Oko za oko... - Karol May - ebook

Oko za oko... ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do zapoznania się z pasjonującą historią zawartą w książce „Oko za oko...” autorstwa Karola Maya. Ta ekscytująca opowieść przenosi czytelnika w świat intryg i niebezpieczeństw, gdzie plany i układy mogą zmieniać się w mgnieniu oka. W tej książce, czytelnicy zostaną wciągnięci w wir wydarzeń, gdy główny bohater, Ben Nil, staje w obliczu zagrożenia ze strony złowrogiej bandy rabusiów niewolników. Głęboko ukryte tajemnice, niebezpieczeństwa i zdrady splatają się w tej intrygującej opowieści, która trzyma czytelnika w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. W świecie pełnym niebezpieczeństw, lojalności i zdrad, czy Ben Nil zdoła przetrwać i wyjść zwycięsko z tej zawiłej sytuacji? Odkryj to w książce „Oko za oko...”, która zachwyci miłośników przygód i emocjonujących zwrotów akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 114

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Oko za oko...

powieść wschodnia

 

z cyklu ‘W Kraju Mahdiego”

 

Przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

- https://beta.dreamstudio.ai/

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-560-9 

 

 

 

OKO ZA OKO...

Ben Nil słyszał całą moją rozmowę z reisem effendiną; był bardzo przejęty moimi planami i wręcz palił się do walki ze znienawidzoną zgrają opryszków. Ja zaś rozmyślałem, czy zastanę w domu szeika el beled, od czego dużo zależało. Nie spodziewałem się bynajmniej że on... wyjdzie nam naprzeciw. Spotkaliśmy go w miszrah; stał na brzegu i, skoro tylko wylądowaliśmy, zagadnął nas uprzejmie:

 — Sallam aleikum! Wy tutaj? Sądziłem, że udacie się na „Jaszczurce“ do Faszody, a wielbłądy zabierzecie dopiero później za powrotem.

 — Dziękuję, do Faszody będzie stąd, co najmniej dziesięć dni drogi, a my bynajmniej nie mieliśmy zamiaru odbyć tak daleką podróż. Mimo to rzeczy tak się ułożyły, że musiałbyś o wiele dłużej opiekować się naszemi wielbłądami.

 — Nie rozumiem — odparł, udając minę wielce zdziwionego, lecz mimo to nie mógł ukryć pomieszania i opanować się należycie.

 — Opowiem ci, — rzekłem — ale na osobności, bo rzecz jest niesłychanie ważna, i jedynie ciebie mogę wtajemniczyć we wszystko.

 — Zasmucasz mnie tem, panie, — zauważył, postępując za nami wbok. — Cóżby znowu takiego ważnego mogło zajść w tak marnej wioszczynie, jak nasza?

 — O, zdziwisz się, gdy usłyszysz. — Znasz człowieka, któremu pożyczałeś konia tu w Hegazi?

 — Bliżej nie. Mówił mi, że należy do załogi „Jaszczurki”, która zatrzymała się koło dżezireh Hassanji.

 — Czy wiesz, czyj to był okręt?

 — Człowiek ten objaśnił mnie, że to statek handlowy z Berberji..

 — Nie pytałeś o właściciela?

 — Po co? Co mnie mógł obchodzić ten okręt? Nie jestem przecie naczelnikiem, ani strażnikiem portu, i nie mam potrzeby zaprzątania sobie głowy nazwiskami wszystkich przepływających tędy okrętów i ich właścicieli.

 — Racja, ale źle się stało, żeś tego nie uczynił, bo byłbyś nas z pewnością ostrzegł przed niebezpieczeństwem utraty życia.

 — Utraty życia? — przerwał zalękniony — Allah l’ Allah! Czyżby wam groziło coś podobnego?

 — O, tak! Dowiedz się, że „Jaszczurka“, to okręt największego pod słońcem rabusia niewolników. Domyślasz się o kim mówię?

 — Nie wiem. Czy byłbym zdolny do podobnego domysłu? Za najstraszliwszego z rabusiów uchodzi Ibn Asl, którego niechaj Allah potępi — jednakże ten nie śmiałby zapuszczać się aż tutaj.

