Uważaj, o czym marzysz - Victoria Connelly - ebook + książka

Uważaj, o czym marzysz ebook

Victoria Connelly

3,8

Opis

"UWAŻAJ, CZEGO SOBIE ŻYCZYSZ,BO MOŻE SIĘ SPEŁNIĆ!!!

Alice jest typową szarą myszką. Marzy o wielkiej miłości i powodzeniu u płci przeciwnej. Piękna i kapryśna siostra Stella zaprasza ją na wakacje. Krystalicznie czysta woda, błękitne niebo i skąpana w słońcu grecka wyspa to wszystko, czego jej potrzeba,żeby odpocząć od codzienności i problemów w pracy.

Gdy Alice poznaje Mila, przystojnego ogrodnika na Kethos, po raz pierwszy czuje się wyjątkowa i pewna siebie. Czy to tylko magia wakacji i przelotny romans? A może to jednak prawdziwa miłość, która przetrwa wbrew wszystkiemu i wszystkim? "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
4
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Victoria Connelly 2013

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal.

Niniejsza powieść w całości stanowi fikcję literacką. Występujące w niej nazwiska, bohaterowie i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych zarówno żyjących, jak i nieżyjących, do wydarzeń czy społeczności lokalnych jest całkowicie przypadkowe. Victorii Connelly przysługuje moralne prawo do uznania autorstwa niniejszego utworu.

Tytuł oryginalny: Wish You Were Here

Tłumaczenie: Regina Mościcka

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Anna Ponikiewska

Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ

Zdjęcie na okładce: Dreamstime.com: Androniki Papadimitriou, Maksim Shmeljov; Dotshock/Shutterstock.com

Redaktor prowadząca: Barbara Filipek

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2014

ISBN 978-83-7642-489-7

eBook maîtrisé parAtelier Du Châteaux

Bobowi i Annie z najserdeczniejszymi pozdrowieniami

Po­dzię­ko­wa­nia

Dla mo­je­go świet­ne­go ze­spo­łu, na któ­re­go wspar­cie za­wsze mo­głam li­czyć: De­bo­rah Wri­ght, Ca­ro­li­ne Mac­kworth Pra­ed, Ruth Sa­ber­ton, Brid­get i Gael, oraz dla mo­je­go męża, Roya, któ­ry musi wie­le zno­sić, gdy je­stem w trak­cie pi­sa­nia książ­ki!

Dla cu­dow­nej Leah Fle­ming i Al­lie Spen­cer za wska­zów­ki na te­mat Gre­cji.

Dzię­ku­ję rów­nież Wen­dy Hol­den, Fio­nie Dun­bar, Brin i He­len, An­drei Jo­nes, An­net­te Gre­en, Da­vi­do­wi Smi­tho­wi, Ca­ro­li­ne Hogg oraz ca­łe­mu ze­spo­ło­wi z wy­daw­nic­twa Avon.

Szcze­gól­ne po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się Ale­xan­drze Ga­la­ni za to, że po­zwo­li­ła mi wy­ko­rzy­stać swo­je na­zwi­sko – ko­lej­ny raz!

Dzię­ku­ję też fan­ta­stycz­nym lu­dziom z Nor­wich: Si­mo­no­wi i Li­sie Lud­kin, Ro­ge­ro­wi i Anne Betts, Jane McIn­nes i Vic­ky Gre­en oraz Ro­ber­to­wi We­lto­no­wi z Jar­rold’sa.

A tak­że moim dro­gim czy­tel­ni­kom i przy­ja­cio­łom z Twit­te­ra i Fa­ce­bo­oka, któ­rzy prze­sy­ła­ją mi wspa­nia­łe wia­do­mo­ści – je­ste­ście nie­sa­mo­wi­ci!

Pro­log

Na jed­nej z ma­leń­kich grec­kich wy­se­pek, w sa­mym ser­cu Mo­rza Śród­ziem­ne­go, wzno­si się wil­la Ar­gen­ti. Nie­pew­nie przy­wie­ra do wy­so­kie­go, stro­me­go kli­fu, któ­ry na­gle gwał­tow­nie opa­da, po­grą­ża­jąc się w nie­bie­sko­zie­lo­nych wo­dach. Bu­dy­nek ten jest dość oso­bli­wy, ra­czej nie­fo­rem­ny i znisz­czo­ny. Jego naj­star­szą część da­tu­je się na wiek czter­na­sty, resz­ta zaś zo­sta­ła do­bu­do­wa­na przez ko­lej­ne po­ko­le­nia wła­ści­cie­li, wśród któ­rych był wło­ski ksią­żę, dwóch grec­kich po­ten­ta­tów oraz trzy gwiaz­dy roc­ka. Wil­lę zdo­bią basz­ty i wie­życz­ki, wspa­nia­łe drew­nia­ne drzwi oraz okna, któ­re świet­nie pa­so­wa­ły­by jako de­ko­ra­cja któ­re­goś z we­nec­kich pa­ła­ców. Ogól­ny efekt jest nie­co za­ska­ku­ją­cy, lecz bar­dzo przy­jem­ny dla oka.

Jed­nak to nie sama re­zy­den­cja jest tym, co przy­cią­ga tu­ry­stów, lecz ota­cza­ją­ce ją ogro­dy. Krą­ży opi­nia, że na­le­żą one do naj­pięk­niej­szych w ca­łym re­gio­nie śród­ziem­no­mor­skim. Być może wy­ni­ka to z ich nie­co­dzien­ne­go cha­rak­te­ru. Nie za­zna­cza­ją swej obec­no­ści krzy­kli­wie i de­mon­stra­cyj­nie jak w przy­pad­ku in­nych atrak­cji tu­ry­stycz­nych – wręcz prze­ciw­nie, je­dy­nie wa­bią ku­szą­cym kli­ma­tem i dla­te­go lu­dzie prze­waż­nie tra­fia­ją do nich przez przy­pa­dek bądź z po­le­ce­nia in­nych.

„Czy wi­dzie­li­ście już ogro­dy w wil­li Ar­gen­ti? Jesz­cze nie? W ta­kim ra­zie mu­si­cie, ko­niecz­nie mu­si­cie je zo­ba­czyć!”.

Ich ozdo­bą są dłu­gie cie­ni­ste ale­je, ską­pa­ne w słoń­cu ta­ra­sy i so­czy­ste zie­lo­ne traw­ni­ki, a tak­że ka­mien­ne świą­ty­nie, ce­ra­micz­ne do­ni­ce z wy­le­wa­ją­cym się z nich ja­skra­wym kwie­ciem i fon­tan­ny, któ­re chło­dzą po­wie­trze lek­ką wod­ną mgieł­ką. Naj­więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem cie­szy się za­ką­tek o na­zwie Ogród Bo­giń, w któ­rym wzno­szą się wspa­nia­łe po­są­gi. Usta­wio­no je w na­le­ży­tej od­le­gło­ści od sie­bie, co skła­nia zwie­dza­ją­cych do spa­ce­rów po­mię­dzy nimi w peł­nej sza­cun­ku ci­szy. To wła­śnie tam, tuż obok drze­wa cy­pry­so­we­go, stoi Ar­te­mi­da, bo­gi­ni ło­wów, z dwo­ma wier­ny­mi psa­mi my­śliw­ski­mi u stóp. Nie­opo­dal sta­wu wi­dać De­me­ter, pa­tron­kę żniw, trzy­ma­ją­cą w ręku kłos zbo­ża. Jest też Ate­na, Hera oraz Iris. Ale do­pie­ro gdy do­trze się na sam kra­niec ogro­du, na­po­ty­ka się naj­słyn­niej­szą z bo­giń – ską­pa­ną w słoń­cu i oto­czo­ną krze­wa­mi róż Afro­dy­tę, bo­gi­nię mi­ło­ści i pięk­na.

