tak! Święte słowa waszmości, panie Ksawery, dobrodzieju!

Pan Jan Haraburda zaś potoczył wzrokiem zawadiackim po otaczającej ich szlachcie i spytał:

– Cożeście obstąpili tak pana Ksawerego, niczem żydzi Chaję? Ot co!

Rozmowa przeszła na rzeczy inne.

Rozprawiano o tem, czy ów Dymitr-car był zabity, czy nie? Czy było dwóch Dymitrów, czy jeden? Czy byli oni prawdziwymi carewiczami, czy oszustami?

Opowiadano sobie wzajemnie o przewagach pana Aleksandra-Józefa Lisowskiego i odwadze jego straceńców, wśród których było już sporo znajomych rycerzy, z różnych końców Rzeczypospolitej ściągających pod jego znak.

Pan Stanisław Kułakowski przypomniał sobie czasy, gdy wśród srogiej zimy w r. 1604 bił się ze Szwedami pod Dorpatem, służąc w rocie huzarskiej Szczęsnego Niewiarowskiego.

– Wiecie waszmościowie – mówił pan Kułakowski, że w tejże rocie służył pan Aleksander Lisowski? Gadać nie lubił, na hulankach naszych żołnierskich nie bywał, a jednak komenda sama mu w ręce szła. Już Pod Kircholmem prowadził husarzy na rajtarów księcia Luneburskiego i na cztery wiatry rozpędził, na suchy liść, na otręby! Sam zaś w pojedynkę usiekł onego księcia. Wtedy to, tak suponuję, pan Chodkiewicz oczy swoje ku Lisowskiemu zwrócił, a teraz, gdy przyszła potrzeba mieć kawalera z fantazją, powołał do siebie i polecił Ruś labefactare. Nie inaczej!

– Dobrześ to waćpan sobie wykoncypował! – zgodził się pan Lew Sapieha.

Podszedł właśnie do rozmawiających, wysapawszy cały gniew przeciwko księciu Radziwiłłowi, którego za szkodnika i buntownika w owe czasy miał.

– Słyszałem ja – mówił dalej kanclerz – że pan Lisowski chce na jakowąś nową modłę lekką jazdę przysposobić do szybkich pochodów, podjazdów i zagonów. Magna pars – duża część tego zamierzenia była w orędziu, które pułkownik odczytał. Taka jazda, modo Kozaków dońskich lubo zgoła Tatarów, dobrą może się okazać w wojnie z ciężką rajtarją szwedzką oraz piechotą moskiewską... Niech to kule biją! Hetman Chodkiewicz wie, co i z kim robi. Est modus in omnibus rebus!

Z ławy podniósł się młody księżyna, świeżo upieczony wikary kolegjacki z Witebska, przybyły do Wilna razem z Lisami i panem Haraburdą. Był to ksiądz Wojciech Dembołęcki, franciszkanin.

Podniósł oczy ku niebu i rzekł śpiewnym głosem niewinnego młodzieniaszka:

– Albo lapillo diem eam noto, że na własne oczy ujrzałem sławnego lisowczyka! Odbędę wikarjat przepisany i prosić będę swoje władze przełożone, aby na kapelana do wojska Lisowskiego odesłano mnie!

– Nie zdzierżysz z takimi wilkołakami, ojczaszku! – zaśmiał się pan Kułakowski.

– Deo juvante – zdzierżę! – odparł księżyna słodkim głosem. – A gdybym zginął, powiedziałbym umierając: Dominus dedit, Dominus abstulit; sit nomen Domini benedictum. .

– Tak się też sine dubio, ojczulku, przydarzy w krótkim czasie! – zawołał znowu dziarski pan Kułakowski. – Nie dla zakonnika hufce Lisowskiego!

– A taki pójdę tam! – z uporem w słodkim głosie rzekł ksiądz Dembołęcki. – Jeżeli wytrwam, wtedy opiszę, com widział de omni re scribili et quibusdam aliis. .

Wniesiono w tej chwili kubki z miodem, więc szlachta zostawiła franciszkanina w spokoju i ku hajdukom, trzymającym tace, pociągnęła.

Rozległo się dzwonienie i brzęk kubków i szklanic, wiwaty, ucieszne dla ucha rycerskiej braci bulgotanie miodu, nalewanego z gąsiorków omszałych i głośne parskanie pijących.

Tymczasem pan Wańkowicz słuchał swego marszałka, odczytującego mu jakieś pismo.

Wreszcie gospodarz klasnął w dłonie i krzyknął:

– Waszmościowie! Otrzymałem dwie ważne nowiny!

– Prosimy! Prosimy! – wołali goście, otaczając gwarnem kołem gospodarza.

Pan Wańkowicz głośno odchrząknął i rzekł:

– Bojarowie moskiewscy proszą najmiłościwszego Pana naszego, króla Zygmunta o rychłe wysłanie syna na Moskwę i zapowiadają wydanie uwięzionych Szujskich. Król Jegomość, słysz, zjedzie do Wilna, aby cara Wasyla i jego braci oglądać.