 — Otóż on właśnie miał na to odwagę.

 — Co ty mówisz? O Allah! Gdybym o tem wiedział! Zebrałbym wszystkich mężczyzn Hegazi i wyruszył, by go złapać i odstawić do reisa effendiny.

 — Znasz tego wicekrólewskiego urzędnika?

 — Rozumie się. Rozmawiałem z nim nie dawniej, jak przed godziną.

 — Co? — wykrzyknąłem, udając zdziwionego. — On był tutaj?

 — Dziś był tu, wczoraj zaś koło Hassanji.

 — Zapewne wtedy, gdyśmy już odpłynęli. Allahowi niech będzie cześć i chwała, że udało mi się uratować mu życie! Nie wierzyłem, że będzie tak nieprzezorny i wejdzie w nastawioną nań sieć.

 — Panie! Przestraszasz mnie swojem opowiadaniem. Krew ścina mi się w żyłach i nogi drżą pode mną. Czy reisowi, któremu niech Allah błogosławi na każdym kroku, groziło jakie niebezpieczeństwo? Z czyjejże to strony?

 — Ze strony Ibn Asla.

 — Straszne! Język odmawia mi posłuszeństwa. Mów, panie, mów!...

 — Ale wprzód zapytam cię, czy przypadkiem nie wiesz, kim jestem?

 — Skądże znowu...

 — Jestem effendim z kraju chrześcijańskiego i przyjacielem reisa effendiny, którego...

 — Allah! — przerwał mi z niesłychaną trwogą. — Ty? Ty jesteś owym obcym effendim, który tylu już niewolników wyrwał z rąk rabusiów?

 Umilkł, namyślając się widocznie, co powiedział, a może więcej powiedział, niż wypadało. Ja zaś udawałem, jakobym tego nie zauważył i rzekłem:

 — Słyszałeś więc o mnie? Cieszy mnie to, bo nie będę zmuszony rozprawiać z tobą wiele. Wiesz zatem, że pomagam emirowi w spełnianiu ważnego zadania.

 — No, tak, wiem, ale tyle tylko, że osiągnąłeś to, czego sam emir nie zdołał dokonać.

 — Rozumiesz więc, że Ibn Asl żywi z tego powodu śmiertelną nienawiść do mnie.

 — Oh tak, większą nawet, niż do reisa effendiny.

 — Doświadczyłem tego nie dawniej, jak wczoraj. Muszę ci to opowiedzieć.

 Powtórzyłem mu pokrótce wszystko, co mnie spotkało, przemilczając, oczywiście, rzeczy zbędne, a przedewszystkiem to, że widziałem się z reisem effendiną. Słuchający udawał wybornie, że go to nadzwyczaj wzrusza i oburza zarazem.

 — O, proroku proroków, — krzyknął, gdy ukończyłem opowiadanie — to straszne, jest to więcej, niż straszne! Jesteś chrześcijaninem, a mimo to Allah ma cię w szczególnej swej opiece, bo inaczej byłbyś nie uszedł śmierci z rąk tej krwiożerczej hieny. Ale co się stało z tym trzecim, Abu en Nilem? Wszak i on uciekł razem z wami.

 — Oh! O tym widocznie Allah nie raczył pamiętać, bo spotkało go nieszczęście. Nieszczęśliwie skoczył do łodzi „Jaszczurki“ i wpadł do wody. Jeśli rabusie nie wyłowili go, to zapewne spoczywa teraz spokojnie we wnętrznościach krokodyla.

 — Biedny! A wy przybiliście dopiero teraz?

 — Niestety, dopiero teraz, bo musieliśmy szukać reisa effendiny. Zdawało nam się, że będzie ścigał Ibn Asla.

 — Po co? On wcale nie uważał „Jaszczurki“ za podejrzaną. Mniema widocznie, że Ibn Asl ściągnął go tu naumyślnie, aby mógł w Chartumie porobić doskonałe interesy.

 — Skąd wiesz o tem?

 — Emir mi mówił.

 — Gdzież się podział?

 — Pożeglował zpowrotem do Chartumu.

 — Wiadomość ta jest dla mnie bardzo przykra. Sądziłem, że zabierze ze sobą łódź, którą zdobyłem. Cóż ja teraz z nią pocznę?

