Dżafar Mirza - Karol May - ebook

Dżafar Mirza ebook

Karol May

0,0

Opis

Dżafar Mirza: W sercu przygody – od Dzikiego Zachodu po egzotyczny Wschód. Poczuj zew przygody w powieści Karola Maya! Wyrusz w fascynującą podróż z Old Shatterhandem i Kara Ben Nemzi, legendarnymi bohaterami, którzy stawią czoła wyzwaniom na Dzikim Zachodzie i egzotycznym Bliskim Wschodzie. Przeżyj mrożące krew w żyłach przygody: Na Dzikim Zachodzie: Old Shatterhand staje przed misją poinformowania Apaczów o śmierci ich wodza, Winnetou. To początek serii niebezpiecznych wydarzeń, w których bohater uwalnia jeńców, walczy o przetrwanie i zdobywa cenny perski sztylet. Na Bliskim Wschodzie: Kara Ben Nemzi i jego wierny przyjaciel, Hadżi Halef Omar, wyruszają w niebezpieczną podróż przez pustynię perską. Stają oko w oko z Szeraratami, walczą z lwami i pokonują liczne przeszkody, by odnowić zerwane stosunki między plemionami. Wzdłuż Tygrysu: Kara Ben Nemzi staje w obliczu tajemniczej sekty sprzeciwiającej się szachowi. Czy uda mu się przezwyciężyć przeciwności losu i dotrzeć do celu? Dżafar Mirza to: Wciągająca historia: zanurz się w świecie pełnym egzotycznych krajobrazów, niebezpiecznych wyzwań i heroicznych czynów. Emocje na najwyższym poziomie: poczuj dreszczyk emocji towarzyszący bohaterom podczas ich walki o przetrwanie i sprawiedliwość. Odkryj na nowo magię powieści Karola Maya w tej zaskakującej odsłonie. Daj się porwać niezwykłej opowieści i przeżyj przygodę, która na długo pozostanie w Twojej pamięci! Kup książkę "Dżafar Mirza" i wyrusz w podróż pełną tajemnic i niebezpieczeństw!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Dżafar Mirza

cykl:W kraju Srebrnego Lwa

tom I

(obydwie części)

przekład anonimowy

Armoryka

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI 

– https://beta.dreamstudio.ai/ 

 

Tekst wg edycji z roku 1927. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27–600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-561-6 

 

 

 

OD WYDAWNICTWA

 

 Rozpoczynamy druk cyklu p. t. „ W Kraju Srebrnego Lwa“. Na cykl ten składają się opowieści, z których każda stanowi odrębną całość. Wszystkie zaś powiązane są ze sobą i uzupełniają się wzajemnie bądź ze względu na pokrewieństwo wątku, bądź kolorytu lokalnego, bądź wreszcie ze względu na to, że występują w nich, jak to częstokroć w powieściach Karola Maya, te same postacie.

 Opowieści te ujął autor we wspólny cykl, ponieważ opisane w nich przygody prawie wszystkie stanowią poszczególne etapy jednej podróży, podróży po Persji.

 Czytelnik znajduje tu jednak wypadki, rozgrywające się poza granicami Kraju Srebrnego Lwa — w Ameryce lub w Afryce. Łącznikiem tych samoistnych wątków, oprócz postaci powracających na arenę zdarzeń w odmiennych okolicznościach i w odmiennem otoczeniu, jest wspólny wszystkim powieściom Karola Maya motyw etyczny, chęć przedstawienia walki dobra ze złem w najrozmaitszych przejawach, hołd składany Opatrzności, która napozór przypadkowo splata, rozdziela i znowu łączy losy jednostek.

 Czytelnik może zadowolić się niektóremi tylko powieściami, zamieszczonemi w tym cyklu, nawet bez względu na ich kolejność niewątpliwie jednak, ujęty darem naratorskim autora i ciekaw jego przygód w krajach egzotycznych, będzie postępował za nim wiernie i śledził jego czyny aż do zakończenia cyklu.

