Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu - Karol May - ebook

Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu ebook

Karol May

0,0

Opis

„Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu” to niezwykła podróż przez Dziki Zachód, której towarzyszy nam główny bohater, znany jako Sappho, a później jako Old Shatterhand. Historia ta rozpoczyna się podczas zimowej podróży, gdy młody Ich-Erzähler i jego przyjaciel Carpio, dwaj uczniowie gimnazjum, spotykają rodzinę Hillerów w czeskim Falkenau. Wspierają ich w trudnej sytuacji, stając się ich aniołami stróżami w chwili potrzeby. Lata mijają, a losy splatają się na nowo w Ameryce, gdzie Sappho już jako słynny Old Shatterhand spotyka Frau Hiller, która teraz jest żoną myśliwego futerkowego. Jej mąż zaginął, a ona prosi Old Shatterhanda o pomoc w jego odnalezieniu. Wraz ze swoim wiernym bratem krwi, Winnetou, Old Shatterhand wyrusza w podróż w góry skaliste. Tam czekają na nich nie tylko gangsterzy, ale także stary przyjaciel Carpio, który przybył do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia, a teraz, ciężko chory, zdaje się być w rękach łotrów. W „Sapho & Carpio” Karol May doskonale łączy elementy przygody, przyjaźni i walki o sprawiedliwość. To opowieść o odwadze, poświęceniu i solidarności w obliczu niebezpieczeństw Dzikiego Zachodu. Przygoda, emocje i tajemnice owiane mgłą nieznanej przyszłości czekają na czytelników, prowadząc ich przez labirynt przygód. Ta wyjątkowa powieść to prawdziwy klasyk literatury przygodowej, który niezmiennie fascynuje i wciąga czytelników w świat niebezpiecznych wyzwań i niezłomnego ducha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 585

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Sapho & Carpio

 

Boże Narodzenie

Powieść z Dzikiego Zachodu

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Zima w górach, fot. Joanna Sarwa,

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-487-9 

 

 

 

BOŻE NARODZENIE

Boże Narodzenie!

Jakie miłe, kochane, treściwe słowa! Niema chyba piękniejszych na całym świecie. Wierzący chrześcijanie znajdują w nich spełnienie swych nadziei i wyzwolenie, a nawet dla sceptyka doroczne święto Narodzenia Bożego jest synonimem radości, przeżywanych w rodzinnym gronie, promieniejących szczęściem oczu dziecinnych. Wierzący czuje, że oto spełniają się słowa: Jezus Chrystus był wczoraj, jest dzisiaj i pozostanie na wieki. Sceptyk odruchowo ulega nastrojowi i śpiewa wraz z dziatwą:

W żłobie leży,

Któż pobieży

Kolędować małemu...

W cieniu palm wyrósł długo oczekiwany krzew betlejemczyka Izajasza, nad Betleem zajaśniała gwiazda, za którą mędrcy ze Wschodu ruszyli do żłobku.

— Chwała na wysokościach! — śpiewały chóry anielskie nad miastem, i wyrósł z niego płomień światła, który oświecił i uszczęśliwił świat cały. — Pokój na ziemi! — rozległo się w niebiosach, i pokój, którego symbolem są po dziś dzień palmy, rozszerzył się z Betleem na świat cały i wszystkie serca, otwierające się na jego spotkanie. Na północy, gdzie palm niema, symbolem święta są choiny. I oto drzewko Boże błyszczy w pałacu i w ubogiej chatce, oto grają dzwony, niosąc wśród nocy wieść o narodzinach Zbawiciela, oto z ambon i ołtarzy idą od ust do ust radosne słowa archanioła: niosę wielką radość, która nawiedzi wszystkie ludy, bowiem w mieście Dawida Zbawiciel się nam narodził, imieniem Chrystus.

Dwa zdania z Biblji, które stara pobożna babka opowiadała mi w dzieciństwie, wywarły na mnie głębokie niezatarte wrażenie. Nie wiem, czy przypisać je tej, która słowa Biblji małemu chłopcu opowiadała, czy też samej treści słów; fakt faktem, że zdania te pozostały dla mnie po dziś dzień ulubionemi cytatami. Jedno z nich, wzięte z księgi Hioba, brzmi: — Wiem, że Zbawiciel mój żyje i że obudzi mnie z grobu. — Drugie jest zwiastowaniem anioła: — Niosę wam Wieść radosną o narodzinach Zbawiciela. — Wywarły na mnie wpływ tak wielki, że jako chłopak skomponowałem do nich muzykę, a na temat zwiastowania anioła „popełniłem” nawet wiersz.

Nie wspominam tu o tem, by się chwalić, powiadam przecież, żem jako chłopak „popełnił” wiersz. Wzmianka o wierszu ma, drodzy czytelnicy i czytelniczki, inny wznioślejszy cel. Tymczasem powiem tylko, że słowa „Niosę wam wieść radosną” stały mi się wtedy prawdziwą nowiną świąteczną.

Byłem namiętnym amatorem muzyki, równocześnie zaś najbiedniejszym pośród kolegów. Oprócz lekcyj w szkole uczęszczałem na prywatne lekcje harmonji. Każda lekcja kosztowała talara, a ponieważ utrzymywałem się z korepetycji, przynoszącej 50 fenigów za godzinę, więc godzina harmonji kosztowała mnie sześć godzin pracy. Nic dziwnego, że przymierałem głodem.

Zaznajomiwszy się z teoretycznemi zasadami kompozycji, postanowiłem pewnego dnia skomponować coś na temat ulubionych słów: „Niosę wam wieść radosną”. Skończywszy swe opus operatorum, zamknąłem je do szuflady, i po kilku dniach stwierdziłem z przerażeniem, że utwór mój zginął. Później dowiedziałem się, że jeden z kolegów wykradł go z szuflady i, chcąc mnie skompromitować, posłał kompozycję pocztą memu staremu, dzielnemu nauczycielowi śpiewu. Po długich poszukiwaniach zaginionego skarbu, zrezygnowałem z nadziei ujrzenia go kiedykolwiek.

Ponieważ nieszczęścia chodzą zwykłe w parze, — zbyt szybkie przekroczenia pewnego poziomu i wzniesienie się ponad ten poziom może się dla ucznia skończyć nieszczęściem — więc w tym samym mniej więcej czasie wpadło mi w ręce pewne pisemko, którego redakcja ogłosiła konkurs na wiersz ku chwale Bożego Narodzenia, wyznaczając trzy nagrody, wysokości 30, 20 i 10 talarów. Ulubiony temat, bieda i Bóg wie co jeszcze, „włożyły mi” — mówiąc słowami poetów — „pióro do ręki”. Usiadłem więc i napisałem utwór, składający się z 32, dosłownie z trzydziestu dwóch czterowierszowych zwrotek. Każdy człowiek, a zwłaszcza redaktor pisma wie o tem, że długie wiersze wędrują do kosza ze specjalną szybkością, wiedziałem i ja, że wartość poematu niema nic wspólnego z jego rozmiarami. Jednakże jakiś nakaz wewnętrzny kazał mi napisać dużo, a gdybym się nie hamował, napisałbym tysiąc wierszy. Wypisawszy konkursowe motto, wpakowałem je wraz z wierszem do koperty, zapieczętowałem lakiem za 5 fenigów, nalepiłem kupioną za ostatnie trzy fenigi markę i w uroczystym nastroju wrzuciłem list do skrzynki, mieszczącej się na rogu sąsiedniej ulicy. Potem stałem jeszcze długo obok skrzynki. Zdawało mi się, że wygląda teraz zupełnie inaczej, niż przedtem. Cóż w tem dziwnego, pochłonęła przecież trzydzieści dwie zwrotki!

Zmieniłem się jednak i ja. Baczny obserwator stwierdziłby bezwątpienia, że mam nieczyste sumienie. Krok miałem niepewny i chwiejny; wzrok skierowany ku ziemi, jakby w obawie, że ktoś wyczyta z niego te trzydzieści dwie zwrotki. Nie smakował mi nawet suchy chleb; sen ogłosił strajk generalny; gdy strajk chwilami ustawał, śniły mi się różne dziwy, naprzykład, wielka skrzynka pocztowa, pełzająca po łóżku w postaci olbrzymiego niebieskiego żółwia, który mnie dusi tak długo, póki się nie budzę z wielkim krzykiem.

Pracowałem równie sumiennie, jak dotychczas, ale robota szła ciężko i opornie, czerwone policzki pobladły, schudłem, stałem się małomówny, jak kamerton, który tylko wtedy się odzywa, gdy się go dotknie. Był to ciężki, zły okres, trwający nieskończenie długo. Powierzyłem los swój skrzynce pocztowej z końcem lipca, termin nadsyłania prac mijał dopiero pierwszego października, a pierwszego listopada miało nastąpić rozstrzygnięcie konkursu. Gdybym mógł dostać zpowrotem te trzydzieści dwie zwrotki! Przysięgałem, że z rezygnuję na całe życie z pisania wierszy i z nagród konkursowych. Była to przysięga kolosalna, ponieważ rymowanie szło mi bardzo łatwo, a nawet trzecia nagroda „w wysokości bitych dziesięciu talarów” była dla mnie snem o potędze.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że nie otrzymam konkursowej nagrody, ale sprawa mogła mieć oprócz skutku negatywnego, także i przykry dla mnie bardzo skutek pozytywny. Dręczyła mnie ciągle myśl, że „szanowna” redakcja gotowa odesłać wiersz nie do moich rąk, a do rąk „starego”, zaopatrując utwór w odpowiednie uwagi na marginesie. Kto chodzi do gimnazjum, lub jest jeszcze uczniem, domyśli się łatwo, kim jest „stary”, i zrozumie mój tajemny lęk. Wprawdzie groźny „stary” odnosił się do mnie przychylnie i starał się ulżyć ciężkiemu położeniu: dwa razy na tydzień dawałem korepetycje jego synowi, za co w soboty wieczorem dostawałem w kuchni kawał mięsa z ryżem i wolno mi było pogłaskać ulubionego kota pani dyrektorowej; czułem jednak, że gdyby obawy co do „szanownej” redakcji okazały się słuszne, przepadłoby i mięso z ryżem i zabawy z kotem!

Tak tedy coraz groźniejsze chmury zbierały się na horyzoncie. Nadszedł wreszcie 1-szy listopada. Pamiętam, jak dziś, dzień był chłodny, słoneczny, jesienny, a w duszy mojej padał gęsty, ponury, szary śnieg. Od tej chwili — dni, godziny wydawać się zaczęły wiecznością, ponieważ jednak ziemskie wieczności mijają, więc i ta się skończyła...

6-ego listopada, po ostatniej rannej godzinie, zawezwano umie do „starego”. Kancelaria dyrektora mieściła się na drugiem piętrze, każde piętro miało dwadzieścia schodów, na każdy stopień przypadało dwadzieścia uderzeń serca, czyli summa summarum osiemset uderzeń, tak, mniej ich na pewno nie było! Pukam, wchodzę, nie widzę nic, oczy przysłania mgła. Mija kilka chwil; mgła ustępuje, widzę przed sobą swego władcę; patrzy, jakgdyby mnie chciał przebić wzrokiem.

— May! — mówi głębokim basem.

Składam ukłon, nie mam pojęcia, jaką mam minę, tylko on ją widzi, ale milczy.

— May!

Znowu się kłaniam.

— May!

Trzeci ukłon oraz decyzja, że to już ostatni.

— Ależ pan jest wcale, wcale...

Rzucam mu tak ostre spojrzenie, że urywa. Za żadną cenę nie pozwolę się obrazić! „Stary” uśmiecha się i mówi dalej:

— W gruncie rzeczy nic a nic mnie to nie obchodzi, to pańska prywatna sprawa, jeżeli się pan chce narazić na kompromitację... A zresztą.. Ciągle pan mówi rytmami, a pański język... Dlaczegóż mi pan tego przedtem nie dał do przeczytania.

