Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diamentowy Plac - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Diamentowy Plac - ebook

Barcelona,
rok 1930.

Quimet prosi do tańca piękną Natalię. To miłość od pierwszego wejrzenia. Spełnia się obietnica, że w ciągu roku zostaną małżeństwem. Wkrótce biorą ślub, a na świat przychodzi dwójka ich dzieci. W tle trwa hiszpańska wojna domowa, a przyszłość staje się coraz bardziej niepewna. Quimet wyrusza na front...

Jak Natalia poradzi sobie bez ukochanego męża?

Czy odzyska wiarę w miłość?

Piękna powieść o bohaterstwie, za które nie otrzymuje się orderów, a szansę na życie. O wielkich marzeniach i jeszcze większych rozczarowaniach. O zwykłych ludziach, którzy znaleźli się w niezwykłych sytuacjach.

Diamentowy Plac, choć wydany po raz pierwszy w latach sześćdziesiątych, niesie ze sobą wartości, o których w dzisiejszych czasach pozwalamy sobie niestety zapomnieć. Mądra i klasyczna literatura o odwadze, determinacji i poszukiwaniu szczęścia. Tę książkę z ręką na sercu można polecić każdemu.


Tłumaczenia na ponad 30 języków świata to nie jedyne, co łączy Diamentowy Plac Rodoredy z Cieniem wiatru Carlosa Ruiza Zafóna. Zdumiewające tajemnice, wielkie namiętności i zmagania z własnym przeznaczeniem, a wszystko to w magicznym klimacie Barcelony lat trzydziestych, do których Zafón jedynie wraca w retrospekcjach, a Rodoreda osadza w nich całą fabułę. Jeśli książka Hiszpana łapie za serce, to powieść Katalonki dosłownie rozrywa je na strzępy. Marcin Wyrwał,  iberysta, dziennikarz

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-395-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Dia­men­to­wy Plac za­czy­na się tak: „Julieta spe­cjal­nie wstą­pi­ła do skle­pu, gdzie pra­co­wa­łam, że­by mi opo­wie­dzieć, że przed głów­ną lo­te­rią na „ra­mo” od­bę­dzie się lo­so­wa­nie ma­szy­nek do ka­wy, że już je oglą­da­ła, pięk­ne, ca­łe bia­łe, z wy­ma­lo­wa­ną na każ­dej po­ma­rań­czą prze­cię­tą na pół, tak że wi­dać czą­stecz­ki”. Pi­sząc to pierw­sze zda­nie, nie przy­pusz­cza­łam na­wet, że ćwierć wie­ku póź­niej mo­ja po­wieść bę­dzie mieć ty­le wy­dań po ka­ta­loń­sku i ty­le prze­kła­dów na in­ne ję­zy­ki.

Kie­dy ją pi­sa­łam, zu­peł­nie nie pa­mię­ta­łam, jak na­praw­dę wy­glą­dał Dia­men­to­wy Plac. Pa­mię­ta­łam je­dy­nie, że kie­dy mia­łam trzy­na­ście al­bo czter­na­ście lat, po­szłam z oj­cem przejść się uli­ca­mi dziel­ni­cy Gràcia z oka­zji fe­sta ma­jor. Na Dia­men­to­wym Pla­cu usta­wio­no na­miot. Tak jak i na in­nych pla­cach, rzecz ja­sna, ale naj­le­piej za­pa­mię­ta­łam wła­śnie ten. Kie­dy go mi­ja­łam, a ca­ły aż roz­brzmie­wał mu­zy­ką, mia­łam de­spe­rac­ką ocho­tę za­tań­czyć, ty­le że by­łam z tych, co to im ro­dzi­ce nie po­zwa­la­li tań­czyć, więc wlo­kłam się ni­czym po­ku­tu­ją­ca du­sza przy­stro­jo­ny­mi uli­ca­mi. Być mo­że z wi­ny tej fru­stra­cji, wie­le lat póź­niej, w Ge­ne­wie, zaczę­łam po­wieść wła­śnie tam­tym na­mio­tem.

Je­stem cór­ką dziel­ni­cy Sant Ge­rva­si de Cas­so­les, wą­skiej i krót­kiej uli­cy, któ­ra w tam­tych cza­sach biegła od car­rer de Pàdua do rie­ra de Sant Ge­rva­si, i na­zy­wa­ła się car­rer de Sant An­to­ni. Póź­niej zmieniono jej na­zwę na car­rer de París, a jesz­cze póź­niej otrzy­ma­ła imię Ma­nu­ela An­ge­lo­na, któ­re za­cho­wa­ła do dziś. Z Sant Ge­rva­si nie jest wca­le da­le­ko do Gràcia. Zna­łam tam ki­na Tril­la, Smart i Mun­dial, do któ­rych po­po­łu­dnia­mi cho­dzi­łam z dziad­kiem. Zna­łam też targ San­ta Isa­bel, gdzie cho­dzi­łam latem, w wie­ku pię­ciu czy sze­ściu lat, prze­ci­na­jąc uli­cę Tor­rent de l’Ol­la, gdy za­czy­na­ło się już ściem­niać, z jed­ną z są­sia­dek ku­po­wać ry­bę. Kie­dy mia­łam pięt­na­ście albo szes­na­ście lat, przez dłu­gi czas cho­dzi­ły­śmy z mat­ką każ­de­go po­po­łu­dnia na spa­ce­ry po car­rer Gran. Za­czy­na­ły­śmy od Ram­bla del Prat, scho­dzi­ły­śmy aż do Jar­di­nets i wra­ca­ły­śmy dru­gą stro­ną uli­cy, oglą­da­jąc wy­sta­wy skle­po­we.

Wszyst­kie wspo­mnie­nia, ja­kie za­cho­wa­łam o Gràcii, są mi bar­dzo bli­skie. Te­raz te miej­sca są daleko, ale myśl o nich, gdy ogar­nia mnie no­stal­gia, do­brze mi ro­bi. Wie­le ra­zy i w wie­lu oko­licz­no­ściach tam­te wspo­mnie­nia by­ły mi po­cie­chą.

