Pomarańcze i daktyle - Karol May - ebook

Pomarańcze i daktyle ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do podróży przez tajemniczą i egzotyczną Afrykę w towarzystwie powieści "Pomarańcze i daktyle" autorstwa Karola Maya. W tej barwnej opowieści autor opisuje swoje fascynujące doświadczenia w krainie słonecznego żaru, gdzie ogromne stepy i spiekłe pustynie mieszają się z bujną roślinnością oaz i mistycznymi fatamorganami. Wędrując po afrykańskich równinach, czytelnik odkrywa egzotyczną przyrodę, pełną dzikich zwierząt i egzotycznych dźwięków, które budzą zmysły. To opowieść o konfrontacji cywilizacji i dzikiej natury, o barwnych kulturach i bogatej historii, która wciąga od pierwszych stron. "Pomarańcze i daktyle" to niezapomniana podróż do serca Afryki, która porusza i inspiruje, pozostawiając niezatarte wrażenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 680

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Pomarańcze i daktyle

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://beta.dreamstudio.ai/

 

Tekst wg edycji z roku 1910. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-571-5 

 

 

 

GUM.

 

1. Dżezzar-bej, dusiciel ludzi.

 

 O Afryko!

 Witaj mi, kraino tajemnic! Mam na szlachetnym rumaku przejechać twoje nagie i puste stepy, na szybkim dromedarze twoją spiekłą Hammadę, mam błądzić pod twojemi palmami, patrzeć na twoje fatamorgany i zieleniejące oazy, myśleć o twej przeszłości, ubolewać nad teraźniejszością i marzyć o twej przyszłości.

 Witaj mi, kraino słonecznego żaru, tropikalnego tętna i fizycznej gigantyczności! Na lodowatej północy odczuwałem twe ciepło, przysłuchiwałem się przedziwnym dźwiękom twych baśni i słyszałem szmer dalekich psalmów, wznoszonych ku niebu przez twą przepotężną przyrodę. Tu morze gazeli załewało równinę, hipopotam pasł się głęboko pod wodą, las łamał się pod stopami słonia i nosorożca, w bagnie przewalał się krokodyl, a pod kolczastemi mimozami chrapał śpiący lew. Nogi moje były skrępowane, lecz dusza moja rwała się do ciebie. Tu huczała rusznica Boera, tu świstały włócznie Hotentotów i Kafrów, czarne postaci wiły się w atletycznych zapasach, dźwięczały łańcuchy, wyli niewolnicy, a ciężko objuczona karawana ciągnęła ku wschodowi, zaś okręt ku zachodowi. W samotnym duarze, wsi złożonej z namiotów brzmiał ku niebu chór haririch, muzykantów, z wysokiego minaretu wołał muezzin na modlitwę, u wrót pustyni trzeszczał sucho piasek, a przy dalekiem bir, źródle zginały wielbłądy kolana, synowie pustyni zwracali oczy ku wschodowi, a dżellab śpiewał nabożnie: „Lubekka Allah himeh“ — tu jestem, o mój Boże!

 Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzią twej czystej atmostery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, lecz ani jedno oblicze nie uśmiecha się do mnie, ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonego wybrzeża pochylają się ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promienieją przychylnym blaskiem, wołając swe: „habakek“ — bądź pozdrowiony, cudzoziemcze!

 Polowałem w Australii na emu i kangura, w Bengalii na tygrysa, a w preryach Stanów Zjednoczonych na szarego niedźwiedzia i bizona. Tam na far west spotkałem człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure i krwawe ostępy obszarów indyańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach. Sir Emery był Anglikiem krystalicznej czystości, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomownym, odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapaśnikiem, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przytem człowiekiem gotowym do ofiar, skoro serce jego raz doznało wzruszeń przyjaznych.

 Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właściwości, które charakteryzowały go odrazu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się byli swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie nawzajem, że znowu się zobaczymy. Schadzka miała przyjść do skutku w Algierze.

 To, że wybraliśmy Algier, Afrykę, nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwell był tak samo, jak ja, obieżyświatem. Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz z Afryki zwiedził tylko Kapstadt na południu, a na północy „Gharb“, jak Arabowie nazywają wybrzeże od Marokka do Tripoli’s. Oczywiście pragnął poznać także wnętrze tej części ziemi, t. j. Saharę i Sudan, a potem chciał przez Dar-for i Kordofan powrócić Nilem do cywilizacyi. W Algierze mieszkał jego krewny, u którego dawniej był przez dłuższy czas, aby się nauczyć po arabsku. Był to jego wuj ze strony matki, Francuz, szef domu handlowego, utrzymującego zyskowne stosunki z Sudanem. Nazywał się mr. Latréaumont i u niego właśnie mieliśmy się spotkać.

 Co się mnie tyczy, to jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnem upodobaniem arabskim językiem, a potem starałem się niezbyt wielkie wyniki pracy w tym zakresie uzupełnić podczas pobytu w Egipcie. Przebywając razem na preryi, mieliśmy doskonałą sposobność do dalszego ćwiczenia się w tym języku, dlatego odpłynąłem parowcem „Vulkan“, należącym do messagerie impériale, z Marsylii z tem spokojnem przekonaniem, że nie będzie mi trudno porozumieć się z dziećmi Sahary w ich ojczystym języku.

 Afryka była dla nas, jak zresztą i dla wszystkich, krajem wielkich, nierozwiązanych zagadek, które mogły wzbudzić naszą ciekawość, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw. Szczególnie ogarnął nas niezwykły zapał na myśl, że jak zabijaliśmy jaguara, szarego niedźwiedzia i bawołu, tak będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i lwie. Emery Bothwell słuchał jakby z zazdrością opowiadań o odważnym myśliwym, Girardzie, który wsławił się polowaniami na lwy, i postanowił także zdobyć kilka grzywiastych skór.

 Od czasu naszego rozstania upłynął był już cały rok, ale Emery Bothwell wiedział, kiedy mniej więcej przyjadę, a ponieważ mógł łatwo przypuścić, że przybędę na parowcu francuskim, przeto doznałem pewnego rozczarowania, gdy, wysiadając z okrętu, nie dojrzałem go w pstrym tłumie ludzi, czekających na brzegu lub śpieszących w łodziach na przyjęcie znajomych. Miasto Algier, położone na zachodniej stronie zatoki, ciągnącej się w kształcie półksiężyca, zwrócone ku statkowi całym frontem, przedstawiało się oczom widza jakby zaczarowane. Biała jak kreda, pnąca się po zielonem zboczu gór, masa domów bez dachów i okien patrzała sztywnie na przystań i wyglądała niemal jak skała wapienna, olbrzymia grupa gipsowa lub lodowiec w oświetleniu słonecznem. Wysoko na szczycie góry widniały baszty cesarskiej warowni, a u jej stóp rozciągały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania.

 Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, murzyni i murzynki w pstrych kostyumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie i Żydzi w strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w europejskich strojach, oraz wojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni.

 Kazałem rzeczy swoje odnieść do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab-el-Qued, a posiliwszy się tam wedle potrzeby, udałem się na ulicę Bab-Azoun, przy której znajdowało się mieszkanie mr. Latréaumonta.

 Oddałem moją kartę wizytową, a w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef.

 — Bienvenu, bienvenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chodź pan ze mną, muszę bowiem przedstawić pana mej pani i córce. Oddawna już czekaliśmy z bólem na pana!

 To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano z bólem na mnie, nieznajomego? Z jakiego powodu?

 Latréaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek, wydostał się na szczyt szerokich, marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdyś pałacem bogatego muzułmanina, a połączenie arabskiej architektury z francuskiem urządzeniem wywierało osobliwe wrażenie. Przez wspaniały salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego. To wyszczególnienie miało zapewne związek z bólem, z jakim na mnie czekano.

 Madame, w sukni po europejsku skrojonej z czarnego jedwabiu, siedziała na taburecie, przerzucając jakiś romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnem i malowniczem oryentalnem ubraniu. Szerokie, jedwabne jej spodnie sięgały od pasa aż do kostek, a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatne wstawki koronkowe, przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi, a na tem miała turecką bluzkę, ozdobioną kosztownemi arabeskami i szeregami drogocennych guzików. Ciemne włosy, z wplecionymi w nie sznurami pereł, obwiązane były niebieskim i różowym fularem.

 Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu towarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu tem, że obcego wpuścił do tego pokoju, nie oznajmiwszy go poprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko, ustąpiło zdziwienie miejsca nieukrywanej radości.

 Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę.

 — Co za szczęście, monseigneur, że pan nareszcie przybywa! Tęsknota nasza za panem nie miała granic, ale teraz odzyskamy z pewnością spokój, ponieważ pan pośpieszy za naszym dzielnym Bothwellem i pomoże mu odszukać Renalda!

 — Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylko powiedzieć, kto jest ten Renald i jaki związek zachodzi między nim a Emerym, którego spodziewałem się tutaj zastać!

 — Pan rzeczywiście nic jeszcze nie wie o tem? Mon dieu, całe miasto mówi już o tem oddawna!

 — Ależ, Blanko — wtrącił Latréaumont — zważ na to, że monseigneur przybywa właśnie z przystani!

 — Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę pana usiąść! Clairon, powitaj naszego gościa!

Η  Młoda osoba skłoniła się z uprzejmością, pełną niemal szacunku, a matka zaprowadziła mnie do krzesła. Przyjęcie było tajemnicze, z niecierpliwością więc czekałem na to, co dalej nastąpi.

 — Zastaje nas pan w położeniu — zaczął Latréaumont — które nakazuje nam odstąpić od zwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo, bardzo wiele, a to wobec jego zamkniętego usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania wobec pana.

 — Tak, do zupełnego i niewzruszonego zaufania, monseigneur — potwierdziła madame, używając z uprzejmości, znanej na Południu, wyrazu: monseigneur, zamiast monsieur. — Pan odważył się już dotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym neveu, że spełnienie naszej prośby nie odstraszy pana z pewnością.

 Smiać mi się niemal chciało na myśl o tem, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mną rozporządzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której się odemnie domagali, musiała być połączona z jakiemś niebezpieczeństwem dla mnie.

 — Mesdames i monseigneur, z całą ochotą i gotowością oddaję się na wasze usługi we wszystkiem, czego sobie życzycie! — odpowiedziałem.

 — Eh bien! Po tem, co słyszeliśmy o panu, nie mogliśmy się niczego innego spodziewać, chociaż muszę powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, że prośba nasza nie pochodzi wyłącznie od nas; podyktował nam ją sam Bothwell.

 — Jeśli to jest w mojej mocy, to spełnię ją — zapewniłem panią domu.

 — Dziękuję panu, monseigneur — oświadczył na to Latréaumont. — Ponieśliśmy wielką stratę, spotkało nas straszne nieszczęście...

 — Straszne, okropne nieszczęście, monseigneur — wtrąciła madame, a łzy trysnęły jej z oczu.

 Córka jej, Clairon, wydobyła także pachnącą chustkę, aby ukryć cisnące się gwałtem szlochanie.

— Proszę, mów pani!

 — Ja nie mogę opowiadać! Smutek odbiera mi słowa!

 Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się niemal.

 — Proszę, monseigneur, chciałbym coś o tem usłyszeć — zwróciłem się do Latréaumonta.

 — Czy zna pan Imoszarów? — zapytał, dodając jednak natychmiast żywym południowym zwyczajem — ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ dopieroco pan przybył tutaj. Zapewniam pana, że Imoszarowie, czyli Tuaregowie, są straszni ludzie, a droga karawanowa z Ain Salah do Ahir, Dżenneh i Sakkatu, którą wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich terytoryum. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z Timbuktu, Pullo, Haussa, Bornu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się zdala od gościńców i dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghad mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnemi ofiarami i stratami. Najcięższa jednak spotkała nas z ostatnią kaffilą, karawaną handlową.

 — Napadli na nią Tuaregowie?

 — Zgadł pan, monseigneur. Gum, karawana zbójców uderzyła na nich i wszystko wybiła. jeden człowiek tylko zdołał umknąć w ten sposób, że zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o ciosie, jaki dotknął moją rodzinę.

 — Pański dom odzyska to wkrótce, monseigneur!

 — Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój syn, mój jedyny syn, jechał z kaffilą i nie powrócił.

 Teraz nie zdołały już panie wstrzymać się od głośnego płaczu, a Latréaumont oddał się także boleści. Ja przez kilka chwil milczałem, a wreszcie spytałem:

 — Czy nie otrzymaliście żadnej pewnej wiadomości o jego losie? Rozbójnicy pustyni zwykle nie znają pardonu.

 — On jeszcze żyje!

 — Ach! Możecie to za cud uważać, jeśli nie zaszła pomyłka!

 — Żyje napewno, gdyż otrzymaliśmy od niego wiadomość.

 — Przez kogo?

 — Przez pewnego Tuarega, wysłanego przez aguida, dowódcę gum. Żądał okupu.

 — I państwo zapłaciliście?

 — Musiałem.

 — Co się złożyło na ten okup?

 — Towary, które polecono mi wysłać do oazy Melrir.

 — A syn?

 — Mimo to nie powrócił. Przeniewierczy rozbójnicy wystąpili z nowem żądaniem.

 — Które pan również zaspokoił?

 — Tak.

 — I z tym samym skutkiem?

 — Tego jeszcze nie mogę powiedzieć. Kiedy przybył drugi posłaniec, zjawił się Bothwell. Było to mniej więcej przed dziesięciu miesiącami i...

 — Więc Emery jest już od tak dawna w Afryce? — przerwałem mu. — Dopiero w tym miesiącu miał udać się do Algieru!

 — Wypoczął tylko przez kilka tygodni w Anglii, a nie mogąc oprzeć się dawnej żyłce podróżniczej, przybył tutaj w sam czas!

 — Domyślam się już, co się dalej stało, monseigneur. Gubernialne władze nie pomogły panu nic, pom imo środków, jakimi rozporządzają. Musiał pan ograniczyć się na sobie samym, aż tu nasz Englishman zgodził się wziąć sprawę w swoje ręce.

 — Tak jest.

 — Co on zarządził?

 — Kazał odesłać żądane towary, lecz sam udał się potajemnie za nimi.

 — To śmiałe przedsięwzięcie! Z ilu towarzyszami wyjechał?

 — Tylko z przewodnikiem i z jednym jedynym służącym arabskim.

 — W którym kierunku poszli?

 — Tym razem miały towary odejść na oazę Lotr.

 — Jakich zażądano towarów?

 — Gotowych burnusów i chust na głowę, długich flint, noży, szeroko wyciętych butów, jakie zazwyczaj noszą Arabowie i mnóstwa, bezwartościowych co prawda dla nas, przedmiotów obozowych.

 — Widzę, że gum chce całe swoje zapotrzebowanie pokryć tą zdobyczą, a potem mimo to nie wydać panu syna. Oszustwa, dokonanego na niewiernym, nie uważa Arab za grzech. Jeśli chce się udaremnić jego plany, trzeba go chwycić przy pomocy niektórych drażliwych punktów. Ale, monseigneur, czy Emery kazał poznaczyć wszystkie towary?

 — Skąd pan wie o tem? — spytał zdziwiony.

 — Nie słyszałem tego od nikogo. On działa w tym wypadku jak amerykański westman, a z tej strony znamy się dobrze. Kto żył latami wśród plemion indyańskich dzikiego Zachodu i każdej chwili był na śmierć narażony, ten nauczył się rozmaitych chytrości, które mogą mu się przydać i na Saharze. Jaki to był znak?

 — Inicyały mego imienia i nazwiska: André Latréaumont, a zaterm A.i L.Te litery wypalono na kolbach i głowniach strzelb i noży, a z dodaniem arabeski wyszyto na kołnierzach burnusów, oraz w rogach chust i koców.

 — Emery pozna po tem rozbójników. Jest jaka wiadomość od niego?

 — Bardzo nawet pewna. Przysłał mi ją przed dwoma tygodniami i od tego czasu czekam z utęsknieniem pańskiego przybycia, monseigneur.

 — Mam za nim podążyć, nieprawdaż?

 — Istotnie. Oto pismo, które przyszło od niego z Zinder!

 Papier leżał na stole, co było dowodem, jak często przez te dwa tygodnie spoczywały na nim oczy tych trzech osób. Bothwell napisał tylko kilka słów. Nie donosił wprawdzie, jakoby wynik jego starań był pocieszający, prosił jednak, by nie tracili nadziei, oraz wysłali m nie za nim, gdy tylko przybędę. W liście nie były podane ani czas, ani miejsce.

 — Kto przyniósł ten list? — zapytałem.

 — Arab z plemienia Kubabisz, który ma rozkaz czekać na pana tutaj i posłużyć panu za przewodnika.

 — Gdzie on jest?

 — Tu, w domu. Czy monseigneur każe go zawołać?

 — Proszę!

 Musiałem sobie powiedzieć po cichu, że jestem dzieckiem szczęścia, gdyż zaledwie postawiłem nogę na ziemi afrykańskiej, a już wciągnięto mnie w sprawę, która mogła obfitować w najbardziej zajmujące wypadki. Latréaumont zadzwonił na Araba, a panie, ciekawe rozmowy, która miała nastąpić, zapomniały o swym bolu.

 Podczas mego pobytu w Egipcie przedsięwziąłem był wycieczkę do Siut, Dakhel, Kardżeh i Soleb aż do oazy Solimeh i wtedy zetknąłem się z kilku Arabami Kubabisz, których poznałem jako dzielnych wojowników i doskonałych przewodników. To też czekałem na roz owę z Kubbaszim nie bez zaciekawienia.

 Wreszcie wszedł on. Arabowie rzadko bywają wyżsi nad wzrost średni, a są przeważnie smukli i chudzi. Tego człowieka jednak można było nazwać olbrzymem. Był tak wysoki i tak szeroko rozrośnięty, że omal nie wyrwał mi się okrzyk zdumienia. Jego długa i gęsta broda, w połączeniu z uzbrojeniem od stóp do głów, robiła zeń postać bardzo marsową. Był to towarzysz taki, że lepszego życzyć sobie nie mogłem, gdyż sam jego widok musiał nieprzyjacielowi napędzić strachu.