— Czego? Wiersza?

— Oczywiście! Podkreśliłbym błędy, których redaktor w wcale nie zauważył. Przecież ten koń, ten byk, nie ma pojęcia o tem, jak powinien wyglądać porządny wiersz.

— A więc wiersz odesłano?

— Tak w odbitce szczotkowej, do korekty, czy do rewizji. Oprócz tego redakcja załączyła list do mnie adresowany. Ani mi się śni dawać go panu do czytania. Odpowiem, że pod wierszem może figurować jedynie pańskie nazwisko, i koniec na tem! Inaczej gotówby pana opętać najgorszy z szałów, szał pisania. Taki smarkacz powinien się zajmować wszystkiem, tylko nie pisaniem wierszy!

Odetchnąłem głęboko. A więc trzydzieści dwie zwrotki zostały przyjęte. Trzecia nagroda: dziesięć talarów!... Znowu pociemniało mi w oczach.

— Chciałem jeszcze powiedzieć, że od dziś będę panu płacił za korepetycję gotówką: po pięć groszy za godzinę. Oczywiście w sobotę mięso z ryżem, jak dotychczas. O pańskiej zuchwałości i o wierszu samym pomówimy później, nie mam czasu, muszę iść na obiad. Oto pieniądze! Może pan wyjść.

Wręczył mi kopertę. Podziękowawszy ochrypniętym ze wzruszenia głosem, i złożywszy głęboki ukłon, mimo decyzji, że to już nie nastąpi, wybiegłem za drzwi.

Nie pamiętam, w jaki sposób zszedłem ze schodów i dostałem się do swej „budy”. Otwieram kopertę i cóż w niej znajduję? Krótki list od redakcji, oraz trzy dziesięciotalarowe banknoty. Okropny, wielki niebieski żółw oznaczał pieniądze, jak każdy żółw z bajki! A więc nie trzecia, lecz pierwsza nagroda!

Co zrobiłem, uspokoiwszy się nieco?

Odpowiedź zbyteczna: nigdy, ani w dobrej, ani w złej sytuacji nie zapomniałem o tem, że najświętszym obowiązkiem, który przynosi ulgę i zbawienie, jest i będzie modlitwa.

Ze szczęściem jest na świecie tak samo, jak z nieszczęściem: nie chodzi nigdy luzem. Gdym się zjawił po południu na lekcji u swego starego kantora, zastałem go w dziwnie pogodnym nastroju. Kochany staruszek bywał zawsze pogodny, dziś jednak był wyjątkowo wesoły i rozmówmy. Ponieważ w rozmowie powtórzył kilkakrotnie: „dobra robota, honorarium księgarskie” — byłem przekonany, że o szczęściu, które mnie spotkało, rozmawiał ze „starym”. Gdym po lekcji wyciągnął, jak zwykłe, talara, nauczyciel odparł:

— To niepotrzebne, drogi mój May! Może pan zatrzymać przy sobie tak ciężko zapracowany grosz.

— Ten grosz nie jest ciężko zapracowany.

— Jakto? Darowano panu talara?

— Nie, zarobiłem go, ale praca nie była ani gorzka, ani ciężka. Dostałem trzydzieści talarów odrazu; przecież pan wie o tem dobrze.

Popatrzył na mnie ze zdumieniem i zapytał:

— Trzydzieści talarów? Ależ w takim razie prawdziwy z pana Krezus! Skądże miałem o tem wiedzieć? Nie słyszałem ani jednego krzyżyka, ani jednej nuty, na ten temat!

— Przecież pan mówił o tem przed chwilą!

— Ja? Skądże znowu?

— Mówił pan o honorariach księgarskich.

— No tak, ale cóżto ma za związek z panem i pańskiemi trzydziestoma talarami? A może nie wolno panu tego opowiedzieć?

Podczas mego opowiadania kantor biegał nerwowo po pokoju. Gdym skończył, zawołał:

— Trzydzieści talarów! Trzydzieści bitych talarów! Za... — — ileż ten poemat ma zwrotek?

— Trzydzieści dwie po cztery wiersze.

— Po cztery wiersze! Czyli dwadzieścia osiem groszy od zwrotki, a siedem od wiersza! Oprócz tego zaszczyt otrzymania pierwszej nagrody. A ja myślałem Bóg wie o jakich cudach! Niech pan czeka! Pamięta pan swój utwór?

— Owszem.

— Niechże mi go pan wyrecytuje. Chcę raz usłyszeć utwór nagrodzony trzydziestoma talarami!

Stanąwszy w jedynym wolnym kącie, zacząłem deklamować. Kantor wędrował po pokoju. Nagle przerwał mi energicznie:

— Dosyć, dosyć! Wiersz jest dobry, ale trzydzieści dwie zwrotki — to zbyt wiele, zbyt wiele! Muszę panu coś powiedzieć, nie mogę czekać, aż pan skończy. Niech pan patrzy! Zna pan to?

Podsunął mi drukowany zeszyt z nutami i spojrzał na mnie z wielkiem napięciem. Była to partytura hymnu, ułożona na poszczególne głosy. Rzuciłem okiem na pierwsze słowa tekstu, które brzmiały następująco: „Niosę wam wieść radosną...”

— Niech to pan czyta, nie to! Tytuł — chodzi mi o tytuł!

Spojrzałem na tytuł, i zdjęło mnie radosne odrętwienie: był to mój hymn, który swego czasu zginął w tak tajemniczy sposób!

— To także coś, prawda? — zapytał triumfująco. — Wydrukowana kompozycja jest bez porównania więcej warta od wiersza, który się w druku ukazał. Wiersz do gazety potrafi napisać każdy, kto umie łapać z powietrza rymy; co innego kompozycja muzyczna, to nie przychodzi z powietrza! Tu konieczna jest nauka, a przedewszystkiem dobry nauczyciel. A dobrymi, dzielnymi nauczycielami mogą być tylko panowie kantorzy, grający na organach i kierujący śpiewami kościelnemi! Śpiewy kościelne są najwyższym...

— Ależ, panie kantorze, — przerwałem potok wymowy — jestem w najwyższym stopniu zdumiony! — Hymn nie był przeznaczony do druku, było to zwykłe wypracowanie, zostawione w szufladzie; pewnego razu zginęło bez śladu. Jakże się ta rzecz dostała w pańskie ręce, i skąd panu wiadomo, że to mój utwór? Oryginał nie był przecież opatrzony mym podpisem!

— Ma pan rację — odparł z uśmiechem. — Więc pan sądzi, że nie znam pańskiego charakteru pisma, i nie odróżniam go od pisma Kriegera?

— Kriegera? — odparłem. — Jakiego Kriegera?

— Głupie pytanie! Ależ tego, któremu, dzięki pracy o akordach kwintetowych, zdmuchnął pan pierwszą nagrodę. Miał zamiar się zemścić, ale ukarzę go tak dotkliwie, że mu cała historja stanie kością w gardle.

— Nie rozumiem...

— Jeszcze pan nie rozumie? Przecież naogół orientuje się pan dosyć szybko! Pokażę panu dwie rzeczy, jedna z nich z pewnością zdziwi pana i zirytuje. — A więc, czyj to rękopis?

Wręczył mi wielką ostemplowaną kopertę, na której widniało nazwisko. Rzuciwszy tylko okiem, odparłem:

— Poznaję na pierwszy rzut, że to pisał Krieger.

— Tak. Łajdak nie zadał sobie nawet trudu, aby zmienić pismo. Zapewne przypuszczał, że wyrzucę kopertę natychmiast po otworzeniu. A teraz niech pan spojrzy!

Była to partytura mego hymnu. Przerzuciwszy ją pobieżnie, nie znalazłem nic niezwykłego. Po chwili staruszek rzekł:

— Trzymając papier pod światło, znajdzie pan wytarte gumą miejsca.

— Co? Wytarte?

— Tak. Kriegier powycierał pewne miejsca gumą i umyślnie porobił błędy — domyśla się pan chyba w jakim celu.

— To byłaby podłość, nikczemność!...

— Dajmy temu spokój! — przerwał. — Sam zająłem się całą historją. Przyznał się do wszystkiego, omówimy jeszcze całą sprawę na konferencji. Tymczasem zrobiłem odpis, oczywiście z wyłączeniem błędów, i na złość Kriegerowi posłałem hymn wydawcy. Wydawca przyjął. No, jak pan przypuszcza, jakie panu przeznaczył honorarium?

— Honorarium? A więc znowu pieniądze!

— Oczywiście! Za nuty banknoty i brzęczące monety — oto moja zasada. Dotychczas wydrukował pięćset egzemplarzy i zapłacił za nie dwadzieścia pięć talarów. Wynosi to wprawdzie tylko piętnaście fenigów od egzemplarza, ale gdyby hymn leżał dalej w szufladzie, nie zarobiłby pan nawet feniga! Wydawca zapłacił pieniędzmi papierowemi; zmieniłem je na srebro, bo metal dźwięczy tak miło. Jest tego cała kupa. Bierz pan!

Wyciągnął szufladę, zanurzył w niej ręce i podał mi całą garść talarów. Druga zkolei fala szczęścia oszołomiła mnie formalnie. Staruszek ponawpychał mi kieszenie pieniędzmi i rzekł:

— Bierz pan, bierz! Kto wie, czy w przyszłości jakakolwiek kompozycja przyniesie panu choćby grosz; trzeba korzystać ze sposobności i brać, brać, co przynosi chwila i szczęście. Nauczymy się pańskiego hymnu i będziemy go śpiewać w kościele. Krieger pęknie ze złości, o ile jeszcze przedtem nie będzie się musiał wynieść. Nikczemność, której się dopuścił, zasługuje na dotkliwą karę. Jestem przekonany...

— Ależ, panie kantorze! — odezwałem się zkolei. — Okazywał mi pan zawsze wiele przyjaźni, jestem więc przekonany, że pan nie odmówi i tej prośbie, która płynie z głębi serca.

— Tak? Hm, domyślam się, o co chodzi!

— Proszę nie wzywać Kriegera na konferencję. Czuję się dziś taki szczęśliwy! Gdyby Krieger został ukarany, całe poczucie szczęścia prysłoby jak bańka.

— Czy to nie nazbyt wygórowane żądanie?

— Chyba nie. Przecież właściwie Krieger jest sprawcą niespodzianki, którą mi pan sprawił. Gdyby panu nie był posłał hymnu, nie szukałby pan dla niego wydawcy.

Podał mi rękę i rzekł tonem znacznie poważniejszym:

— Sprawia mi pan podwójną radość! Przedewszystkiem z powodu prośby o Kriegera. Nie zawiadomiłem o całej sprawie dyrektora, miałem bowiem jedynie zamiar zwymyślać Kriegera. Czekałem więc, aż hymn ukaże się w, druku. Gdyby pan żądał zawiadomienia przełożonych, spełniłbym bezwątpienia prośbę; wobec tego jednak, co pan powiedział, damy mu kilka porządnych kuksów; musi się nadto dowiedzieć, że łagodny wymiar kary zawdzięcza wyłącznie pańskiemu wstawiennictwu. Będzie się pienił i wściekał; okoliczność, że hymn został wydrukowany, że przyniósł panu pieniądze, wreszcie to, że sam będzie musiał hymn pański zaśpiewać, doprowadzi go do pasji.

— Naprawdę będzie śpiewać mój hymn?

— Ależ tak! Śpiewa przecież bardzo dobrze; na złość każę mu śpiewać solową frazę w As-dur. Oto pierwsza przyczyna mej radości. Przekonanie pańskie, że nie zaproponowałbym pańskiej kompozycji żadnemu nakładcy bez przytoczonego powodu, cieszy mnie również bardzo.