Chcia­ła­bym, aby ci, któ­rzy bę­dą czy­tać mo­ją po­wieść, to­wa­rzy­szy­li mi w tym wzru­sze­niu. Spra­wia mi ra­dość myśl, że wśród ty­lu ty­się­cy czy­tel­ni­ków, ja­kich mia­ła i wciąż ma mo­ja książ­ka, jest wie­lu ta­kich, którzy ni­gdy nie prze­czy­ta­li ni­cze­go po ka­ta­loń­sku, a czy­ta­jąc ją, od­kry­li, że nasz ję­zyk jest cy­wi­li­zo­wa­ny, wy­ra­fi­no­wa­ny i waż­ny. Spra­wia mi ra­dość rów­nież inna myśl, a mia­no­wi­cie, że ta pro­sta i ludz­ka po­wieść za­nio­sła na­zwę Dia­men­to­we­go Pla­cu z Gràcii, a z nim tak­że Ka­ta­lo­nii, do tak wie­lu od­le­głych kra­jów.

Pi­sa­nie przed­mów, czy­li mó­wie­nie o so­bie (czy też o wła­snej książ­ce, co jest tym sa­mym), ni­gdy mnie spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wa­ło.

Opo­wieść o po­cząt­kach Dia­men­to­we­go Pla­cu być mo­że by­ła­by cie­ka­wa. Ale czy da się opo­wie­dzieć, jak po­wsta­je po­wieść? Ja­ki im­puls ją wy­wo­łu­je, jak sil­na mu­si być wo­la, by kon­ty­nu­ować pi­sa­nie, by ukoń­czyć z tru­dem to, co za­czę­ło się tak ła­two? Czy star­czy, jeśli po­wiem, że roz­my­śla­łam nad nią w Ge­ne­wie, pa­trząc na gó­rę Salève al­bo spa­ce­ru­jąc po Per­le du Lac? Mogę po­wie­dzieć, i po czę­ści bę­dzie to praw­dą, że Dia­men­to­wy Plac jest kon­se­kwen­cją pew­ne­go roz­czaro­wa­nia.

Wy­sła­łam po­wieść Jardí vo­ra el mar (Ogród nad brze­giem mo­rza) na kon­kurs o na­gro­dę Jo­ano­ta Mar­to­rella (jak się oka­za­ło, na ostat­ni, ja­ki ogło­szo­no), a ju­ry ją od­rzu­ci­ło. Nie­po­wo­dze­nie to wy­wo­ła­ło u mnie re­ak­cję prze­ciw­ną na­tu­ral­nej, po­nie­waż trud­no­ści za­wsze po­bu­dza­ły mnie do dzia­ła­nia. Gna­na siłą ura­żo­nej du­my za­czę­łam pi­sać no­wą po­wieść.

Chcia­łam, że­by by­ła to po­wieść kaf­kow­ska, bar­dzo kaf­kow­ska, i oczy­wi­ście ab­sur­dal­na, i peł­na go­łę­bi. Chcia­łam, że­by te go­łę­bie dła­wi­ły głów­ną bo­ha­ter­kę od sa­me­go po­cząt­ku aż do koń­ca. I tak za­czę­ła się we mnie ro­dzić, nim jesz­cze usia­dłam do ma­szy­ny do pi­sa­nia, ze sto­sem kar­tek na bo­ku, któ­re mia­ły się stać Dia­men­to­wym Pla­cem. Pi­sa­łam ją jak w go­rącz­ce, jak­by każ­dy dzień pra­cy miał być ostat­nim dniem mo­je­go ży­cia.

Pra­co­wa­łam jak nie­przy­tom­na, po­pra­wia­łam po po­łu­dniu to, co na­pi­sa­łam ra­no, sta­ra­jąc się, mimo po­śpie­chu, z ja­kim pi­sa­łam, moc­no trzy­mać lejce, aby koń się nie zna­ro­wił i nie zbo­czył z dro­gi. Nie­któ­rzy mó­wią o wy­bu­chu twór­czym. Nie wiem, co ma­ją na my­śli. Pi­sa­nie po­wie­ści to pra­ca wy­ma­ga­ją­ca wy­trwa­ło­ści, spo­ko­ju i pa­no­wa­nia nad so­bą samym.

A po­wieść, któ­ra z po­cząt­ku mia­ła być złym snem o go­łę­biach, za­czę­ła stop­nio­wo zmie­niać się w Dia­men­to­wy Plac, rów­nież z go­łę­bia­mi, ale te­raz w in­nym zna­cze­niu. Był to okres wiel­kie­go na­pię­cia ner­wo­we­go i do­pro­wa­dził mnie nie­mal do cho­ro­by. Z tym że Dia­men­to­wy Plac wy­sła­ny na pierw­szy ogło­szo­ny kon­kurs o na­gro­dę San Jor­di, zo­stał po­trak­to­wa­ny tak sa­mo, jak Jardí vo­ra el mar na ostat­nim Jo­ano­cie Mar­to­rel­lu.

Kie­dy po­wieść się uka­za­ła, mój przy­ja­ciel, Bal­ta­sar Por­cel, choć bar­dzo ją chwa­lił, po­wie­dział, że Co­lo­me­ta jest głu­pią dziew­czy­ną. Uwa­żam tę opi­nię, rzu­co­ną bez na­my­słu, za błęd­ną. Spo­glą­da­nie na świat ocza­mi dziec­ka, w nie­ustan­nym za­chwy­cie, nie ozna­cza by­cia głu­pim, wręcz prze­ciw­nie. Po­za tym Colo­me­ta ro­bi to, co po­win­na ro­bić w sy­tu­acji, w ja­kiej po­sta­wi­ło ją ży­cie, a ro­bie­nie te­go, co na­le­ży ro­bić i nic po­nad­to, uka­zu­je na­tu­ral­ny ta­lent god­ny wszel­kie­go uzna­nia. Uwa­żam, że Co­lo­me­ta jest mą­drzej­sza od Ma­da­me Bo­va­ry al­bo Anny Ka­re­ni­ny, a ni­ko­mu ni­gdy nie przy­szło do gło­wy, by mó­wić o nich, że są głu­pie. Mo­że dla­te­go, że by­ły boga­te, cho­dzi­ły ubra­ne w je­dwa­bie i mia­ły służ­bę. A cho­ciaż ja sa­ma, kie­dy by­łam mło­da, ma­rzy­łam, by być Ma­da­me Bo­va­ry al­bo An­ną Ka­re­ni­ną, chęt­niej tą dru­gą niż pierw­szą, gdy po­trze­bo­wa­łam głów­nej bo­ha­ter­ki po­wie­ści wy­bra­łam Co­lo­me­tę, któ­ra w tym jest tyl­ko po­dob­na do mnie, że czu­je się za­gu­bio­na w świe­cie.