– No, to koniec wojnie! – wołano.

– Nie myślę – odparł pan Wańkowicz – bo oto mój konfident pisze, że na Rusi wzmożyły się znacznie siły tych, którzy królewicza Władysława nie chcą na carstwo powołać i cały lud burzą, oręż rozdają, drużyny tworzą. Wojna, waszmościowie, na inne szlaki wyjdzie. Będzie to wielka wojna!

Cisza zaległa dokoła. Twarze spochmurniały.

Nie był to jednak lęk, ino – troska.

Starzy wojownicy dobrze pojmowali, że wojna musiała być długa, a ciężka i niepewna.

Nie obawiali się wodzów i drużyn moskiewskich, chociażby najliczniejszych. Zwątpienie zakradało się do serc, gdy przypomniano sobie stepy niezmierzone, śniegiem okryte, bory ciemne, uroczyska ponure Rusi dzikiej, potwornej, bez dróg, bez kresów.

Myśli całego towarzystwa wyraził pan kanclerz litewski, powiedziawszy:

– Tak! Ciężka ma być ta wojna i zwodnicza, lecz pojmuje to hetman Chodkiewicz i przez pana Lisowskiego potrzebne dla takiej imprezy wojsko tworzy.

Młody zakonnik, ksiądz Wojciech Dembołęcki, mowę pana Sapiehy zakończył natchnionemi słowy:

– Et nunc, reges, intelligite, erudimini qui judicatis terram! .

Księżyna oczy wzniósł do góry i cicho szeptał modlitwę.

Wszyscy wyczuli proroctwo w słowach księdza o słodkim głosie młodzieńczym. Bo i były one prorocze! W owym czasie bowiem ważyły się sprawy, stanowiące o losach ziemi polskiej i ruskiej. Czy miały one pozostać, jak dwie siostry słowiańskie, od wspólnej macierzy pochodzące, czy jak bracia niezgodni, w najkrwawszych sporach trwać przez wieki całe, niepomni na to, aby „braterska miłość zakwitła pomiędzy nimi i aby oba narody jednym dla wspólnego dobra tchnęły duchem!”

Lecz ksiądz Dembołęcki, po modlitwie uspokojony, z ogniem w niewinnych oczach spojrzał dokoła i rzekł z mocą:

– Percussit Saul mille et David decem millia! .

Słowom tym odpowiedział krzyk rozpaczliwy.

Wszyscy się obejrzeli.

Do kolan sędziwego pana Ksawerego Lisa przywarło młodę chłopię, może lat trzynastu, lub niewiele więcej liczące.

Przyciskał się twarzą do nóg starca i ze łzami powtarzał:

– Dziadziu! Dziadziu! Puść mnie z Lisowskim! Puść mnie z Lisowskim!

Siwy pan Lis podniósł pacholę i surowo patrzył mu w oczy załzawione.

– Nie moja o tem wola stanowi – rzekł po chwili. – Ojca i matki pytaj, proś, acz młody jeszcze jesteś nad miarę. Dzieciuch, nie rycerz!

– Dziadziu! – wołało pacholę. – Gdy się ty za mnie wstawisz, rodziciele bronić mi nie będą. Dzieciuch ze mnie, bo dzieciuch, ino moc mam, jak na męża przystało! Patrzcie, waszmościowie!

Chłopak zerwał się na równe nogi, błagającym wzrokiem spoglądał na wszystkich, szperając palcami za pasem. Wygrzebał wreszcie srebrnego talara, zgiął go w dłoni, a później rozdarł, jak szmatę.

– Osiłek z pacholika, niech go kule biją! – wołała ucieszona i rozbawiona szlachta.

A chłopak tymczasem porwał za koniec wolnej ławy, uniósł ją jak piórko i machnął, aż wiatr dąć zaczął w komnacie i poruszać wąsy, czuby, rękawy żupanów i poły delij.

– Ho! Ho! – ryczała szlachta. – Takiemu to i sam pan Lisowski rad będzie!

Podbudzony temi pochwałami chłopak już wyciągał szablę, lecz pan Ksawery rzekł:

– Cichaj, wnuczku! O tem mowa będzie w domu.

Pan Jur Haraburda klepnął chłopca po ramieniu i dodał:

– Ot co! Nie machaj łapskami, niby wiatrak, Marcinku, bo nie przystoi w tak zacnym domu i kompanji! Ot co!

– Mam siłę w garści, to mam i rację! – odciął się Marcinek.

– Masz ty rację, a Świnia też! Ot co! – ze śmiechem odpowiedział mu pan Jur.

Pan Wańkowicz znowu zabrał głos:

– Piszą do mnie z Łęczyckiej ziemi, że i tam Lisowski zaciąg robi. Przybył od niego rotmistrz, pan Walenty Rogawski, co herbem Rola się pieczętuje. A i tam siła ludzi do niego się sypnęła. Lisowie i Ossendowscy z nad Bzury poszli, Raczyńscy, Konarzewscy i inni. Czy aby nie za dużo ludzi nam zabiera hetman Chodkiewicz, waszmościowie, bo a nuż nowa wojna ze Szwedem wybuchnie? Co wtedy?