 

BRACIA SNUFFLES

 

Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów, najszlachetniejszego z pośród Indjan, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siouxami plemienia Ogellallah, kula przeszyła mu piersi. Wyzionął ducha na moich rękach. Zanieśliśmy jego zwłoki w góry Gros–Ventre i pogrzebaliśmy je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsławniejszy wojownik nie żyje.

 Jazdę tę dziś jeszcze z grozą wspominam. Śmierć Winnetou poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś beztroska i wiara we własne siły. Nie moglem się zdobyć na najlżejszy uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unikałem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdym się z nimi rozstawał, nie zawsze mówili: „do widzenia!“ Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.

 Ruszyłem z Winnetou w góry Hancock, aby oswobodzić kilku znanych nam osobiście settlerów, osadników, których Siouxowie plemienia Ogellallah wzięli do niewoli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok, część białych postanowiła zostać w dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tem i dlatego nie odrazu ruszyłem do Apaczów.

 Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie niema sklepów z ubraniem, trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego settlera, który ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego płótna: settler wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i przyfastrygował. Oczywiście, o linji kroju nie mogło być mowy. Spodnie przypominały podwójną rurę, kamizelka — worek bez rękawów, marynarka — wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak w niem wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana. Nadobitek milczałam jak zaklęty i z trwogą patrzyłem na ludzi. Więc pojawienie się Old Shatterhanda nie wywoływało zwykłego efektu.

 Po upływie dwóch tygodni przybyłem w okolice Północnej Kanadian. Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewa i krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród Komanczów, których linje sięgały aż do prerji, wybuchły poważne niepokoje.

 Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z którego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się krynicznej wody i wyciągnąłem się pod cienistem drzewem.

 Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że to biali, nie ruszyłem się z miejsca. Zbliżali się po tej samej linji, po której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że mi się bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach, a byli zupełnie jednakowo ubrani. Gdy się zbliżyli, zauważyłem, że podobieństwo rozciąga się również na postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie wręcz bliźnięta.

 Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przytem straszliwie wychudzeni. Mimowoli nasuwało się przypuszczenie, iż od tygodnia głodują. Zato cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swych mułach. Zbliska zauważyłem, że jeden różnił się od drugiego jedynie nieznaczną blizną, przecinająca lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli pięknościami, gdyż najbardziej wystającą część twarzy mieli niezwykle rozwiniętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się śmiało założyć, że takich nosów niema w całych Stanach. Aby opisać wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzieć. Mimo tych trąb jerychońskich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudzały sympatję. Kąty ust uśmiechały się radosnym beztroskim uśmiechem; jasne oczy patrzały w świat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w mocnych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szerokich kresach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzemakalnych płaszczów. Za skórzanemi pasami tkwiły sztylety i rewolwery. Ponadto uzbrojeni byli obaj jeźdźcy w długie dalekonośne rifles.

 Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o niej nieraz. Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie widział tych nieodłącznych towarzyszów oddzielnie, i nikt nie znał ich nazwisk. Ze względu na potężne nosy, nazywano ich poprostu „dwaj Snuffles“. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, drugi — Tim Snuffle, Wąchający. Jak widać nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tem! Muły ich również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly, Tim na swego wołał Molly. Mimo, że w ostatnich czasach unikałem towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak pociągający, że perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie. Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrzeni wciąż w moje ślady. Odległość, dzieląca nas, nie przekraczała dwudziestu kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za któremi jadą, urywają się nagle. Zdumieni, zatrzymali swe muły. Ten z blizną zawołał:

 — Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?

 — Yes! — skinął drugi. — Ale gdzie jest ta kanalja?

 — Ulotnił się jak kamfora!

 — Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.

 — To fałsz, oto ślady kopyt, — prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z pewnością się tam schował.

 — Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zobaczysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie...

 Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.

 — Do stu tysięcy djabłów! — zawołał po chwili. — Leży w trawie i nie rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża? Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na tym brzegu Missisipi Komanczowie podkradają się po łup, jak wilki. Chodź, obudzimy go.