O rze­czach (me­blach, ze­ga­rach, wska­zów­kach ze­ga­rów i ich wa­ha­dłach, ob­ra­zach, kształ­tach i ko­lo­rach fo­te­li i ka­nap, lam­pach oliw­nych i lam­pach sto­ją­cych, dy­wa­nach i bal­da­chi­mach) mó­wi się w każ­dej po­wie­ści. Od Bal­za­ka przez Toł­sto­ja po Pro­usta, by wy­mie­nić tyl­ko naj­waż­niej­szych. Rze­czy ma­ją nie­zwy­kłą wagę w nar­ra­cji i mia­ły ją na dłu­go przed tym, jak Rob­be­-Gril­let na­pi­sał Pod­glą­da­cza. W Dia­men­to­wym Pla­cu jest ca­łe mnó­stwo rze­czy: le­jek, śli­mak, lal­ki z „Do­mu Ce­rat”... wszyst­kie de­ta­le me­bli, dzwon­ków elek­trycz­nych i drzwi do­mu, gdzie mia­ła pra­co­wać. Są zło­te pie­niąż­ki oj­ca Jo­ana, któ­re dał Quime­to­wi na wy­pa­dek, gdy­by był w po­trze­bie. Są wagi wy­ry­so­wa­ne na ścia­nie klat­ki scho­do­wej. I nóż, sym­bol sek­su­al­ny, któ­rym pod ko­niec książ­ki Co­lo­meta wy­skro­bu­je swo­je imię na drzwiach do­mu, gdzie kie­dyś miesz­ka­ła.

Ty­le że w Dia­men­to­wym Pla­cu są nie tyl­ko rze­czy, przede wszyst­kim jest w nim oso­bo­wość Co­lo­me­ty. Pod­su­nę­ła mi ją bo­ha­ter­ka mo­je­go daw­ne­go opo­wia­da­nia ze zbio­ru Dwa­dzie­ścia dwa opo­wia­da­nia, za­ty­tu­ło­wa­ne­go Po­po­łu­dnie w ki­nie i za­in­spi­ro­wa­ne­go Kan­dy­dem. Gdy­by Vol­ta­ire nie na­pi­sał Kan­dy­da, moż­li­we, że Dia­men­to­wy Plac ni­gdy by nie uj­rzał świa­tła dzien­ne­go. Wpływ Ja­me­sa Joy­ce’a? Moż­li­we, że za­koń­cze­nie mo­jej po­wie­ści wzię­ło się ze słyn­ne­go mo­no­lo­gu Ulis­se­sa. Ale słusz­niej by­ło­by szu­kać źró­deł dla roz­dzia­łu XIII Dia­men­to­we­go Pla­cu, te­go o śmier­ci mat­ki Qu­ime­ta, w któ­rymś z opo­wia­dań z Du­bliń­czy­ków.

Gdy­bym nie czy­ta­ła Ber­na­ta Met­ge, nie przy­szło­by mi do gło­wy ka­zać Co­lo­me­cie opi­sy­wać wy­gląd jej mło­de­go mał­żon­ka. Ber­nat Met­ge opi­sał wdzię­ki swo­jej uko­cha­nej, a roz­dział ten, bę­dą­cy przy­kła­dem do­sko­na­ło­ści sty­lu i ję­zy­ka, na­zy­wa się „Opis dziew­czy­ny”. Kil­ka stron, któ­re z powodzeniem mo­gły­by ry­wa­li­zo­wać z naj­lep­szą świa­to­wą li­te­ra­tu­rą. „Opis dziew­czy­ny” Ber­na­ta Met­ge pod­su­nął mi po­mysł na „opis chłop­ca”, czy­li Qu­ime­ta, któ­ry czy­tel­nik mo­że zna­leźć w roz­dzia­le VIII mo­jej po­wie­ści. Je­stem wdzięcz­na Ber­na­to­wi Met­ge za to, że dał mi du­żo więcej, niż so­bie za­słu­ży­łam. I pro­szę go go­rą­co, aby wy­ba­czył mi za­po­ży­cze­nie.

Po­win­nam przy­znać się do wie­lu jesz­cze wpły­wów, do któ­rych na­le­ża­ło­by za­li­czyć wszyst­kie mo­je lek­tu­ry, po­czy­na­jąc od Bi­blii. Chcę też po­twier­dzić, po­nie­waż nie wszy­scy tak są­dzą, że Dia­men­to­wy Plac jest po­wie­ścią o mi­ło­ści. O mi­ło­ści na­pi­sa­no bar­dzo du­żo. Od mi­ło­ści naj­bar­dziej na­tchnio­nej i ry­cer­skiej po tę naj­bar­dziej cie­le­sną, w ja­kimś sen­sie uka­za­ną w jed­nej z naj­bar­dziej pre­ten­sjo­nal­nych po­wie­ści – a wy­la­no z ich po­wo­du ca­łe mo­rze atra­men­tu – stwo­rzo­nej przez wy­bit­ne­go pi­sa­rza D.H. Law­ren­ce’a. Mam na my­śli Ko­chan­ka La­dy Chat­ter­ley. Jed­nak naj­wznio­ślej­sza i naj­bar­dziej po­ru­sza­ją­ca rzecz o mi­ło­ści, ja­ką na­pi­sa­no, to hi­sto­ria Fran­ce­ski da Ri­mi­ni z V pieś­ni Pie­kła Bo­skiej Ko­me­dii. Hi­sto­ria roz­po­czy­na­ją­ca się ty­mi oto cu­dow­ny­mi wer­sa­mi:

Sie­de la ter­ra do­ve na­ta fui

su la ma­ri­na, do­ve’l Po di­scen­de

per aver pa­ce co’ se­gu­aci sui.1)

------------------------------------------------------------------------

1) Jam się zro­dzi­ła w zie­mi, któ­ra le­ży / Nad brze­giem mo­rza, kę­dy Pad sze­ro­ki / Spo­czyn­ku szu­ka z hoł­dow­ni­ki swe­mi. D. Ali­ghie­ri, Bo­ska Ko­me­dia, tłum. A. Sta­ni­sław­ski, Po­znań 1870.