Po­sąg ten ma w so­bie coś wy­jąt­ko­we­go, co wy­róż­nia go spo­śród ty­się­cy in­nych ka­mien­nych wi­ze­run­ków bo­gi­ni, na któ­re moż­na się na­tknąć w ca­łej Gre­cji. Po­cząt­ko­wo trud­no to do­strzec, po­nie­waż na po­zór przy­po­mi­na inne fi­gu­ry – wi­dać opa­da­ją­ce na ple­cy loki, zwiew­ne je­dwab­ne sza­ty, któ­re z le­d­wo­ścią za­kry­wa­ją po­wab­ne kształ­ty, oraz ręce wznie­sio­ne do góry, by od­gar­nąć wło­sy z twa­rzy. A mimo to od razu przy­cią­ga wzrok. Jest w nim coś ma­gne­tycz­ne­go, a na­wet – jak twier­dzą nie­któ­rzy – ma­gicz­ne­go. Afro­dy­ta ma oczy z ka­mie­nia, a mimo to wy­da­je się wszyst­ko wi­dzieć, a przy tym uśmie­cha się, zu­peł­nie jak­by była w sta­nie spoj­rzeć w przy­szłość i prze­wi­dzieć, co się wy­da­rzy.

Może tak wła­śnie jest.

Roz­dział 1

Alice Ar­cher pierw­sza przy­zna­ła­by, że nie jest pięk­na. Miła – być może. Ale w żad­nym wy­pad­ku pięk­na. Sło­wo to o wie­le bar­dziej pa­su­je do ko­goś ta­kie­go jak jej sio­stra Stel­la, ob­da­rzo­na przez na­tu­rę blond wło­sa­mi, wy­sta­ją­cy­mi ko­ść­mi po­licz­ko­wy­mi i fi­gu­rą w kształ­cie klep­sy­dry. W obec­no­ści sio­stry Ali­ce wta­pia­ła się w tło. Ali­ce – przy­zwo­it­ka. Ali­ce – gra­ją­ca dru­gie skrzyp­ce. Ali­ce – sio­stra Stel­li. Ni­g­dy po pro­stu Ali­ce. Nie żeby jej to spe­cjal­nie prze­szka­dza­ło, sko­ro tak na­praw­dę ni­g­dy nie chcia­ła znaj­do­wać się w cen­trum uwa­gi. O wie­le bar­dziej wo­la­ła ob­ser­wo­wać, jak prze­ży­wa­ją ży­cie inni lu­dzie.

Dla­te­go tak trud­no zro­zu­mieć to, co się jej przy­da­rzy­ło.

Wszyst­ko za­czę­ło się pew­ne­go cał­kiem zwy­czaj­ne­go dnia w po­ło­wie lu­te­go. War­to pod­kre­ślić, że dzień ten w przy­pad­ku Ali­ce był rze­czy­wi­ście zwy­czaj­ny – za­wsze w ten spo­sób trak­to­wa­ła wa­len­tyn­ki. Obu­dzi­ła się ran­kiem w nie­wiel­kim dom­ku sze­re­go­wym, w któ­rym miesz­ka­ła, drżąc z zim­na, bo po raz ko­lej­ny ze­psuł się pie­cyk, a te­raz przy­go­to­wy­wa­ła się do wyj­ścia do pra­cy.

„Nie spoj­rzę na wy­cie­racz­kę” – obie­ca­ła so­bie w du­chu, idąc do kuch­ni na śnia­da­nie. „I tak nie ma tam żad­nych kar­tek wa­len­tyn­ko­wych, a ja nie za­mie­rzam się z tego po­wo­du mar­twić”.

Mimo to nie mo­gła się po­wstrzy­mać, żeby nie zer­k­nąć w dół. Jak moż­na się było spo­dzie­wać, wy­cie­racz­ka była pu­sta – nie le­żał na niej ani je­den do­wód skry­te­go uwiel­bie­nia czy nie­odwza­jem­nio­nej mi­ło­ści.

Nie ozna­cza­ło to, że Ali­ce nie spo­ty­ka­ła na swej dro­dze zbyt wie­lu męż­czyzn. Wręcz prze­ciw­nie, ota­cza­li ją ze wszyst­kich stron. Pro­blem jed­nak w tym, jacy to byli męż­czyź­ni. Nie mo­gła oprzeć się tej my­śli, wy­cho­dząc z domu i do­strze­ga­jąc li­sto­no­sza Wil­fre­da, któ­ry szedł spa­cer­kiem po pod­jeź­dzie, zu­peł­nie jak­by dys­po­no­wał nie­skoń­czo­ną ilo­ścią cza­su, a roz­no­sze­nie li­stów było ostat­nią rze­czą na jego gło­wie. Był już do­brze po pięć­dzie­siąt­ce i miał chy­ba naj­bar­dziej za­ro­śnię­tą twarz ze wszyst­kich, ja­kie Ali­ce kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dzia­ła – oka­za­łe, gę­ste bo­ko­bro­dy spra­wia­ły wra­że­nie, że cały jest po­ro­śnię­ty fu­trem. Za­wsze przy­po­mi­nał jej na wpół prze­obra­żo­ne­go wil­ko­ła­ka.

– Dzień do­bry, Wil­fre­dzie – po­zdro­wi­ła go z naj­ja­śniej­szym uśmie­chem, na jaki tyl­ko mo­gła się zdo­być w po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek.

– Dzień do­bry, Ali­ce – od­po­wie­dział. – Dziś tyl­ko ra­chun­ki. Za gaz i kar­tę kre­dy­to­wą.

– To do­brze – od­par­ła. Nie przy­wią­zy­wa­ła więk­szej wagi do tego, że Wil­fred wie wszyst­ko o jej ży­ciu oso­bi­stym. Gdy­by była li­sto­no­szem, pew­nie też wie­dzia­ła­by ta­kie rze­czy. To nie­wąt­pli­wie była część jego pra­cy.

– Nie do­sta­łaś żad­nych wa­len­ty­nek? – za­py­tał.

– Praw­dę mó­wiąc, wca­le się ich nie spo­dzie­wa­łam.

– To już trze­ci rok z rzę­du, do­brze li­czę?

Ali­ce wes­tchnę­ła. Cza­sa­mi Wil­fred miał zde­cy­do­wa­nie za do­brą pa­mięć.

Li­sto­nosz za­trzy­mał się na chwi­lę na chod­ni­ku, za­gra­dza­jąc jej przej­ście. Wte­dy zo­rien­to­wa­ła się, że nie obę­dzie się bez pro­ble­mów.

– Mój ka­szel po­wró­cił – oznaj­mił.

– Na­praw­dę? – zdzi­wi­ła się Ali­ce, do­sko­na­le zna­jąc hi­sto­rię kasz­lu Wil­fre­da.

– Zno­wu by­łem u le­ka­rza. Kom­plet­na stra­ta cza­su.