— Przecież to zupełnie zrozumiałe! Jest to zwykła praca szkolna, pełna błędów i uchybień.

— Racja, zupełna racja! Właśnie pełna błędów i uchybień! Nie przypuszczam, by się pan chciał poświęcić muzyce. Jestem przekonany, że nie zostanie pan wielkim kompozytorem, i że praca pańska w tym kierunku będzie szła raczej na „domowy użytek”. Chwilowo nie dorósł pan nawet do tego poziomu. Historja z hymnem — to los, wygrany przypadkowo na loterji; trudno przewidzieć, czy fortuna w przyszłości zechce się znów do pana uśmiechnąć, ma pan bowiem jeszcze wiele do nadrobienia i uzupełnienia. Mam wrażenie, że ze względu na pańskie usposobienie — raczej odpowiadać panu będzie religijna, poważna muzyka. W hymnie pańskim niema, oczywiście, błędów rażących; całość napisana czysto, ale brak wprawy, zręczności, natchnienia. Niech pan sobie wyobrazi przygodnego jeźdźca, wyjeżdżającego w niedzielę za miasto, i jeźdźca zawodowego, który się popisuje w cyrku. Otóż pan należy jeszcze w dziedzinie muzyki do jeźdźców „niedzielnych”; brak panu znajomości zasad „wyższej szkoły”, nie zna pan swego konia, nie wie, jak nim kierować. To nietylko rzecz wrodzona, to należy kultywować i ćwiczyć. Wyćwiczony jeździec wyższej szkoły jazdy ujeździłby hymn pański zupełnie inaczej. Zrozumiał pan?

— Ależ oczywiście, panie kantorze! Zbyt sztywno siedzę w siodle, nie mam z koniem duchowego kontaktu...

— Tak, słusznie, zupełnie słusznie! Dlatego — jak się pan później przekona — nadałem kilku pańskim sztywnym figurom więcej elastyczności. Przypuszczam, że mi pan tego nie weźmie za złe, zwłaszcza, że z pańskich dwudziestu pięciu talarów nie wezmę ani jednego.

Kochany staruszek wypowiedział te słowa z miłym, wzruszającym uśmiechem. Po chwili, podając mi rękę na pożegnanie, dodał:

— Gdyby to było możliwe, uczyłbym pana za darmo; niestety, warunki moje nie pozwalają na to. Ale pan to przetrzyma i będzie pan kiedyś bogatszy ode mnie. Niech pan pomyśli wtedy o swym starym kantorze, który pozwolił ujrzeć światło dzienne pańskiemu pierwszemu hymnowi. Niech pan zawsze patrzy na życie równie serjo, jak teraz. No, dowidzenia!

Poczciwy kantor, który mi zawsze okazywał tyle życzliwości, należy do tych ludzi, dla których dziś jeszcze, po tylu latach, czuję wielką wdzięczność.

Czytelnicy dowiedzą się później, dlaczego opowiedziałem moją z nim rozmowę, nie wymieniając jego nazwiska. Był to człowiek uczciwy i bardzo dobry; niestety, zamknął całe swe życie w pokoju z nutami, nie miał bowiem szczęścia w życiu rodzinnem. Żona jego była znaną ksantypą; wskutek okropnego usposobienia matki jedyny syn musiał wyemigrować do Ameryki. — — —

Byłem więc w posiadaniu pięćdziesięciu pięciu talarów; suma ta wydawała mi się wtedy skarbem królewskim. Miałem nawet wrażenie, że to zbyt wiele; byłem przecież zdrów jak ryba i mogłem pracować. Posłałem wiec trzydzieści talarów biednym rodzicom, dwadzieścia odłożyłem na nieprzewidziane wydatki, pięć zaś przeznaczyłem na podróż z okazji Bożego Narodzenia, postanowiwszy sobie żyć podczas teł podróży po pańsku. Pięć talarów na przeciąg tygodnia, to poważna suma! Za przeszło dwadzieścia groszy dziennie będę żył jak książę.

Pocichu, aby nikt nie słyszał, mówiłem sobie, że kto wie, czy podczas tej podróży nie zafunduję pół butelki niedrogiego wina. Leżąc wieczorem w łóżku codzień przez jakiś kwadrans myśłałem o tem, jaki gatunek wybiorę, i ile będę mógł zapłacić. Szczęśliwe czasy — — — minęły bezpowrotnie!

Kantor spełnił przyrzeczenie — hymn został przygotowany, Krieger musiał śpiewać solo; nie trzeba chyba dodawać że szalał z wściekłości. Później ukazał się mój wiersz ku czci Bożego Narodzenia. Wszyscy koledzy chcieli go mieć na własność, to też odnośny numer pisma rozszedł się w poważnej ilości egzemplarzy. Gdy po miesiącu nadszedł dzień turnieju deklamacyjnego, na którym każdy mógł wygłosić dowolny wiersz, wszyscy koledzy w liczbie dwudziestu trzech wygłosili wiersz: „Boże Narodzenie, utwór Karola Maya”. Ja jedyny umieściłem obok siebie jednego z wybitnych klasyków, recytując jego utwór. Powstała moda zapisywania mego wiersza do notesów, i po długich miesiącach spotykał mnie jeszcze wątpliwy nieco zaszczyt pytań, dlaczego użyłem jakiegoś zwrotu, dlaczego wybrałem jakiś rym. Cała szkoła zaczęła produkować wiersze; utwory w rodzaju „życie i moneta”, „Romulus i Pfiffikus” doprowadziły nauczycieli do takiej rozpaczy, że wkońcu „stary” postanowił wystąpić bezwzględnie przeciw tej wierszomanii. Nagany i kary zrobiły swoje, ale odbiły się i na mnie. Honorowany dotychczas i uwielbiany, zacząłem się czuć jak syfon wody sodowej wśród flaszek szampana wysokiej marki — koledzy unikali mnie z pasją godną lepszej sprawy.

Pod wpływem tych nastrojów postanowiłem święcie ogłosić dalsze utwory poetyckie dopiero... po śmierci. Postanowienie to spełniłem niemal dosłownie, i sądzę, że zasłużyłem w ten sposób rzetelnie na wdzięczność współczesnych.

Wracając do podróży, o której przedtem mówiłem, muszę zaznaczyć, że podczas wszystkich dłuższych feryj urządzałem dalekie wycieczki piesze. Ze względu na plany przyszłości, uczyłem się więcej i pilniej, niż reszta kolegów. Dbając o zachowanie zdrowia, prężności i hartu, urządzałem od czasu do czasu długie wycieczki piesze. Towarzyszył mi w nich często pewien przemiły kolega; nie był tak biedny, jak ja, ale również musiał się liczyć z groszem. Był to chłopak pilny i poważny; z kolegami — z wyjątkiem mnie — nie rozmawiał prawie wcale. Nazywali go więc Cyprinus Carpio, czyli Karp, albo poprostu Carpio.

Nie przechowywaliśmy wprawdzie wspólnej gotówki we wspólnej kasie, ale mimo to jeden liczył się ze środkami drugiego. Skutek był taki, że ten, który posiadał więcej, starał się — oczywiście w tajemnicy przed kolegą — wyrównać różnicę. Nieraz jeden lub drugi z nas dawał dowody niezwykłej dobroci i poświęcenia, tem bardziej wzruszające, że chodziło tu o grosze. Naturalnym rezultatem tego rodzaju stosunków było to, że przy końcu każdej naszej podróży zostawaliśmy z tą samą ilością pieniędzy. Niejeden z dzisiejszych ministrów skarbu nauczyłby się wiele, gdyby zobaczył i usłyszał, z jaką mądrą rozwagą i logiką dwaj chłopcy deliberują nad każdym najmniejszym wydatkiem. Raz puściliśmy się wpław przez rzekę, aby oszczędzić dwa grosze, które trzeba było zapłacić przewoźnikowi!

Cudowny mój towarzysz palił się do wycieczki na okres świąt Bożego Narodzenia, był jednak przekonany, że go tym razem nie zabiorę; miał tylko dwa talary, byłem więc w stosunku do niego — milionerem. Uspokoiłem go zapewnieniem, że zabranie człowieka, nieposiadającego chwilowo pieniędzy, jest dla takiego miljonera drobnostką, o której nie warto mówić.

Wilję i pierwsze dni świąt spędziliśmy u rodziców; spotkaliśmy się na trzeci dzień świąt, gotowi do wyprawy. Carpio przywitał mnie z rozpromienionem obliczem: ojciec dołożył mu jeszcze talara! Stosunek nasz przedstawiał się więc teraz, nie jak dotychczas 2:5, lecz 3:5. Carpio zbliżył się potężnie do milionera...

— Dokąd ruszymy?...

Zwykle zapuszczaliśmy się w góry, ciągnące się na granicy Saksonii i Czech. Wyobrażaliśmy sobie podczas tych wędrówek, że się włóczymy po Pirenejach, na granicy Hiszpanii i Francji, lub po Himalajach, między Tybetem a Indjami. Było tu wszystko, czego tylko serce zapragnąć mogło: miasta i wsie, góry i doliny, skały i pola, rzeki i źródła, słońce i deszcz! Więcej nie można było wymagać. Pokochaliśmy ten teren naszych podróży po szerokim świecie; wybór innego poprzedzała zwykle długa konferencja.

To przywiązanie do terenu miało nietylko psychologiczną przyczynę; trzymałem ją długo w tajemnicy, ale dziś zdradzę czytelnikom. Mogę to uczynić tem łacniej, że nie drapiemy się już po górach. Niech więc inni, godni nasi następcy, zarobią na odkryciu tajemnicy.

Balansowaliśmy między Austrją a Saksonią dla bardzo ważnej przyczyny: był nią kurs pieniądza. Mylnem jest zapatrywanie, że tytko prawdziwi, faktyczni miljonerzy zajmują się kursami; przeciwnie, im mniej człowiek posiada, tem ważniejszą staje się dlań sprawa kursu; obydwaj doświadczyliśmy tego na sobie. Nie znaczy to, aby kurs był rzeczą najważniejszą dla tego, kto nic nie posiada. Muszą się zejść dwaj dzielni finansiści posiadający pewne solidne fundusze w wysokości powiedzmy, trzech i pięciu talarów; muszą wybrać się w podróż, tak zwaną podróż kursową, która im może przynieść niespodziewane korzyści, o ile w dodatku należą do stanu studentów, noszących różnokolorowe czapki, i są sprytni. Dlaczego tak być musi, zaraz wytłumaczę.

Jakiż dziś jest kurs guldena austriackiego?

Taki a taki! Hm. Gdy zwykły śmiertelnik płaci talarami, i chce otrzymać resztę w guldenach, talary zawsze stoją nisko. Gdy płaci guldenami i chce reszty w groszach, nagle źle stoją guldeny! A gdy się chce przekonać, jak sprawy naprawdę wyglądają, nie może w żaden sposób dostać ceduły giełdowej. Gdy się jednak zjawia jakiś niezwykły śmiertelnik w postaci ucznia, nikt nie przypuszcza, aby uczeń ten miał pieniądze, mimo że w kieszeni jego leży kilka talarów. Komunikuje się mu zupełnie uczciwie kurs guldena, a gdy kurs jest nieznany, uczeń wyciąga sam korzystną dla siebie cedułę, na której, niestety, brak daty, je, pije, płaci i odchodzi zadowolony. Dokąd, oto tajemnica. Gdy gulden stoi nisko, wraca na saską stronę, i każe sobie dać za talara austriacką monetę; gdy kurs guldena jest wysoki, idzie na czeską i zmienia grajcary na grosze i fenigi. Jeżeli student jest wybitnym kapitalistą i może czekać, łatwo dojść może do zarobków, którychby mu pozazdrościł niejeden kapitalista. Z sumy czterech talarów zarobiłem wraz z Carpionem w przeciągu ośmiu dni na czeskiej stronie jedenaście grajcarów, na saskiej szesnaście, przydało to naszej wyprawie niezwykłego rozmachu.