Mi­łość Ulis­se­sa wca­le nie do Pe­ne­lo­py ani nie do słod­kiej Na­uzy­kai, lecz je­go peł­na pa­sji mi­łość do przy­go­dy. Dan­te rzu­ca go, w XXVI pie­śni Pie­kła, wraz z czte­re­ma sta­ry­mi i ob­szar­pa­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi, w nad­wą­tla­łym okrę­cie, na ostat­nią przy­go­dę: przy­go­dę ze śmier­cią.

Nè do­lcez­za di fi­glio, nè la pie­ta

del vec­chio pa­dre, nè’l de­bi­to amo­re

lo qu­al do­vea Pe­ne­lo­pe far lie­ta,

vin­cer po­te­ro den­tro a me l’ar­do­re

ch’i’eb­bi a di­ve­nir del mon­do esper­to,

e de li vi­zi uma­ni e del va­lo­re.2)

------------------------------------------------------------------------

2) Ni przy­wią­za­nie do sta­re­go oj­ca, / Ani po­win­na dla mał­żon­ki mi­łość, / Co Pe­ne­lo­pę uszczę­śli­wić mia­ła, / Nie mo­gły we mnie prze­zwy­cię­żyć żą­dzy, / Któ­rą pa­ła­łem, chcąc po­znać świat ca­ły, / I śmier­tel­ni­ków przy­wa­ry i cno­ty. D. Ali­ghie­ri, Bo­ska Ko­me­dia, tłum. A. Sta­ni­sław­ski, Poznań 1870.

Po Biblii i Dan­tem, do au­to­rów, któ­rzy wy­war­li na mnie, jak są­dzę, naj­więk­szy wpływ i o któ­rych chcę wspo­mnieć, do­da­ła­bym jesz­cze Ho­me­ra.

Chcę pod­kre­ślić raz jesz­cze, ja­ko że mar­twi mnie, że nie­któ­rzy są­dzą ina­czej, otóż chcę wy­raź­nie za­zna­czyć, że Dia­men­to­wy Plac jest przede wszyst­kim po­wie­ścią o mi­ło­ści, choć po­zba­wio­ną ja­kie­go­kol­wiek sen­ty­men­ta­li­zmu. Chwi­la, w któ­rej Co­lo­me­ta, po­wró­ciw­szy do ży­wych ze swo­jej prze­szło­ści, wcho­dzi o świ­cie do do­mu i obej­mu­je swo­je­go dru­gie­go mę­ża, czło­wie­ka któ­ry uchro­nił ją od nę­dzy tego świa­ta, to sce­na uka­zu­ją­ca głę­bo­ką mi­łość. „Pomy­śla­łam, że nie chcia­ła­bym, że­by umarł, ni­gdy, ni­gdy...”. I za­ty­ka mu pę­pek pal­cem „że­by nie wy­ssa­ła go żad­na zła wróż­ka i nie zo­sta­wi­ła mnie bez Anto­nie­go”. A sło­wo szczę­śli­we koń­czą­ce po­wieść nie jest wca­le przy­pad­ko­we. Nie umie­ści­łam go tam, bo tak. Po­zwa­la zro­zu­mieć, że cho­ciaż na świe­cie jest ty­le smut­ku, za­wsze ktoś go mo­że ura­to­wać dzię­ki odro­bi­nie ra­do­ści. Na przy­kład pta­ki. „W każ­dej ka­łu­ży, na­wet naj­mniej­szej, bę­dzie od­bi­ja­ło się nie­bo, nie­bo, któ­re od cza­su do cza­su zmą­ci skrzy­dła­mi ptak, spra­gnio­ny ptak, któ­ry nie wie­dząc o tym, bę­dzie mą­cił nie­bo z wo­dy... al­bo wie­le ma­łych krzy­kli­wych pta­ków, któ­re bę­dą zni­ża­ły się z drzew ni­by bły­ska­wi­ce, bę­dą za­nu­rza­ły się w ka­łu­żach, bę­dą w nich ką­pa­ły swe na­stro­szo­ne piór­ka i będą mie­sza­ły nie­bo i bło­to, i dziob­ki, i skrzy­dła, szczę­śli­we...”

Dia­men­to­wy Plac jest już da­le­ko. Jak­bym to nie by­ła ja, któ­ra go na­pi­sa­ła. Bar­dzo da­le­ko. W tej chwi­li, kie­dy wła­śnie koń­czę przed­mo­wę, bar­dziej zaj­mu­je mnie ogród. Kwit­ną już bla­do­ró­żo­wo śliw­ki i ko­ra­lo­wo­ró­żo­we ma­leń­kie drze­wo Jo­wi­sza. Pod­nosi się wiatr pół­noc­ny i nie obej­dzie się z ni­mi łagod­nie. Pój­dę zo­ba­czyć, co się dzie­je z wia­trem i kwia­ta­mi.

Mercé Rodoreda

Romanyà de la Selva, 1982Rozdział I

Julieta spe­cjal­nie wstą­pi­ła do skle­pu, gdzie pra­co­wa­łam, że­by mi opo­wie­dzieć, że przed głów­ną lo­te­rią na „ra­mo” od­bę­dzie się lo­so­wa­nie ma­szy­nek do ka­wy, że już je oglą­da­ła, pięk­ne, ca­łe bia­łe, z wy­ma­lo­wa­ną na każ­dej po­ma­rań­czą prze­cię­tą na pół, tak że wi­dać czą­stecz­ki, ale mnie się nie chcia­ło iść na tań­ce, w ogó­le nie chcia­ło mi się wy­cho­dzić, ca­ły dzień sprze­da­wa­łam sło­dy­cze i już mnie bo­la­ły czub­ki pal­ców od cią­głe­go przy­ci­ska­nia tych zło­tych sznu­recz­ków i od ro­bie­nia su­peł­ków i ko­kar­dek. A jesz­cze i dla­te­go, że zna­łam Ju­lie­tę i wie­dzia­łam, że jest jej zu­peł­nie obo­jęt­ne, o któ­rej pój­dzie spać, i nie ro­bi jej żad­nej róż­ni­cy, czy się wy­śpi, czy nie.