– Ojej.

Wil­fred gło­śno za­ka­słał.

– Sły­szysz? – spy­tał. – Jak mi tam grze­cho­ce?

Ali­ce po­tak­nę­ła.

– No wła­śnie – do­dał. – To nie może być nic do­bre­go.

Ali­ce nie mia­ła za­mia­ru po­wie­dzieć na głos, że dwa­dzie­ścia pa­pie­ro­sów wy­pa­la­nych przez nie­go dzien­nie z pew­no­ścią mu nie słu­ży, bo wie­dzia­ła, że on i tak jej nie po­słu­cha.

– No cóż, źli nie za­zna­ją spo­czyn­ku – po­wie­dział i po­wlókł się da­lej. – O, pa­trz­cie pań­stwo – zmie­nił te­mat – dru­gie we­zwa­nie do za­pła­ty dla pani Ba­tes spod nu­me­ru dwa­dzie­ścia dwa. I ka­ta­log bie­li­zny. Czy ona nie jest już na coś ta­kie­go za sta­ra?

Ali­ce prze­wró­ci­ła ocza­mi.

Wil­fred był zwy­kle pierw­szym mę­skim osob­ni­kiem, ja­kie­go spo­ty­ka­ła w cią­gu ca­łe­go dnia. Dru­gi to Bru­ce z przy­stan­ku, któ­ry i tym ra­zem stał na swo­im miej­scu w dłu­gim ciem­nym pro­chow­cu i z tecz­ką w ręku. Ski­nę­ła gło­wą w jego kie­run­ku, a on zro­bił to samo. I to wszyst­ko, jak zwy­kle. Ali­ce cho­dzi­ła z Bru­ce’em do szko­ły, ale nie mia­ło to więk­sze­go zna­cze­nia, gdyż wte­dy też tyl­ko ki­wa­li so­bie gło­wa­mi bez sło­wa. Uwa­ża­ła, że jest dość przy­stoj­ny z tymi krót­ki­mi ja­sny­mi wło­sa­mi i orze­cho­wy­mi ocza­mi. Ale miał w so­bie coś ze zło­śliw­ca i po­nu­ra­ka, a ta­kie ce­chy ni­g­dy jej nie po­cią­ga­ły.

Po­sta­wi­ła koł­nierz swo­je­go zi­mo­we­go płasz­cza, trzę­sąc się z zim­na. West Car­le­ton, jed­na z ma­leń­kich miej­sco­wo­ści w Nor­fol­ku, la­tem na­le­ża­ła do naj­pięk­niej­szych za­kąt­ków na świe­cie. Oto­czo­na szma­rag­do­wy­mi po­la­mi, gę­sty­mi chłod­ny­mi la­sa­mi oraz za­trzę­sie­niem ko­ścio­łów o okrą­głych wie­żach i li­co­wa­nych krze­mie­niem mu­rach, spra­wia­ła wra­że­nie jak z baj­ki. Jed­nak w środ­ku zimy, gdy wdzie­rał się do niej z wy­ciem wiatr znad mo­rza, roz­pę­dziw­szy się po bez­kre­snych po­lach, miej­sce to sta­wa­ło się bar­dzo nie­przy­jem­ne. Wte­dy Ali­ce ża­ło­wa­ła, że sprze­da­ła sa­mo­chód i musi te­raz zno­sić na przy­stan­ku prze­szy­wa­ją­ce do szpi­ku ko­ści zim­no lu­to­we­go po­ran­ka.

Po pół­go­dzin­nej jeź­dzie au­to­bu­sem do­tar­ła do cen­trum Nor­wich, gdzie pra­co­wa­ła w dzia­le HR spół­dziel­ni bu­dow­la­nej. Nie prze­pa­da­ła za swo­ją pra­cą, cho­ciaż mia­ła ona też swo­je do­bre stro­ny, szcze­gól­nie dla oso­by tak do­cie­kli­wej jak ona. Nikt, rzecz ja­sna, nie po­dej­rze­wał jej o wścib­stwo. Była pra­co­wi­ta i spo­koj­na – in­ny­mi sło­wy, cał­ko­wi­cie poza po­dej­rze­nia­mi. Ali­ce czę­sto uśmie­cha­ła się pod no­sem na myśl o taj­nych in­for­ma­cjach, ja­kie uda­ło się jej zdo­być.

– O, Ali­ce, czy mo­żesz mi przy­nieść akta Mar­ti­na Ka­pin­sky’ego? – po­pro­sił jej szef, Lar­ry Ba­xter, gdy tyl­ko we­szła do biu­ra. Miał pięć­dzie­siąt czte­ry lata, miesz­kał w jed­nej z prze­cznic New­mar­ket Road, w ele­ganc­kiej dziel­ni­cy na krań­cu mia­sta, wziął w ze­szłym roku trzy dni zwol­nie­nia le­kar­skie­go, a jego zna­kiem zo­dia­ku był Strze­lec. To jed­na z za­let pra­cy w dzia­le HR – ła­twy do­stęp do róż­ne­go ro­dza­ju uży­tecz­nych in­for­ma­cji.

– Po­se­gre­gu­ję do­ku­men­ty – mó­wi­ła zwy­kle ko­le­żan­kom, kie­dy chcia­ła się do­wie­dzieć cze­goś o któ­rymś z męż­czyzn. Na przy­kład w ze­szłym roku, po tym jak Phi­lip Bra­dy za­pro­sił ją na ko­la­cję. Pra­co­wał w dzia­le sprze­da­ży, miał kru­czo­czar­ne wło­sy i był wy­jąt­ko­wo cza­ru­ją­cy. Tuż przed rand­ką, w prze­rwie po­mię­dzy swo­imi obo­wiąz­ka­mi Ali­ce po­śpiesz­nie spraw­dzi­ła jego akta. Za­uwa­ży­ła, że po­bie­rał bar­dzo do­brą pen­sję, wcze­śniej pra­co­wał w dwóch in­nych miej­scach, a z eg­za­mi­nów GCSE1) miał aż dzie­więć naj­wyż­szych not. Nie­ste­ty, za­po­mnia­ła przyj­rzeć się bli­żej jego oświad­cze­niom o po­wo­dach nie­obec­no­ści w pra­cy. Gdy­by to zro­bi­ła, do­strze­gła­by, że wziął sześć po­je­dyn­czych dni urlo­pu z po­wo­du do­le­gli­wo­ści zwią­za­nych z ze­spo­łem je­li­ta draż­li­we­go. Mia­ła­by wte­dy szan­sę przy­go­to­wać się du­cho­wo na ich wspól­ny wie­czór i licz­ne mo­men­ty, gdy zo­sta­wa­ła sama przy re­stau­ra­cyj­nym sto­le.

1) GCSE – eg­za­min zda­wa­ny w trak­cie pią­te­go roku na­uki w szko­le śred­niej w An­glii, Wa­lii i Ir­lan­dii Pół­noc­nej (przyp. red.).

Wy­do­by­ła akta Mar­ti­na Ka­pin­sky’ego i wrę­czy­ła je sze­fo­wi. Na­wet na nią nie spoj­rzał, gdy po­da­wa­ła mu do­ku­men­ty, ale była już do tego przy­zwy­cza­jo­na.

– Na­dal cze­ka­my na jego re­fe­ren­cje – rzekł Lar­ry. – Za­dzwoń i przy­ci­śnij ich o to.