Oczywiście, trzeba było wielkiego sprytu i wielkiej przedsiębiorczości, by umieć przewidzieć wahania kursowe, i wyzyskać każdą szansę.

Biegliśmy naprzykład wśród ulewnego deszczu całe godziny z Saksonji do Czech i naodwrót, poto tylko, aby otrzymać fenigi za pięćdziesiąt grajcarów lub grajcary za pięćdziesiąt fenigów. Zyski lokowaliśmy w powidłach, kwaśnych ogórkach lub innych środkach spożywczych; gdy były za małe, zwracaliśmy się do kapitału, z którego można było czerpać. W ten sposób droga nasza między Saksonją a Czechami miała zygzakowatą linję; poza tem mieliśmy moc duchowej i komercjalnej podniety, triumfowaliśmy nad kursami całego świata i czuliśmy się jak wielcy panowie, którzy od rana do wieczora rzucają na wszystkie strony pieniądze. Przeżyliśmy wspaniałe czasy; nie żałowaliśmy pieniędzy na żadne przysmaki, ponadto w dworach i folwarkach jadło się i piło mleka, ile tylko dusza zapragnęła! Zimą, gdy w górach pełno śniegu, bieganie za kursem było oczywiście nieco trudniejsze; tym razem jednak mieliśmy, jak wiadomo, poważniejsze fundusze, i mogliśmy sobie pozwolić na podróżowanie w roli kapitalistów, którzy nic sobie z ceduły giełdowej nie robią.

Wyekwipowanie nasze było tak świetne, że mogliśmy śmiało myśleć o wyprawie na Mont-Blanc.

Parasoli nie zabraliśmy, uważając, że instrument ten jest oznaką zniewieściałości. Brakowało nam również lasek; podpory nasze rosły gdzieś w zaroślach, czekając wyzwolenia. Palta? Ale cóż znowu, wszak byliśmy młodzi! Rękawiczki? Gdyby człowiek był stworzony dla rękawiczek, urodziłby się w nich przecież. Futra? To wynalazek dobry dla Eskimosów, ale nie dla pana Carpiom i jego kolegi, posiadającego całych pięć talarów. Zato zabraliśmy pięć arkuszy papieru rysunkowego; Carpio nosił je na piecach w starym, zniszczonym futerale od lunety. Niestety, nie mieliśmy możności narysowania czegokolwiek, gdyż ilekroć znajdowaliśmy przedmiot, nadający się do skopiowania, stwierdzaliśmy, że palce nasze zesztywniały od zimna i nie mogą utrzymać ołówka. Na ramieniu nosiłem podłużną torbę do zbierania ziół. Ponieważ podczas zimy nie było mowy o szukaniu ziół lub grzybów, mieściła ona w sobie cały nasz bagaż podróżny ze wszystkiemi możliwemi przyborami toaletowemi, których nie zdradzę za żadną cenę. Powiem tytko, że nie było ich wiele. Ze względu na nasze plany przerzucania się to tu, to tam, Carpio zabrał mapy Saksonii i Czech; już pierwszego dnia naszej wyprawy okazało się jednak, że siostra jego pomyliła się przy pakowaniu: zamiast mapy Saksonii, wpakowała mapę Szwecji i Norwegji, zamiast Czech — mapy Algieru, Tunisu i Trypolisu. Postanowiliśmy zgodnie nie wyrzucać ich, lecz zachować na wypadek ewentualnych do tych krajów podróży. Mieliśmy również igły i nici. Potrzebne to było ze względu na odpadające guziki; rola agrafki, którą zabrał Carpio, pozostała dla mnie zagadką. Byliśmy również zaopatrzeni w cygara. Każdy miał ich dwa, po trzy fenigi sztuka. Ponieważ były przeznaczone na specjalne uroczyste chwile, powzięliśmy śmiały plan przemycania ich do Austrii bez cła, i w tym celu, ukrywaliśmy je w cholewkach. Gdyśmy je wieczorem postanowili wyciągnąć, okazało się, że została z nich tylko miazga. Sic transit gloria mundi.

Pozostałe sprzęty podróżne miały charakter bardziej intymny, dostosowany do indywidualnych upodobań właścicieli. Składały się ze sznurków, gąbki, flaszki terpentyny; siostra Carpiona wpakowała terpentynę zamiast tranu, którym mieliśmy czyścić buty. Oprócz tego Carpio zabrał jeszcze odziedziczony po pradziadach przyrząd do mierzenia odległości. Wymienianie innych przedmiotów byłoby niedyskrecją. Nadmienić tylko wypada, że Carpio nosił przy sobie drewniany zamek bezpieczeństwa, będący jego własnym wynalazkiem. Miał on służyć nie tyle dla ochrony naszego życia, ile dla bezpieczeństwa naszych kapitałów w razie, gdyby przyszło nocować w jakimś podejrzanym domu.

Gdy Garpdo pierwszego wieczoru chciał umocować w drzwiach swój genialny zamek, okazało się, że siostrzyczka zapomniała dołączyć cztery najważniejsze śrubki.

Miejscem naszego spotkania było miasteczko frankońskie Retau. Stamtąd ruszyliśmy do Asch, przemycając cztery cygara, potem zaś do Eger.

Było to, jak na nasze finanse, drogie miasto, więc opuściliśmy je szybko, i powędrowaliśmy do odległego o kilka kilometrów Tirschnitz, dokąd przybyliśmy późnym wieczorem, niesłychanie wyczerpani. Wypiwszy po szklance piwa, spałaszowawszy dwie porcje kartofli po dwadzieścia grajcarów, udaliśmy się do wytwornej sypialni, za którą gospodarz zażądał pięćdziesiąt grajcarów. Tu, w tej sypialni, spotkała nas straszliwa katastrofa cygarowa, o której była już mowa, tu odmówił posłuszeństwa zamek bezpieczeństwa. Wpakowaliśmy więc nasze kapitały do pieca; po jakimiś czasie Carpio wyjął z niego swoją część i ukrył w łóżku, wychodząc z założenia, że nie powinno się przechowywać całej sumy w jednem miejscu; utrzymywał, że na wypadek włamania wszystko byłoby stracone, i że trzeba rozdzielić nasz majątek, by włamywacz nie zabrał więcej niż połowę.

Przekonany mądrą, przezorną argumentacją przyjaciela, położyłem się i zasnąłem. Po niedługim czasie zbudził mnie jakiś szmer. Przyczyną hałasu był Carpio, który oświadczył, że, wchodząc do pokoju, ujrzał przy blasku zapałki kawał cegły leżącej za piecem. Wyjął ją teraz i wpakował do chustki; jest więc w posiadaniu śmiertelnej broni, którą zmiażdży łeb każdemu włamywaczowi. Pocieszony i uradowany czynem przyjaciela, zapewniającym nam bezpieczeństwo, odwróciłem się na bok i zasnąłem snem kamiennym. Zbudził mnie z niego dopiero Carpio, nie, raczej przeraźliwy lament Carpiona, który ryczał:

— Słuchaj, zginęły mi pieniądze, wszystkie pieniądze razem z portmonetką! Broń mordercza okazała się bezużyteczna; jakiś łotr wdarł się i wyciągnął pieniądze z pieca!

— Ale dlaczego zabrał tylko moją część, dlaczego zostawił twoje pieniądze, to pozostanie dla mnie zagadką! Biegnę natychmiast na dół. Gospodarz musi nam wszystko zwrócić.

— Czekaj-że, czekaj! Twoje pieniądze leżały w piecu?

— Oczywiście!

— Przecież sam je stamtąd zabrałeś i schowałeś do łóżka. Poszukaj!

Zaczął szukać i znalazł. Wzdychając głęboko, rzekł po chwili:

— Szczęście gospodarza! Gdyby pieniądze się nie znalazły, miałby ze mną krzyż pański; kto wie, czy nie zlicytowałbym mu rzeczy! Ile kosztuje kawa?

— Dziesięć grajcarów bez chleba.

— A chleb?

— Dziesięć grajcarów bez kawy.

— Zamówisz więc kawę, ja zaś każę dać chleba; podzielimy się, zapłacimy tylko dwadzieścia grajcarów. To, co oszczędzimy na śniadaniu, będzie można dodać do obiadu. Zgoda?

— Owszem. Nie jest to wprawdzie eleganckie, ale mniejsza o to. Ulotnimy się prędko, by nie odczuć lekceważenia.

— Lekceważenia? Sądzisz, że ktoś ośmieliłby się lekceważyć kapitalistów z akademickiem niemal wykształceniem? Czesi będą uważali za szczyt wytworności każdy nasz postępek.

Udając wielkich panów, zjedliśmy więc za dwadzieścia grajcarów śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem naszej podróży była na dziś miejscowość Falkenau, do której przybyliśmy cało nad wieczorem. Przyjaciela mego spotkało po drodze nieszczęście: zgubił ostrogę do chodzenia po lodzie. Jak się to stało, żaden z nas nie wiedział; Carpio był tą ciężką niezastąpioną stratą boleśnie dotknięty i zrozpaczony; chcąc mu nieco ulżyć, zacząłem udawać, że zgubiony kawałek żeleziwa był bliski i memu sercu. Spoglądaliśmy ze smutkiem w przeszłość; z prawdziwie męską rezygnacją skierowaliśmy swe kroki ku skromnej gospodzie, której wygląd harmonizował z dzisiejszym stanem naszej kasy.

Przed drzwiami gospody spotkaliśmy żandarma. Nie ukrywał zdziwienia, że tu wzejść zamierzamy. Ukłoniwszy się uprzejmie, zapytał:

— Panowie są uczniami?

Odparłem skinieniem głowy, Carpio zaś wyciągnął z kieszeni matrykułę i, wręczając ją przedstawicielowi ładu i bezpieczeństwa, rzekł:

— Tak, jesteśmy uczniami. Niech się pan przekona!

Żandarm spojrzał na matrykułę i oddał ją po chwili z dziwnym uśmiechem.

— Jeżeli pan jest tem, co tu wypisano, to z pana wielka figura, młody człowieku!

— Jestem też nią — odparł dumnie Carpio. — Widzi pan przecież gimnazjalną pieczątkę!

— Nie, nie widzę.

Carpio spojrzał na matrykułę i stwierdził, że trzyma w ręku wykaz cesarzy niemieckich, od Karola Wielkiego zacząwszy, a na Franciszku Drugim kończąc. Przeszukawszy wszystkie kieszenie i nie znalazłszy w nich matrykuły, zawołał z oburzeniem:

— Znowu przeoczenie mojej siostry, która zamiast matrykuły wpakowała mi ten wykaz! Takie głupstwa mogą tylko robić żeńskiego, lub nijakiego rodzaju!

— Niech się pan uspokoi — rzekł uprzejmie żandarm. — Nie chodziło ma o pańskie papiery; widać przecież odrazu, że jest pan tym, za kogo się pan podaje. Jestem zresztą przekonany, że kolega pański posiada dowód, wystarczający dla was obu.

— Masz swój dowód przy sobie? — zapytał Carpio.

— Tak, nie wyręczam się nigdy siostrami, które, nawiasem mówiąc, mają jednak wszystkie klepki w porządku.

— Czy moglibyśmy tu przenocować, panie kapralu?

— Hm — mruknął żandarm. — Już przedtem dziwiłem się, że panowie tu wchodzą; to przecież gospoda dla parobków. Lepiej pójść do Frania. Właśnie tam idę, więc was zaprowadzę.