 Skłonił się z rękom a skrzyżowanemi na piersiach i powitał nas głębokim, do grzmotu podobnym basem:

 — Sallam aalejkum, pokój z wami!

 — Marhaba, bądź pozdrowiony! — odpowiedziałem.

 — Jesteś synem walecznych Kubabisz?

 Ku mnie błysnęło dumne spojrzenie jego ciemnych oczu.

 — Kubabisz są najsławniejsze mi dziećmi wielkiego Abu Cett, sidi, panie. Ich szczep obejmuje więcej, niż dwadzieścia plemion, a najwaleczniejsze z nich to En Nurab, do którego ja należę.

 — En Nurab? Znam to plemię! Szejkiem jego jest mądry Fadharalla-Uelad-Salem, obok którego klaczy jeździłem.

 — Bismiliah, to dobrze, sidi, gdyż teraz wolno mi słuchać twojego głosu, chociaż jesteś niewiernym z biednego Frankistanu!

 — Jak ci na imię?

 — Imię moje trudne dla języka Ingleza. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-JussufIbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.

 Śmiać mi się chciało. Przedemną stał jeden z tych Arabów, którzy do swego pojedynczego imienia przyczepiają całe drzewo genealogiczne, częścią, by uczcić swoich przodków, przeważnie jednak na to, żeby na słuchającym wywrzeć wrażenie. To też odpowiedziałem:

 — Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al WardiJussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli! Język Ingleza potrafi wymówić twoje imię, sięgające, gdy się je napisze, od Bengazi aż do Kaszenah, mimo to ja będę cię zwał tylko: Hassanem, gdyż Mahomet powiada: „Nie mów dziesięciu słów tam, gdzie jedno wystarczy“.

 — Ucho moje będzie zamknięte, jeśli będziesz mnie wołał: „Hassanie“, sidi. Ci, którzy mnie znają, nazywają mnie: Hassan el Kebihr, Hassanem Wielkim, gdyż musisz wiedzieć, że jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi!

 — Allah akbar, Bóg jest wielki; zna go każde stworzenie, ale o Dżezzar-beju, dusicielu ludzi, nie słyszałem jeszcze ani słowa! Kto cię tak nazwał?

 — Każdy, kto mnie znał, sidi!

 — A ilu ludzi już zadusiłeś?

 On spuścił oczy z zakłopotaniem ku ziemi.

 — Step się trzęsie, a Sahel drży, gdy się Dżezzarbej pojawi, sidi, lecz serce jego jest pełne łaski, cierpliwości i miłosierdzia, gdyż: „niechaj dłoń twoja będzie silną, jak łapa pantery, lecz miękka, jako źdźbło trawy na polu“, uczy pobożny Abu Hanifa, któremu posłuszny jest każdy wierny.

 — W takim razie imię twoje jest makasz, nic, ja więc użyję go dopiero wówczas, gdy się przekonam, że na nie zasługujesz! Zacząłem nabierać pewności, że poczciwy Hassan el Kebihr pomimo swej olbrzymiej postaci i arsenału broni, jaką się obwiesił, był całkiem niewinną ludzką istotą. Pustynia ma tak samo swoich blagierów, jak piwiarnia lub salon.

 — Zasłużyłem na nie, w przeciwnym razie bowiem nie miałbym go, sidi — odparł dumnie. — Patrz na tę strzelbę, te pistolety, na ten muzra, nóż, na ten kussa, dwóręczny miecz i na tę abu-tum, włócznię, przed którą nawet odważny Uelad-Sliman umyka! A ty nie chcesz uznać mojego imienia? Nawet sidi Emir nie odmawiał mi go!

 Sidi Emir? Czyżby zmienił angielskie Emery na wschodnie Emir?

 — Kto to jest sidi Emir?

 — Rabbena chaliek, niech Bóg zachowa ciebie i twój rozum, sidi! Czy obce jest ci imię tego, który mię przysyła do ciebie?

 Rzeczywiście, Hassan zrobił z naszego Emery’ego emira! Miłe życzenie, z którem wygłosił swoje zdziwienie, rozbawiło mnie niemało, przybrałem jednak ton poważny, aby go utrzymać w szrankach.

 — Opowiedz mi o sidim Emerym!

 — Byłem w Bilmie, skąd wyruszała kaffila do Zinder, a ja ją prowadziłem. Musisz wiedzieć, sidi, że Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, to słynny khabir, przewodnik karawan, obeznany z wszystkiemi drogami Sahary, którego wzroku nie ujdą najmniejsze darub i ethar, ślady i tropy!

 Jeśli tak było w istocie, to jego towarzystwo mogło mi rzeczywiście przynieść wielką korzyść. Postanowiłem wypróbować go natychmiast, by wiedzieć, co o nim sądzić.

 — Czy mówisz prawdę, Hassanie? — zapytałem.

 On zaś przybrał, jak mógł, najdumniejszą postawę i odrzekł:

 — Czy wiesz, co to jest hafiz, sidi?

 — Taki, co umie na pamięć koran.

 — Jesteś mądry, chociaż pochodzisz z Frankistanu. A zatem dobrze, sidi! Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest hafizem, który może ci wygłosić wszystkich sto czternaście sur i wszystkich sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć ajatów, weretów koranu; ty zaś jesteś giaurem. Czy możesz wątpić o prawdziwości słów wierzącego muzułmanina?

 — Trzymaj język na wodzy, Hassanie, gdyż nie przywykłem do tego, żeby mię ktokolwiek obrażał, choćby to był dziesięć razy hafiz i sto razy muzułmanin! Wytęż swą pamięć, a przypomnisz sobie, że chrześcijanie nie są niewiernymi, gdyż tak samo, jak wy, otrzymali swoją świętą księgę. Tak mówią wszyscy mądrzy nauczyciele od pierwszego emira el Mumiain aż do pobożnego Abu Hanify, którego słucha każdy wierny, jak przedtem powiedziałeś. Uczyłeś się koranu, lecz czy znasz także ilm teffir el kuran, komentarz do koranu? Tam napisano, że tylko Parsi, zoroastrianin i bałwochwalca jest giaurem!

 — Jesteś mądry, jak softa, uczeń teologii, sidi, lecz byłbyś jeszcze mędrszym, gdybyś wierzył moim słowom.

 — Uwierzę, jeśli mi powiesz, które oazy tworzą klucz do Rifu (Wybrzeże od Tripolis do Egiptu).

 — Ain es Salah, Ghadames, Ghat, Murzuk, Audżelah i Siut.

 — A do Sudanu?

 — Aghades i Ahir, Bilma, Dongola, Khartum i Berber.

 — Którędy się jedzie z Kordofan do Kairu?

 — Z Lobeid do Khartum przez Kurssi, Sanzir, Koamat i Tor el Khada. Podróż trwa dziesięć dni. Albo jedzie się z Lobeid do Debbeh przez Barah, Kaymar, Dżebel, Haraza, Way i Ombelillah. Ta droga jest o ośm dni dłuższa, lecz lepsza od poprzedniej.

 — Ile czasu potrzeba na odbycie drogi z Soaken do Berberu?

 — Droga prowadzi obok słynnej krynicy Ruay, przez terytoryum Amawrów, Hadendoów i Omramów, którzy są nubijskimi pasterzami. Możesz ją przebyć w dwunastu dniach, sidi.

 Arab dawał odpowiedzi szybko, dokładnie i z widocznem zadowoleniem z powodu świetnego wyniku tego krótkiego egzaminu.

 — Wierzę ci, Hassanie — rzekłem poprostu.

 — Teraz opowiadaj dalej! Prowadziłeś więc kaffilę do Zinder!

 — Z Bilmy do Zinder. Tam spotkałem sidi Emira. On dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, i posłał tutaj, gdzie miałem zastać dzielnego sidi z Germanistanu, którego kazał mi zaprowadzić do siebie.

 — Gdzie z nim się spotkam?

 — Koło Bab el Ghud, Wrota Piaszczyste, gdzie dochodzi się z wędrownych kup piasku do skał Seriru. Czy słyszałeś, sidi, o złych dżinnach, duchach pustyni?

 — Znam je. Czy boisz się ich, Hassanie?

 — Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, nie boi się ani szejtanów, diabłów, ani złych dżinnów, bo wie, że one uciekają, jeśli się odmówi surat en nas i surat el falak. Ale ty jesteś chrześcijanin i nie umiesz odmawiać sur, ciebie więc połkną, kiedy wejdziesz na Serir.

 — Dlaczegóż w takim razie pozwoliłeś sidi Emirowi iść do Bab al Ghud? Pewnie go połkną, zanim się doń dostaniemy!

 Ta niespodziana odpowiedź wprawiła go w pewien kłopot, ale sobie poradził:

 — Pomodlę się za niego!

 — Za niewiernego? Dobrze, Hassanie, widzę, że jesteś pobożnym synem proroka. Zmów za niego surat en nas, a za mnie surat el falak, a wtedy nie będziemy potrzebowali się obawiać dżinnów pustyni. Wyruszę jutro, gdy się słońce podniesie.

 — Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi! On tylko potrafi wszystko i jemu tylko wolno wszystko, człowiek zaś musi mu być posłusznym i nie może rozpoczynać podróży z zorzą poranną. Na to jest pora o trzeciej popołudniu. To jest święty assr, dwie godziny przed wieczorem.

 — Zapominasz, Hassanie, że ten czas obowiązuje karawany, a poszczególni podróżni mogą jechać, kiedy im się podoba.

 — Sidi, jesteś naprawdę wielkim i uczonym fakihem, prawnikiem. Ja opłakuję godzinę, która dała ci Franka za ojca, a chrześciankę za matkę. Widzę, że jesteś hafizem, który umie na pamięć nietylko koran, lecz także ilm teffir el kuran, będę ci więc wierny, posłuszny i zaprowadzę cię, gdzie tylko zechcesz!

 — Czy masz jakie zwierzęta?

 — Nie, sidi. Wyjechałem z dwoma dżemelami, wielbłądami z Zinder; jeden padł mi na tehamie, płaskiej pustyni, a drugi był po przybyciu tutaj tak zdrożony, że musiałem go sprzedać.

 — Więc pojedziemy pocztą stepową stąd do Batny, a stamtąd pocztą pustynną przez Dżebel-bou-Rezal do ośmnastu oaz Sibanu, gdzie w Biskara możemy sobie kupić dobre hedżiny, wierzchowe wielbłądy. Bądź zatem gotów do wyruszenia o wschodzie słońca, a jeśli w drodze do Bab el Ghud przekonasz mnie o swej waleczności, nie omieszkam nazywać cię Dżezzar-bej i el Kebihr!

 — Czy sądzisz może, sidi, że jestem tuszan, tchórz? Nie boję się ani lwa, ani smum, wiatr pustynny; chwytam assaleh, niebezpiecznego węża stepowego i strusia, poluję na gazelę i gnu, antylopę, a zabijam panterę i niedźwiadka. Gdy głos mój zabrzmi, drży wszystko, a ty nie odmówisz mi należnego imienia. Sallam aalejkum, pokój z wami!

 Opuścił pokój z głębokim ukłonem.

 Pani Latréaumont przystąpiła do mnie znowu i ujęła mnie za rękę.

 — A więc naprawdę spełni pan naszą prośbę, monseigneur, chociaż jest tak wielka i wymaga tyle odwagi? I zaraz jutro chce pan odjechać, nie zażywszy naszej gościnności?

 — Madame, położenie nasze wymaga szybkiego działania. Jeśli mi państwo pozwolicie, to po powrocie skorzystam z waszej gościnności. Czy będzie mi wolno zostawić u państwa te z wartościowych moich rzeczy, których nie mogę zabrać z sobą?

 — Sur, assurément, monseigneur! Poślę natychmiast na statek i wszystko, co...

 — Pardon madame, zajechałem już do hotelu de Paris.

 — Rzeczywiście? Wie pan, monseigneur, że to nas wysoce obraża!

 Musiałem wysłuchać trochę uprzejmych wyrzutów, poczem całą sprawę oddano jednemu ze służących. Miałem właśnie pójść do przeznaczonego dla mnie pokoju, kiedy oznajmiono Araba, który chciał rozmówić się z panem domu. Człowieka tego przyjęto w mojej obecności.

 Na długiej, chudej, lecz żylastej jego postaci wisiał bardzo sterany burnus. Wystrzępione sznury z wielbłądzich włosów opadały mu z kaptura, a w każdym calu widać było syna pustyni, nie lękającego się żadnego niebezpieczeństwa i umiejącego ze spokojem ducha. znosić wszelkie niewczasy.

 — Sal aalejk! — pozdrowił z dumnem skróceniem tych słów, przyczem nie było widać najlżejszego pochylenia głowy. Kolba jego długiej strzelby uderzyła z dźwiękiem o marmurową posadzkę, a ciemne jego oko przebiegło od jednego z nas do drugiego z wyrazem wyższości człowieka wolnego i prawowiernego.

 — Pomów pan z nim, monseigneur — szepnął mi Latréaumont.

 — To Tuareg, który był u mnie z powodu Renalda.

 Nic nie mogło mi być bardziej na rękę nad to, że ten posłaniec przybył dziś jeszcze.

 — Sal aal! — odwzajemniłem się jeszcze krócej, wiedząc, że Beduin tym sposobem wyrażania się okazuje stopień szacunku osobie, do której przemawia.

 — Czego chcesz?

 — Ty nie jesteś tym, z którym mam mówić!

 — Nie masz mówić z nikim innym, tylko ze mną!

 — Nie przychodzę do ciebie.

 — To możesz odejść!

 Ja odwróciłem się, a reszta towarzystwa skierowała się także ku drzwiom.

 — Sidi! — zawołał.

 Ja szedłem dalej.

 — Sidi! — rzekł natarczywiej.

 Na to odwróciłem tylko głowę.

 — Czego chcesz?

 — Pomówię z tobą!

 — Staraj się więc być uprzejmym, bo każę d wyjść na ulicę. Jak się nazywasz?

 — Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim, Jaakub Ibn Baszar.

 — Imię twoje dłuższe, niż powitanie. Wasz prorok, wielki Mohammed Ibn Abdallah el Haszemy, powiada; „Bądźcie uprzejmi nawet z niewiernymi i nieprzyjaciółmi, ażeby nauczyli się czcić waszą wiarę i Kaabę!“ Zapamiętaj to sobie! Jesteś Tuareg?

 — Tuareg i Imoszar.

 — Z którego szczepu?

 — Hedżan-bej, dusiciel karawan, nie pozwala swoim wojownikom wymieniać szczepu wobec Franków.

 Ogarnął mnie prawie lekki przestrach na te słowa. A więc Renald był w niewoli osławionego Hedżan-beja! To była najgorsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać. Słyszałem daleko stąd o tym zarówno okrutnym, jak śmiałym rozbójniku pustyni, który był postrachem karawan. Nikt nie wiedział, do jakiego szczepu właściwie należał, a cała pustynia była dlań terenem łowów. Od algierskiego stepu aż nadół do Sudanu i od oaz egipskich aż po Wadan i Walada w zachodniej Saharze, znane było jego imię. Wynurzając się to tu, to ówdzie, znikał potem równie szybko, jak przychodził, lecz wszędzie i zawsze, gdzie się tylko pojawił, zabierał ofiary z mienia i życia ludzkiego. Niewątpliwie miał ukryte miejsca pobytu, rozsiane po całej Saharze, i ajentów, którzy donosili mu o każdej znaczniejszej karawanie, oraz pomagali w zbyciu zrabowanych towarów. Ale osobę jego i czyny osłaniała tak tajemnicza ciemność, że dotychczas niepodobna jej było rozjaśnić. Uznałem za stosowne udać wobec jego posłańca, że nic o nim nie słyszałem.

 — Hedżan-bej? Kto to?

 — Nie znasz dusiciela karawan? Czy ucho twoje jest głuche, że nic o nim nie słyszałeś? On jest panem pustyni, strasznym w gniewie, okropnym w złości, przerażającym w nienawiści i niezwyciężonym w walce. Młody niewierny jest u niego w niewoli.

 Roześmiałem się.

 — Niezwyciężonym w walce? Walczy więc chyba z małym szakalem i tchórzliwą hyeną? Żaden z Franków nie obawia się jego gniewu, ani jego gum. Czemu nie wypuścił dotąd pojmanego? Czy nie otrzymał już dwa razy okupu?

 — Pustynia wielka, a Hedżan-bej ma wielu ludzi, potrzebujących odzieży, broni i namiotów.

 — Dusiciel karawan jest kłamca i oszust. Jego serce nie zna prawdy, a język jego fałszywy ma dwa końce, jak język węża, któremu się głowę rozdeptywa. Z jakiem żądaniem przychodzisz?

 — Daj nam burnusów, obuwia, broni, prochu, ostrz do włóczni i płócien na namioty!

 — Już dwa razy to otrzymaliście. Nie dostaniecie ani kawałka płótna, ani ziarnka prochu!

 — To jeniec umrze!

 — Hedżan-bej nie wyda go nawet wtedy, jeśli dostanie, czego żąda.

 — On daruje mu wolność. Dusiciel karawan będzie łaskawy, skoro okup otrzyma.

 — Ile żąda?

 — Tyle, ile już dostał.

 — To dużo. Czy ty masz zabrać towary?

 — Nie. Poślesz mu je, jak poprzednio.

 — Dokąd?

 — Do Bab el Ghud.

 Była to ta sama miejscowość, do której kazał mi przybyć Emery! Był to przypadek, czy też może on wiedział, że rozbójnik będzie się tam znajdował?

 — Czy spotkamy tam jeńca i odzyskamy go za okup?

 — Tak.

 — Czy mówisz prawdę?

 — Niekłam ię!

 — Dwa razy już tak powiedziałeś, a jednak skłamałeś. Przysięgnij!

 — Przysięgam.

 — Na duszę ojca twego!

 — Na duszę... mojego... ojca! — wybuchnął z wahaniem.

 — I na brodę proroka?

 Teraz był całkiem zakłopotany.

 — Przysiągłem i dość już tego!