Od­dał akta Ali­ce, nie si­ląc się na­wet na cień uśmie­chu czy sło­wo po­dzię­ko­wa­nia. Odło­ży­ła je z po­wro­tem na pół­kę i usia­dła – nie­zau­wa­żo­na – przy swo­im biur­ku w rogu wiel­kiej sali typu open spa­ce.

Do­kład­nie w tym mo­men­cie do środ­ka wszedł Ben Ale­xan­der. Pra­co­wał na sta­no­wi­sku do­rad­cy klien­ta, co zna­czy­ło, że Ali­ce nie ist­nie­je w jego świe­cie. Trze­ba jed­nak przy­znać, że przy­naj­mniej pró­bo­wał spra­wiać wra­że­nie, że ją ko­ja­rzy.

– Cześć, Anno – po­wie­dział, na­wet na nią nie spoj­rzaw­szy. Nie mia­ła za­mia­ru go po­pra­wiać. I tak nie za­pa­mię­tał­by jej praw­dzi­we­go imie­nia.

Ob­ser­wo­wa­ła go, kry­jąc się za swo­im kom­pu­te­rem, gdy szedł w stro­nę biur­ka jej sze­fa. Miał ciem­no­ru­de wło­sy i nie­bie­sko­sza­re oczy. Za­ło­żył dziś gra­na­to­wą ko­szu­lę, przy któ­rej jego tę­czów­ki wy­da­wa­ły się jesz­cze ja­śniej­sze niż zwy­kle, co spra­wi­ło, że ser­ce Ali­ce lek­ko za­trze­po­ta­ło. Pod­ko­chi­wa­ła się w nim od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Było to zu­peł­nie nie­do­rzecz­ne, bo prze­cież ni­g­dy nie spoj­rzał­by na taką dziew­czy­nę jak ona. Za­da­wał się z fir­mo­wą eli­tą po­kro­ju Pip­py Da­nes, któ­ra mia­ła pla­ty­no­we blond wło­sy i nogi mo­del­ki. Ale cóż szko­dzi odro­bi­nę po­ma­rzyć.

Chy­ba było jed­nak ina­czej, bo Ali­ce nie była w sta­nie zli­czyć, ile to już razy żyła na­dzie­ją, że może choć je­den je­dy­ny raz spoj­rzy na nią – na­praw­dę spoj­rzy – przy­stoj­ny męż­czy­zna. W ten spo­sób, że zdo­ła prze­bić się wzro­kiem przez jej nie­śmia­łość i zwy­czaj­ność. Tak, że zo­ba­czy kim na­praw­dę jest.

Bo Ben wca­le jej nie wi­dział, na­wet gdy pa­trzył wprost na nią, wrę­cza­jąc jej zwol­nie­nie le­kar­skie pra­cow­ni­ka w celu do­łą­cze­nia do­ku­men­tu do akt.

– Dzię­ki, Anno – rzu­cił, po czym wy­szedł z biu­ra.

Ali­ce wsta­ła i po­szła do to­a­le­ty. Gdy za­my­ka­ła za sobą drzwi ka­bi­ny, do środ­ka we­szły dwie roz­chi­cho­ta­ne dziew­czy­ny z biu­ra.

– Wi­dzia­łaś dziś Ali­ce? – za­py­ta­ła jed­na z nich.

– Nie, a co? – zdzi­wi­ła się dru­ga.

– Zno­wu ma nas so­bie ten okrop­ny sza­ry swe­ter.

– O, nie! Ten zme­cha­co­ny?

– Ten sam! Cała Ali­ce!

Obie wy­bu­chły pi­skli­wym śmie­chem.

– Naj­lep­sze jest to sta­re brą­zo­we cudo ze śmiesz­nym pa­skiem.

– To, w czym wy­glą­da, jak­by zdechł na niej niedź­wiedź?

Po­now­nie za­nio­sły się śmie­chem, spu­ści­ły wodę, a póź­niej umy­ły ręce i wy­szły.

Ali­ce od­cze­ka­ła chwi­lę, za­nim opu­ści­ła swo­ją kry­jów­kę. Bar­dzo lu­bi­ła swój sza­ry swe­ter, bo był nie­zwy­kle prak­tycz­ny i wy­trzy­ma­ły. Jed­no­cze­śnie mu­sia­ła przy­znać, że jego roz­cią­gnię­te rę­ka­wy i wor­ko­wa­ty wy­gląd ra­czej nie do­da­ją uro­ku mło­dej, dwu­dzie­sto­ośmio­let­niej ko­bie­cie.

Przyj­rza­ła się swo­je­mu od­bi­ciu w wi­szą­cym nad umy­wal­ką lu­strze. Mia­ła bla­dą twarz, a jej pro­ste, po­zba­wio­ne wy­ra­zu brą­zo­we wło­sy opa­da­ły ka­ska­dą na ra­mio­na. Je­dy­ną rze­czą na­praw­dę god­ną uwa­gi były błę­kit­ne oczy, ale ona ni­g­dy nie przy­wią­zy­wa­ła do tego wagi i wo­la­ła ukry­wać je w biu­rze za du­ży­mi oku­la­ra­mi w ciem­nych opraw­kach, zu­peł­nie nie dba­jąc o ta­kie szcze­gó­ły, jak kred­ka do po­wiek czy tusz do rzęs.

Czę­sto za­sta­na­wia­ła się, jak wy­glą­da­ła­by po zmia­nie wi­ze­run­ku. Lu­bi­ła oglą­dać w te­le­wi­zji pro­gram, w któ­rym za­bie­ra­no się do ja­kie­goś bez­na­dziej­ne­go przy­pad­ku z kosz­mar­ną fry­zu­rą i w roz­cią­gnię­tym swe­trze, i za­mie­nia­no go w kró­lo­wą pięk­no­ści. Gdy pa­trzy­ła na swój zme­cha­co­ny swe­ter i prak­tycz­ne buty na pła­skiej po­de­szwie, przy­szło jej do gło­wy, że pew­nie sama by się tam kwa­li­fi­ko­wa­ła.

Wra­ca­jąc do swo­je­go biur­ka, mi­mo­wol­nie za­sta­na­wia­ła się, jak to jest być jed­ną z tych dziew­czyn, któ­re wie­dzą, jak się ubie­rać i ucze­sać. Jak czu­je się ko­bie­ta, któ­ra po­tra­fi spra­wić, że męż­czyź­ni się za nią oglą­da­ją i w niej za­ko­chu­ją?

Ali­ce wes­tchnę­ła. Raz, choć je­den raz w ży­ciu chcia­ła­by po­czuć, jak to jest być pięk­ną!

Roz­dział 2

Wiesz, na czym po­le­ga twój pro­blem, Ali­ce?

Ali­ce nie była pew­na, czy chce tego słu­chać, do­sko­na­le bo­wiem wie­dzia­ła, co po­wie Stel­la.

– Zu­peł­nie ci nie za­le­ży. Po­patrz tyl­ko na sie­bie – rze­kła jej sio­stra, oskar­ży­ciel­sko ce­lu­jąc pal­cem w swe­ter, któ­ry Ali­ce mia­ła na so­bie.

– Sza­ry! – nie­mal wy­plu­ła to sło­wo z ust, jak­by mia­ło pa­skud­ny smak.