 Skierowali muły w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwartemi oczami, nie mogli więc mieć żadnych wątpliwości, że nie śpię. Ten z blizną rzekł:

 — Good day! Ale z pana nieostrożny człowiek. Ślady widać na trzy mile! Rozkłada się pan na trawie czerwonoskórym na cel. Z pewnością nie jesteś westmanem!

 Miał wybitnie nosowy głos, któremu też zawdzięczał przezwisko Snuffle. Obrzucił mnie badawczem, ale życzliwem spojrzeniem, które wytrzymałem z całym spokojem, i ciągnął dalej:

 — No i cóż, nie odpowie pan?

 — Owszem, nie chciałem jednak przeczyć, — odparłem.

 — Przeczyć? Ciekaw jestem, do czego miałoby się to odnosić?

 — Sadzicie naprawdę że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?

 — Oczywiście!

 — Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu kulę w łeb, zanimby się zdążył zorjentować, w jakiem miejscu leżę. Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zaledwie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się wam to obecnie zdaje.

 Spojrzał zdziwiony na swego brata i rzekł doń:

 — Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi, jak z książki, choć nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdybyśmy byli wrogami i gdyby... gdyby był westmanem.

 — Yes, ale nie jest westmanem, — orzekł Tim stanowczo, patrząc na mnie z przyjaznem politowaniem. — Musi to być zabłąkany settler.

 — Tak, to widać. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią drogę. Zabłąkał się na Dalekim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę.

 Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i, gdy brat poszedł za jego przykładem, zapytał protekcjonalnym tonem:

 — Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, he?

 — Prerja stoi dla każdego otworem, sir.

 — Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.

 — Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy.

 — Nie? — zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczem spojrzeniem. — A więc nie zboczył pan z drogi?

 — Nie.

 — Hm! dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie jesteś pan westmanem. Skądże pochodzisz?

 — Z Niemiec.

 — Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór. Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?

 — Dlaczegóżby nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, i do pytań powinienem mieć pierwszeństwo.

 — Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc ukrywać, że jesteśmy westmanami, i to najprawdziwszymi westmanami, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepokoją starą prerję. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na nosy cały świat nazywa nas „parą Snufflerów“. Przydomek to nieco irytujący, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.

 — Bardzo chętnie — odparłem, posługując się jego słowami. — Nie będę również ukrywać, że jestem westmanem i to westmanem najprawdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepokoją starą prerję. Jak się zowię? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie mnie Old Shatterhandem.

 Jim Snuffle skoczył — na równe nogi i zawołał:

 — Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniejszym...

 Nie skończył, gdyż brat Tim przerwał:

 — Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatterhandem!

 Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie, rzekł tonem pełnym rozczarowania:

 — Well, masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatterhandem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwykłemu niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.

 Po tych słowach usiadł.

 — Możecie mym słowom wierzyć, lub nie wierzyć. Prawdy nie zmienicie.

 — Pshaw! — roześmiał się ironicznie. — Nie podawaj się za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.

 — No?

 — Jesteś pan jokerem, wesołkiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego sławnego strzelca osobiście.

 — Ach! Znasz go, mr. Snuffle?

 — Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri.

 — W Fort Clark? Niewiadomo mi, by tam był kiedykolwiek.

 — Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny, barczysty mężczyzna i ma kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winnetou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od którego ślad pozostał dotychczas.

 — Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej brodzie? Hm. W takim razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed chwilą opisali, pochodzi z Jowy, nazywa się Stoke i jest zastawiaczem sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie został zdemaskowany.

 — Przez kogóż to?

 — Przez prawdziwego Old Shatterhanda.

 — Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem bardzo ciekaw.

 — Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knajpie gromadę ludzi, którzy z ogromnem zainteresowaniem słuchali jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem. Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowiekiem, który ma do tego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą, przeprowadziłem dowód prawdy.

 — Dowód? Jaki?

 — Walnęłam go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak długi.

 — Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?

 — Oto jest.

 Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i rzekł z uśmiechem:

 — Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tem doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie powalił mnie na ziemię. Temi palcami potrafi pan powalić człowieka?

 — Nawet tak, że nie wstanie.