 — Przysiągłeś na duszę ojca, która nie warta więcej, niż twoja. Za obie razem nie dam ani jednej sisz lub bla halef, karłowate drzewo daktylowe, a przysięga na nie nie warta ziarnka piasku, którego pełno na pustyni od wschodu aż do zachodu. Czy przysięgniesz na brodę proroka?

 — Nie.

 — W takim razie słowo twoje jest kłamstwem i obłudą, a ty nie zobaczysz już nigdy gwiazd pustyni.

 Oko jego błysnęło gniewem.

 — Wiedz o tem, niewierny, że dusza jeńca pójdzie do dżehenny, piekła, jeśli ja na czas nie przybędę do Hedżanbeja. Na to mogę ci przysiąc na brodę proroka, który umie chronić swych wiernych!

 — W takim razie dusza twoja pójdzie naprzód, a kości dusiciela karawan i jego bandy zbieleją w żarze słonecznym. Przysięgam ci na Jezusa, syna Maryi, którego wy nazywacie Iza Ben Marryam; On jest mocniejszy od waszego Mahometa, gdyż sami mówicie o Nim, że usiądzie kiedyś na meczecie Omajadów w Damaszku, aby sądzić wszelkie stworzenia ziemi, powietrza i wody!

 Arab podrzucił głowę w górę i wsunął palce prawej ręki pod brodę, co u Beduinów oznacza zupełną pogardę.

 — Przyniesiecie wszystko, czego żądamy! Byłem u was dwa razy i nie poważyliście się podnieść ręki na posła Hedżan-beja, a dziś także tego nie uczynicie. Stu takich, jak ty, nie zdołałoby go zwyciężyć, a tysiąc takich, jak ty, nie pokonałoby jego gum, ponieważ jesteś giaurem!

 Przystąpiłem doń natychmiast z podniesioną pięścią.

 — Czy twoja głowa pusta, a duch twój wysechł, że ośmieliłeś się powiedzieć mnie to słowo, ty, który nie jesteś niczem więcej, jak tylko kelb, pies, którego się pawala na ziemię?

 Upuścił odrazu strzelbę na ziemię i wzniósł obie ręce. U obu przegubów zwisały mu ostre kussa, długie na ośm cali. Zwyczajny Beduin nosi tylko jeden taki nóż, rozbójnik zaś z pustyni dwa i używa ich w ten sposób, że obejmuje rękami przeciwnika i wbija mu oba noże w plecy. Mój Tuareg przygotował się do tego kroku.

 — Czy odwołasz to słowo? — zapytałem.

 — Powiadam jeszcze raz, giaurze!

 — To upadnij przed giaurem!

 Zanim się zdołał poruszyć, uderzyłem go pięścią w czoło tak, że zgiął się, a potem padł nieprzytomny na ziemię. Był to ten sam cios myśliwski, dzięki któremu nazywano mnie na preryi Old Shatterhand.

 — O mon dieu! — krzyknęła madame.

 — Pan zabił tego człowieka. On nie żyje, nie żyje!

 Mademoiselle leżała na pół zemdlona na otomanie, a Latréaumont nie mógł przemówić i miał minę taką, jak gdyby piorun trzasnął mu pod nogami.

 — Bez obawy, madame — pocieszyłem ją — ten ananas żyje, chociaż na pewien czas opuściła go przytomność. Znam dobrze moją pięść; gdybym był chciał go zabić, byłbym się zamierzył cokolwiek dalej.

 Te słowa wróciły oddech przestraszonemu Francuzowi.

 — Ależ to z pana gigant, goliat prawdziwy! Ja musiałbym zadać przynajmniej kilkaset takich uderzeń, aby takiego olbrzyma położyć.

 Francuz, który sięgał mnie zaledwie do ramienia, a miał ręce dziecka, mówił słusznie. Mógłby całymi miesiącami grzmocić po czaszce Tuarega i nie sprawiłby mu przykrości.

 — Proszę, monseigneur — odrzekłem — postaraj się pan o to, żeby tego Beduina związano i oddano policyi. Jej władza nie sięga wprawdzie aż na pustynię, tu jednak będzie chętnie na pańskie usługi.

 Spojrzał na mnie zdziwiony.

 — Czy to naprawdę, monseigneur?

 — Oczywiście!

 — Mon ciel, tego nie możemy zrobić, bo straszliwy Hedżan-bej zabije naszego biednego Renalda! Co więcej, zdaje mi się, że to okropne uderzenie jest już nadzwyczajną śmiałością!

 — Ja wytłómaczę powody mego kroku, proszę jednak usilnie postąpić tak, jak radzę. Oświadczył pan przedtem, że posiadam u pana zupełne zaufanie?

 — Rozumie się, rozumie się, monseigneur. Chcę właśnie zawołać służbę.

 Pobiegł do dzwonka, a na niezwykle donośny głos jego wpadła służba, jaka tylko była do rozporządzenia.

 — Zwiążcie tego człowieka i wrzućcie go do piwnicy, dopóki nie nadejdzie policya po niego! — rozkazał pan domu z miną, jak gdyby to on go powalił okropnem uderzeniem.

 Z iście południową żywością rzucono się na nieprzytomnego i w mgnieniu oka związano tak ciasno, że po odzyskaniu przytomności pewnie się nie mógł poruszyć. Następnie pochwyciło jeńca ośm rąk, aby go wywlec. Jeden ze służących zatrzymał się w drzwiach i nie brał udziału w wysiłkach reszty. Była to podsadkowata, pleczysta figura, o twarzy, nienadającej się do oryentalnego stroju. Zauważywszy, z jakim trudem tamci ciągnęli Tuarega do drzwi, przystąpił bliżej i odsunął ich na bok.

 — Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to ciąganie i szarpanina! Wynoście się, nicponie, ja sam to zrobię!

 Za jednem szarpnięciem i silnym rozmachem zarzucił Tuarega na ramię.

 Usłyszawszy swój język ojczysty, oniemiałem z radości i pozwoliłem służącemu wybiec z pokoju, nie zatrzymawszy go wcale.

 — Stać! — zawołałem, kiedy był już za drzwiami. — Czy jesteś Niemcem?

 W jednej chwili zwrócił się do mnie, pomimo ciężaru na plecach, a szeroka twarz jego rozjaśniła się od ucha do ucha.

 — Tak, panie, a czy pan także?

 — Właśnie. A skąd pochodzisz?

 — Z Bawaryi.

 — Z Bawaryi? A czemu twój dyalekt jest inny?

 — Tak, panie... ale weźcie go sobie! Wleczcie go, gdzie wam się podoba — przerwał sobie, upuszczając Tuarega na ziemię.

 Araba wyniesiono, a ziomek mój zwrócił się do mnie, podał mi serdecznie rękę i mówił dalej:

 — Tak, teraz mam znów wolne ręce. Witam pana w Afryce! Tak, jestem z Bawaryi. Tam jest piwo, piwo, powiadam, lecące do gardła, jak mysz do dziury. Byłeś pan tam? No, to pięknie, to wspaniale! Wymowę popsuli mi tu inni rodacy.

 — Są tu więc jeszcze inni z naszych stron?

 — Dość, aż nadto, panie. Są tam we wsi Dely Ibrahim koło El Biar, gdzie znajduje się klasztor Trapistów. A skąd pan?

 — Ja jestem Sas.

 — Maszallah, do tysiąca dyabłów, nasz sąsiad! Czy wolno zapytać, jak długo pan tu zabawi?

 — Jutro rano odjeżdżam.

 — Już? A dokąd?

 — Na Saharę.

 — Do nory piasku i morderców? Byłem tam już kawałek, a mianowicie w Farfar i dawno chciałem znowu pojechać. Maszallah, panie, czy weźmiecie mnie z sobą?

 — Poszedłbyś rzeczywiście?

 — Zaraz i z przyjemnością!

 — Czy jeździsz konno?

 — Jeździć konno? Jak dyabeł, panie! Przybyłem tu z legią obcych i służyłem przy chasseurs d ’Afrique.

 — Umiesz po arabsku?

 — Tyle, ile potrzeba.

 — Czem byłeś przedtem?

 — Stolarzem. Nauczyłem się też czegoś, panie, szczególnie umiem dobrze bić. Potem dostałem się do legii, niech ją kaczka kopnie! Następnie pracowałem w Dely Ibrahim, dopóki tu nie wstąpiłem do służby. Spytaj pan, pana; niewątpliwie jest ze mnie zadowolony!

 — Pójdziesz ze mną! Wyjednam ci u niego pozwolenie.

 — Maszallah, to całkiem tak, jakby podarek na gwiazdkę. Czy pójdzie także ten wielki Hassan z długiem imieniem?

 — Tak, on nas poprowadzi.

 — Hejha! On mi się już podoba! Od kiedy jest tutaj, nie robimy obydwaj nic, tylko cieszymy się i figlujemy. Pójdę, z panem, pójdę, może mi pan wierzyć!

 Mlaskając językiem i kłapiąc wszystkimi palcami, wybiegł za drzwi.

 

 

2. Assad-bej, dusiciel trzód.

 

 Step!

 Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i — jak trafnie mówi poeta — od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, brózdy, wyjeżdżone kołami i ślady stóp zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo.

 Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacyi a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś napół zapadły karawanseraj użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast spoczywa step zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo blizkości rozżarzonej Sahary, miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie.

 Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piasczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie się zaś pokaże stojąca woda, to chyba tylko szot, z wodą, wypełniającą jego łożysko, jak martwa masa, z której zniknął wszelki błękitny ton, ustępując miejsca sztywnej i brudnej szarzyźnie. Te szoty wysychają w letniej spiekocie, nie zostawiając po sobie nic, oprócz koryta, pokrytego grubą warstwą soli kamiennej, której kolące refleksy zabijają nerw oczny.

 Niegdyś znajdowały się tu także lasy, lecz dzisiaj niema już tych zbawczych regulatorów wodnych opadów. Łożyska rzek i strumieni, zwane wadi, ciągną się z gór, jako ostre wcięcia i skaliste parowy, a ich groźnej plątaniny nie zakrywa nawet śnieg w zimie. Kiedy jednak stopi się nagle w cieple pory gorącej, wówczas rzuca się rozszalała masa wody niespodzianie z donośnym hukiem w głąb i niszczy wszystko, co nie zdoła zawczasu ratować się ucieczką. Wtedy chwyta Beduin swoich dziewięćdziesiąt dziewięć kulek różańca, by po dziękować Allahowi, że nie kazał mu się zetknąć ze spadającą wodą i ostrzega zagrożonych okrzykiem: „Uciekajcie, ludzie, wadi nadchodzi!“

 Te chwilowe powodzie i stojące wody szotów wywabiają z ziemi na brzegach jezior i rzek kolczaste krzaki mimozy, które wielbłądy, dzięki swym twardym wargom, obgryzają dla zaspokojenia głodu. Pod ich osłoną jednak śpią także lew i pantera, spoczywając po swoich nocnych wyprawach.

 Jak postanowiono, wyruszyłem rano z Kubbaszim Hassanem i ze stolarzem, Józefem Korndorferem, z Algieru i udałem się pocztą stepową do Batny. Tu jednak stanęła nam w drodze niespodziewana przeszkoda.

 Miałem jeszcze świeżo w pamięci prawdziwie karkołomną jazdę z włoskim vetturinem z Alp do Lombardyi, wciąż jeszcze brzmiało mi w uszach jego przerażające: „allegro, allegrissimo!“ które zawsze pokrzykiwał, ilekroć poprosiłem go, żeby jechał powolniej i ostrożniej. Stara kareta, szarpana przez pędzące cwałem konie z jednej strony skalistej drogi na drugą, leciała nad krawędzią okropnych przepaści tak, jak gdybym wybrał się był w tę podróż tylko na to, żeby roztrzaskać się w głębi jakiego górskiego parowu. Kiedy wreszcie cało zjechałem na równinę, zdawało mi się, że uniknąłem niebezpieczeństwa, przeciwko któremu nie było oporu, ani broni.

 Czem jednak była ta jazda „allegrissimo“ wobec, podróży pocztą stepową! Dyliżans stanowił wóz z wnętrzem, coupé i blankietem, a zaprzężony był w ośm koni, z których dwa szły na przedzie, a potem po trzy obok siebie. Gościńca nie było ani śladu; jechało się wyciągniętym biegiem przez jamy, przez karkołomne łożyska rzek, pod górę stromymi parowami i na dół po spadzistych zboczach. Co chwila musieliśmy wysiadać i z rozrzewniającą cierpliwością łączyć nasze siły z siłami nieszczęśliwych koni, ilekroć trzeba było wydobyć wóz z jakiejś dziury lub przenieść prawie przez wzgórek, niedostępny nawet dla piechura. Już po pierwszych godzinach byłem, jak zbity. Korndorfer raz poraz wołał: „Maszallah!“ a Hassan el Kebihr oddawał się tej zajmującej rozrywce, która towarzyszy zazwyczaj morskiej chorobie. Poczciwy Arab, ze słynnego szczepu Kubabisz i z ferkah, plemienia En Nurab, jeszcze nigdy nie jechał wozem; mimowoli przypomniało mi się jego buńczuczne zapewnienie: „Step się trzęsie, a Sahel drży, kiedy się ukaże Dżezzar-bej!“ Teraz trząsł się on i drżał na całem ciele na tym stepie, a widać było, że mu to wszystko strasznie dokuczało.

 Złości swej z powodu tego niegodnego stanu ulżył dopiero w Batnie.

 — Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i dzięki jemu, że moja skóra wytrzymała! Czy Hassan-Ben-Abulfeda-lbn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest pijawką, żeby musiał oddawać, co spożył? Przysięgam na brodę proroka, że Hassan el Kebihr nie wsiędzie już nigdy do domu na kołach, gdzie tak mu się robi, jak gdyby dostał się między haszasz, palaczy haszyszu. Ojczyzną Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, jest siodło. Doprowadzisz go, sidi, do Bab el Ghud tylko pod tym warunkiem, że pozwolisz mu jechać wierzchem!

 — Hassan ma słuszność — potwierdził stolarz. — Maszallah! A to było dopiero trzęsienie i trzeszczenie w tej starej budzie, którą przezywają dyliżansem. Jadę ośmiu końmi i sam jeszcze mam być pociągowem bydlęciem? Tego nikt nie zniesie! Byłem afrykańskim szaserem i wolę jeździć na najgorszej bestyi, aniżeli raz jeszcze zaglądnąć do tej budy!

 Musiałem przyznać słuszność obu rozgoryczonym pasażerom, zwłaszcza że sam postanowiłem wyrzec się dyliżansu w dalszej podróży. Nie mogąc się zatrzymać w Batnie, wynająłem Beduina z końmi dla mnie i dla moich towarzyszy aż do Biskary, gdzie miałem kupić wielbłądy na dalszą drogę. Ów Beduin poradził mi jednak, żebym tego nie czynił, lecz udał się przez góry Aures do arabskiego duaru, gdzie znajdę tańsze, a zarazem lepsze wielbłądy, aniżeli w Biskarze.

 Posłuchałem jego rady, uprzedziłem go jednak, że chcę dostać się w góry przez Fuhm es Sahar, Usta Pustyni, by jak najdłużej nie porzucać zwykłej drogi. Przypuszczałem wprawdzie, że w duarze dostanę żwawsze i mniej znużone wielbłądy, aniżeli w mieście, gdzie je tylko od biedy podkarmiano, miałem jednak jeszcze jeden powód, dla którego poszedłem za zdaniem przewodnika. W dzikich dolinach gór Aures lew nie jest wcale rzadkością, a chociaż wobec mojego pośpiechu nie spodziewałem się osobiście spotkać z królem zwierząt, to mogłem przynajmniej natrafić na jego ślady, albo usłyszeć ryk jego. Zresztą upłynęła już prawie cała wieczność, od kiedy nie strzelałem, tęskniłem więc rzeczywiście za hukiem mej strzelby i sposobnością wzięcia na cel jakiego stworzenia, godnego kuli. W górach w każdym razie łatwiej było o taką sposobność, dlatego wydobyłem rusznicę i sztuciec Henry’ego.

 Wyprzedziliśmy dyliżans i nie daliśmy mu się doścignąć. Konie nasze należały do małych zwierząt rasy berberyjskiej, ale wytrwałość ich stała w odwrotnym stosunku do ich wielkości. Siedzieliśmy już ze dwanaście godzin na siodłach, a mimo to kłusowały bez zarzutu w kierunku, w którym mieliśmy jechać jeszcze przez cztery godziny. Nawet mały deresz, z którego grzbietu zwisały niemal do ziemi nogi „Wielkiego Hassana“, nie wiele odczuwał widocznie swój ciężar, bo nie zostawał ani kroku w tyle.

 Przed nami tonął step w żółtawem świetle. Jak daleko okiem sięgnąć, było płaskowzgórze zupełnie nagie i puste, mimo to przedstawiał dzisiaj krajobraz widok pełen życia. Fuhm es Sahar, usta pustyni, wyrzuciły na step wielką liczbę beduińskich pasterzy, którzy pędzili swoje trzody ku szotom i wadiom, aby tam wypasły skąpą roślinność. Objeżdżając swoje owce i wielbłądy na szybkich koniach, powiewając burnusami i połyskując włóczniami, posuwali się razem z żonami i dziećmi, siedzącemi na pstro przystrojonych dromaderach, równiną w różnych kierunkach i wywoływali w nieprzywykłych oczach wrażenie fantasmagoryi, trzymającej w niewoli na pół śpiącego, a na pół czuwającego ducha.

 Łańcuchy wzgórz, otaczających szeroką równinę, jęły się od teraz zbliżać do siebie, aż w końcu zesunęły się, tworząc zwężającą się coraz bardziej skalistą płaszczyznę. Wzrok, który dotychczas mógł patrzeć w dal nieskończoną na pozór, zatrzymywał się na łysych i nagich zboczach, wznoszących się z dna doliny prawie prostopadle. Jechaliśmy między niemi a przepaściami, w których głębi dostrzegało oko szaro-żółtą wodę górskiego strumienia. W czasie tej podróży musieliśmy się cztery razy przezeń przeprawiać. Był to Wed-el-Kantara, w którego nurtach znalazł śmierć śmiały myśliwiec, Jules Gérard, sławny z polowań na lwy. W miejscu, na którem wszedł w rzekę, postawił mu oddział francuskich żołnierzy, którzy tamtędy przechodzili, skromny pomnik z ułożonych na sobie kamieni. Tam kazałem się zatrzymać.