Było widoczne, że żandarm ma wobec nas jak najlepsze zamiary, mimo to Carpio zapytał:

— Czy ten Franio ma hotel, gospodę? A drogo u niego? Żandarm roześmiał się na całe gardło i rzekł:

— U Frania drogo? Dla studentów? Ha, ha, ha! Przecież on sam był studentem, ale nie skończył studjów, gdyż go pewna bogata gospodyni wzięła za męża. Ulubionym tematem jego rozmów są studja, przepada za akademikami. Gdy mu się spodobacie, będzie uszczęśliwiony i nie weźmie ani grosza. Chodźmy; mam wrażenie, że wszystko pójdzie dobrze.

Ruszył przodem, my za nim; Carpio odciągnął mnie nieco i zapytał z zakłopotaniem:

— Jak myślisz, spodobamy się temu Franiowi?

— Dlaczegóż nie?

— Każdy człowiek ma przecież swój gust swoje upodobanie. Jeżeli w nas zasmakuje, nie zapłacimy ani grosza; ale co będzie, jeżeli nas bogato ugości, a potem mu się przestaniemy podobać? Możemy stracić cały majątek...

— Niema obawy! Nie płaci się za to, czego się nie zamawia, a zresztą, będziemy się wystrzegać wysokiego rachunku. Ludzie, w rodzaju Frania, którzy nie ukończyli studjów, uważają zwykle, że pożarli wszystkie mądrości. Pozostawieni w tem przekonaniu, rozpływają się wprost w czułościach. Franio był zapewne pięknym młodzieńcem; tylko dzięki urodzie znalazł bogatą żonę. Zresztą zobaczymy...

— Safono ty moja, mówisz, jakbyś czytał z książki! Pierwszy to raz od rozpoczęcia naszej wyprawy!

Safono! Padło słowo, które tu chciałem pominąć milczeniem! Każdy wie dobrze, że nie ma prawie ucznia ani studenta, któremuby koledzy nie nadali jakiegoś żartobliwego przydomku. Do niedawna byłem w tem szczęśliwem położeniu, że nazywano mnie własnem imieniem i nazwiskiem, od chwali jednak ogłoszenia wiersza zaszła w tym kierunku zmiana. Koledzy zaczęli szukać pośród nazwisk poetów; ponieważ chodziło im o to, by przydomek miał w sobie coś żartobliwego, wpadli na pomysł nadania mi nazwiska poetki. Ochrzczono mnie imieniem Safony, a gdym się temu zaczął opierać, zaczęto dowodzić, że jest ono dla mnie najbardziej odpowiednie, bo przecież Safo była najgłośniejszą poetką starożytności odznaczającą się niezwykłą czystością i pięknością wiersza. Cóż robić? Musiałem ustąpić.

Carpio miał rację, twierdząc, że od dnia rozpoczęcia naszej wyprawy po raz pierwszy mówię jak z książki. Chcąc, by się podczas naszej wspólnej wycieczki czuł dobrze, przystosowałem się w zupełności do niego. Nie zauważył tego przedtem, bo nie miał w sobie ani odrobiny zmysłu obserwacyjnego. Drogi, poważny i pilny przyjaciel odznaczał się kilkoma właściwościami, które łatwo mogły wpłynąć ujemnie na całą jego przyszłość. Przedewszystkiem, był beztroski, tą dziecinną beztroską, która paraliżuje jakąkolwiek inicjatywę i nie pozwala na energiczne załatwienie jakiejkolwiek sprawy. Ponadto, najprostszym sprawom nadawał niesłychanie ważne znaczenie i lubił pasjami zabarwiać każdy drobiazg romantyczną przymieszką. Stąd przywiązanie do ostrogi, do zamka, gwarantującego bezpieczeństwo, i do innych zabranych na wyprawę przedmiotów.

Najwybitniejszą jednak cechą jego usposobienia było roztargnienie. Biorąc pod uwagę młody wiek Carpiona, roztargnienie to sprawiało raczej wrażenie komiczne, czułem jednak już wtedy, że w przyszłości ta cecha charakteru może mieć na całe życie przyjaciela wpływ bardzo wielki. W miarę możności, starałem się skłaniać go do skupienia się; niestety, wysiłki moje były daremne. Przeciwnie, roztargnienie rosło, gdy się na nie zwracało uwagę. Stawał się bojaźliwy i w zażenowaniu popełniał jeszcze większe błędy. Zrezygnowałem więc z myśli zmienienia go, zamykałem oczy na objawy roztargnienia, udając czasami, że jestem równie dziecinnie niezaradny, jak i on. Zapewne przez to przywiązał się do mnie jeszcze bardziej. Robiliśmy wrażenie dwóch niezastanawiających się nad niczem dzieciaków. Wrażenie to było w stosunku do Carpiona zupełnie słuszne. Ja zaś czuwałem nad nim potajemnie, udając, że jest zupełnie samodzielny; w rzeczywistości — bezwiednie mi ulegał.

Chwilami jednak uświadamiał sobie, że to ja nim kieruję, że jest tylko wykonawcą mojej woli. Tak było przed chwilą, gdym wypowiedział przypuszczenie co do osoby oberżysty Frania, którego nigdy w życiu nie widziałem.

Wracając do rozpoczętego tematu, dodałem jeszcze:

— Gdy się kogoś nazywa nie po nazwisku, lecz po imieniu, i to jeszcze w zbronionej formie Franiem, a nie Franciszkiem, niema wątpliwości, że chodzi o tak zwanego „morowego chłopa”. Tak sobie wyobrażam naszego oberżystę i tak musimy go traktować, oczywiście, nie zapominając, że należy mu nieco zaimponować.

— Zaimponować? Czemże? Mamy gadać po łacinie, po grecku?

— Nie. Toby go znudziło, bo zapewne nie zrozumiałby nas. Mam wrażenie, że to człowiek bywały, musimy więc zachować się jowialnie; udawać, że go dobrze i dawno znamy. Co do zaimponowania, to... Ach, wpadło mi coś do głowy! Przecież „stary” utrzymuje, że bez najmniejszego trudu potrafię mówić rymami. Tyś także nie w ciemię bity, i nieraz odpowiadałeś mi wcale znośnemi rymami częstochowskiemi. Może więc zaaplikujemy Franiowi porcję wierszy?

— Niezła myśl! Zrobię, co będę mógł. A jeżeli mu się to nie będzie podobać?

— Damy spokój i zaczniemy mówić trzeźwo i poważnie. A więc postanowione! Mam wrażenie, że jesteśmy u celu.

Żandarm poprowadził nas przez parę ulic i zatrzymał się przed domem, do którego bramy prowadziło kilka schodków. Dom sprawiał miłe wyrażenie. Weszliśmy po schodkach na górę, i znaleźliśmy się w sieni, przepojonej zapachem stajni. Żandarm otworzył drzwi, rzucił badawcze spojrzenie w kierunku gospody i, zawołał wesoło:

— Dobrywieczór, Franiu! Znowu jestem u ciebie; przyprowadziłem dwóch wspaniałych gości.

— Cóżto za jedni? — zapytał tłusty głos.

— Dwaj studenci, którzy chcieliby znaleźć na noc jakieś ciepłe gniazdko.

— Studenci? A sprowadź-że ich tutaj. Dla takich gości mam zawsze pełno gniazd. Ubi bene, ibi patria!

Weszliśmy do obszernego niskiego pokoju. W lewym kącie stała kobieta pochylona nad beczułką masła. Przed chwilą ubiła właśnie masło i przelewała teraz przez chustkę mój ulubiony specjał — serwatkę. Była to gospodyni. Na prawo od drzwi siedziało nad czeskim cieńkuszem kilku niepokaźnych gości. Naprzeciw drzwi stał wielki okrągły stół, przy którym rozsiadły się wybitniejsze figury miasteczka. Jedna z nich w stała i zaczęła się nam przyglądać. Byłem pewien, że to Franio. Musiał to być kiedyś ładny chłopak; dziś jeszcze wypomadowane ciemne włosy spadały w zalotnych lokach. Śnieżno-biały fartuch okrywał potężny brzuch; nad kołnierzem wznosił się okrągły podbródek, przechodzący w wygoloną, pełną i rumianą fizjonomię, promieniejącą weselem i zadowoleniem. Spojrzawszy na nas, gospodarz wyszedł z za stołu i, wyciągając ku nam ręce, rzekł:

— Widać po całem wytwornem zachowaniu, że jesteście najprawdziwszymi studentami. Witajcie więc! Usiądźcie, proszę, przy tym stole, i powiedźcie, na co macie apetyt.

Uścisnąłem wyciągniętą rękę i odparłem z najpoważniejszą miną:

— Niech pan zaczeka chwilkę małą, powiem panu prawdę całą. Jesteśmy nietylko głodni i strudzeni, lecz przedewszystkiem spragnieni.

Poczciwy Franio zrobił krok wtył, otworzył szeroko oczy i zapytał ze zdumieniem:

— Co takiego? Małą — całą, strudzeni — spragnieni? A więc chcecie pić? Dobrze! Cóż mam przynieść?

— Z tej beczki na frasunek płynie delikatny trunek, płynie sobie strugą rzadką, ludzie zowią go serwatką. Nie chcemy ni piwa, ni wina, niech się od serwatki uczta nasza rozpoczyna.

— Frasunek — trunek, rzadką — serwatką? Pan jest chyba prawdziwym, stuprocentowym, wykwalifikowanym poetą!

— Jam poeta, macie rację, choć nie zawsze tworzę rymy, lecz gdy do was mam orację, wiersze płyną mi jak dymy; bo pan Franio człek uczony i rozumie się na sztuce; niechże będzie pochwalony ten, co kiedyś pławił się w nauce!

Po tych słowach podniosłem do ust szklankę napełnioną serwatką. Carpio powiedział również kilka słów wiązaną mową, poczem wypiliśmy cudowny napój.

Miałem wrażenie, że Franio nie zdaje sobie jeszcze sprawy z całego szczęścia, jakie go spotyka dzięki zaznajomieniu się z nami. Po chwili dopiero nagłym ruchem odsunął opróżnione szklanki i zawołał:

— Nie zawracajcie głowy serwatką! Wina, wina! Jesteście przecież poetami. Fama crescit fundo! Co za niespodzianka, co za radość! Podaj wina, Anno! Wiem dobrze, czego takim zdolnym panom potrzeba. Siadajcie panowie, siadajcie! Stabenti dabitur et abundebit.

Usiadłszy, rzekłem:

— Jeszcze nie czas na wino, niech serwatki fale do gardła nam płyną; a gdy pierwsze pragnienie ugasimy, chętni o winko poprosimy.

— Dobrze, jeżeli koniecznie chcecie, niech będzie serwatka! Ale musicie pozwolić, bym was uważał za wyjątkowych, osobistych gości. Oczywiście, nie przyjmę od was ani grajcara!

Carpio obrzucił mnie znaczącem spojrzeniem, a gdym je zignorował, dał mi w formie kopniaka znak o wiele wymowniejszy. Nastąpiła bardzo ożywiona scena. Goście, którzy w pierwszej chwili oniemieli z podziwu, odzyskali nareszcie mowę; figury zaś siedzące przy sąsiednim stole, otoczyły nas zwartem kołem. Wszyscy mówili równocześnie, jeden chciał drugiego przegadać. Na wszystkie pytania odpowiadaliśmy wierszem. Wywarło to niesłychane wrażenie na żonie Frania, zachwyconej niezwykłymi gośćmi. Franio odezwał się do niej w te słowa:

— Słuchaj, Anno? Wielce szanowni panowie nie będą spali w zwykłych pokojach hotelowych. Trzeba im dać pokój, w którym stoi lustrzana szafa. Wiem, co się należy nauce. Corvus corvo nigredinem objecit!

Ta swoista łacina śmieszyła mnie niesłychanie. Ponieważ recytował przysłowia, nabrałem podejrzenia, że je wykuł z jakiegoś starego kalendarza, by móc imponować znajomością Cicerona. Pamiętał tylko tekst łaciński, natomiast nie rozumiał go. Nic więc dziwnego, że gadał nonsensy. Iluż to ludzi na świecie cytuje mylnie łacińskie zdania!