 — Bądź pan łaskaw zaaplikować mi takie uderzenie. Chciałbym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie — roześmiał się znowu.

 — Tego nie możecie wymagać, mr. Snuffle. Dla pana potrzebowałbym dwóch uderzeń.

 — Jakto?

 — Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.

 — Ach, tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shatterhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano jokerem.

 — Zwłaszcza, gdy to miano oznacza kłamcę, — dodałem spokojnie. — Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę spełnić pańskiego życzenia.

 — Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posiada Old Shatterhand?

 — Niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego.

 Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padał nocy ubiegłej, okryłem sztuciec pokrowcem.

 Jim Snuffle wskazał na leżącą obok mnie strzelbę i zapytał:

 — Nie zechce pan chyba twierdzić, że stara, zdemontowana armata, to niedźwiedziówka Old Shatterhanda?

 — Owszem, twierdzę.

 — W takim razie możnaby nazwać armatę z czasów Waszyngtona zwykłym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubeltówka w pokrowcu — to zdaniem pana sztuciec Henry’ego?

 — Tak.

 — Pokaż–no pan! Jestem bardzo ciekaw.

 — Czy tamten Old Shatterhand z Fort Clark pokazywał wam swoją broń?

 — Nie. Jakżebyśmy śmieli niepokoić takiego człowieka!

 — Ale mnie niepokoicie bez skrupułów! Czy miał przy sobie niedźwiedziówkę i sztuciec?

 — Nie wiem i wcale o tem nie pomyślałem. Zapewniam pana, że to prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut myśliwski ze skóry elków, koszula myśliwska ze skóry jeleniej, skórzane spodnie i wysokie buty. Spójrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz mógłby zdobić strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje oborą lub królikami. A poza tem najważniejsze: Old Shatterhanda niema w tych okolicach.

 — Dlaczego?

 — Ponieważ znajduje się w górach Gros–Ventre!

 — Jesteście tego pewni?

 — Tak. Z pewnością pan nie wie, co w górach zaszło. Słyszał pan kiedyś o Winnetou?

 — O wodzu Apaczów? Cóż wam o nim wiadomo?

 — Wiemy, że zginął. Siouxowie plemienia Ogellallah zabili go w górach Hancock; Old Shatterhand ściga ich, by pomścić śmierć sławnego przyjaciela. Oświadczam wam, że żaden z nich nie ujdzie z życiem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz w tym wypadku nie spocznie, dopóki nie zmiecie z powierzchni ziemi ostatniego z pośród tych łotrów. Czy pan twierdzi nadal, że jesteś Old Shatterhandem?

 — Tak.

 — W takim razie może pan nam opowie, co się stało w górach Hancock?

 — Przeżyłem to wszystko. Szkoda słów.

 — Well! Znowu niezła wymówka, albo ma pan małego zajączka i popuszcza wodze imaginacji. Jeżeli tak jest istotnie, musimy się panem zająć, aby ci się nie przywidziało, żeś sułtanem tureckim, lub cesarzem chińskim. A może pan żartuje poprostu? W takim razie jesteś pożądanym towarzyszem. Jeżeli udajesz się w tę samą drogę, co my, zabierzemy pana chętnie ze sobą.

 — Naprawdę? Chcecie mi okazać ten zaszczyt?

 — Mniejsza o zaszczyt. Poprostu lubimy się pośmiać. Skąd pan przybywa?

 — Z gór Gros–Ventre.

 — Well! Dobra odpowiedź. Dokąd pan podąża?

 — Do Apaczów.

 — Do licha! Czegóż pan od nich chce?

 — Zawiadomię ich o śmierci Winnetou.

 — Człowieku, świetnie grasz swoją rolę! Jeżeli jednak naprawdę żywisz ten zamiar, szkoda narażać się na niebezpieczeństwa podróży, gdyż nie ulega wątpliwości, że Apaczowie wiedzą o śmierci Winnetou.

 — Racja. Nie mogłem wyruszyć odrazu; pewne okoliczności zatrzymały mnie, więc wieść o śmierci przyjaciela podążyła przede mną. Mimo to muszę przedsięwziąć tę wyprawę, ponieważ chcę, aby Apaczowie dowiedzieli się o wszystkiem od naocznego świadka.