– Co jest złe­go w sza­rym? Jest te­raz bar­dzo mod­ny.

– Na pew­no nie taki jak ten!

Ali­ce ma­chi­nal­nie sku­ba­ła swój zme­cha­co­ny swe­ter, przy­glą­da­jąc się, jak Stel­la opa­da na ka­na­pę na­prze­ciw­ko niej i pa­ku­je łyż­kę do pu­deł­ka z lo­da­mi.

– Mniej­sza z tym – cią­gnę­ła z usta­mi peł­ny­mi lo­dów cze­ko­la­do­wych. – Dla­cze­go przy­szłaś?

Ali­ce wzię­ła głę­bo­ki od­dech, z góry wie­dząc, jak praw­do­po­dob­nie bę­dzie wy­glą­da­ła ich dal­sza roz­mo­wa.

– Tata ma uro­dzi­ny za nie­ca­łe dwa ty­go­dnie, więc po­my­śla­łam so­bie…

– Uro­dzi­ny? O nie, cał­kiem za­po­mnia­łam – przy­zna­ła Stel­la.

– W ze­szłym roku też nie pa­mię­ta­łaś.

– By­łam za­ję­ta.

– Tak samo jak rok wcze­śniej.

– Nie nudź, Ali­ce. Boże, je­steś jesz­cze gor­sza niż mat­ka.

Przez chwi­lę obie sio­stry sie­dzia­ły w mil­cze­niu, wspo­mi­na­jąc mamę, któ­rej zo­sta­ły tak okrut­nie po­zba­wio­ne, gdy Ali­ce mia­ła za­le­d­wie dwa­na­ście lat, a Stel­la tyl­ko osiem.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam…

– W po­rząd­ku – od­par­ła Ali­ce. – Nie po­win­nam była tak zrzę­dzić.

Stel­la po­now­nie za­nu­rzy­ła łyż­kę w pu­deł­ku z lo­da­mi, pew­na, że jej się upie­kło, ale Ali­ce nie mia­ła za­mia­ru dać się jej tak ła­two wy­wi­nąć.

– Więc co ro­bi­my? – za­py­ta­ła.

– Z czym?

– Z uro­dzi­na­mi taty!

Stel­la wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, spusz­cza­jąc oczy, sta­ran­nie uni­ka­jąc wzro­ku sio­stry.

– Coś mu­si­my zro­bić. W koń­cu nie co dzień koń­czy się sie­dem­dzie­siąt lat – na­ci­ska­ła Ali­ce.

– Jezu, to ta­kie okrop­ne mieć sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go ojca – po­wie­dzia­ła Stel­la. – Co ta mama so­bie my­śla­ła?

– Była w nim za­ko­cha­na – od­rze­kła Ali­ce. – A to do­brze dla nas, bo ina­czej nie by­ło­by na świe­cie ani mnie, ani cie­bie. A poza tym on wca­le nie był sta­ry, gdy się uro­dzi­ły­śmy, przy­naj­mniej jak na męż­czy­znę.

– Moim zda­niem to fa­tal­nie, że fa­ce­ci mogą mieć dzie­ci aż do póź­nej sta­ro­ści.

– Prze­cież tata był le­d­wo po czter­dzie­st­ce, gdy przy­szły­śmy na świat. Jak na tam­te cza­sy, nie był sta­ry, a dziś sie­dem­dzie­siąt lat wca­le nie ozna­cza sta­ro­ści. – Ali­ce za­mil­kła na mo­ment, wzdy­cha­jąc głę­bo­ko. – Zresz­tą nie­waż­ne. Po­my­śla­łam so­bie, że mo­gły­by­śmy go od­wie­dzić.

– O nie, Ali­ce! – rze­kła szyb­ko Stel­la. – Wiesz, że nie zno­szę tego okrop­ne­go miej­sca! Śmier­dzi tam szpi­ta­lem i sta­ry­mi ludź­mi.

– Sama kie­dyś się ze­sta­rze­jesz i też bę­dzie cię czuć – za­uwa­ży­ła Ali­ce.

– Nie bądź wred­na!

– Nie mu­si­my wca­le zo­sta­wać tam dłu­go. Po­my­śla­łam so­bie, że mo­gły­by­śmy go gdzieś za­brać.

– Za­brać go? Tak po pro­stu, do lu­dzi? – za­py­ta­ła Stel­la z prze­ra­żo­ną miną.

– Na­dal jest w sta­nie po­je­chać na je­den dzień nad mo­rze i zjeść lody. Jesz­cze nie umarł, nie za­po­mi­naj o tym!

– Rów­nie do­brze mo­gło­by tak być. Jego mózg już nie żyje.

– Nie­praw­da!

– Ale ta­kie spra­wia wra­że­nie za każ­dym ra­zem, gdy go od­wie­dzam – nie dała się prze­ko­nać Stel­la.

– A kie­dy ostat­nio u nie­go by­łaś?

– Nie wiem. Nie pro­wa­dzę ewi­den­cji, jak to ty masz w zwy­cza­ju. I tak za­wsze by­łaś jego ulu­bie­ni­cą.

– Jak mo­żesz tak mó­wić? To ty do­sta­łaś dom! – za­uwa­ży­ła Ali­ce, pod­no­sząc wzrok ku wy­so­kie­mu su­fi­to­wi wik­to­riań­skie­go bliź­nia­ka.

– A więc za­zdro­ścisz mi domu, tak?

– Nie, oczy­wi­ście, że nie.

– Sama mó­wi­łaś, że chcesz miesz­kać na swo­im.

– Masz ra­cję, Stel­lo. Chcę tyl­ko, że­byś cza­sa­mi od­wie­dzi­ła tatę. Może za­bra­ły­by­śmy go nad mo­rze? Za­wsze bar­dzo je lu­bił.

W tym mo­men­cie Ali­ce sta­nę­ły przed ocza­mi nie­koń­czą­ce się wa­ka­cje nad mo­rzem, na któ­re jeź­dzi­li całą ro­dzi­ną. Do Gre­at Yar­mo­uth, Black­po­ol, Ske­gness, Bri­gh­ton czy in­nych bry­tyj­skich ku­ror­tów, gdzie cu­dow­nie spę­dza­li czas, bu­du­jąc nie­sa­mo­wi­te zam­ki z pia­sku i po­chła­nia­jąc całe góry waty cu­kro­wej.

– Przy­naj­mniej tyle mo­że­my dla nie­go zro­bić.

– Bę­dzie strasz­nie zim­no – Stel­la wzdry­gnę­ła się te­atral­nie.

– I co z tego? Cie­pło się ubie­rze­my!

– Ale jak się tam do­sta­nie­my?

– Sam z domu opie­ki za­pro­po­no­wał, że od­wie­zie nas na sta­cję.

– Do po­cią­gu? Z jego wóz­kiem?

– Oczy­wi­ście, że z wóz­kiem. Nie może już sam zbyt da­le­ko cho­dzić.

– Rany, wca­le mi się to nie uśmie­cha – przy­zna­ła się Stel­la.

– Wiem, ale czy nie mo­gła­byś cho­ciaż raz nie my­śleć tyl­ko o so­bie?

– A cóż to mia­ło zna­czyć?

– To, że spró­bo­wa­ła­byś dla od­mia­ny po­my­śleć o ta­cie i o tym, jak bar­dzo chciał­by nas obie zo­ba­czyć i spę­dzić z nami dzień – z dala od domu opie­ki.