 — To głupstwo. Ale co zrobisz z sobą samym? Jeżeli chcesz dostać się do Chartumu, to możesz wsiąść na pierwszy lepszy okręt, który będzie tędy przejeżdżał, a łódź przyczepisz ztyłu.

 — To niemożliwe, bo muszę przedewszystkiem odnaleźć swoją karawanę.

 — Zostaw więc łódź pod moją opieką. Przypuszczam, że możesz mieć do mnie tyle zaufania.

 — Owszem, ufam ci, jesteś przecie zwierzchnikiem osady, i mógłbym ci bez wahania powierzyć nietylko łódź, ale i znaczniejszy majątek, gdyby tego zaszła potrzeba. Proszę cię jednak, nie odsyłaj łodzi do Chartumu, lecz niech zostanie, dopóki reis effendina tu nie powróci i nie zabierze jej ze sobą!

 — A kiedy można go się tu spodziewać?

 — Nie wiem, ale przypuszczam, że pojawi się tu niebawem. Im więcej czasu Ibn Asl będzie miał, tem mniejsza nadzieja schwytania go. Reis effendina mógłby ścigać przestępcę na drodze do Faszody, i może jeszcze dalej wgórę, lecz możliwe, że łotr uda się w kierunku Bahr el Dżebel albo Bahr es Seraf na połów niewolników. Pościg aż tak daleko byłby bardzo uciążliwy. Lepiej w każdym razie zaczekać na jego powrót, odebrać mu połów i załatwić się z nim ostatecznie. W takim razie spotkałoby go niezawodnie to samo, co jego ojca Abd Asla.

 — Jakto? Cóż mu grozi?

 — Śmierć! Mogłem powystrzelać wszystkich łajdaków, jak to uczynił emir na Wadi el Berd z ich towarzyszami, ale jestem za dobry, zresztą chciałem dostawić wszystkich emirowi, by zrobił z nimi, co mu się podoba; zmieniłem jednak zamiar i załatwię się z drabami bardzo krótko, jak na to zasługują.

 — Czy reis effendina mógł ci udzielić aż takiego pełnomocnictwa, które może wydawać jedynie kedyw?

 — Ma upoważnienie przekazywać swą władzę innym osobom, jeżeli tylko uzna to za stosowne. Zresztą jest to znakomity środek na wytępienie wstrętnych zbrodniarzy, trudniących się rabowaniem ludzi i handlowaniem nimi. Tylko jak najsurowsze postępowanie ze strony rządu położy koniec tej pladze. Ja, co prawda, nie korzystałem jeszcze z przelanych na mnie czasowo praw, ale teraz nie mam już żadnych skrupułów, i po raz pierwszy pokażę gałganom, że ze mną niełatwa sprawa.

 — Niby masz prawo, ale zawsze to pewna odpowiedzialność.

 — Ba! Czyż sądzisz, że jestem także odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie i gwałty, które ten drab może jeszcze popełnić, gdybyśmy pozwoli ujść mu bezkarnie? A może żywisz dla niego współczucie?

 — Jak możesz o to pytać, effendi! Im wcześniej wytępicie całą tę zgraję, tem większa będzie moja radość. Zresztą, ja sam, jeżeli tylko przydam się na coś, ofiaruję się na wasze usługi.

 — Z których, niestety, korzystać nie możemy. Bo zresztą, cóżbyś mógł nam pomóc? Wracając jednak do rzeczy, ludzie ci chcieli wymordować wszystkich asakerów, podróżujących ze mną, a mnie postanowili zamęczyć w najokropniejszy sposób. Że więc udało mi się nadludzkim wysiłkiem ujść tych męczarni, to jeszcze nie znaczy, abym miał narażać się na ponowne niebezpieczeństwo. Byłbym samobójcą, gdybym ich puścił, bo oni natychmiast urządziliby na mnie zasadzkę. I co wtedy? Otóż stokroć lepiej będzie, jeżeli bez żadnych skrupułów wydam na stracenie wszystkich znajdujących się w mych rękach zbrodniarzy.

 — Urządzisz może sąd tu, w Hegazi?