 — Od naocznego świadka! Pyszna z pana figura! Będziemy się cieszyć, jeśli zechcesz nam towarzyszyć. Przeprawimy się przez Kanadian, potem zaś mamy zamiar ruszyć do Santa Fé. Drogi nasze częściowo się zbiegają. Czy będzie pan nam towarzyszyć?

 — Owszem, podobacie mi się, messurs.

 — Well! A wiec sprawa załatwiona. Musimy jednak wiedzieć, jak pana mamy nazywać?

 — Old Shatterhand.

 — Człowieku, tego nie możesz od nas wymagać! Nie chcemy wycierać sobie gęby tem nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko!

 — Obstaję przy tem.

 — Więc my panu wyszukamy. Ponieważ jesteś Niemcem, będziemy pana nazywać mr. Germanem do chwili, aż nam raczysz wyjawić swe prawdziwe nazwisko. Zgoda?

 — Nie mam nic przeciw temu.

 — Zgadzasz się również, stary Timie?

 — Dobrze, nazwij go, jak chcesz.

 — A więc, mr. German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz, co to znaczy?

 — Nie przypuszczam, aby to było coś niezwykłego.

 — Oho! Musimy się przedostać przez terytorium Komanczów, którzy znowu podnieśli broń przeciw białym. Twierdzą, że zostali oszukani przy jakichś dostawach. Może mają rację. Jeżeli nas pochwycą, będziemy zgubieni.

 — Jeżeli nas pochwycą, będziemy głupcami.

 — Well, wcale nieźle! Miejmy nadzieję, że pan będzie rozsądny niatylko w słowach i nie pozwoli się schwytać, No, odpoczęliśmy i możemy ruszyć w drogę. Sprowadź pan swego konia, sir!

 — Zjawi się sam.

 Gwizdnąłem. Z za krzaków wyszedł mój wierzchowiec. Na widok wspaniałego karego rumaka, oniemieli na chwilę. Wreszcie Jim zawołał:

 — Do licha, skąd taki wierzchowiec do pana?

 — To dar Winnetou.

 — Daj pan spokój! Winnetou darował by panu takiego rumaka? Wyznam szczerze, że to wydaje mi się podejrzane. Taki człowiek właścicielem tak wspaniałego wierzchowca! Miejmy nadzieję, że nie spotkamy właściciela i że nie powieszą nas jako koniokradów.

 — Nie martw się, mr. Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, że mnie słucha, możecie wnioskować, że jest moją własnością.

 — To mnie nieco zbija z tropu. Człowiek, który posiada takiego konia, nie jest z pewnością zwykłym włóczęgą. Ale prawdziwy westman nie obwiesza swego ciała płóciennemi płachtami, które z niego spadają. Jesteś pan dla mnie zagadką.

 — Może. Nie łamcie sobie głowy; rozwiązanie przyjdzie samo przez się.

 — Jeśli łaska, niech się to stanie, jak najszybciej, mr. German. Uważałem was za greenhorna, ale pojawienie się wierzchowca wywołało we mnie szereg refleksyj. Na szczęście, ma pan szczery wyraz twarzy, więc spróbujemy! A więc na koń i jazda!

 Jak już nadmieniłem, spotkanie z braćmi nie było mi niemiłe; teraz zaczynało mnie bawić. Obydwaj poczciwcy nie chcieli żadną miarą uwierzyć, że jestem Old Shatterhandem. Moje obejście zdezorjentowało ich zupełnie, ponadto do wątpliwości przyczynił się również mój strój. Byli przekonani, że jestem fantastą, lub człowiekiem niezupełnie normalnym, jeśli nie koniokradem!

 Gdyśmy ruszyli w drogę, zachowywałem się jak człowiek niezbyt dobrze obeznany ze siodłem. To potwierdzało jeszcze bardziej ich wątpliwości i zaczęli pocichu wymieniać zdania pod moim adresem, obserwując mnie przytem bacznie.