Zmu­si­ła mnie jed­nak, bym jej to­wa­rzy­szy­ła z chę­cią czy też, bez: ta­ka już by­łam, że cier­pia­łam, gdy ktoś mnie o coś pro­sił, a ja mu mia­łam od­mó­wić; więc poszłam, na bia­ło od stóp do głów: sukien­ka i hal­ki wykroch­ma­lo­ne, pan­to­fle jak mle­ko, klip­sy z bia­łej ma­sy, trzy bran­so­let­ki do­bra­ne do klip­sów i bia­ła to­reb­ka, zda­niem Ju­lie­ty z ce­ra­ty, z zam­kiem w kształ­cie zło­tej mu­szel­ki.

Kie­dy­śmy przy­szły na plac, mu­zy­ka już gra­ła. Na środ­ku pla­cu zro­bi­li jak­by dach, ubra­ny kwia­ta­mi i pa­pie­ro­wy­mi łań­cu­cha­mi we wszyst­kich ko­lo­rach: na prze­mian łań­cu­chy i kwia­ty. W nie­któ­rych kwia­tach by­ły w środ­ku ża­rów­ki, tak że ca­ły ten dach wy­glą­dał jak pa­ra­sol­ka do gó­ry no­ga­mi, bo po bo­kach koń­ce łań­cu­chów by­ły przy­wią­za­ne wy­żej niż miej­sce, gdzie by­ły złą­czo­ne.

Gum­ka od hal­ki, z któ­rą się tak na­mę­czy­łam, że­by ją na­wlec szpil­ką od wło­sów, co się wciąż za­ha­cza­ła, za­pię­ta na gu­zik i ni­cia­ną pę­tel­kę, ci­snę­ła mnie, że aż. Na pew­no mi się od­gnio­tła w pa­sie. Od cza­su do cza­su bra­łam głę­bo­ki od­dech, że­by ja­koś ją roz­luź­nić, ale jak tyl­ko go wy­pusz­cza­łam, zno­wu za­czy­na­ła mnie ci­snąć. Pod­wyż­sze­nie dla or­kie­stry by­ło ob­sta­wio­ne aspa­ra­gu­sa­mi two­rzą­cy­mi ba­rier­kę, a do aspa­ra­gu­sów cie­niut­kim dru­tem by­ły po­przy­cze­pia­ne pa­pie­ro­we kwia­ty.

Mu­zy­cy, spo­ce­ni, w sa­mych ko­szu­lach. A mo­ja mat­ka zmar­ła już tak daw­no, że w ni­czym nie zdą­ży­ła mi być opar­ciem, a mój oj­ciec żo­na­ty z in­ną.

Mój oj­ciec żo­na­ty z in­ną, a ja bez mat­ki, któ­ra żyła tyl­ko dla mnie. Mój oj­ciec żo­na­ty, a ja ta­ka mło­dziut­ka, sa­ma na tym Dia­men­to­wym Pla­cu, cze­kam na lo­so­wa­nie ma­szy­nek do ka­wy, i Ju­lie­ta drze się, że­by prze­krzy­czeć mu­zy­kę: „Nie sia­daj, bo się wy­gnie­ciesz!” – i przed ocza­mi ża­rów­ki po­prze­bie­ra­ne za kwia­ty i klaj­strem po­przy­kle­ja­ne łań­cu­chy, i wszy­scy we­se­li, i ja my­ślą­ca o nie­bie­skich mig­da­łach, i w cza­sie te­go wszyst­kie­go głos szep­czą­cy mi do ucha: „Za­tań­czy­my?”.

Nie zwra­ca­jąc uwa­gi, po­wie­dzia­łam, że nie umiem, ale gdy od­wró­ci­łam się, że­by spoj­rzeć, na­tknę­łam się na twarz tak bli­sko, że zo­ba­czy­łam tyl­ko, że to by­ła twarz chłop­ca.

– To wszyst­ko jed­no – po­wie­dział – ja umiem, to pa­nią na­uczę. – Po­my­śla­łam o bied­nym Pe­rem, któ­ry w tej chwi­li w bia­łym far­tu­chu go­tu­je w pod­zie­miach re­stau­ra­cji „Pod Ko­lum­bem”, i po­wie­dzia­łam głu­pio:

– A jak się do­wie mój na­rze­czo­ny?...

Chło­pak przy­su­nął się jesz­cze bli­żej i śmie­jąc się, po­wie­dział:

– Ta­ka mło­dziut­ka, a już ma na­rze­czo­ne­go? A jak się śmiał, war­gi mu się roz­su­nę­ły i zo­ba­czy­łam wszyst­kie zę­by. Oczki miał zu­peł­nie jak mał­pa i bia­łą ko­szu­lę w nie­bie­skie pa­ski z rę­ka­wa­mi za­wi­nię­ty­mi do łok­cia i z od­pię­tym koł­nie­rzy­kiem. Na­gle od­wró­cił się do mnie ty­łem, sta­nął na pal­cach, ro­zej­rzał się do­ko­ła, znów zwró­cił się do mnie:

– Prze­pra­szam – po­wie­dział i za­czął krzy­czeć: – E, nie wi­dzia­łeś mo­jej wia­trów­ki? Le­ża­ła obok or­kie­stry... Na krze­śle... Co? – I po­wie­dział mi, że mu gdzieś podzie­li wia­trów­kę, że za­raz wró­ci, że­bym by­ła ła­ska­wa za­cze­kać, i znów w krzyk:

– Cin­tet! Cin­tet!

Ju­lie­ta, ca­ła na żół­to z zie­lo­ny­mi ha­fta­mi, wy­la­zła nie wia­do­mo skąd i po­wie­dzia­ła:

– Za­słoń mnie, bo mu­szę zdjąć pan­to­fle, Je­zu, nie wy­trzy­mam dłu­żej... – więc jej po­wie­dzia­łam, że nie mo­gę się ru­szyć, bo je­den chło­pak zgu­bił wia­trów­kę, a że za­mó­wił so­bie u mnie ta­niec, to mu obie­ca­łam po­cze­kać. Na to Ju­lie­ta:

– Tańcz so­bie, tańcz!