Stel­la zmarsz­czy­ła nos.

– Mo­gli­by­śmy po­je­chać two­im sa­mo­cho­dem – do­da­ła Ali­ce. – W koń­cu tata mó­wił, że mamy się nim dzie­lić.

– No nie, Ali­ce! Kie­dy w koń­cu ku­pisz so­bie wła­sny? Naj­wyż­szy czas. Nie mo­żesz ocze­ki­wać, że inni lu­dzie będą wiecz­nie po­ma­gać ci w nie­zręcz­nych sy­tu­acjach.

Ali­ce wzdry­gnę­ła się na myśl, że ich oj­ciec zo­stał za­li­czo­ny do jed­nej z owych „nie­zręcz­nych sy­tu­acji”.

– Kie­dy ostat­nio pro­si­łam cię o po­ży­cze­nie sa­mo­cho­du?

– Mó­wię tyl­ko, że po­win­naś mieć swój.

– Nie stać mnie na kup­no auta. Le­d­wo daję radę opła­cić czynsz i ra­chun­ki.

– Nie wiem, co ty ro­bisz z pie­niędz­mi, sio­stro, na­praw­dę nie wiem.

Ali­ce ugry­zła się w ję­zyk. Gdy­by Stel­la, za­miast do­stać wszyst­ko od ojca, mu­sia­ła sama się ru­szyć i po­szu­kać so­bie pra­cy na peł­ny etat, do­tar­ło­by do niej, jak cięż­ko żyje się w praw­dzi­wym świe­cie.

– W koń­cu to jest sa­mo­chód taty – przy­po­mnia­ła jej Ali­ce.

– Wiem o tym. Sta­ry grat. Po­wi­nien był mi ku­pić nowy. Nie mogę uwie­rzyć, że o tym nie po­my­ślał, za­nim prze­niósł się do domu opie­ki.

– Miał waż­niej­sze rze­czy na gło­wie niż ku­po­wa­nie cór­ce no­we­go sa­mo­cho­du, gdy za­czął tra­cić pa­mięć.

– A może po­ży­czysz sa­mo­chód od Ce­lii? Ona chy­ba ma ja­kąś wiel­ką te­re­nów­kę? – za­pro­po­no­wa­ła Stel­la, ma­jąc na my­śli naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę sio­stry.

– Ma, ale cią­gle wozi dzie­cia­ki – za­uwa­ży­ła Ali­ce. – Ostat­nio pra­wie w ogó­le się nie wi­du­je­my. Cały czas jest za­ję­ta chłop­ca­mi. A poza tym tata nie chce wi­dzieć Ce­lii, tyl­ko cie­bie!

Przez chwi­lę sie­dzia­ły w mil­cze­niu, a ich sło­wa wi­sia­ły cięż­ko w po­wie­trzu.

– Słu­chaj – ode­zwa­ła się w koń­cu Ali­ce – nie przy­szłam po to, żeby się z tobą kłó­cić.

– To do­brze, bo nie je­stem w na­stro­ju. Mia­łam okrop­ny dzień, je­śli chcesz wie­dzieć – po­wie­dzia­ła Stel­la z kwa­śną miną.

Ali­ce spoj­rza­ła na nią. Sio­stra była sa­mo­lub­na i iry­tu­ją­ca, lecz dziś wy­glą­da­ła ja­koś bla­do, więc obu­dzi­ły się w niej sio­strza­ne uczu­cia.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła.

Wiel­kie błę­kit­ne oczy Stel­li jak na za­wo­ła­nie wy­peł­ni­ły się łza­mi.

– Cho­dzi o Jo­ego! – wy­krzyk­nę­ła.

– Co z nim?

– Ze­rwał ze mną!

– Bie­dac­two! – rze­kła Ali­ce, po­chy­la­jąc się ku niej na ka­na­pie i ści­ska­jąc jej rękę. – Co się sta­ło?

– Po­wie­dział, że je­stem zbyt wy­ma­ga­ją­ca. Co to w ogó­le ma zna­czyć?

– To zna­czy, że po­świę­casz dużo cza­su…

– Daj spo­kój, prze­cież znam to sło­wo. Ale ja wca­le nie je­stem wy­ma­ga­ją­ca! Od dwóch ty­go­dni nie by­łam u fry­zje­ra. Dwa bite ty­go­dnie! A po­patrz na moje pa­znok­cie!

Ali­ce rzu­ci­ła okiem na jej nie­ska­zi­tel­ne dłu­gie pa­znok­cie w szkar­łat­nym ko­lo­rze.

– Po­za­dzie­ra­ne i z od­pry­ska­mi, ale ja­koś wy­trzy­mam do ju­trzej­szej wi­zy­ty u ko­sme­tycz­ki. Py­tam się więc – czy to jest ozna­ka by­cia wy­ma­ga­ją­cym?

– Ale…

– Po­wie­dział mi też, że nie cie­szą mnie pro­ste rze­czy w ży­ciu. I to tyl­ko dla­te­go, że nie chcia­łam z nim po­je­chać na ja­kieś bez­na­dziej­ne wa­ka­cje na kem­pin­gu. Po­wiedz tyl­ko, któ­ra zdro­wa na umy­śle dziew­czy­na mia­ła­by ocho­tę spać w na­mio­cie? Na go­łej zie­mi?

Ali­ce przy­po­mnia­ła so­bie Jo­ego. Był ty­pem spor­tow­ca o ra­mio­nach sil­nych jak u al­pi­ni­sty i atle­tycz­nej bu­do­wie cia­ła. Mo­gła­by zna­leźć do­wol­ną licz­bę dziew­czyn, któ­re od­da­ły­by wszyst­ko, żeby tyl­ko spę­dzić z nim noc pod na­mio­tem. Ale nie jej sio­stra. Ją za­do­wo­lił­by tyl­ko co naj­mniej pię­cio­gwiazd­ko­wy ho­tel.

– To zwy­kły drań – do­po­wie­dzia­ła Stel­la.

Ali­ce wes­tchnę­ła. Joe w żad­nym wy­pad­ku nie był dra­niem. Ali­ce na­wet go lu­bi­ła, ale i tak z góry wie­dzia­ła, co się wy­da­rzy – naj­praw­do­po­dob­niej zmę­czą go ka­pry­sy Stel­li i jej nie­ustan­ne flir­ty. Jak­by na do­wód tego nie dało się nie za­uwa­żyć, że na ko­min­ku sta­ło rzę­dem pięć wa­len­tyn­ko­wych kar­tek. Aż pięć! Od kogo je do­sta­ła? Ali­ce z ła­two­ścią mo­gła so­bie wy­obra­zić, jak Stel­la flir­tu­je z każ­dym z ich nadaw­ców z osob­na.

– Aku­rat za­re­zer­wo­wa­li­śmy wa­ka­cje w Gre­cji – cią­gnę­ła Stel­la, gło­śno po­cią­ga­jąc no­sem. – Tak się na nie cie­szy­łam. Joe wie­dział, jak bar­dzo po­trzeb­ny mi od­po­czy­nek.

Ali­ce za­mru­ga­ła ze zdu­mie­nia, za­sta­na­wia­jąc się, od cze­go tak na­praw­dę mia­ła­by od­po­czy­wać jej sio­stra.

– I co zro­bisz? – za­py­ta­ła.