 Gdybym im pokazał sztuciec Henry’ego, nastroje zmieniłyby się odrazu. Bawiło mnie jednak, że się z mego powodu niepokoją i zaczynają żałować propozycji wspólnej jazdy.

 Przed wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg u skraju lasu. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony Komanczów, wymagało wystawienia warty. Zwróciłem ich uwagę, by ustalili porządek czuwania. Odpowiedzieli, że mogę spać spokojnie przez całą noc, gdyż rozdzielą wartę między siebie. Wskazywało to, że nieufność ich względem mnie wzrosła. W innych okolicznościach byłbym im dał dowód, że jestem istotnie tym, kim się być mienie; podczas jednak ostatnich kilku nocy, ze względu na konieczność baczenia na wroga, nie spałem prawie zupełnie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.

 Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver–Creeku dzieliły nas cztery godziny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący, jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.

 Po jakichś dwóch godzinach, gdyśmy się znaleźli na małej, otwartej sawanie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:

 — Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały. Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indjanami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?

 — Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym, — odparł Tim.

 — Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przybywa i czy natrafił na ślady Komanczów. Zboczmy w jego stronę!

 Jeździec zobaczył, żeśmy ruszyli ku niemu. Gdyby zboczył jeszcze bardziej, obudziłby w nas jeszcze większe podejrzenie. Poszedł wiec po rozum do głowy i ruszył w naszą stronę.

 Po niedługiej chwili ujrzałem, że dosiada świetnego konia. Stwierdziłem również ze zdumieniem, że koń ma typ uprzęży, zupełnie nieznany w Ameryce. Siodło i wędzidło przypominały kosztowne uprzęże perskie, zwane reszma. Imitacja była bardzo skromna i nie ulegało wątpliwości, że robił ją człowiek nie znający oryginału. Mimo to uderzył mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.

 Jeździec, ubrany w strój strzelców Zachodu, był stuprocentowym Amerykaninem. Przez ramię zwisała strzelba, za pasem tkwił rewolwer, nóż i... Nie Chciałem wierzyć własnym oczom, gdym ujrzał długi, perski handżar, którego trzon był wykładany srebrem. Skąd się ta broń wzięła do westmana?

 Pozdrowił nas z ponurą miną i zatrzymał konia. Odpowiedziawszy na ukłon, Jim Snuffle rzekł:

 — Czy pan weźmie nam za złe, jeżeli zatrzymamy go na chwilę? Komanczowie wyleźli ze swych nor, trzeba się więc mieć na baczności i zważać, czy w okolicy niema nieprzyjaciół. Przybywa pan z nad Beaver–Creeku?

 — Istotnie — odparł zapytany, wyprostowując swój długi tułów i potrząsając szerokiemi ramionami. — Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć, śpieszcie się, gdyż nie mam czasu.

 — Będę się streszczać. Jaką drogą pan jechał po tamtej stronie Creeku?

 — Ruszyłem od Antelope–Buttes.

 — Natrafił pan na ślady Komanczów?

 — Nie.

 — Czy po tamtej stronie doszło już do starcia?

 — Nic o tem nie słyszałem. Czy to już wszystko? Śpieszno mi, panowie!

 — Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpują sprawę. Dziękuję, sir, i życzę szczęśliwej podróży!

 Obydwaj bracia byli zadowoleni z relacyj nieznajomego. Nie mógłbym tego powiedzieć o sobie. Poza obcą uprzężą i handżarem zaniepokoił mnie wielki pośpiech przybysza. Wydawało mi się rzeczą nieprawdopodobną, by sam przybył z Antelope–Buttes. Gdy więc chciał ruszyć w dalszą drogę, zbliżyłem się doń na koniu i rzekłem:

 — Jeszcze chwilę, sir! Cóż za dziwna uprząż zdobi tego konia? Nigdy na Zachodzie takiej nie widziałem.

 — To nie pana sprawa — burknął brutalnie, usiłując mnie wyminąć. Nie ustępowałem jednak z drogi. Ciągnąłem dalej:

 — Racja, nic mi do tego. Ale jestem człowiekiem ciekawym i chciałbym wiedzieć.