 — O, nie! Oni nie ujrzą już nigdy tego miejsca.

 — Effendi, nie bierz mi za złe, gdy cię zapytam, gdzie odbędzie się ten straszny sąd i egzekucja! Dusza moja jest przepełniona wstrętem do tych zbrodniarzy, i chciałbym za wszelką cenę wiedzieć, czy sprawiedliwości istotnie zadość się stało.

 — Cieszy mnie, że masz tak szlachetne porywy i tak doniosłe poczucie sprawiedliwości, dlatego też nie mam powodu kryć się przed tobą ze swoimi zamiarami. Czy znasz Dżebel Arasz Kwol?

 — Jakżebym nie miał znać? Byłem tam już kilka razy.

 — I maijeh el Humma, nad którem powyższa miejscowość leży, znasz również?

 — Znam.

 — Czy są tam krokodyle?

 — Niezliczona moc, szczególnie aż wre od nich w środkowej zatoce, wciskającej się w głąb skał.

 — Ponad tą zatoką wije się wąska drożyna, nieprawdaż?

 — O, bardzo wąska i niebezpieczna. Podróżny musi iść pieszo i wymijać ostrożnie głazy, bo za lada potknięciem mógłby wpaść do wody na pastwę krokodyli.

 — Otóż widzisz, ja tam wykonam wyrok na tych drabów.

 Szeik el beled zbladł z przerażenia, poczem zauważył:

 — Effendi, to będzie straszne, przeokropne!

 — Każdy zbiera to, co zasiał, a zresztą nie będzie tak źle, jak ci się zdaje. Mnie naprzykład chciano powyrywać paznokcie, poobcinać ręce i nogi powoli i z wyszukanem okrucieństwem, a mimo to postąpię ze zbrodniarzami o wiele łagodniej: każę ich ze skały powrzucać na omm sufah, i krokodyle załatwią się z nimi w kilka sekund. Któraż śmierć, jest okrutniejsza: ich, czy ta, którą ja miałem umrzeć?

 — Oczywiście, że ta ostatnia, effendi. Kiedyż jednak niebiosa będą świadkami tej zasłużonej kary dla drabów?

 — Pojutrze rano; w godzinę po modlitwie porannej będziemy na miejscu, nad maijeh el Humma.

 — Ma to być godzina śmierci skazańców?

 — Tak.

 — Kiedy stąd wyruszasz effendi?

 — Zaraz, skoro tylko odnajdę wielbłądy.

 Udaliśmy się wszyscy do pewnego tubylca, który zaopiekował się zwierzętami i, zapłaciwszy mu parę groszy za to, osiodłaliśmy je.

 — Patrz, effandi, — zauważył Ben Nil, gdy już mieliśmy wsiadać, i wskazał na jeźdźca, zmierzającego przez step wprost ku nam. Mimo znacznego oddalenia, poznałem odrazu. Był to Oram.

 — Uważaj, effendi!

 Szeik el beled stał obok nas i słyszał wszystko, dlatego odrzekłem obojętnie:

 — Uważać? Dlaczego? Od chwili, gdy cię schwytano do niewoli, nie widzisz nic wokoło, tylko same niebezpieczeństwa, Ów jeździec, to jakiś podróżny i basta. Wsiadaj i jazda, bo czas nagli!

 Ben Nil posłuchał, ale spojrzał przytem na mnie bardzo zdziwiony. Nie troszcząc się o nic, podałem rękę szeikowi, który żegnał mnie czułemi słowy:

 — Allah jihfacak — niech cię Bóg strzeże! Czy też spotkamy się jeszcze kiedy?

 — Prawdopodobnie niedługo, i będziesz tem niemało uradowany.

 Ruszyliśmy w kierunku zachodnim, podczas gdy Oram zbliżał się od południa, a spostrzegłszy nas, przystanął i zawrócił z drogi, lecz po pewnym czasie, widząc, w którym kierunku pojechaliśmy, skierował się ku Hegazi.

 — Nie pojmuję cię — zauważył Ben Nil.

 — Przecie to z pewnością był Oram.

 — Nie przeczę.

 — I zaczekałeś, by go schwytać...

 — Posłuchaj: o wszystkiem, co opowiedziałem szeikowi, dowie się niewątpliwie Ibn Asl, ku czemu nastręczyła się znakomita sposobność, bo przecie Oram prędzej, niż kto inny, zawiadomi herszta o nowych planach, a ten pomaszeruje niezawodnie w kierunku Dżebel Arasz Kwol, jak sobie tego życzymy.

 — Niechaj Allah to sprawi! Mam nadzieję, że nie rozminiemy się z naszymi asakerami.

 — Widzisz tę ciemną linję na trawie?

 — Tak, to zapewne ślady, lecz czyje?

 — To trop Orama. Kierował się zapewne nowymi tropami, które były jeszcze świeże, bo pędził za nami po kilku zaledwie godzinach. Asakerzy również trzymali się tejże drogi; jestem pewny, że naszych spotkamy niebawem.

 Wielbłądy po dłuższym wypoczynku biegały znakomicie, niestety, tropy były miejscami tak niewyraźne, że ciągłe śledzenie ich zabierało nam sporo czasu. Po krótkim odpoczynku, pojechaliśmy dalej, ciągle szukając tropów z wielką trudnością. W takich okolicznościach było do przewidzenia, że i karawana tu i owdzie, nie znalazłszy śladów, musiała zbaczać — kto wie, czy nie zbłądziła. Na szczęście przypomniałem sobie, że w tej okolicy znajduje się studnia nazwana Bir Safi (czysta studnia), a że przewodnik wiedział o niej, najprawdopodobniej skierował tam karawanę. Skręciliśmy zatem ku południowi i, pędząc dość szybko, dotarliśmy do miejsca na krótko przed zachodem słońca. Zdeleka jeszcze zobaczyliśmy leżące wielbłądy uwijających się ludzi naokoło obozu.

 — Jestem bardzo ciekaw, co Abd Asl powie, gdy nas zobaczy — zauważył Ben Nil.

 — I fakir el Fukara, który chce być Mahdim!

 — Draby myśleli z pewnością, żeśmy przepadli! Niechże ich djabli wezmą za to! Darowałem życie staremu, lecz gdybym wiedział, co nas czekało koło dżezireh Hassanji, nie byłbym tak tkliwy.

 — Przypuszczam, że nie zechcesz dodatkowo zemścić się na nim.

 — Bądź spokojny o to, effendi. Stary, śmierdzący szakal jest dla mnie tak wstrętny, że brzydziłbym się dotknąć go nietylko ręką, ale nawet nożem.

 Zbliżyliśmy się do studni na taką odległość, że obecni koło niej mogli nas poznać.

 — Effendi, effendi! — dały się słyszeć wyraźne głosy. — Effendi i Ben Nil! Allahowi cześć i chwała, a nam zbawienie! Wrócili! Cali i żywi!

 Prawie wszyscy obecni wybiegli naprzeciw nas, krzycząc z wielkiej radości, jak dzieciaki. Omal nas nie ściągnęli z wielbłądów, a potem ściskali nam ręce kolejno, czego im nie broniłem, bo nie było to ujmą dla mnie. Ludzie ci naprawdę byli do mnie serdecznie przywiązani, co mnie cieszyło ogromnie. Sam reis effendine nie wzbudzał w ich sercach takiej radości i wesela, gdy spotkał się z nami na Wadi el Berd. Oczywiście, trzeba im było opowiadać o wszystkich przejściach od ostatniego widzenia się z nimi, wprzód jednak chciałem się dowiedzieć, jak im się wiodło; usiadłem, a najstarszy askari, któremu oddałem dowództwo, zaczął:

 — Wszystko poszło jak najlepiej, effendi, tylko... z jednem stało się źle, niestety. Brakuje jednego z pośród jeńców: Orama. Uwolnił się hycel z więzów i niedość, że uciekł, zabrał nam jeszcze najlepszego wielbłąda...

 I pocwałował w nasze ślady — wtrącił Ben Nil.

 — Tak, zaraz za wami pognał, ale skąd o tem wiecie?

 — Widzieliśmy go.

 — A gdzie to?

 — Dowiesz się później, — odrzekłem — główna rzecz, czy wszyscy jeńcy są dobrze zabezpieczeni.

 — Od