Nie przytoczę szczegółów naszej dalszej rozmowy; niechaj czytelnik zadowoli się tem, że na nasze wiersze Franio odpowiadał dalej nieprawdopodobnemi cytatami łacińskiemi, które wzbudzały u słuchaczy niesłychany podziw.

Nie mogliśmy zbadać, do jakiej szkoły Franio uczęszczał i jaką miał za sobą karjerę naukową; miał, zdaje się, podstawę do pomijania tych spraw milczeniem, my zaś nie zasypywaliśmy go pytaniami. Trudno mi tu pominąć następujące małe intermezzo:

Poczciwy Carpio stwierdził, że jakiś gwóźdź przebił mu podeszwę i kłuje go w nogę; zdjął więc bucik i owinął nogę papierem. Gwóźdź przebił jednak papier i kłuł w dalszym ciągu. Carpio zwierzył się z tem cierpieniem przed obecnym w gospodzie szewcem. Szewc oświadczył, że postara się zetrzeć koniec gwoździa, przyjaciel mój zdjął więc bucik, wręczając go swemu wybawcy. Przy tej okazji wypadł na podłogę rozmiękły pod wpływem śniegu kawałek papieru, mający wygląd starego, zużytego banknotu guldenowego. Podniósłszy go, zauważyłem, że zawiera jakiś niemożliwy do odcyfrowania napis. Widok stempla gimnazjalnego, który pozostawił ślad dosyć wyraźny, wskazywał, jak ważny mam przed sobą dokument. Wręczyłem go przyjacielowi z następującemi słowami:

— Oto dokument, rehabilitujący twoją siostrę; mam nadzieję, że ją po powrocie do domu przeprosisz za haniebne podejrzenie.

Carpio wygładził kartkę, pokiwał głową, wręczył dokument żandarmowi i rzekł:

— Jak pan widzi, ukryłem swój paszport w doskonałem miejscu; niktby go tam nie znalazł. Niechże się pan przekona, że naprawdę ma pan do czynienia z wychowankami królewskich zakładów.

Stwierdziwszy opłakany stan legitymacji, żandarm zwrócił ją z następującemi słowami:

— Niechże pan nie kwestionuje moich zdolności psychologicznych i mego znawstwa ludzi, które mi odrazu powiedziało, że mam do czynienia z wysoce edukowanemi i nieposzlakowanemi personami!

— Zgoda — rzekł Carpio. — Uznajemy pański spryt, i postaramy się utrwalić po tamtej stronie granicy opinje, że ludność krajów austriackich może być dumna ze swej policji.

Po tych słowach zmiął legitymację, wpakował do kamizelki i skinął żandarmowi głową tak protekcjonalnie, jakgdyby był co najmniej ministrem sprawiedliwości.

Gdy każdy z nas pochłonął po trzy szklanki serwatki, przeszliśmy do piwa, poczem poczęstowano nas cygarami, które oberżysta nazwał najlepszemi w Austrii. O ile się nie mylę, cygara, należały do gatunku „Virginia”; nazywano je w mowie potocznej „bombami trującemi”. Gdy po zapaleniu cygara Carpio spostrzegł, że otoczenie przygląda mu się nieco ironicznie, zrobił lekceważący ruch ręką i rzekł:

— Nie chciałbym urazić cesarstwa austriackiego, ale nie ma wątpliwości, że w dziedzinie cygar przewyższamy je. Naprzykład to cygaro, które mam w ustach, byłoby dla mnie dla codziennego użytku za słabe. Krótko mówiąc, mamy innych palaczy, niż wy, moi panowie!

„Bomba trująca” gasła mu raz po raz; musiał ustawicznie pocierać zapałki o stojącą na stole podstawkę z azbestu. Ponieważ przy tej czynności drażnił go niemile zapadł siarki, wyciągnął z kieszeni kawałek papieru, zrobił z niego kilka długich wąskich pasków, i zaczął przykładać je do tlejącej na stole lampy naftowej, eliminując w ten sposób zapałki. Trzeba pamiętać, że w owych czasach nie było mowy ani o gazie, ani o elektryczności.

Mimo tych skomplikowanych manipulacyj palił niezmiernie szybko; zanim zdążyłem wypalić pierwsze cygaro, kończył już drugie. Zaczęto nas częstować dalszemi. Gdym w imieniu swojem i Carpiona odmówił, przyjaciel zawołał z oburzeniem:

— Safono, nie mieszaj się do moich spraw! Taki somnambulik, jak ty, nie jest wytrzymały; co do mnie, wytarty jestem z kamienia i ze stali, i nie przypuszczam, by mogło istnieć cygaro, któreby wstrząsnęło moją konstytucją.

— Słusznie! — rzekł Franio. — Prawdziwy student musi być odporny na spirytus i nikotynę. Nummus ubi loquitur, tullius ipsetase. Niechże pan bierze!

Przyjaciel nie dał się długo prosić, lecz nie zdążył wypalić cygara do końca, gdyż zabrakło mu skrawków papieru, któremi je zapalał. Mówiąc językiem Wschodu, stwierdziłem, że twarz jego straciła kolor jutrzenki; milczałem jednak, nie chcąc go obrazić.

Gospodyni wniosła wieczerzę, składającą się z potężnej miski fasoli i z niemniej potężnego półmiska wędzonej wieprzowiny. Na widok olbrzymich apetycznych kawałów mięsiwa poczułem, mówiąc językiem reporterów, opisujących pobyt szacha w Europie, „najjaśniejszą ślinkę w dostojnych ustach”. Zdawało mi się jednak, że luksusowa uczta nie robi na przyjacielu takiego wrażenia. Był obojętny; w przeciwstawieniu do mych błyszczących oczu, w oczach jego czaiły się błyski melancholijnej rezygnacji; opuścił kąty ust, wyglądał jak zdeterminowany, zrozpaczony żebrak, który nie przyjmie nawet pokaźnej jałmużny.

Zacząłem polewać obficie masłem mięso i fasolę. Poczciwy Carpio nie dotknął niczego. Zasypany pełnemi współczucia pytaniami i namowami, oświadczył, że jadł na obiad zbyt wiele i nie ma wskutek tego apetytu. Spojrzał przytem na mnie wzrokiem, błagającym o milczenie i dyskrecję; spełniłem jego prośbę, ale po chwili odpłacił mi za to czarną niewdzięcznością. Zapytany bowiem, dlaczego obiad nie wpłynął tak ujemnie na mój apetyt, odparł protekcjonalnie:

— Nie wszyscy ludzie na świecie są sobie równi. Gdy jedni przekładają zalety ducha i umysłu, inni pławią się w rozkoszach doczesnych, i nic ich nie odstrasza od zbliżenia duszy do fasoli i świniny. Oto wszystko, co mogę w tej sprawie powiedzieć. Zresztą, panowie wiedzą: de gustibus non est disputandum.

— Ależ tak, tak, — potwierdził gospodarz, zadowolony możnością pochwalania się swa wiedzą. — Cieszy mnie bezwątpienia, że kolega pański ma taki cudowny apetyt; ale umiem również cenić zalety ducha, powtarzają za uczonymi starożytności: Omne nimium nocet.

— O Franiu, Franiu, gdybyś zrozumiał, coś przed chwilą powiedział! — pomyślałem, nie przerywając oczywiście jedzenia. Byłem tak pochłonięty materią, że trudno mi było pomyśleć o powrocie z tego świata duchowego zafasolenia się. O wstydzie! Duch mój, moja wiedza — były teraz do tego stopnia bezsilne, że wśród nielicznych słów, rzuconych podczas jedzenia, nie mogłem sformować ani jednego wiersza.

Na usprawiedliwienie swoje muszę zaznaczyć, że nie działało się to bez głębszych motywów natury moralnej: nie chciałem posypywać delikatnej wieprzowiny suchemi jambami i trochejami lub niewędzonemi amfibrachami i daktylami, czując, że wpłynie to na nią niekorzystnie.

Do chwili rozpoczęcia wieczerzy w gospodzie było pełno gości. Gdym jednak w skupieniu ducha oddał się pochłanianiu zawartości obydwóch misek, a Carpio zamilkł również w cichej kontemplacji nad swem wnętrzem duchowem, lub, co prawdopodobniejsze, cielesnem, rozmowy urwały się. Zapał, z którym milczeliśmy obydwaj, nasunął przypuszczenie, że nieprędko się ożywimy; goście więc zaczęli się powoli wymykać z gospody, by w domu również poświęcić się obrzędowi jedzenia.

W rezultacie, po ukończeniu wieczerzy, w gospodzie pozostał tylko Franio i jego żona. Trwało to niedługo; po jakimś czasie izba znów napełniła się gośćmi, którzy odrazu niezwykle mnie zainteresowali.

Był tu starzec w towarzystwie młodej kobiety i kilkunastoletniego chłopca. Nędzny ich ubiór, nie dający żadnej ochrony przed zimnem, świadczył o niedoli. Siwowłosy zgarbiony starzec wszedł krokiem chwiejnym; był niezwykle wyczerpany i usiadł na pierwszem krześle z brzega. Nie zwracajac na nas uwagi, zamknął głęboko osadzone oczy i zaczął rzęzić tak głośno. że zdjął mnie lęk, by się nie zwalił na podłogę. Chłopak otoczył go delikatnie i czule ramieniem, głaszcząc ręką straszliwie wychudzony policzek starca. Ani starzec, ani dziecko nie powiedzieli na powitanie ani słowa. Kobieta, która przybyła wraz z nimi, ukłoniła się, umieściła tobołek obok starca, rozłożyła ręce i rzekła błagalnym tonem:

— Może znajdzie się dla nas miejsce w stajni?

— Żebracy, nieroby, albo złodzieje! — szepnęła gospodyni mężowi.

Nie była tak dobroduszna, jak Franio, który wcale nie zwrócił uwagi na jej słowa i, obrzucając przybyszów współczującem spojrzeniem, zapytał:

— Dlaczego mówicie o stajni, a nie o łóżku?

— Nie mamy pieniędzy — odparła kobieta z głębokiem westchnieniem.

— Dlaczegóż przyszliście tutaj? To nie miejsce dla hołyszów i żebraków! — wtrąciła gospodyni.

— Nie mogliśmy iść dalej; ojciec mój zemdlał z wyczerpania.

Gospodyni chciała odpowiedzieć, ale Franio dał jej znak ręką, by milczała, i zwrócił się do nieznajomej z żądaniem okazania paszportu. Kobieta wyciągnęła go z zawiniątka. Franio przeczytał, pokiwaj głową, spojrzał na przybyszów raz jeszcze i zapytał ze zdziwieniem:

— Z tak daleka przybywacie przez śniegi? Wybieracie się do Ameryki? W tych ubraniach — bez pieniędzy? Albo kłamiecie, aibo też nie jesteście przy zdrowych zmysłach!

— Paszport dowodzi, że o kłamstwie niema mowy.

— Przecież na podróż do Ameryki trzeba pieniędzy. Szyfkarta kosztuje.

— Mąż przysłał nam szyfkarty.

— Mąż jest w Ameryce?

— Tak. Wyjechał za ocean przed trzema laty; pracował, oszczędzał tak długo, aż mógł nam przysłać szyfkarty.

— Tylko szyfkarty? Aby się dostać do portu, trzeba przecież pieniędzy!

— Mieliśmy pieniądze ze sprzedaży całego naszego dobytku. Nie było tego wiele, gdyż kupujący byli takimi samymi biedakami jak my; ale wystarczyłoby na podróż do Bremy, gdyby mój ojciec nie zachorował. Dostał krwotoku, trwało to dwa miesiące, — wydaliśmy wszystko.

— Dlaczegóż, moja droga, nie wróciliście do domu?

— Do domu? Cóż mieliśmy robić w domu gdzie nic już nie mamy, gdzie się nam tak źle powodziło? Mamy przecież szyfkarty, a mąż czeka za oceanem!

— Słusznie! Ale ta wędrówka do Bremy o chłodzie i głodzie musi być czemś okropnem. Nie wyobrażam sobie wcale, jak długo będziecie musieli wędrować. Czy znacie drogę?

— Pytamy spotkanych ludzi i w ten sposób posuwamy się naprzód.

— No, daleko nie dojdziecie, jeżeli stan zdrowia starca się nie poprawi.

— Jeżeli tylko dzień, dwa, potrafi wytrzymać, będziemy mogli wypocząć. Na górze, w Graslitz, mieszka jeden z naszych krewnych, fabrykant instrumentów muzycznych. Jestem pewna, że będziemy mogli pozostać u niego, dopóki ojciec nie powróci do zdrowia.

— Chcecie do Graslitz? Na taką górę, przy tym śniegu? Oszaleliście!

— Mamy paszport — musimy iść naprzód.

— Tak — wtrąciła żona Frania — Przecież maja paszport. Kwestja tylko, czy naprawdę chcą jechać do Ameryki, czy też mają zamiar koczować po kraju?

Kobieta rozpłakała się; po chwili wyciągnęła z chustki kopertę i, podając ją gospodarzowi, rzekła:

— Nie jesteśmy włóczęgami, spotkało nas tylko wielkie nieszczęście. Niech pan otworzy tę kopertę! Leżą w niej nasze szyfkarty.

— Wierzę na słowo — odparł Franio, wzruszony łzami biedaczki. — Trzeba się zastanowić, w jaki sposób wam można byłoby pomóc. Z pewnością jesteście głodni! Siadajcie przy stole.

Kobieta spojrzała nań z wdzięcznością i usiadła przy stole. Gospodyni wstała, mruknęła coś niechętnie i wyszła do kuchni. Franio rzekł do nas poufnym tonem:

— Jest wściekła, mimo to zrobi, co zechcę. Mężczyzna pozostanie zawsze mężczyzną, choćby miał sto bab na karku; aunus producit, non ager. Nie pozwolę, by ci biedacy spali w stajni!

Obydwaj współczuliśmy biedakom i postanowiliśmy zrobić wszystko, co w naszej sytuacji było możliwe: podałem swoją szklankę wina starcowi, a Carpio podsunął nietknięte jadło chłopcu, który rzucił się na nie łapczywie.

Gospodyni nie wracała. Spokojny dotychczas Franio wpadł w szewską pasję; wstał i wyszedł do kuchni. Po chwili rozległy się stamtąd ostre tony niezbyt regularnego duetu. W pierwszej części dominował krzykliwy dyszkant, któremu od czasu do czasu odpowiadał łagodny bas; w drugiej stosunek głosów zmienił się nieco; bas rozbrzmiewał teraz pełnemi kadencjami, sopran zaś wypuszczał cienkie trele. Nie ulegało wątpliwości, że gospodyni dała z kuchni nogę. Po chwili zjawił się rozpromieniony Franio.

— Poszła do sąsiadki, by się u niej wykrzyczeć — wyznał, a wyznanie to napełniło nas dumą. — Tymczasem możemy tu robić, co się nam podoba. Uwaga!

Podał przybyszom do połowy opróżnioną miskę z fasola i przysunął również półmisek z mięsem, oraz podał pełną flaszkę wina. Potem usiadł obok nich i rzekł do nas:

— Chodźcie tu, panowie studenci! Pomówimy z tymi poczciwymi ludźmi o Ameryce. Mąż pisał do tej kobiety, może dowiemy się więc czegoś nowego o tym kraju. — Ameryka pana interesuje? — zapytał Carpiona.

— Ależ tak, oczywiście! Za oceanem mieszka jeden z moich krewnych, który pisuje od czasu do czasu do rodziców.

Nie mogłem się nigdy dowiedzieć, co to za krewny. Osłaniał go mgłą tajemniczości, od czasu do czasu oświetlając postać amerykańskiego kuzyna trzema błyskawicami. Dowiedziałem się więc, że kuzyn mieszka w Eldorado, jest miljonerem, i że Carpio jest jego jedynym spadkobiercą.

Franio wyznał szczerze, że Eger i Karlsbad są mu o wiele lepiej znane, aniżeli państewka i terytoria Stanów Zjednoczonych. Carpio postanowił go więc oświecić i zaczął recytować wszystko, co o Ameryce wiedział z geografii. Franio słuchał z niesłychaną uwagą, ja z roztargnieniem, przybysze zaś, zajęci zaspakajaniem głodu, nie interesowali się wcale wyliczaniem ilości mieszkańców, miast i miasteczek zamorskiej krainy.

Córka okazywała ojcu w zruszającą troskliwość, chłopak oddawał mu ze swego talerza każdy najlepszy kąsek. Starzec był szalenie osłabiony. Nogi się pod nim uginały, trzeba go było karmić jak dziecko. Pił chętnie wino, ale nie jadł prawie nic. Widać było, że przedewszystkiem potrzebuje spokoju i snu. Patrzącemu na wychudzoną straszliwie twarz mimowoli narzucało się poczucie, że sen jego wkrótce zmieni się w wieczny.

Kobieta modliła się długo przed jedzeniem; nie ulegało wątpliwości, że nie czyni tego ze względu na nas, lecz że modlitwa ta wyrosła z przyzwyczajenia i głębokiej wiary. Skończywszy wieczerzę, pomodliła się znowu, poczem zwróciła się do gospodarza z prośbą, by pozwolił jej ułożyć ojca do snu. Starzec sprzeciwił się ruchem głowy i rzekł zmęczonym, bezdźwięcznym głosem:

— Pozwól mi jeszcze posiedzieć, droga córko. Wędrowaliśmy wśród śnieżnej zawiei, gdy wszędzie w ciepłych pokojach płonęły choinki. Szliśmy dalej i dalej, z jednego miejsca na drugie, nie mogliśmy radować się wraz z innymi. Nie mogłem zapalić wam drzewka, ani nic podarować, marzliście i głodowali w świąteczne dni Narodzenia Bożego. Nie chcąc was zasmucić widokiem łez, tłumiłem je w sobie. Tutaj dopiero czuję się dobrze, tu nas przyjęto życzliwie; nie marzniemy, nie odczuwamy głodu; tu święcić będziemy Narodzenie Boże!

Słowa te przerywał suchy, dręczący kaszel. Wypowiedziawszy je, starzec złożył ręce i zaczął szeptać słowa modlitwy. Córka również złożyła ręce i wśród łkań powtarzała modlitwę za starcem. Chłopiec zagryzł wargi, i patrzył na nas chcąc z oczu naszych wyczytać, w jaki sposób zareagowalibyśmy, gdyby wybuchnął płaczem. Dzielny malec!

Modlący się starzec nie wyglądał teraz na żebraka. Szczyty wysokich gór pokrywał śnieg. Gdy śnieg starości ukoronuje człowieka, staje on się bliższy nieba. A bliskość nieba wzbudza w każdym człowieku pokorę. Modlący się drżącemi wargami o wejście do nieba starzec, cicho płacząca kobieta i walczący z naporem łez chłopiec stracili w mych oczach cechy żebraków, i zmuszali do zastanowienia nad słowami Biblii: Gdzie dwoje lub troje zbiera się razem w mojem imieniu, tam jestem pośród nich.

Spoważnieliśmy wszyscy; dziecinna wesołość prysła jak bańka mydlana. Wstydziłem się strasznie, że przed chwilą jeszcze zabijaliśmy wiedzę kiepskiemi dowcipami, podczas gdy po pokrytych śniegiem halach i połoninach wędrowała nędza i bieda.

Miałem wrażenie, że gospodarz odczuwa to samo; chcąc ukryć zmieszanie, chrząknął kilkakrotnie i rzekł:

— Dobrze, świętujcie tu swoje Boże Narodzenie! Pomogę wam i przyniosę ją tutaj.

Wyszedł do sieni; otworzył drzwi, prowadzące do mieszkania. Po chwili dowiedzieliśmy się, co miał na myśli, mówiąc „przyniosę ją”, — zjawił się z choinką, obwieszoną świecidełkami i kawałkami niedopalonych świeczek. Rozpromieniony chłopak skoczył od stołu, ofiarując swą pomoc, którą chętnie przyjęliśmy.

Franio wyszedł za drzwi i wrócił po chwili, niosąc kilka części garderoby swojej i żony, zwój kiełbasy i babkę; dołączywszy do tego pięć guldenów, położył wszystko pod drzewkiem i rzekł:

— Oto dary dzieciątka, które zobaczyło wasze łzy i wysłuchało waszej modlitwy. Dziękujcie więc Chrystusowi, nie mnie.

Trudno opisać niesłychaną radość przybyszów. Źrenice starca rozszerzyły się, by wchłonąć blask świec; córka przelewała zamiast łez bólu, łzy radości; chłopiec otoczył jej szyję ramieniem, by ukryć łkanie na matczynej piersi. Zupełnie mechanicznie sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem z niej guldena i położyłem pod drzewkiem obok pieniędzy ofiarowanych przez Frania. Gdy to Carpio zobaczył, rzekł do mnie:

— Tak, wy możecie dawać! Franio jest bogaty, bo się bogato ożenił; ty zaś miałeś pięć talarów. Jam najbiedniejszy, nic dać nie mogę — ależ nie, nie, i ja im coś dam, choć to nie brzęcząca moneta!

Poprosił o chwilę ciszy, stanął pod choinką i zaczął deklamować mój wiersz.

Czemu to przypisać, że własny wiersz wydał mi się tak obcy, jakgdybym nie ja go stworzył, a inna daleka istota?

Im dłużej deklamował Carpio, tem dystans między mną a moim utworem wzrastał. Pozostali słuchali ze skupieniem. Starzec nie spuszczał z Carpiona oka; w oczach jego pojawiły się dziwne blaski. Czy to był refleks płonących świec, czy odblask nadziemskiej jasności, oświetlającej jego serce, — nie wiem. Oparł ręce na stole i wyciągnął je wgórę, podnosząc wysoko głowę; zdawało się, że chce pochwycić dar, idący z niebios, i zatrzymać go przy sobie. Słuchał w głębokiem skupieniu. Gdy Carpio skończył, wstał, wyprostował się jak świeca i poprosił:

— Proszę powtórzyć jeszcze ostatnie zwrotki. Proszę powtórzyć słowa kapłana!

Carpio spełnił jego prośbę. I znowu zdawało mi się, że to nie moje słowa, lecz cudze.

Starzec złożył ręce, opadł na krzesło, zamknął oczy. Na twarzy jego wykwitł uśmiech. Po chwili wyszeptał:

— Tak, narodził się mój Zbawiciel! Mój, mój, mój... Szukałem go długo, długo i oto przyszedł. Widząc go, widzę jego gwiazdę, widzę światło, błyszczące z pól betleemskich. Cóżto powiedział Symeon, ujrzawszy w świątyni Chrystusa?

Dałem znak przyjacielowi, aby powtórzył zwrotkę.

— Tak, tak, widzę go! — ciągnął starzec, nie otwierając oczu. Poruszył wargami, lecz się nie modlił; szukał słów, które przed chwilą usłyszał; chciał je powiązać. Po chwili rzekł:

— Jakież są słowa grzesznika, błagającego o zmiłowanie?

Carpio nie czekał tym razem na mój znak, lecz odparł sam.

— Spójrz na dziecię twoje — powtórzył starzec — tęskniące za światłem — Nie idź z niem przed sąd!... Nie idź z niem przed sąd, nie idź! — zawołał głośno, patrząc na nas z lękiem. Po chwili zamknął oczy; wyraz przerażenia ustąpił miejsca łagodnemu uśmiechowi. Wyszeptał: — Gwiazda zbawienia zaprowadzi cię do chwały Pana — prawda — chwała, cud, zbawienie... Jestem zmęczony, chcę spać, spać, spać!...

Głowa opadła ku ziemi.

— Wielki Boże, umiera! — rzekł zatroskany gospodarz.

— Nie, nie umiera! — uspokoiła go córka — Zmęczyła go daleka, uciążliwa droga, wyczerpało wzruszenie. Często miewa takie ataki. Pozwólcie mu spać. Gdzie go mogę umieścić?

— Umieścić? Chcecie go zanieść?

— Będę go podtrzymywać.

— Pomogę wam! Na górze jest pokój o trzech łóżkach. Niechaj chłopiec zabierze świecę.

Ujęli starca pod ręce i podnieśli go; był zupełnie przytomny; nie otwierając oczu ruszył ku drzwiom, opierając się na ramionach Frania i córki. Zostaliśmy sami. Carpio rzekł:

— Przeżyliśmy niesłychanie wzruszające i nieoczekiwane Boże Narodzenie. Cóż ty na to, Safono? To jacyś niezwykli ludzie: nie mam wrażenia, by należeli do klasy wyrobników.

Roztargniony zazwyczaj przyjaciel nieczęsto robił podobnie rozsądne uwagi; podzielając w zupełności jego zapatrywania, zapytałem:

— Dlaczego tak sądzisz?

— Nie mówią językiem robotników. Poza tem stary zorientował się tak niesłychanie łatwo w twym wierszu, z taką szybkością nauczył się poszczególnych wyrażeń, w nim zawartych, że gotów jestem przysiąc, iż poświęcał się kiedyś pracy umysłowej, a nie fizycznej. A jakie jest twoje zdanie?

— Zgadzam się z tobą w zupełności, idę jednak jeszcze dalej.

— O cóż chodzi?

— Ta rodzina ucierpiała pod wpływem jakiegoś ciężkiego zrządzenia losu.

— Zasłużenie?

— Tego nie mogę wiedzieć. Przerażone spojrzenie, którem mnie starzec nagle obrzucił, nie tłumaczy niczego. Przerażenie to może mieć związek z własnemi zbrodniami, może się jednak również dobrze odnosić do nikczemności, których na sobie doświadczył. Zresztą, nie nasza sprawa. Zgadzam się jednak z tobą, że było to wzruszające Boże Narodzenie, którego wspomnienie długo we mnie pozostanie.

— I ja nieprędko je zapomnę. Ludzie ci nic właściwie nas nie obchodzą. Mimo to ciekaw jestem bardzo, kim są, a raczej kim byli dawniej.

Wszedł Franio, by zanieść na górę upominki gwiazdkowe. Po niedługiej chwili wrócił, usiadł obok nas i rzekł:

— Wieczór rozpoczął się tak wesoło, a tak poważnie się skończył; właściwie my tutaj nie możemy jeszcze mówić o końcu. Cieszę się, że podejmuję takich ludzi, jak wy. Wypijemy jeszcze flaszeczkę wina, postaramy się pójść spać jak najpóźniej, zgoda? Jutro nie puszczę was jeszcze.

— A pańska żona? — zapytałem.

— O, ta ma olej w głowie i umie postępować z edukowanymi ludźmi, bo ja sam byłem przecież kiedyś studentem. Dzieli chętnie wraz ze mną moje wspomnienia i uczucia, kieruje się jak i ja starem łacińskiem przysłowiem: multis ictibus dejictur quercus. Nie znosi tylko żebraków i hołoty; żałuje dla nich każdego grajcara. Ale ja pomagam chętnie wszelkiej biedocie, bo dawniej sam nic nie miałem, oczywiście, z wyjątkiem klasycznego wykształcenia.

— Czy zajrzy tu po powrocie od sąsiadki?

— Nie.

— Więc choinka, która mogłaby nas zdradzić, może pozostać?

— Tak, dopóki nie położymy się spać; potem wyniosę ją.

— Ale jutro zobaczy, że świeczki są zupełnie wypalone...

— Do kroćset bomb i kartaczy! — zaklął. — Będzie awantura, a chciałbym jej uniknąć. Co robić, co robić? Już wiem, już wiem! Zgaduje pan?

— Nie.

— Powsadzam w nasadki nowe świeczki. Gdy się spalą do połowy, pogasimy je. Będzie przekonana, że to stare. Trzeba być pomysłowym i sprytnym, przedewszystkiem sprytnym, panie Sa... Saff... jakże się pan właściwie nazywa? Nie mogę spamiętać nazwiska: Karb, Saff, Saff, Karb...

Wytłumaczyłem, że Carpio i Safo to tylko przezwiska szkolne, i powiedziałem jak się nazywamy naprawdę. Przyjaciel mój postanowił się wylegitymować i rzekł:

— Mogę panu udowodnić czarnem na białem, że mam pełne prawo do noszenia nazwiska, które wymieniłem. Oto mój paszport!

Sięgnął do kieszeni kamizelki, pewny, że znajdzie w niej legitymację. Niestety, nie było jej tam. Zaczął więc szukać gorączkowo po wszystkich kieszeniach. Napróżno, paszport ulotnił się jak kamfora.

— Gdzież się mógł podziać? — zawołał zrozpaczony. — Przecież taki ostemplowany papier nie mógł się rozpłynąć w przestworzu!

— A może znowu siostra? — zrobiłem delikatną aluzję.

— Siostra? — zapytał, nie przeczuwając podstępu.

Tym razem był to zgoła niewinny figiel, bo znalazł wszak paszport w trzewiku.

— Do licha, czyżbym go tam włożył zpowrotem? Byłby to dowód roztargnienia, a wcale nie jestem roztargniony! Przecież szewc spiłował gwoździe. Trzeba się jednak upewnić raz jeszcze. Któryż to był trzewik? Nie pamiętasz, Safono?

— Nie — odparłem, niestety, wbrew odwiecznym prawom prawdy.

— Muszę więc przeszukać obydwa wtedy znajdę z pewnością.

Zdjął obydwa trzewiki — niestety, paszportu w nich nie było! Ściągnął jeszcze na wszelki wypadek pończochy, niestety, i to nie pomogło. Zaczęliśmy więc szukać pod stołem, przy którym przedtem siedzieliśmy. Wziąwszy jeden ze zwitków papieru, którym Carpio zapalał cygara, rozwinąłem go i zawołałem:

— Drogi Carpio, popatrz tylko!

Na widok ruiny, w jakiej się znajdowała pechowa legitymacja, — ten widomy znak prawa do życia — twarz Carpiona zaczęła się straszliwie wydłużać.

— oto ćwiartka gimnazjalnego stempla! — zawołał. — To część mego paszportu! Któż porobił skrawki?

— Ty sam we własnej osobie.

— Naprawdę?

— Tak. Mogę przysiąc, że twojej siostry tu nie było.

— Ja również przysięgam na to samo. Mam jednak wrażenie, żeś to ty pokrajał papier!

— Skądże znowu! Przyznasz chyba, że nie jestem twoja siostrą.

— Trzeba więc przyjąć, że sam sięgnąłem do kieszeni kamizelki. Niepojęte! Czegoś równie bezmyślnego nie popełniłem nigdy w życiu. Teraz paszport diabli wzięli! Jeżeli policji wpadnie kiedyś pomysł zidentyfikowania mnie z jakimś mordercą lub z dyrektorem banku, który zdefraudował pieniądze, zamkną mnie do kozy i będę musiał czekać, aż mnie ojciec uwolni z więzienia.

— Dopóki jesteś ze mną, mój paszport wystarczy dla nas obydwóch, gdyż, primo, nie mam siostry, która robi głupstwa, secundo, żaden gwóźdź nie kłuje mnie w piętę, tertio, nie jestem fabrykantem fidybusów. Zresztą, nie wyglądasz ani na mordercę, ani na dyrektora banku.

— Naprawdę?

— Ależ tak.

— Dlaczegóż to?

— Jak na dyrektora banku, jesteś za młody, jak na mordercę — masz wyraz twarzy zbyt poczciwy. Tymczasem więc nie grozi ci zamknięcie.

Perswazje moje przekonały go i uspokoiły.

Poczciwcy Franio przeszedł w drodze asocjacji pojęć od papieru do cygar. Wziąłem jedno, prosząc Carpiona, by się chwilowo wstrzymał od palenia. Przyjaciel podniósł pogardliwie górną wargę i nie raczył nawet odpowiedzieć. Zato z niezwykłą serdecznością zwrócił się do gospodarza, obiecując mu że przybędziemy tu na ferje wielkanocne i przemycimy dla niego cygara. Usłyszawszy to, Franio oblizał się i rzekł:

— Hm! Przemycone mają specjalny smak! Pan się zna na kontrabandzie?

— Ależ tak, świetnie! — odparł Carpio z miną człowieka, który przemycił setki wagonów. — I tym razem przeszmuglowaliśmy pewien transporcik.

— Naprawdę? Gdzieście go wyładowali?

— Niedaleko Eger. Pierwszego wieczora po przebyciu słupów granicznych.

— U kogo?

— Tajemnica urzędowa.

— Dużo?

— Myślę!

— W jaki sposób udało się wam to uczynić?

— W sposób bardzo, bardzo...

Kapitan przemytników Carpio zaczął się w tem miejscu jąkać. Pośpieszyłem mu więc na pomoc:

— W sposób bardzo mało skomplikowany, związany ściśle z jego paszportem.

— Dużo było towaru?

— Cztery.

— Cztery tysiące, czy cztery centnary?

— Nie przemycaliśmy tysiącami ani centnarami; zwracamy tylko uwagę na gatunek, a był on przedni, jak naprzykład mąka węgierska 0000. Jeżeli podczas feryj wielkanocnych będziemy mieli takie same szczęśce, zdziwi się pan niezmiernie. Oto wszystko, co w tej chwili mogę powiedzieć.

Dalsza rozmowę przerwała nieznajoma, oświadczając, ze ojciec zasnął, i że byłaby szczęśliwa, gdyby jej pozwolono posiedzieć z synem jeszcze chwilę w ciepłym pokoju. Oczywiście, Franio nie odmówił i nalał jej szklankę wina. Chcąc rozweselić chłopaka, postanowił na miejscu wykonać podstępny plan oszukania żony. Przyniósł świece, umocował je na drzewku i pozapalał. Przytuliwszy do siebie synka, kobieta siedziała w milczeniu w pełnym blasku jarzących się świec; na twarzy jej wykwitł uśmiech zadumy.

Nieprzyzwyczajony do wina, Carpio stał się niesłychanie rozmowny. Opowiadał swe curiculum vitae, a raczej wszystko, co, jego zdaniem, było godne wzmiankowania. Uwagi godne momenty polegały przeważnie na tem, że, dzięki niepojętemu roztargnieniu otoczenia, Carpio wpadał często w opały. Ogromną rolę przy różnych przykrościach tego rodzaju grały siostry; gdyby sprawy przedstawiały się w istocie swej tak, jak je opisywał, należałoby przypuszczać, że przyjaciel mój cały wolny czas i wszystkie siły poświęcił jedynie na to, by paraliżować straszliwe skutki roztargnienia tych młodocianych dam. Przeszedłszy do sprawy naszej serdecznej przyjaźni, raczył oświetlić moje talenty kilkoma jaskrawemi promieniami. Oświadczył, że jestem poetą, którego porównać można jedynie z Safoną, i że wiersz, który niedawno zadeklamował, wyszedł z pod mojej sławnej stalówki. Usłyszawszy to, kobieta zapytała.

— Czy być może? A więc to prawda? Pan jest naprawdę autorem tego wiersza, młodzieńcze?

Odpowiedziałem, że tak jest w istocie, rumieniąc się delikatnym rumieńcem, który jest oznaką skromności, cechującą nie każdego współczesnego poetę.