Uśmiechnął się na te słowa pan Leon Sapieha i rzekł:

– Szabel nie zabraknie w Rzeczypospolitej, ani ochoty! Nie zaprzeczycie też waszmościowie, że wojny sercem stoją, nie jeno orężem. Hę? A k‘temuż tam nad temi sprawami baczenie pilne ma mój druh serdeczny i kombatant – wojewoda łęczycki, pan Adam Sendziwuj Czarnkowski. Tenci wszystko obmyśli, obmierzy i via legibus regulata pokieruje!

Na to odezwanie się miłowanego powszechnie kanclerza radość wstąpiła w serca braci-szlachty. Ten i ów huknął na cały głos: „vivat!”, inni zaś trzaskać zaczęli szablami i oczami błyskać, mrucząc groźnie:

– Jako żywo, nie zbraknie garści zbrojnych w Rzeczypospolitej, póki my żyjemy!

Uczony, elokwentny mniszek, ksiądz Wojciech Dembołęcki, oczy ku niebu zwrócił i cicho rzekł:

– Dulce et decorum est pro patria mori! . Obyż tak wszyscy myśleli, lecz górze nam, są ludzie innego ducha qui aures habent et non audiunt! .

– Do kogo ten śmieszny klecha, pacholę niemal, pije? – pomyślał pan Lew Sapieha, bystro patrząc na franciszkanina.

W tej chwili stanęła przed wzrokiem kanclerza wyniosła postać Janusza Radziwiłła i przypomniały mu się jego słowa, zwątpienia pełne i złośliwości.

– Heretyk! Buntownik! Zmiennik! – wyrwał się Sapieże gorący, namiętny szept.

– Co wasza dostojność mówi? – spytał stojący przy nim, mocno podchmielony pan Kalasanty Hłasko, stronnik Radziwiłłowy.

– Powiadam, że waćpan vinolentus jesteś zbytnio!

– Cha! Cha! – zaśmiał się pan Hłasko. – Brzuch – nie zwierciadło, co się zjadło i wypiło, to przepadło!

– Oj, tak! Oj, tak! – w mig odciął kanclerz. – Za twoim brzuchem nosa nie widać, mości Hłasko!

To rzekłszy, plecami ku zdziwionemu szlachcicowi odwrócił się pan Sapieha i odszedł, sapiąc gniewnie.

– Do stu piorunów gwałtownych! – siarczyście klął w duchu kanclerz i tak był zagniewany na Radziwiłła, potężnego pana, który o słabość ojczyznę przyprawił, że aż na głos wyrzucił swoje, tylko we wściekłości strasznej wypowiadane słowa:

– Cielęcium ciapcium, mosterdzieju!

Oznaczać to miało „niedołęgę”, lecz kogo tak nazwał pan Sapieha: księcia Janusza, czy podpitego pana Hłaskę, tego i sam nie wiedział.

Wprost był nieswój z gniewu i musiał pofolgować swemu wzburzeniu.

Szlachta tymczasem, jak to zwykle szlachta, wpadła w dobry humor i piła na nic niepomna.

Co chwila zrywały się wiwaty na cześć króla jegomości, hetmanów Żółkiewskiego i Chodkiewicza, pana Aleksandra Gąsiewskiego, dzielnie trzymającego się na Kremlinie, pana Lisowskiego i rodu Lisów, którzy tak śmiele i wspaniale dziś powagą go swoją osłonili i wsparli.

Ujrzawszy kanclerza, ucztująca brać otoczyła go z wzniesionemi kubkami i hałłakowała, aż okna dzwoniły i pająki bujać się zaczęły na łańcuchach:

– Niech żyje kanclerz litewski, szczery rycerz i statysta! Niech żyje pan Lew Sapieha, wierny syn ojczyzny! Vivat! Vivat ad multos annos! !

Sapieha pokraśniał i, biorąc od nadbiegającego pana Wańkowicza srebrny puhar z małmazją, podniósł go wysoko nad głową i zakrzyknął donośnie:

– Na zdrowie miłego naszym sercom gospodarza! Na zdrowie wasze, mili bracia!

Ktoś usiłował zaintonować pieśń biesiadną, lecz czkawka go dławiła, więc zanurzył wąsy do konwi z miodem i pił naumór.

Wielka ochota ogarnęła szlachtę Litwy i Białej Rusi, a nikt nie wiedział, skąd i dlaczego to przyszło?

Może tylko jeden młody księżyna rozumiał więcej od innych.

Jasnym, dobrotliwym wzrokiem spoglądał dokoła, uśmiechał się i, dotykając paciorków różańca, szeptał:

– Populus integer vitae scelerisque purus! !
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: