Pod Siutem - Karol May - ebook

Pod Siutem ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do wyprawy przez egzotyczne krajobrazy Bliskiego Wschodu w towarzystwie książki "Pod Siutem" autorstwa Karola Maya. Ta urzekająca powieść, należąca do cyklu "W kraju Mahdiego", przenosi czytelnika w świat niezwykłych przygód. W tej fascynującej opowieści bohaterowie podążają przez tajemnicze kraje Bliskiego Wschodu, poznając różnorodnych ludzi i odkrywając zakamarki pełne zagadek. Ukryte tajemnice, intrygi i niebezpieczeństwa czekają na nich na każdym kroku. Od egipskich ulic po bezdroża pustyni, czytelnik zostanie porwany przez ten porywający świat pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czy bohaterowie zdołają pokonać przeciwności losu i odnaleźć drogę do celu? Odpowiedzi na te pytania szukaj w tej wciągającej opowieści, która przyciągnie wszystkich miłośników przygód i podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 88

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Pod Siutem

Powieść wschodnia

 

z cyklu ‘W kraju Mahdiego’

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

- https://beta.dreamstudio.ai/

 

Tekst wg edycji z roku 1927. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-556-2 

 

 

 

POD SIUTEM

Pierwsza połowa popołudnia minęła, a drugą zamierzałem spędzić samotnie na przechadzce po mieście. To też nie zaprosiłem koniuszego, który byłby mi pewnie chętnie towarzyszył. Przeznaczone mi jednak było spotkanie, o którem nawet nie śniłem.

 Wyszedłszy z dziedzińca, zwróciłem się nie ku portowi, lecz ku miastu, i doszedłem do bielonego grobowca jakiegoś szeika. Obok grobowca był most, wiodący przez kanał. Właśnie miałem nań wstąpić, kiedy stanąłem zaskoczony niespodziewanym widokiem. Oto ujrzałem bardzo długą i bardzo cienką, biało odzianą postać, z olbrzymim turbanem na głowie, o bardzo charakterystycznym, krętym i chwiejnym chodzie. Czy dobrze widziałem, czy też uległem złudzeniu? Był to także marszałek, ale nie ten nieforemny marszałek baszy, lecz chudy i cienki, jak tyka, zarządca domu mego tureckiego przyjaciela z Kairu. I on spostrzegł mnie także i stanął.

 — Selimie, czy to ty rzeczywiście? — zawołałem.

 — Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, oddając mi zdaleka jeden ze swych karkołomnych pokłonów. — A czy to prawda, effendi, że to ty jesteś? W takim razie dzięki Allahowi, gdyż właśnie szukam ciebie.

 — Ty mnie szukasz? Sądziłem, że jesteś u Murada Nassyra w Kairze. Jakież ważne powody musiały was skłonić do opuszczenia miasta wcześniej, aniżeli to było ułożone?

 — Więc sądzisz, że Murad Nassyr znajduje się tu ze mną w Siut?

 — Oczywiście!

 — Mylisz się. Ja sam przybyłem, ażeby ciebie odszukać.

 — Naco? Ale zaczekaj! Tu na moście nie możemy rozmawiać o tych sprawach. Chodźmy do jakiej kawiarni; to będzie najlepsze.

 — Tak, to najlepsze, — potwierdził, kłaniając mi się, poczem obrócił się, aby mi towarzyszyć do miasta. Weszliśmy do pierwszej napotkanej kawiarni i, znalazłszy jakiś cichy kącik, kazaliśmy sobie podać limonjady. Następnie zapytałem:

 — A więc dlaczego przybyłeś sam, ażeby mnie tu odszukać?

 — Bo mój pan mi tak kazał — brzmiała niezbyt inteligentna odpowiedź.

 — Cóż go do tego skłoniło?

 — Nie chce, żebyś był sam.

 — Aha! Czy Murad Nassyr sądzi, że potrzebuję obrońcy?

 — Nie, ale w każdym razie będzie lepiej, jeśli będę przy tobie. Byłem najsłynniejszym wojownikiem mojego szczepu i, jak wiesz, idę o lepsze z bohaterami całego świata...

 — Tylko nie z upiorami — przerwałem.

 — Nie żartuj, effendi! Przeciw duchom nie można walczyć strzelbą, ani nożem; tam pomagają tylko modlitwy.

 — Ależ to nie były duchy!

 — Przypadkowo! Przecież mogły to być rzeczywiście dusze zmarłych, których nie można zastrzelić, bo już nie żyją. Spełniałem swój obowiązek, leżąc pod bramą na czatach. Przyślij mi żywych nieprzyjaciół, choćby pięćdziesięciu, stu, nawet tysiąc! Zobaczysz, jak po bohatersku stawię im czoło! Moja odwaga podobna jest do wichru pustynnego, który wszystko obala, a przed męstwem mojem drżą nawet skały. Kiedy w walce podniosę głos swój i rękę, uciekają nawet najdzielniejsi, a moim celnym strzałom nie oprze się największy śmiałek. Dlatego to przysyła mnie Murad Nassyr do ciebie, ażebyś żył bezpiecznie pod tarczą mojej opieki.

 — Sądzę jednak, że musi być jeszcze inny powód.

 — W takim razie się mylisz. Wiem tylko, że mam cię bronić.

 Widziałem, że ten stary, tchórzliwy, lecz mimo to dobroduszny zabijaka mówił prawdę. Równocześnie jednak byłem pewien, że nietylko ten jeden powód skłonił Murada Nassyra do tego, że mi swego „słusznie, bardzo słusznie!“ przysłał. Co to być mogło? Rozmyślałem nad tem długo i szeroko, i znalazłem tylko jedną odpowiedź, która mogła być trafna: Turek mi nie dowierzał. Sądził może, że ucieknę, gdy zapłacił za mnie koszta podróży i dał nadto niewielką kwotę pieniędzy? Do takiej nieufności nie dałem najmniejszego powodu. A może obawiał się, ażebym, bawiąc w Siut sam, nie pokrzyżował jego planów kupieckich? W takim razie powinien był szczerze wobec mnie postąpić i wyjawić, co mianowicie planował. Jeśli jedno z dwojga, albo i jedno i drugie było prawdą, to Selim nie był chyba człowiekiem zdolnym do powstrzymania mnie od jakiegokolwiek czynu, który uważałbym za dobry, słuszny i wskazany. Słowem, nie widziałem już szczerości na twarzy mego grubego Turka i, kiedy patrzyłem na niego z oddalenia, zaczynała się chwiać moja ufność. Wydał mi się bardziej wyrachowanym i samolubnym, aniżeli przedtem, i zbudziło się we mnie przekonanie, że powinienem być wobec niego ostrożniejszym. Przypomniałem sobie przytem reisa effendinę, który pod każdym względem wydawał mi się mniej skryty. Dlaczego tak zamknął się w sobie i zamilkł, kiedym mu wspomniał imię Murada Nassyra? Musiało to mieć jakąś przyczynę, jakiś powód, nietylko na tej okoliczności polegający, że emirowi wydało się, iż raz już słyszał imię tego Turka. Za kilka dni należało spodziewać się przybycia Murada, miałem więc nadzieję, że wyjaśnią mi się jego stosunki handlowe i plany. Do tego czasu musiałem się jednak pogodzić z opieką „bohatera“ Selima. Zapewne nudził się podczas moich rozmyślań, gdyż przerwał milczenie pytaniem:

 — Czemu tak nagle zamilkłeś? Czyś niezadowolony, że przyjechałem?

 — Wszystko mi jedno, czy jesteś tu czy w Kairze, — odrzekłem. — Obawiam się tylko, że będziesz nudził się w Siut, gdzie nie masz żadnego zajęcia.

 — Żadnego zajęcia? Nudzić się? Nie sądź tak! Wszak mam być twym obrońcą, a to da mi dość zajęcia. Ani na krok nie wolno mi ciebie odstąpić; tak kazał mi mój pan, Murad Nassyr.

 — Ach! Więc i mieszkać chcesz ze mną?

 — Naturalnie! Gdzie zamieszkałeś?

 — W pałacu baszy. Nie wiem tylko, czy cię tam zechcą dość chętnie przyjąć.

 — Czy wątpisz o tem? Prawda, ty jesteś, niestety, niewiernym i nie wiesz, że Islam nakazuje swoim wyznawcom jak największą gościnność. Oprócz tego jestem największym bohaterem mojego szczepu, słynnym człowiekiem, którego nawet sam wicekról przyjąłby chętnie w swym domu. Powiem memu gospodarzowi i przyjacielowi, że muszę ich opuścić i sprowadzić się do pałacu.

 — Ach! Masz przyjaciela ze sobą?

 — Tak, poznałem go na okręcie.

Wysiadł tu, ażeby razem ze mną zamieszkać.

 — Któż to jest?

 — Handlarz, który chce poczynić w Siut zakupy. Poczekaj chwilkę! Pójdę zaraz do niego, by go o tem zawiadomić.

 — Nie śpiesz się, dopóki nie dowiemy się w pałacu, czy cię tam przyjmą.

 — O to nie trzeba się dowiadywać, gdyż niema żadnej wątpliwości, że mnie przyjmą z otwartemi rękami.

 — Być może, ale mimo to chcę się upewnić. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, że udamy się najpierw do pałacu.

 — Słusznie, bardzo słusznie! Idę za tobą. Ruszajmy.

 Nie było mi to wcale przyjemne — prosić, ażeby go w domu baszy przyjęto, lecz musiałem pogodzić się z tą myślą, wiedząc, iż ten „największy bohater swojego szczepu“ nie odstąpi mnie ani na krok. Zapłaciłem więc należną kwotę i ruszyliśmy ku pałacowi. Przybywszy tam, zobaczyłem grubego marszałka w tych drzwiach, w których przyjął mnie i reisa effendinę. Skłonił mi się bardzo nisko i rzucił pytające spojrzenie na mego towarzysza. Gdy wymieniłem jego imię i powiedziałem, że życzy sobie zamieszkać przy mnie, odrzekł szybko i bardzo uprzejmie:

 — Effendi, zostaw go u mnie! Postąpiłem wobec ciebie nikczemnie i dlatego poszedłeś do koniuszego. Poznaję teraz, że obecność twoja jest zaszczytem dla naszego domu, więc proszę cię, pozwól mi błąd swój naprawić.

 Propozycja ta była mi bardzo na rękę i dlatego chętnie z niej skorzystałem. Mieszkając u czarnego grubasa, nie mógł Selim naprzykrzać mi się tak bardzo. On także zgodził się na to i rzekł:

 — Widzisz, że miałem słuszność, effendi! Moje zalety podziwiają wszędzie i, gdziekolwiek się zjawię, zastaję otwarte drzwi domów i namiotów. Zanim jednak wejdę do tego błogosławionego domu, muszę się na krótki czas oddalić, ażeby się pożegnać z gospodarzem i towarzyszem. Niebawem ujrzycie znowu moje oblicze. Niechaj Allah przedłuży dni wasze i pozwoli wam cieszyć się jeszcze długo moją obecnością.

 Poszedł. Co miałem uczynić? Zostać w domu i czekać na niego? Chciałem przejść się po mieście. Właśnie wychodziłem z dziedzińca, kiedy się zjawił koniuszy i zapytał mnie, czy może mi towarzyszyć. Zgodziłem się chętnie, a czarny grubas, usłyszawszy to, oświadczył, że gdyby się do nas nie przyłączył, ściągnąłby na siebie gniew Allaha i wszystkich kalifów. Poprosił więc mnie o kilka chwil zwłoki, dopóki nie postara się o to, żeby Selima dobrze w naszej nieobecności przyjęto. Koniuszy oddalił się także na kilka minut, aby się przygotować do drogi. Po chwili ukazali się obydwaj, odświętnie ubrani. Marszałek przyprowadził dwóch gońców i dwóch murzynów. Pierwsi mieli iść przodem z białemi laskami i torować nam drogę w razie potrzeby, a czarni mieli zamykać orszak i nieść na pokaz drogocenne fajki i kapciuchy. Dowiedziałem się później, że marszałek chciał wydać rozkaz, ażeby ztyłu za nami służba prowadziła trzy konie, co miało być dla tłumów dowodem, że idziemy piechotą nie z ubóstwa lub braku koni; wzgląd jednak na mnie, nie posiadającego konia, odwiódł go od tego zamiaru.