 — Czy słyszałeś o pogromicielu lwów, Gérardzie? — spytałem stolarza.

 — To się rozumie, panie! — odpowiedział. — Był to Francuz i wpadł ostatecznie w wodę, w której nędznie utonął.

 — Czy znasz emira el Areth, „władcę lwów“, Hassanie? — spytałem Kubbaszego.

 — Był to niewierny, lecz prawie taki waleczny, jak Hassan el Kebihr — odrzekł dumnie. — On wyszukiwał w nocy sam jeden „pana z grubą głową“ - lwa, lecz wangijl el uah, króla oaz rozszarpał go przecież, ponieważ nie był muzułmaninem, lecz człowiekiem z Darharb, kraju niemuzułmańskiego.

 — Mylisz się, Hassanie. Emira el Areth nie rozdarł lew, który prędzej zdławiłby stu muzułmanów, aniżeli jednego chrześcijanina. Ów emir zginął tutaj w nurtach Wed-el-Kantara, a jego bracia postawili mu pomnik. Weźcie do rąk strzelby, niechaj głos ich oznajmi jego duchowi, że wędrowiec zna władcę „pana z grubą głową!“

 — Czy moja rusznica ma zabrzmieć w uszach ducha, nieznającego — er-rait, sidi? — zapytał Hassan.

 — Chrześcijanin żyje także w er-rait, widoku Boga, skoro umrze, Hassanie, gdyż Bóg jest wszędzie, na wszystkich gwiazdach i wszystkich niebiosach. Czyż prorok nie mówi o Issa, Jezusie i Marryam, córce Imrama Matce Najświętszej, którzy mieszkają w niebie i oglądają Boga twarzą w twarz?

 — Sidi, czemu nie jesteś saydem! (Potomkiem Hassana i Hosseina). Ty znasz fuhm el kuran, usta koranu i hand el ard, wyżłobienia ziemi i battn el dżine, góry raju. Głos twój jest jak głos khatiba, odmawiającego wieczorne modlitwy w meczecie, mówiący jedynie prawdę. Uczynię, czego odemnie żądasz.

 Z czterech luf — gdyż przewodnik spełnił także moją wolę — huknęła trzykrotna salwa na cześć myśliwca, zabrzmiało odbite od skał pozdrowienie, którem jeden „rifleman* witał drugiego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara.

 Tu zbliżyły się ściany skalne aż do brzegów rzeki, zapełniającej całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać spienionymi falami, poczem dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny.

 Stromo wznosiły się niemal ku niebu czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym i tworzyły na południu z olbrzymim murem skalnym wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór.

 To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej ręce należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sultan. Między niemi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc.

 Seraidżi, gospodarz przyrządził nam prawdziwą turecką kawuah, kawę, a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w „ustach pustyni“.

 Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzarbejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah“ z powodu samochwalstwa Kubbaszego.

 Wtem zeszła rozmowa na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto seraidżi miał małą trzodę jagniąt, z których — pomimo że zamknięte były w pobliżu seraju, domu — zabierała sobie pantera co nocy po jednej Sztuce bez żadnego wynagrodzenia.

 — Seraidżi! — zawołałem.

 — Sidi! — odrzekł on, przystępując bliżej.

 — Czy wiesz napewno, że to była pantera?

 — Tak, sidi, widziałem ślady. Jest to wielka i zła samica, którą oby Allah potępił! Jestem biedny kawedżii, kawiarz i mam tylko dwadzieścia i trzy owiec. Czy ta morderczyni nie może pójść do bogatszych? Samiec nie zagrabiałby trzody biedaka!

 Rozgniewany muzułmanin nie miał widocznie uprzejmego wyobrażenia o poczuciu sprawiedliwości u żeńskiej części świata zwierzęcego.

 — Czemu jej nie zabijesz? — spytałem.

 — Zabić żonę czarnej pantery, sidi? Czyż nie wiesz, że pod jej skórą mieszka szejtan, rozdzierający każdego, kto chciałby ją uszkodzić?

 — A ty wiesz o tem, że u ciebie pod skórą mieszka szubak, demon strachu, który połknął twe serce i wypił krew twoją? Jesteś wiernym, a obawiasz się samicy? Niechaj Allah osłania dom twój, bo do seraju wejdzie sułtana pantery, żeby wyspać się na twoim dywanie i napić się kawy z twej czaszki!

 — Ona pożre moją trzodę, lecz nie zbliży się do mego domu, sidi! Czyż nie wiesz, że jest bezpieczny przed dzikiem zwierzęciem ten, kto trzy razy na dzień odmawia surat el ikhlass?

 — Surat el ikhlass jest dobra, gdyż prorok was jej nauczył. Dopóki odmawiasz ją trzy razy dziennie, czarny kot cię nie pożre; ja jednak posiadam surat, mocniejszą od wszystkich ajatów waszej świętej księgi; ona niszczy każdego wroga, gdy ją odmawiam.

 — Powiedz mi ją, żebym się nauczył odmawiać ją, sidi!

 — Nie powiem ci jej, lecz pokażę!

 Wziąłem do ręki rusznicę i wymierzyłem do niego.

 — Oto moja sura przeciwko wszystkim wrogom.

 Gospodarz odskoczył przerażony.

 — Be issm billahi radjal, na miłość Boga, ludzie, uciekajcie! Ten sidi postradał rozum. Uważa swoją rusznicę za surat el ikhlass i chce nas wymordować!

 Odłożyłem znów strzelbę na bok.

 — Siedźcie spokojnie, ludzie! Mój rozum nie opuścił mnie jeszcze, ponieważ nie uważam żony pantery za szejtana, lecz za kota, którego zabiję moją surą.

 Podnosząc się zaś, dodałem:

 — Seraidżi, pokaż mi zagrodę, w której znajdują się twoje owce!

 — Czy oszalałeś, sidi, że każesz mi pójść z sobą do zagrody? Noc jest ciemna, a żona pantery nie przychodzi nad ranem, jak inne zwierzęta, kradnące mięso, lecz zawsze około północy. Niech pożre moje owce, byle mnie nie rozdarła!

 — To opisz mi miejsce, gdzie mam szukać zagrody!

 — Znajdziesz ją o sto kroków od seraju, ku północy, gdzie leżą kamienie.

 Przewiesiłem rusznicę i wziąłem w rękę sztuciec Henry’ego. Nóż tkwił już za pasem. Sztuciec nie dawał wprawdzie tak pewnego i dalekonośnego strzału, jak rusznica, ale był mi potrzebny na wypadek, gdybym z rusznicy nie zabił odrazu zwierzęcia.

 Zaledwie podniosłem nogę, zerwał się Hassan.

 — Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; on może zabić lwa i zgubić panterę, ty zaś jesteś człowiekiem, którego mięso smakuje kotom. Zostań tu, bo cię pożrą, a my nie znajdziemy jutro z ciebie nic, oprócz podeszew twego obuwia!

 — Znajdziesz rano nietylko obuwie, lecz i człowieka, który je nosi. Weź swoją broń i chodź ze mną!

 Wielki człowiek aż podskoczył ze strachu, rozłożył wszystkie palce i wyprostowawszy ręce, zwrócił je ku mnie:

 — Hamdulillah, dziękuję Bogu za życie, którego mi użyczył, ale nie oddam go nigdy zwierzęciu!

 — Czy Hassan el Kebihr boi się kota?

 — Jam jest Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, a nie Hassan, pożeracz panter. Zażądaj, żebym walczył ze stu nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnemi schadzkami z kobietą, a tembardziej z sułtaną dzikiego zwierza!

 — To zostań!

 Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer.

 — Czy ja mogę pójść z panem?

 — Po co?

 — Po co? Maszallah, do tysiąca dyabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się samo przez się rozumie!

 — Dziękuję ci, Józefie, ale bez ciebie się obejdę.

 — Jakto, jeśli wolno zapytać?

 — Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym, razie spłoszyłbyś mi zwierzę.

 Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, poczem wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę.

 We wskazanej stronie i oznaczonem oddaleniu od seraju leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona w trzech bokach z pali, połączonych zapomocą sznurów z leff, włókien daktylowych. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czem nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była od gwiazd tak jasna, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na Cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było żadnem bohaterstwem.

 Usadowiłem się w szczelinie dość wygodnie. Z rusznicą w ręku i sztućcem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jaki szmer na milczącym stepie. Wreszcie północ minęła. Jeśli zwierzę dzisiaj przyjść miało, to musiało się ukazać niebawem.

 Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę tego, ale nie zauważyłem nic. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, w samym środku zagrody stanęła pantera, wyprostowana, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielki i potężny okaz, który rozmiarami przechodził niemal jaguara.

 Podniósłszy łeb, wydał drapieżca okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo-brzmiące: a...uuh... a...oorrrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła oja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ucichnął ryk, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i padła tuż u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła się jej w oko.