– Na pew­no nie po­zwo­lę, żeby prze­pa­dły. Joe od­dał mi bi­le­ty, bo pew­nie bał się, że zro­bię mu awan­tu­rę. Zo­bacz sama.

Stel­la wsta­ła, by wziąć ze sto­łu bro­szu­rę, któ­rą rzu­ci­ła na ko­la­na Ali­ce.

– Stro­na osiem­na­sta.

Ali­ce prze­kart­ko­wa­ła fol­der w po­szu­ki­wa­niu wła­ści­we­go miej­sca, po czym aż gwizd­nę­ła z po­dzi­wu na wi­dok prze­pięk­nej bia­łej wil­li o ja­sno­nie­bie­skich okien­ni­cach, z ba­se­nem i ta­ra­sem z wi­do­kiem na mo­rze. Na pew­no nie była to ty­po­wa grec­ka wy­spa na­sta­wio­na wy­łącz­nie na tu­ry­stów, peł­na ha­ła­śli­wych klu­bów noc­nych i ba­rów. Wy­glą­da­ła na ci­chą i ele­ganc­ką – ide­al­ne schro­nie­nie przed świa­tem. Trze­ba przy­znać, że Joe miał do­bry gust – wy­spa pre­zen­to­wa­ła się re­we­la­cyj­nie.

– Mu­sisz po­je­chać ze mną, Ali­ce!

– Co ta­kie­go?

– Mu­sisz się wy­brać ze mną. Nie mogę je­chać sama, za­nu­dzi­ła­bym się na śmierć. Pro­si­łam już Lily i Becks, ale one nie mogą. Py­ta­łam na­wet Jess, choć wca­le jej nie lu­bię, ale ona też od­mó­wi­ła. Zo­sta­łaś tyl­ko ty. Nie mu­sisz za nic pła­cić, cho­ciaż mo­gła­byś mi ku­pić ja­kiś pre­zent w po­dzię­ko­wa­niu. Wi­dzia­łam ostat­nio prze­pięk­ny kasz­mi­ro­wy swe­ter, bar­dzo by mi się taki przy­dał. Pro­szę, po­wiedz, że po­je­dziesz!

Ali­ce za­gry­zła war­gę. Nad czym się tu­taj za­sta­na­wiać? Ty­dzień cu­dow­ne­go słoń­ca na uro­czej grec­kiej wy­spie, z dala od po­nu­rej aury Nor­fol­ku i biu­ro­wych pro­ble­mów. Do­kład­nie tego było jej trze­ba.

– Pro­szę, Ali­ce! Wiem, że ni­g­dy byś so­bie nie wy­ba­czy­ła, że jadę na wa­ka­cje sama jak pa­lec! W ży­ciu nie po­zwo­li­ła­byś na coś ta­kie­go, praw­da?

Ali­ce spoj­rza­ła na sio­strę. Była bar­dzo do­bra w prze­ko­ny­wa­niu in­nych, by ro­bi­li to, co chcia­ła. Ali­ce oczy­wi­ście mia­ła za­miar się zgo­dzić, ale nie dla­te­go, że Stel­la pró­bu­je wy­wo­łać w niej po­czu­cie winy. Bar­dzo chcia­ła po­je­chać, lecz jed­no­cze­śnie przy­szło jej do gło­wy, że może wy­ko­rzy­stać te wa­ka­cje jako kar­tę prze­tar­go­wą.

– No nie, Ali­ce! Będę taka nie­szczę­śli­wa, je­śli po­ja­dę sama! – cią­gnę­ła Stel­la z gro­bo­wą miną.

Ali­ce unio­sła do góry ręce w ge­ście rze­ko­mej ka­pi­tu­la­cji.

– Do­brze – zgo­dzi­ła się – wy­bio­rę się z tobą. Ale pod jed­nym wa­run­kiem.

– Ja­kim? – chcia­ła wie­dzieć Stel­la.

– Po­je­dziesz ze mną na uro­dzi­ny taty i po­sta­rasz się, żeby przy­jem­nie spę­dził ten dzień.

Stel­la wy­da­ła głę­bo­kie wes­tchnie­nie. Nie wy­glą­da­ła na uszczę­śli­wio­ną i przez chwi­lę Ali­ce oba­wia­ła się, że jej szan­taż nie za­dzia­ła. Ale uda­ło się.

– W po­rząd­ku – oznaj­mi­ła wresz­cie Stel­la.

– Sło­wo?

– Sło­wo – po­twier­dzi­ła jej młod­sza sio­stra. – Po­ja­dę.

Roz­dział 3

Jedną z za­let miesz­ka­nia w Nor­fol­ku była bli­skość mo­rza i plaż, któ­re roz­cią­ga­ły się na pół­no­cy i na wscho­dzie. Do­jazd na wy­brze­że bez sa­mo­cho­du by­wał jed­nak kło­po­tli­wy, dla­te­go Ali­ce nie wy­bie­ra­ła się tam zbyt czę­sto. Dzi­siej­szy dzień sta­no­wił miłą od­mia­nę.

– Do­brze, że Stel­la po­ży­czy­ła nam swój sa­mo­chód – po­wie­dział Ter­ry Ar­cher.

– To jest twój sa­mo­chód, tato – za­uwa­ży­ła Ali­ce.

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie, na pew­no na­le­ży do niej – stwier­dził, wska­zu­jąc gło­wą ró­żo­we fu­trza­ne kost­ki do gry za­wie­szo­ne na lu­ster­ku.

Ali­ce mruk­nę­ła coś pod no­sem, a po­tem zdję­ła je i ci­snę­ła na tyl­ne sie­dze­nie.

– Stel­la prze­pra­sza, że nie mo­gła się dziś po­ja­wić – rze­kła. – Bar­dzo chcia­ła tu być.

Usły­sza­ła wes­tchnie­nie ojca.

– Ali­ce, nie mu­sisz kła­mać w imie­niu sio­stry. Wiem, jaka ona jest. Zda­ję so­bie spra­wę, że mogę ją zo­ba­czyć tyl­ko przy ja­kiejś spe­cjal­nej oka­zji, na przy­kład gdy po­trzeb­ny jej mój pod­pis.

– Chy­ba nie mę­czy cię na­dal o pie­nią­dze? – za­py­ta­ła Ali­ce w osłu­pie­niu.

– Tyl­ko wte­dy, gdy jej na to po­zwa­lam.

– Tato!

– Cza­sa­mi trud­no mi jej od­mó­wić, tak samo jak two­jej mat­ce. Jej też ni­g­dy nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć „nie”.

– Ale mnie byś od­mó­wił? – spy­ta­ła Ali­ce z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Przede wszyst­kim, moja dro­ga, ty ni­g­dy nie pro­sisz.

Ali­ce uśmiech­nę­ła się do nie­go, skrę­ca­jąc w dro­gę wio­dą­cą wzdłuż wy­brze­ża, ale w środ­ku aż ki­pia­ła ze zło­ści na wspo­mnie­nie te­le­fo­nu, jaki ode­bra­ła dziś rano od sio­stry.

– Ali­ce? – wy­chry­piał w słu­chaw­ce sła­by gło­sik.

– Stel­la?

Po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki roz­le­gło się chrząk­nię­cie i po­now­nie ode­zwał się za­chryp­nię­ty głos.