By­ło go­rą­co. Dzie­cia­ki po ro­gach pusz­cza­ły fa­jer­wer­ki i rzu­ca­ły pe­tar­dy. Na zie­mi peł­no by­ło pe­stek od ar­bu­zów, a po ką­tach wa­la­ły się skór­ki i bu­tel­ki od pi­wa; na ta­ra­sach tak­że pusz­cza­no fa­jer­wer­ki i na bal­ko­nach. Wi­dzia­łam twa­rze ca­łe błysz­czą­ce od po­tu, chłop­cy wy­cie­ra­li je so­bie chu­s­tecz­ka­mi. Mu­zy­cy śpie­wa­li za­do­wo­le­ni. Wszyst­ko jak w te­atrze. I pa­so­do­ble. Nie zda­jąc so­bie z te­go spra­wy, dro­bi­łam tam i z po­wro­tem, aż na­gle z uczu­ciem, że przy­cho­dzę z bar­dzo da­le­ka (a prze­cież by­łam tak bli­sko), usły­sza­łam głos te­go chłop­ca, któ­ry mó­wił: „Wi­dzi pa­ni, że pa­ni umie tań­czyć?” – i po­czu­łam moc­ny za­pach po­tu i zwie­trza­łej wo­dy ko­loń­skiej. Mał­pie oczki błysz­cza­ły tuż ko­ło mo­ich, a z każ­dej stro­ny twa­rzy ucho two­rzy­ło jak­by me­dal. Gum­ka da­lej ci­snę­ła mnie w pa­sie, a mo­ja nieży­ją­ca mat­ka nie zdą­ży­ła być mi opar­ciem, bo po­wie­dzia­łam te­mu chłop­cu, że mój na­rze­czo­ny jest kuch­ci­kiem „Pod Ko­lum­bem”, a on się ro­ze­śmiał i po­wie­dział, że mu współ­czu­je, bo nie mi­nie rok, jak bę­dę pa­nią je­go i kró­lo­wą i bę­dzie­my tań­czyć „el ra­mo” ma Dia­men­to­wym Pla­cu.

– Mo­ja kró­lo­wa – po­wie­dział.

I po­wie­dział, że kie­dy mi mó­wił, że za rok bę­dę je­go kró­lo­wą, to na­wet na nie­go nie spoj­rza­łam, więc spoj­rza­łam, a wte­dy po­wie­dział:

– Niech pa­ni tak na mnie nie pa­trzy, bo ja na­praw­dę nie wy­trzy­mam – a to by­ło, kie­dy mu po­wie­dzia­łam, że ma mał­pie oczki. Gu­ma u hal­ki rżnie mnie jak nóż, mu­zy­cy swo­je ta­ra­ri i ta­ra­ra. Ju­lie­ty ani śla­du, znik­nę­ła i ja sa­ma z ty­mi ocza­mi, któ­re mnie nie opusz­cza­ją. Tak jak­by ca­ły świat za­mie­nił się w te oczy i nie by­ło spo­so­bu, że­by od nich uciec. A noc pły­nę­ła na wo­zie z gwiazd i za­ba­wa pły­nę­ła, i „ra­mo”, dziew­czy­na od „ra­mo”, ca­ła błę­kit­na, krę­cą­ca się w kół­ko i w kół­ko. A ma­ma na cmen­ta­rzu San Ge­rva­sio, a ja na Dia­men­to­wym Pla­cu...

„Pa­ni sprze­da­je sło­dy­cze? Miód i kon­fi­tu­ry?”

Zmę­cze­ni mu­zy­cy już wkła­da­li in­stru­men­ty do po­krow­ców i z po­wro­tem je wyj­mo­wa­li, bo ktoś sta­wiał wszyst­kim wal­ca, więc zno­wu krę­ci­li się jak bą­ki. Kie­dy ten walc się skoń­czył, lu­dzie za­czę­li wy­cho­dzić. Po­wie­dzia­łam, że zgu­bi­łam się z Ju­lie­tą, a on po­wie­dział, że zgu­bił się z Cin­te­tem, i po­wie­dział: „Jak będzie­my sa­mi, jak wszy­scy już po­cho­wa­ją się po do­mach, a na uli­cach bę­dzie pu­sto, za­tań­czy­my so­bie wal­ca z jed­ne­go na dru­gi kra­niec Dia­men­to­we­go Pla­cu, Co­lo­me­ta”. Zmie­sza­łam się, spoj­rza­łam na nie­go i po­wie­dzia­łam, że na­zy­wam się Na­ta­lia, a jak mu po­wie­dzia­łam, że się na­zy­wam Na­ta­lia, zno­wu ro­ze­śmiał się i po­wie­dział, że mo­gę mieć tyl­ko jed­no je­dy­ne imię: „Co­lo­me­ta”. Wte­dy wła­śnie za­czę­łam biec, a on biegł za mną.

– Pro­szę się nie bać, nie wi­dzi pa­ni, że nie mo­że pa­ni cho­dzić sa­ma po uli­cach, jesz­cze mi pa­nią ukrad­ną... – I wziął mnie pod rę­kę, i za­trzy­mał mnie: – Nie wi­dzi pa­ni, że ukra­dli­by mi pa­nią, Co­lo­me­ta?

A ma­ma nie­ży­ją­ca, i ja sto­ją­ca jak głu­pia, i ten pa­sek, co tak mnie ci­śnie, jak­bym by­ła przy­wią­za­na dru­tem do ga­łąz­ki aspa­ra­gu­su.

Więc znów za­czę­łam biec. A on za mną. W skle­pach po­spusz­cza­ne ża­lu­zje, a na wy­sta­wach peł­no spo­koj­nych przed­mio­tów, ka­ła­ma­rzy i su­szek, i pocz­tó­wek, i la­lek, i po­upi­na­nych ma­te­ria­łów, i alu­mi­nio­wych garn­ków i jer­sey­ów... Pę­dem wy­le­cie­li­śmy na Cal­le May­or, ja pierw­sza, on za mną, i dłu­go po­tem jesz­cze nie­raz to opo­wia­dał: „Te­go dnia, co po­zna­łem Co­lo­me­tę na Dia­men­to­wym Pla­cu, jak za­czę­ła przede mną ucie­kać, to przed sa­mym przy­stan­kiem tram­wa­jo­wym zgu­bi­ła hal­kę...”.