 Ale wystrzał miał jeszcze dalszy skutek. Zdaleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się już słyszeć wyraźnie przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zawołany hukiem mej strzelby na pomoc.

 Dla ostrożności wziąłem już był do rąk sztuciec, aby na ten cel zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czemprędzej pochwyciłem ją znowu i złożyłem się. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie ciało zwierzęce i zatrzymało się za zagrodą naprzeciw mnie. Pomimo niepewnego światła gwiazd musiała mnie pantera zobaczyć, gdyż z gniewnem parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących się oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast pochwyciłem sztuciec, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie zaraz poskutkował. W konwulsyjnem drganiu rzucało się zwierzę, poczem legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp.

 Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś zdaleka szczekał szakal, ia...u, ia...u. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może się spodziewać deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych.

 Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości jeszcze na czuwaniu. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, żeby ktoś sam jeden puszczał się w ciemną noc na panterę, której wszystko obawia się prawie bardziej, aniżeli lwa. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały, musieli poznać, że nie dałem się przynajmniej bez walki połknąć „straszliwej kobiecie“.

 Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo.

 — Maszallah, do tysiąca dyabłów, to on, jako żywo! — zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością.

 — Marhaba, sidi, bądź pozdrowion, panie — rzekł Wielki Hassan. — Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która je także usłyszała, nie przyjdzie już tej nocy do obory.

 — Dziękuję ci, sidi — przyłączył się seraidżi do ogólnego uznania — że broniłeś mej trzody. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby!

 Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt.

 — Żona pantery przyszła ze swoim małżonkiem, kawedżi — odpowiedziałem — i zabiła ci jedną owcę. Musisz pójść po nią, bo w pobliżu jest szakal, który ją pożre.

 — Niech ją pożre! Allah niechaj uchroni nogę moją od tego, żebym miał wychodzić do państwa śmierci, gdzie zostałbym rozdarty!

 — Nie zostaniesz rozdarty, ponieważ sułtana pantery nie żyje, a pan jej leży obok niej ze strzaskanem czołem.

 — Allah kerihm, Bóg jest łaskawy! Czy mówisz prawdę, sidi?

 — Słowo moje jest prawdziwe! Czy widzisz to obuwie, Hassanie? Jest nieuszkodzone i ani włos nie spadł mi z głowy, ale moja sura zabrzmiała i oba zwierzęta powalone są pięścią śmierci. Pomóżcie mi, ludzie, przynieść je tutaj!

 Słowa moje wywołały wśród wszystkich nadzwyczajne poruszenie. Wierzyć mi nie chcieli, długo musiałem ich przekonywać, zanim ostatecznie zgodzili się pójść ze mną.

 Gdyśmy z zapalonemi pochodniami z łyka daktylowego zbliżali się do zagrody, stłoczyły się owce, przestraszone ogniami. Zaledwie Arabowie ujrzeli zabite pantery, rzucili się na nie, zaczęli je okładać pięściami, kopać obcasami, miotać przezwiska, w jakie tylko mowa arabska jest bogata. Hassan el Kebihr był najgłośniejszy. Wkońcu zwrócił się także do mnie:

 — Sidi, ty jesteś największym myśliwym, jakiego moje oczy widziały. Jesteś jeszcze większym, aniżeli emir el Areth, Gérard, który był panem lwów. Gdy będę śpiewał o siret el modżaheddin, czynach walczących i gdy będę opowiadał o siret el behluwan, czynach bohaterów, nie zapomnę i o twojem imieniu, lecz będę je wysławiał przed uszyma wiernych!

 Arab chętnie mówi błyskotliwie i lubi swoje uczucia wyrażać w superlatywach. Korndorfer nie mógł także ukryć swego zdumienia.

 — Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w same oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu czekał na nie z panem!

 W tryumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie ja pozdejmowałem z nich skóry, poczem udaliśmy się na spoczynek.

 Nazajutrz przed wyruszeniem powstała sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić.

 — Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu moszii, meczetu — mówił Arab — a chcesz wiernego oszukać? Czy widziałeś kiedy niewiernego, któryby jeździł na skórze pantery?

 — Czy ty ją zabiłeś, Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? — śmiał się były chasseur d’Afrique.

 — Zabił go sidi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czem ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kahirze, które wy nazywacie Kairo? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś i w jakiej byłeś szkole?

 — Widziałem naszego sidi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całej waszej moszii El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie — bronił się Bawar, uśmiechając się ciągle.

 — Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie, jako rzeka, tocząca się przez  góry, twoje zaś krótkie, jak brudna kropla, spadająca z liścia!

 — Nie brudź mego nazwiska, bo ono nie twoje! Ja nazywam się Jussuf, tak samo, jak ty.

 — Czy wiesz, że tylko wierny może mieć na imię Jussuf, a ty jesteś Frank i nazywają cię Jussef. Zapamiętaj to sobie! Masz więc tylko to jedno imię!

 — Oho! Czy nie wiesz, że nazywam się także Korndorfer?

 — A gdzie imię twojego ojca?

 — On nazywał się także Korndorfer.

 — A jego ojciec?

 — Również Korndorfer.

 — A jego ojciec?

 — Tak samo.

 — A gdzie mieszkał?

 — W Kaltenbrunn.

 — W Kah-el-brunn? Nazywasz się więc: jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er-darb-Abu-Koh-er-darb el Kah-el-brunn. Czy nie wydaje ci się śmiesznem twoje własne imię? I ty mi skóry odmawiasz? Daj mi ją zaraz!

 — Słuchaj, Hassanie! Jussef-Koh-er-darb — Ben, Ibn i Abu-Koh-er-darb z Kah-el-brunn zatrzyma skórę. Oto nadchodzi sidi. Zwróć się do niego!

 Kubbaszi zastosował się do tej rady. Wielki Hassan chciał tym czaprakiem chełpić się przed tymi, których w drodze byłby spotkał. To dało mi sposobność do ukarania go za wczorajsze tchórzostwo.

 — Jussuf — rozstrzygnąłem ten spór, mówiąc umyślnie Jussuf, zamiast Jussef — chciał ze mną strzelać do pantery, ty zaś bałeś się kota. Jemu tedy należy się skóra, a nie tobie!

 Mrucząc z niezadowolenia, poddał się temu wyrokowi i mrucząc, opuścił z nami seraj.

 Niebawem znaleźliśmy się wśród parowów i rozpadlin gór Aures i wzdłuż nich posuwaliśmy się aż do wieczora, aby potem przez ich grzbiet przedostać się na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem dzisiejszej naszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkiemi rzeczami i zapasami, potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah.

 Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby — nie zatrzymując się w Biskarze — dostać się na drogę karawanową do Ain-es-Salah.

 Dzień był gorący, a około południa paliło słońce takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiedniem miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół:

 — Patrz, sidi, oto sobha! Kałuża!

 Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam iskrząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków.

 — To nie jest sobha, Hassanie, lecz szot, albo birket, jezioro, położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa.

 Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przygotowaną i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników wody, w których, zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją mirjady brzydkich robaków, nazywanych przez Beduina thud.

 — To jest Birket el fehlatn, Martwe jezioro. Zejdźmy ku niemu!

 — Ten rozkaz, sidi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie, jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało zapomocą ghusl, kąpieli.

 Zwróciwszy się ku jezioru, dostaliśmy się tam w kwadrans. Nie był to szot, lecz — jak zauważyłem słusznie — birket el fehlatn. Hassan wyprzedził nas, nie mogąc się doczekać kąpieli. Przybywszy na brzeg, odwrócił się, jakby z rozczarowaniem.

 — Sidi, to nie jest woda do kąpieli, lecz bahr el thud, morze robactwa, a popatrz, tam leży duar o przeszło dwudziestu namiotach, które użyczą nam cienia!

 Istotnie między górną częścią jeziora a wzgórkiem zobaczyłem szereg namiotów, pomiędzy którymi leżały konie i wielbłądy. Inny oddział wielbłądów, w liczbie pięciu, obgryzał mięsiste liście krzaków, które wpływ wody wywabiał z nędznego gruntu. Poznałem na pierwszy rzut oka, że nie były to zwykłe juczne wielbłądy, jakie można dostać po czterysta piastrów za sztukę, lecz bez wyjątku wierzchowe, prawdziwe hedżiny, za które płaci się po kilka tysięcy piastrów. Były to może nawet biszarin hedżiny, najszlachetniejsza rasa wielbłądów, które bez żadnych wymagań dla siebie potrafią przez cały tydzień robić po czternaście do piętnastu mil dziennie. U Tuaregów spotyka się nawet wielbłądy, które mogą jeszcze więcej dokonać. Poznałem tę rasę po zgrabnych kształtach, po rozumnem oku, szerokiem czole, zwisającej dolnej wardze, krótkich, stojących uszach, krótkim, gładkim włosie i jego barwie, która u tych wielbłądów bywa biała, jasnoszara, a czasem płowa lub plamista, jak u żyrafy.

 Te drogocenne zwierzęta nie należały pewnie do tej biednej wsi, lecz były własnością obcych Beduinów, bawiących w duarze w gościnie.

 Zbliżyliśmy się do duaru.