– Nie czu­ję się naj­le­piej. Chy­ba bie­rze mnie gry­pa.

Ali­ce chcia­ła­by jej wie­rzyć – na­praw­dę chcia­ła­by – ale Stel­la mia­ła zwy­czaj pod­no­sić fał­szy­wy alarm za każ­dym ra­zem, gdy było jej to na rękę, więc trud­no było się zo­rien­to­wać, czy mówi praw­dę.

– Le­żysz w łóż­ku? – za­py­ta­ła Ali­ce.

– Tak – wy­chry­pia­ła Stel­la.

– To do­brze. W ta­kim ra­zie wpad­nę, żeby za­brać sa­mo­chód.

– Co? – krzyk­nę­ła.

– Po­dob­no stra­ci­łaś głos.

W słu­chaw­ce po­now­nie dało się sły­szeć chrząk­nię­cie.

– Bo tak jest! Po co ci mój sa­mo­chód?

– Na uro­dzi­ny taty. Je­śli le­żysz w łóż­ku, nie bę­dzie ci po­trzeb­ny – wy­ra­zi­ła swo­je zda­nie Ali­ce i na­tych­miast odło­ży­ła słu­chaw­kę.

Kie­dy go­dzi­nę póź­niej Stel­la otwo­rzy­ła jej drzwi, wi­dać było, że wło­ży­ła spo­ro wy­sił­ku, żeby pie­czo­ło­wi­cie po­tar­gać so­bie wło­sy, ale nie dało się nie za­uwa­żyć, że pod szla­fro­kiem jest kom­plet­nie ubra­na, a na twa­rzy ma peł­ny ma­ki­jaż. Ali­ce nie za­mie­rza­ła jed­nak jej tego wy­ty­kać. Jed­no było pew­ne – nie mo­gła po­zwo­lić, żeby co­kol­wiek ze­psu­ło jej ten wy­jąt­ko­wy dzień, któ­ry mia­ła spę­dzić z oj­cem.

Nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści Be­xley-on-Sea nie dane było, co praw­da, szczy­cić się we­so­łym mia­stecz­kiem jak Gre­at Yar­mo­uth czy sze­ro­kim mo­lem jak Cro­mer, ale Ali­ce mia­ła nie­od­par­te wra­że­nie, że to wręcz dzia­ła na jej ko­rzyść. Było to sta­ro­mod­ne miej­sce z rzę­da­mi przed­po­to­po­wych pen­sjo­na­tów i pro­stą pro­me­na­dą, wzdłuż któ­rej sta­ły uro­cze małe bud­ki ofe­ru­ją­ce rybę z fryt­ka­mi i lody. Mia­stecz­ka ra­czej nikt nie na­zwał­by mek­ką tu­ry­stów ma­ją­cych za­miar zwie­dzać Nor­folk, ale chęt­nie przy­jeż­dża­li do nie­go miej­sco­wi, a Ali­ce bar­dzo je lu­bi­ła.

Za­par­ko­wa­ła sa­mo­chód na na­brze­żu i wci­snę­ła na gło­wę weł­nia­ną czap­kę. Gdy tyl­ko otwo­rzy­ła drzwi, na­tych­miast przy­wi­tał ją po­dmuch lo­do­wa­te­go, prze­siąk­nię­te­go za­pa­chem soli wia­tru. Wy­ję­ła z ba­gaż­ni­ka wó­zek in­wa­lidz­ki, roz­ło­ży­ła go w re­kor­do­wym tem­pie, a po­tem po­mo­gła ojcu wy­do­stać się z wnę­trza sa­mo­cho­du i na nim usiąść.

– Tyl­ko na chwi­lę – za­zna­czył – a po­tem tro­chę się prze­spa­ce­ru­ję.

Mo­rze od­zna­cza­ło się sta­lo­wo­sza­rym ko­lo­rem, iden­tycz­nym jak bar­wa nie­ba. Na ho­ry­zon­cie pię­trzy­ły się ogrom­ne zwa­ły ciem­nych chmur, a wie­ją­cy z pół­no­cy mroź­ny wiatr przy­po­mniał Ali­ce, jak nie­wie­le dzie­li ich od bie­gu­na pół­noc­ne­go.

– Nie­zbyt do­bry dzień, żeby za­mo­czyć nogi, praw­da? – za­uwa­żył sie­dzą­cy na wóz­ku Ter­ry.

– Prze­pra­szam, tato. To był bez­na­dziej­ny po­mysł.

Wy­cią­gnął rękę i ści­snął jej dłoń.

– Łyk bry­zy do­brze nam zro­bi – po­wie­dział – na­wet gdy przy oka­zji chce nam ona urwać gło­wę.

Przez chwi­lę prze­miesz­cza­li się w mil­cze­niu pro­me­na­dą wzdłuż mo­rza, każ­de z nich za­to­pio­ne we wła­snych my­ślach. Bud­ki były nie­czyn­ne, po­grą­żo­ne we śnie na dłu­gie zi­mo­we mie­sią­ce, ale Ali­ce wy­pa­trzy­ła po dro­dze otwar­tą ka­wiar­nię – po­sta­no­wi­ła wstą­pić tam póź­niej.

– Po­staw mnie tu­taj – po­pro­sił tata po mniej wię­cej dzie­się­ciu mi­nu­tach spa­ce­ru – i usiądź na chwi­lę koło mnie. Czu­ję się sa­mot­ny, gdy je­steś za mo­imi ple­ca­mi i nie da się z tobą nor­mal­nie roz­ma­wiać.

Ali­ce usta­wi­ła wó­zek przy ław­ce i usia­dła obok. Ław­ka była wil­got­na od bry­zy, a jej sie­dze­nie – zim­ne i nie­przy­jem­ne, mimo to do­brze było po­sie­dzieć so­bie z oj­cem. Uję­ła jed­ną z jego sze­ro­kich dło­ni i ści­snę­ła obie­ma rę­ka­mi.

– Ale masz zim­ne ręce – po­wie­dzia­ła. – Nie po­win­ni­śmy za dłu­go tu prze­sia­dy­wać.

Oj­ciec mil­czał. Do­strze­gła, że pa­trzy da­le­ko przed sie­bie na mo­rze. Wi­dząc jego oczy, jak­by za­mglo­ne wspo­mnie­nia­mi z prze­szło­ści, za­czę­ła się za­sta­na­wiać, o czym tak roz­my­śla.

– Pa­mię­tasz, jak przy­jeż­dża­li­śmy tu­taj z mamą? – ode­zwał się w koń­cu.

– Oczy­wi­ście, że tak – przy­tak­nę­ła Ali­ce. Przy­po­mnia­ła so­bie mamę, jak wsta­wa­ła dużo wcze­śniej od nich, żeby przy­go­to­wać gi­gan­tycz­ny…

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnej

Roz­dział 4

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 5

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 6

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 7

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 8

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 9

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 10

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 11

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 12

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 13

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 14

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 15

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 16

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 17

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 18

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 19

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 20

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 21

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 22

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 23

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 24

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 25

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 26

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 27

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 28

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 29

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 30

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 31

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 32

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 33

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 34

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 35

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 36

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 37

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 38

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 39

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 40

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Roz­dział 41

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Rok póź­niej

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Przeczytajcie wywiad na wyłączność z Victorią Connelly

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Podziękowania

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rok później

Przeczytajcie wywiad na wyłączność z Victorią Connelly