Ni­cia­na pę­tel­ka pę­kła, a hal­ka spa­dła na zie­mię! Wy­sko­czy­łam z niej, o ma­ło co nie za­plą­ta­łam się w nią, i w no­gi, jak­by mnie go­ni­ły wszyst­kie dia­bły świa­ta. Do­le­cia­łam do do­mu i po ciem­ku zwa­li­łam się jak ka­mień na mo­je że­la­zne pa­nień­skie łó­żecz­ko. By­ło mi wstyd. A kie­dy już mi mi­nął wstyd, jed­nym kopnię­ciem zrzu­ci­łam pan­to­fle i roz­pię­łam wło­sy. A Quimet jesz­cze dłu­go po­tem opo­wia­dał, jak­by to by­ło coś, co się do­pie­ro zda­rzy­ło: „Pę­kła jej gum­ka, a gna­ła jak wiatr”...Rozdział II

To by­ło bar­dzo ta­jem­ni­cze. Wło­ży­łam be­żo­wą su­kien­kę, tro­chę za lek­ką na ten se­zon, i ca­ła w gę­siej skór­ce cze­ka­łam na ro­gu na Qu­ime­ta. Kie­dy już dłuż­szą chwi­lę tak sta­łam bez ru­chu, na­gle wy­da­ło mi się, że spo­za li­ste­wek ża­lu­zji ktoś na mnie pa­trzy, bo za­uwa­ży­łam, jak z jed­nej stro­ny li­stew­ki tro­chę drga­ją. Umó­wi­li­śmy się z Qu­ime­tem ko­ło par­ku Gu­ell. Z bra­my wy­szedł chłop­czyk z re­wol­we­rem za pa­skiem i wy­ce­lo­wa­ną strzel­bą i coś, krzy­cząc, prze­szło tak bli­sko, że do­tknę­ło mo­jej spód­ni­cy. Li­stew­ki opu­ści­ły się, ża­lu­zja pod­nio­sła się i ja­kiś fa­cet w pi­ża­mie psyk­nął na mnie „pst! pst”, i za­giąw­szy pa­lec jak ha­czyk, da­wał mi zna­ki, że­bym po­de­szła. Chcąc ja­koś na­brać pew­no­ści sie­bie, po­ło­ży­łam rę­kę na pier­siach, tak jak­bym się chcia­ła prze­że­gnać, i pa­trząc na nie­go, spy­ta­łam ci­chut­ko: „Ja?”. Zro­zu­miał, cho­ciaż nie usły­szał, i gło­wą po­ka­zał, że tak, a miał prze­pięk­ną tę gło­wę, więc prze­szłam przez uli­cę i po­de­szłam bli­żej. Kie­dy sta­nę­łam pod bal­konem, po­wie­dział: „Chodź, zro­bi­my so­bie ma­lut­ką sje­stę”.

Krew mi ude­rzy­ła do gło­wy i od­wró­ci­łam się wście­kła, głów­nie na sie­bie, ale tak­że ba­łam się, bo czu­łam, że ga­pi mi się na ple­cy i wi­dzi mnie przez bie­li­znę i przez skó­rę. Więc tak się usta­wi­łam, że­by prze­stał mnie wi­dzieć, ale zno­wuż się ba­łam, że jak bę­dę ta­ka scho­wa­na, to i Qu­imet mnie nie zo­ba­czy. Za­sta­na­wia­łam się, jak to wyj­dzie, bo to był pierw­szy raz, co­śmy się mie­li spo­tkać w par­ku. Z ra­na nie wie­dzia­łam już, za co się ła­pać; my­śląc o tym po­po­łu­dniu, by­łam tak nie­spo­koj­na, że nie do wy­trzy­ma­nia.

Qu­imet mi po­wie­dział, że spo­tka­my się o wpół do czwar­tej, a nie zja­wił się do wpół do pią­tej. Ale nic nie po­wie­dzia­łam, bo my­śla­łam, że mo­że to ja źle zro­zu­mia­łam; sko­ro on nie uspra­wie­dli­wił się ani sło­wem, to wi­docz­nie ja się po­my­li­łam... Nie od­wa­ży­łam się przy­znać mu ani że bo­lą mnie no­gi od tak dłu­gie­go sta­nia, bo za­ło­ży­łam la­kier­ki, co pie­ką, ani że ja­kiś szcze­niak mnie za­cze­piał. Szli­śmy pod gó­rę, nie mó­wiąc do sie­bie ani sło­wa, a kie­dy już we­szli­śmy na sam szczyt, prze­szło mi zim­no i skó­ra zro­bi­ła mi się ta­ka gład­ka jak za­wsze.

Chcia­łam po­wie­dzieć mu, że ze­rwa­łam z Pe­rem, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Usie­dli­śmy na ka­mien­nej ław­ce w za­cisz­nym ką­cie, pod drze­wa­mi aż cięż­ki­mi od li­ści, a kos wy­lazł gdzieś z do­łu i ła­ził od jed­ne­go drze­wa do dru­gie­go, po­krzy­ku­jąc tro­chę chra­pli­wie; przez chwi­lę nie by­ło go wi­dać, a po­tem, kie­dy już zapo­mi­na­li­śmy o nim, zno­wu wy­ła­ził. Nie pa­trząc, kątem oka wi­dzia­łam Qu­ime­ta i wi­dzia­łam, że pa­trzy na do­my, da­le­kie i ma­łe. Wresz­cie ode­zwał się:

– Nie bo­isz się te­go pta­ka? – po­wie­dział.