 Tak przechodziliśmy powoli i majestatycznie ulicami miasta, zbudowanego przeważnie z ciemnego iłowego kamienia. Co mam o niem powiedzieć? Siut, to nie Kahira. Wszystko tu takie, jak tam, tylko w mniejszych rozmiarach i z pewnemi zmianami terenu. I życie na ulicy podobne. Spotykaliśmy handlarzy wody, owoców, chleba, chłopców z osłami, posługaczy, Turków, Koptów i Fellatów, zupełnie tak, jak tam. Miasta wschodnie są do siebie nadzwyczaj podobne. W bazarach był ścisk wielki, ale nasi gońcy trącali i bili laskami tak silnie dokoła siebie, że mieliśmy zawsze wolną drogę. Uszanowanie, z jakiem witano wszędzie czarnego marszałka, było dowodem, że piastował ważne i wpływowe stanowisko. Krótka i powolna przechadzka tak go znużyła, że stękał za każdym krokiem. Wkońcu oświadczył, że z głodu i znużenia nie może iść dalej i musi bezwarunkowo wstąpić do sufry.

 Sufra jest to właściwie stół do uczt, a grubas użył tego wyrazu na oznaczenie restauracji. Nie słyszałem jeszcze o takiej restauracji, więc byłem ciekawy, do jakiego zaprowadzi nas lokalu. Dał służącym, idącym naprzedzie, rozkaz. Skręcili w boczną uliczkę i stanęli, jak szyldwachy, po obu stronach bramy jednego z domów. Weszliśmy na mały, otwarty dziedziniec, na którym leżało kilka szeregów poduszek. Tam siedzieli już goście. Każdy z nich miał przed sobą glinianą miskę, do której sięgał obiema rękami. Czystości nie wymagano tu widocznie, bo brud uderzał z pierwszego wejrzenia. Oprócz tego panował tu taki odór starej oliwy, że, gdybym nawet był głodny, straciłbym odrazu apetyt.

 Marszałek potoczył się w próżny kąt i usiadł tam na poduszce. Ponieważ koniuszy poszedł za jego przykładem, uczyniłem to samo. Jeden z brudnych kelnerów przyszedł nas spytać o rozkazy. Czarny grubas odpowiedział podniesieniem trzech palców wgórę.

 — Dla mnie nie trzeba! — rzekł koniuszy. — Ja nie jem.

 Teraz wiedziałem już, co mają znaczyć trzy palce. Oznaczały mianowicie trzy porcje. Oświadczyłem więc czem prędzej, że ja także nic jeść nie będę.

 — Mimo to trzy! — rozkazał grubas, podnosząc trzy palce. Niebawam przyniesiono to, czego żądał; miało to zielonawo-brunatną barwę i wyglądało jak namuł. Przypatrzyłem się tej potrawie z uwagą, wciągnąłem w nozdrza przejmujący zapach, ale napróżno; nie mogłem zgadnąć, co to było.

 — Zrób mi tę przyjemność i spróbuj! — wezwał mnie marszałek, przysuwając mi jedną z trzech misek.

 — Dziękuję ci! Ciało moje nie potrzebuje teraz pokarmu. Niech tobie służy!

 — Zapewniam cię, że wszyscy chętnie tę potrawę spożywają, bo jest źródłem rozkoszy. Mąka soczewiczna gotowana w oliwie. To czyni duszę zdolną do najczystszych uczuć i uzbraja serce przeciw wszelkim cierpieniom świata.

 Wymawiając te słowa, sięgnął tłustą, czarną ręką do miski, utoczył kulę i przysunął mi ją do ust z zachętą.

 — Masz, spróbuj!

 — Zatrzymaj