 — Ustąp pan z drogi! — fuknął. — To uprząż meksykańska! No, a teraz jedź do wszystkich diabłów!

 Spiął konia, aby zatoczyć dookoła mnie łuk. Dałem koniowi ostrogi i znów znalazłem się obok niego.

 — Mylisz się, sir. Nie jest to uprząż meksykańska, lecz perska. Czy wolno spytać, skąd pochodzi egzotyczny sztylet, który tkwi za pasem pana?

 — Nie, o to pytać nie wolno. Jakiem prawem...

 Nie dokończył, gdyż Jim wtrącił z niechęcią:

 — Co też panu strzeliło do głowy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszczę o bójki bez powodu.

 Nie zwracając na te słowa uwagi, rzekłem do nieznajomego:

 — Ten sztylet to poprostu perski handżar. Żądam wyjaśnienia, skąd pochodzi. Wierzchowiec, którego pan dosiada, jest obcą własnością.

 — Jak śmiesz mnie posądzać o kradzież? — ryknął. — Chcesz, żebym ci wpakował kulkę w łeb?

 — Do tego nie dojdzie — odparłem z całym spokojem. — Zechciej się pan przyjrzeć swoim butom i ostrogom. Czy harmonizują z orjentalnemi strzemionami? Koń nie jest pana własnością. Komuś go ukradł?

 — Odpowiem ci na to kulą, kanaljo!

 Wyrwał rewolwer z za pasa. Zanim zdążył wziąć mnie na cel, wymierzyłem w jego skroń cios tak potężny, że wypuścił lejce i zwalił się z konia. Zeskoczyłam ze swego wierzchowca, aby zrewidować jego kieszenie. Widząc to, Jim Snuffle również zsiadł z konia, podbiegł i chwytając mnie za ramię, zawołał:

 — Na Boga, człowieku, zachowujesz się jak zwyczajny zbój! Jeżeli nie zostawisz tego podróżnego w spokoju, walnę pana kolbą w łeb.

 Nie wiem, czy był gotów wykonać swój zamiar. Dość, że odsunąłem go od siebie gwałtownym ruchem i oświadczyłem kategorycznie:

 — Pięść moja działa sprawniej, niż pana kolba, mr. Snuffle. Old Shatterhand nie jest zbójem, ale nie jest również tak lekkomyślnym młokosem, jak pan. Jeśli będziecie mi przeszkadzali, powalę was na ziemię tak samo, jak tego kłamcę.

 — Ależ... — jęknął przerażony — przecież on nie wyrządził panu żadnej krzywdy!

 — Dowiodę wam, że wyrządził krzywdę innym.

 Pochyliłem się powtórnie i opróżniłem kieszenie nieznajomego, który nie odzyskał jeszcze przytomności. Nie było w nich nic podejrzanego. Poczciwy Jim zwrócił się więc do mnie z wyrzutem:

 — Pomyliłeś się, sir — nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi się rzucać na człowieka, jak dzikie zwierzę, jeżeli...

 — Proszę, nie unoś się, sir! — przerwałem. — Zawartość kieszeni dowodzi jedynie, że jest westmanem, natomiast nie wynika stąd, że koń do niego należy. Zobaczymy, co się mieści w kulbace!

 Wyciągnąłem z niej coś, co trudno znaleźć u westmana, a mianowicie tomik, oprawiony w marokańską skórę. Kartki pokryte były perskiem pismem. Na jednej z nich widniał napis następujący:

„Du yar zirak u az bada in kubun da mani,

Faragat iva kitab–i va gusa i caman–i!

Man in buzur bi dunya va achivąt na diham;

Agarci dar pay–am uftand chalki, anjuman–i!”

 

 Był to fragment utworu „Diwan“, napisany przez największego liryka perskiego Hafisa. Tomik poezji nie mógł być własnością pospolitego wędrowca sawany. Ludzie tego typu nie uczą się po persku i nie mają czasu na zajmowanie się Hafisem podczas przeprawy przez terytoria wrogich Komanczów.

 Wróciłem do