Po­wie­dzia­łam, że mi się bar­dzo po­do­ba, a on na to, że je­go mat­ka za­wsze mó­wi­ła, że czar­ne pta­ki przy­no­szą nie­szczę­ście, na­wet ko­sy. Do tej po­ry, ile ra­zy zobaczyliśmy się z Qu­ime­tem, to – prócz te­go pierw­sze­go ra­zu na Dia­men­to­wym Pla­cu – na­tych­miast py­tał, ca­ły po­chy­la­jąc się do przo­du, czy ze­rwa­łam z Pe­rem. A te­go dnia mnie wca­le nie py­tał, a ja nie wie­dzia­łam, jak się do te­go za­brać, że­by mu po­wie­dzieć, że już po­wie­dzia­łam Pe­remu, że z nas nic nie bę­dzie. A bar­dzo mi by­ło cięż­ko po­wie­dzieć mu to, bo Pe­re zro­bił się zu­peł­nie jak świecz­ka, któ­rą za­pa­li­ło się po to, że­by za­raz zga­sić. I kie­dy my­śla­łam o tym, że z nim ze­rwa­łam, coś mi się we środ­ku ro­bi­ło, i to coś da­wa­ło mi od­czuć, że to był zły uczy­nek. Na pew­no; bo ja, któ­ra przed­tem czu­łam się zu­peł­nie spo­koj­na, kie­dy przy­po­mi­na­łam so­bie tam­ten wy­raz twa­rzy Perego, za­czy­na­łam w głę­bi czuć ból, coś ta­kie­go, jak­by w sa­mym środ­ku mo­je­go do­tych­cza­so­we­go spo­ko­ju skor­pio­ny uwi­ły so­bie gniazdo i wy­ła­zi­ły je­den po dru­gim, że­by mie­szać się z moim bó­lem, za­ostrzać go i roz­le­wać po mo­jej krwi, zmie­nia­jąc jej ko­lor na czar­ny. Bo Pe­re zdu­szo­nym gło­sem z za­mglo­ny­mi ocza­mi po­wie­dział mi, że mu zła­ma­łam ży­cie. Że zmie­ni­łam mu je w grud­kę bło­ta, w nic. A Qu­imet pa­trzył na ko­sa i zaczął coś opo­wia­dać o pa­nu Gau­di, o tym, że je­go oj­ciec po­znał go do­pie­ro te­go dnia, co go prze­je­chał tram­waj, bo był jed­nym z tych, co się nim za­ję­li i za­wieź­li do szpi­ta­la, bied­ny pan Gau­di, ta­ki po­rząd­ny czło­wiek, po­patrz, jaka nędzna śmierć...

I że na świe­cie nie ma nic rów­ne­go par­ko­wi Gu­ell ani nic ta­kie­go jak Sa­gra­da Fa­mi­lia i Pe­dre­za. Po­wie­dzia­łam, że za du­żo wcho­dze­nia i scho­dze­nia. Kan­tem rę­ki trzep­nął mnie w ko­la­no tak nie­spo­dzie­wa­nie, że aż mi pod­sko­czy­ła no­ga, i po­wie­dział, że je­że­li chcę być je­go żo­ną, mu­szę za­cząć od te­go, że­by po­do­ba­ło mi się to wszyst­ko, co się je­mu po­do­ba. I wy­gło­sił wiel­kie ka­za­nie na te­mat męż­czy­zny i ko­bie­ty oraz praw każ­de­go z nich, a kie­dy uda­ło mi się mu prze­rwać, za­py­ta­łam:

– No, a je­że­li­by coś w ża­den spo­sób mi się nie po­do­ba­ło?

– To ma ci się spodo­bać; ty się nie znasz.

I znów ka­za­nie: bar­dzo dłu­gie. Za­czął opo­wia­dać o róż­nych człon­kach swo­jej ro­dzi­ny, o swo­ich ro­dzi­cach, o ja­kimś wu­ju, któ­ry miał ka­plicz­kę i klęcz­nik, o dziad­kach i ja­kichś dwóch mat­kach ka­to­lic­kich kró­lów, któ­re – po­wie­dział – na­zna­czy­ły wła­ści­wą dro­gę.

I wte­dy, cze­go przed­tem nie zro­zu­mia­łam, bo z po­cząt­ku po­mie­szał to ja­koś z in­ny­mi rze­cza­mi, po­wie­dział: „Bied­na Ma­ria”. I zno­wu matki kró­lów ka­to­lic­kich i że mo­że uda nam się nie­za­dłu­go wziąć ślub, bo już dwóch przy­ja­ciół szu­ka mu miesz­ka­nia. I że mi zro­bi ta­kie me­ble, że jak je zo­ba­czę, to ze­mdle­ję, bo nie na dar­mo jest sto­la­rzem, i że on jest jak świę­ty Józef, a ja jak Mat­ka Bo­ska.

Mó­wił to wszyst­ko bar­dzo we­so­ło, a ja się za­sta­na­wia­łam, co to mia­ło zna­czyć, że po­wie­dział „Bied­na Ma­ria”, i ja­koś ga­słam tro­chę tak, jak ga­śnie świa­tło, a kos nic a nic niezmę­czo­ny cią­gle gdzieś z do­łu się wy­ła­niał i prze­ła­ził od jed­ne­go drze­wa do dru­gie­go, i znów wy­ła­ził, tak jak­by tam by­ło wie­le ko­sów.

– Sza­fę zro­bię nam wspól­ną, dwu­drzwio­wą, z bu­ko­we­go drze­wa. A jak bę­dę miał me­ble do ca­łe­go miesz­ka­nia, zro­bię ko­ły­skę dla dziec­ka.

Po­wie­dział mi, że lu­bi dzie­ci i nie lu­bi dzie­ci. Za­leż­nie od hu­mo­ru. Słoń­ce za­czy­na­ło za­cho­dzić i tam, gdzie już nie się­ga­ło, cień ro­bił się rzad­ki i nie­bie­ski. A Qu­imet opo­wia­dał o ro­dza­jach dre­wna, że jed­no jest ta­kie, a dru­gie in­ne, że pa­li­san­der ta­ki, a ma­hoń in­ny, a je­den dąb jesz­cze in­ny, a dru­gi zno­wu in­ny...

I wte­dy – świet­nie to pa­mię­tam i nie za­po­mnę nigdy – po­ca­ło­wał mnie, a kie­dy mnie za­czął ca­ło­wać, zo­ba­czy­łam Pa­na Bo­ga, hen, wy­so­ko, w Je­go do­mu, po­środ­ku chmu­ry, ca­łe­go jak­by oto­czo­ne­go po­ma­rań­czo­wą ob­wód­ką w jed­nym miej­scu blak­ną­cą, i Pan Bóg jesz­cze sze­rzej roz­ło­żył i tak roz­po­star­te dłu­gie ra­mio­na, zła­pał chmu­rę za brzeg i za­wi­nął się w nią; tak się w niej za­mknął jak­by…

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: