Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak spełniać marzenia? Spróbuj niemożliwego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Listopad 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Jak spełniać marzenia? Spróbuj niemożliwego - ebook

Według Michała Maja trzeba zrobić listę i… po prostu je spełniać. Nie analizować, nie myśleć za wiele. Działać. Kiedy sam, kilka lat temu spisał swoją listę marzeń, nie sądził, że tak szybko zacznie je realizować. Od tamtego momentu m.in. mieszkał kilka tygodni z Eskimosami na Alasce, stanął na dachu wieżowca w Czarnobylu, jeździł na nartach na Saharze, przebiegł ultramaraton i… napisał książkę. To, co miało być zabawą – stało się planem na życie.

Dziś Michał prowadzi popularnego bloga, podróżuje, realizuje swoje pasje. Skreśla kolejne pozycje na liście marzeń, robiąc miejsce na nowe.

Mieć marzenia to nie sztuka. Kto ich nie ma? Ale marzenia nie są po to, żeby je mieć. Są po to, żeby je spełniać. Michał doskonale o tym wie – jego wytrwałość w dążeniu do celu jest imponująca. A życie – piękne!

Julia Raczko, autorka książek i bloga Gdzie jest Julia

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-937-3
Rozmiar pliku: 6,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie jestem wielkim podróżnikiem.

Nie prze­mie­rzy­łem żad­nej dżun­gli, nie po­ko­na­łem żad­nej pu­sty­ni. Nie by­łem na An­tark­ty­dzie i nie wsze­dłem na ża­den ośmio­ty­sięcz­nik.

Wy­cho­wa­łem się w ma­łej wio­sce, gdzie głów­nym miej­scem spo­tkań jest sklep spo­żyw­czy, a czas od­mie­rza­ny jest od jego otwar­cia do za­mknię­cia. Pew­ne­go dnia, sie­dząc w domu, po­sta­no­wi­łem spi­sać swo­je ma­rze­nia. Na zwy­kłej kart­ce pa­pie­ru, w ko­lej­nych li­niach za­pi­sy­wa­łem rze­czy, któ­re przy­cho­dzi­ły mi wte­dy do gło­wy. Więk­szość z nich była sza­lo­na i wy­da­wa­ła się wręcz nie­osią­gal­na!

Chciał­bym na­pi­sać, że wła­śnie wte­dy pod­ją­łem de­cy­zję o re­ali­za­cji tej li­sty. To by­ła­by jed­nak nie­praw­da. Zro­bi­łem ją dla za­ba­wy, gdzieś pod­świa­do­mie czu­jąc, że o tej li­ście za­po­mnę. I chy­ba tak by się sta­ło, gdy­by nie to, że kil­ka mie­się­cy póź­niej uda­ło mi się wy­kre­ślić z niej pierw­szą po­zy­cję – sta­nąć na da­chu wie­żow­ca w Pry­pe­ci w czar­no­byl­skiej zo­nie. Jak­kol­wiek to brzmi – od­wie­dze­nie Czar­no­by­la było moim ma­rze­niem. In­te­re­so­wa­łem się tym za­gad­nie­niem od dłu­gie­go cza­su, chło­ną­łem wszyst­kie do­stęp­ne książ­ki i ar­ty­ku­ły na ten te­mat. Bar­dzo chcia­łem po­je­chać i… po­je­cha­łem. Zro­zu­mia­łem wte­dy, że ma­rze­nia fak­tycz­nie moż­na re­ali­zo­wać.

Póź­niej ja­koś tak „samo wy­szło1)”, że zro­bi­łem ko­lej­ne rze­czy, a moje ży­cie bar­dzo moc­no przy­spie­szy­ło. Naj­pierw wy­jazd na Ala­skę, po­tem skok na bun­gee, za chwi­lę wy­jazd do In­dii i Ma­ro­ka. Wra­ca­jąc z ko­lej­nych po­dró­ży, czu­łem, że sta­ję się lep­szym czło­wie­kiem. Każ­dy taki wy­jazd spra­wiał, że uczy­łem się bar­dzo wie­lu no­wych rze­czy. I cho­dzi nie tyle o po­sze­rza­nie wie­dzy o da­nych miej­scach, geo­gra­fii i hi­sto­rii. Po­dró­że po­mo­gły mi „do­ga­dać się z sa­mym sobą”. Za­czą­łem ak­cep­to­wać sa­me­go sie­bie, bar­dziej ro­zu­mieć, cze­go chcę. Sta­łem się bar­dziej pew­ny swo­ich de­cy­zji i wy­bo­rów, a od­kry­cie to bar­dzo moc­no prze­kła­da się na inne dzie­dzi­ny ży­cia – na przy­kład na spra­wy za­wo­do­we czy re­la­cje z in­ny­mi oso­ba­mi.

------------------------------------------------------------------------

1) Tak naprawdę uważam, że samo nic się nie dzieje, ale o tym w dalszej części książki : )

Swo­ją li­stę opu­bli­ko­wa­łem na blo­gu, któ­ry po­cząt­ko­wo za­ło­ży­łem wy­łącz­nie dla sie­bie. Mia­łem też po­trze­bę po­dzie­le­nia się swo­imi do­świad­cze­nia­mi i prze­my­śle­nia­mi. Z cza­sem oka­za­ło się, że czy­ta mnie co­raz wię­cej osób, a blog i moja li­sta ma­rzeń sta­ły się mo­imi spo­so­ba­mi na ży­cie. Dzię­ki blo­go­wi mogę wię­cej po­dró­żo­wać i speł­niać ko­lej­ne ma­rze­nia. Od dnia, w któ­rym usia­dłem i spi­sa­łem swo­ją li­stę ma­rzeń, mi­nę­ło już po­nad osiem lat. Książ­ka ta jest za­pi­sem mo­ich pierw­szych przy­gód i pierw­szych wy­jaz­dów, któ­re dały mi mo­ty­wa­cję do dzia­ła­nia i zmie­nia­nia sie­bie na lep­sze.

Jak stworzyć swoją listę marzeń?

Mam wra­że­nie, że w dzi­siej­szych cza­sach wie­lu lu­dzi jest za­gu­bio­nych i nie po­tra­fi zna­leźć po­my­słu na sie­bie. Do­ty­czy to zwłasz­cza osób mło­dych, któ­re idą na stu­dia, przez pięć lat cho­dzą na wy­bra­ne przez sie­bie uczel­nie i za­ję­cia, a po­tem czę­sto nie wie­dzą, co ze sobą zro­bić. W koń­cu idą do przy­pad­ko­wej pra­cy i choć w głę­bi ser­ca czu­ją, że coś jest nie tak, to jed­nak nie pró­bu­ją wdra­żać żad­nych zmian.

Po­le­cam wszyst­kim po­dró­żo­wa­nie z ple­ca­kiem, bo to świet­ny spo­sób na po­zna­nie sa­me­go sie­bie i swo­ich po­trzeb. Uwa­żam też, że war­to stwo­rzyć swo­ją li­stę ma­rzeń, bo jest to ge­nial­ny mo­ty­wa­tor do tego, aby za­cząć wpro­wa­dzać zmia­ny w swo­im ży­ciu. I wca­le nie mu­szą być to spek­ta­ku­lar­ne wy­jaz­dy na ko­niec świa­ta. Cza­sem wy­star­czy wy­je­chać w Biesz­cza­dy, żeby od­kryć, co nam „w du­szy gra” i za­cząć żyć bar­dziej po swo­je­mu. Jak więc zro­bić ten pierw­szy krok, jak stwo­rzyć li­stę ma­rzeń?

•Za­sta­nów­cie się, czym się in­te­re­su­je­cie i co chcie­li­by­ście zro­bić. Za­po­mnij­cie o blo­ka­dach, ja­kie na­kła­da wa­sze obec­ne ży­cie. Wy­obraź­cie so­bie, że ma­cie nie­ogra­ni­czo­ne za­so­by fi­nan­so­we i cza­so­we – po pro­stu mo­że­cie wszyst­ko. Na tej pod­sta­wie za­cznij­cie two­rzyć li­stę.

•Nie ule­gaj­cie pre­sji. Na mo­jej li­ście znaj­dzie­cie dużo po­dró­żo­wa­nia i rze­czy typu sko­ki ze spa­do­chro­nem czy na bun­gee. Wpi­sa­łem je, bo pod­świa­do­mie krę­ci mnie po­ko­ny­wa­nie wła­snych lę­ków, ale może ma­cie inny punkt wi­dze­nia? Może wo­le­li­by­ście mieć spo­koj­ny dom z ogro­dem? Je­śli tak, wpisz­cie na swo­ją li­stę „dom z ogro­dem, w któ­rym bę­dzie­cie ko­sić tra­wę, a w week­en­dy gril­lo­wać ze zna­jo­my­mi”.

•Je­że­li już wpi­su­je­cie coś po­dróż­ni­cze­go, to war­to po­łą­czyć to z ja­kimś do­świad­cze­niem lub nową umie­jęt­no­ścią. Ta­kie po­dej­ście spra­wi, że bę­dzie­cie jesz­cze bar­dziej za­do­wo­le­ni z osią­gnię­te­go celu. Ja każ­dy wy­jazd łą­czę z czymś ty­po­wym dla da­ne­go miej­sca – np. pa­le­nie faj­ki wod­nej w Egip­cie czy cy­ga­ra na Ku­bie. Nie­któ­rzy po­su­wa­ją się jesz­cze da­lej i np. jadą do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej uczyć się hisz­pań­skie­go czy po­ma­gać in­nym jako wo­lon­ta­riusz. Świet­na opcja!

•Na li­stę wpi­suj­cie rze­czy z róż­nych dzie­dzin: od no­wych kra­jów, przez przy­go­dy i po­dró­że, po kwe­stie fi­nan­so­we czy re­la­cje mię­dzy­ludz­kie. Roz­wi­jaj­cie wszyst­kie dzie­dzi­ny swo­je­go ży­cia, znajdź­cie po­mię­dzy nimi rów­no­wa­gę i niech spra­wia wam to przy­jem­ność.

•Mierz­cie wy­so­ko, się­gaj­cie gwiazd, ale ciesz­cie się też dro­bia­zga­mi. Na li­ście war­to więc umie­ścić tak­że rze­czy, któ­rych zre­ali­zo­wa­nie jest dużo ła­twiej­sze niż np. rejs wo­kół Zie­mi. Może być to zo­ba­cze­nie ja­kie­goś miej­sca w Pol­sce czy prze­ży­cie cze­goś cie­ka­we­go we wła­snym mie­ście. Ma to do­dat­ko­wą za­le­tę – gdy do­pie­ro za­czy­na­cie swo­ją przy­go­dę z li­stą, świet­nie jest coś zre­ali­zo­wać i skre­ślić z niej pierw­szą po­zy­cję. Da wam to kopa do re­ali­za­cji ko­lej­nych. Na mo­jej li­ście ma­rzeń znaj­du­ją się za­rów­no cele po­dróż­ni­cze, jak i spra­wy mniej­sze, drob­niej­sze, któ­re je­stem w sta­nie zro­bić na miej­scu, w domu; spra­wy, któ­re mnie prze­ra­ża­ją, a tak­że umie­jęt­no­ści, któ­re kie­dyś chciał­bym po­siąść.

•Opu­bli­kuj­cie swo­ją li­stę. Opo­wiedz­cie o niej zna­jo­mym, po­każ­cie ją na Fa­ce­bo­oku czy na blo­gu. I nie cho­dzi mi o chwa­le­nie się, ale o to, że dzię­ki temu bę­dzie ci ła­twiej speł­nić te ma­rze­nia. Być może wśród wa­szych zna­jo­mych jest ktoś, kto rów­nież ma po­dob­ne pla­ny? A może ktoś bę­dzie w sta­nie ja­koś po­móc wam z da­nym ce­lem?

•Tak było w moim przy­pad­ku. Blog po­zwo­lił mi speł­nić kil­ka ma­rzeń. Gdy wy­bie­ra­łem się do Mon­go­lii, je­den z czy­tel­ni­ków na­pi­sał do mnie wia­do­mość. Oka­za­ło się, że jest Mon­go­łem i chęt­nie po­ka­że mi swój kraj. Dzię­ki temu speł­ni­łem swo­je ma­rze­nie i za­miesz­ka­łem na kil­ka dni w jur­cie. Kto by po­my­ślał, że czy­ta­ją mnie w Ułan Ba­tor?

•Re­ali­zuj­cie swo­ją li­stę! Nie stój­cie w miej­scu, prze­ży­waj­cie cie­ka­we rze­czy, rób­cie jak naj­wię­cej i ciesz­cie się tym. Nie za­po­mnij­cie o niej po pew­nym cza­sie, trzy­maj­cie swo­je po­my­sły w gło­wie i nad­sta­wiaj­cie uszu – cza­sem nie­ocze­ki­wa­nie może się tra­fić moż­li­wość zre­ali­zo­wa­nia ja­kie­goś celu. Bo w ży­ciu cho­dzi o to, aby za­mie­niać ma­rze­nia we wspo­mnie­nia.

Li­sta ma­rzeń spra­wia, że cią­gle mam coś do ro­bo­ty i wciąż znaj­du­ję coś in­te­re­su­ją­ce­go. Na przy­kład, gdy po­sta­no­wi­łem zre­ali­zo­wać ma­rze­nie o po­ko­na­niu ma­ra­to­nu, przez pół roku ży­łem bie­ga­niem. Tre­no­wa­łem, czy­ta­łem ar­ty­ku­ły, do­wia­dy­wa­łem się o tym jak naj­wię­cej. W koń­cu uda­ło mi się po­ko­nać ma­ra­ton, ale bie­ga­nia nie po­rzu­ci­łem. Póź­niej prze­bie­głem kil­ka ko­lej­nych, bo oka­za­ło się, że świat bie­go­wy jest bar­dzo cie­ka­wy. Po­zna­łem też dzię­ki temu świet­nych lu­dzi. Nie tak ła­two od­pu­ścić ko­lej­ne star­ty.

Żeby było ja­sne – nie jeż­dżę po świe­cie tyl­ko po to, żeby wy­kre­ślać ko­lej­ne po­zy­cje ze swo­jej li­sty. Li­sta ma­rzeń to ra­czej taki mój dro­go­wskaz przy­po­mi­na­ją­cy o tym, że war­to po­dą­żać wła­sną dro­gą. Ale jed­ne­go je­stem pe­wien – od mo­men­tu jej po­wsta­nia pod­ją­łem de­cy­zję o tym, że naj­wyż­szy czas wstać z ka­na­py i się ru­szyć. Od tam­tej chwi­li bar­dzo przy­spie­szy­łem, a moje ży­cie na­bra­ło barw. Chce mi się dzia­łać i mam mnó­stwo ener­gii. Po pro­stu ży­cie sta­ło się pięk­ne!

Kompletnie czysty umysł

To była koń­ców­ka lip­ca dwa ty­sią­ce dwu­na­ste­go roku. Sta­łem na Dwor­cu Cen­tral­nym w War­sza­wie z wiel­kim ple­ca­kiem i przy­glą­da­łem się świa­tu. Mój po­ciąg do Mo­skwy miał już prwie go­dzin­ne opóź­nie­nie, ale w ogó­le się tym nie przej­mo­wa­łem. Sta­łem spo­koj­nie, nie de­ner­wu­jąc się, nie iry­tu­jąc, nie mar­twiąc – po pro­stu by­łem tu i te­raz i, o zgro­zo, stan kom­plet­nie czy­ste­go umy­słu osią­gną­łem wła­śnie tu, na tym brud­nym dwor­cu w sto­li­cy. Sta­łem opar­ty o ścia­nę i ob­ser­wo­wa­łem spie­szą­cych się lu­dzi. Cią­gle mi­ja­li mnie ko­lej­ni prze­chod­nie go­nią­cy za swo­imi spra­wa­mi.

Ten opóź­nio­ny po­ciąg na­wet mnie cie­szył – wie­dzia­łem, że to nie przy­pa­dek i że tak wła­śnie musi być. Ja­kie to cu­dow­ne uczu­cie nie mu­sieć się spie­szyć. Ca­łym swo­im cia­łem prze­czu­wa­łem nad­cho­dzą­cą przy­go­dę. Kil­ka mie­się­cy temu z cie­ka­wo­ści wstu­ka­łem w mapy Go­ogle’a „Kra­ków–Pe­kin” i klik­ną­łem „Wy­znacz tra­sę”. Do­sta­łem od­po­wiedź: „Nie­ste­ty, nie da się wy­zna­czyć tra­sy”. „Nie da się? Jak to się nie da?” – za­sta­na­wia­łem się wte­dy.

W gło­śni­kach za­po­wie­dzia­no mój po­ciąg, a ja w my­ślach po­wie­dzia­łem so­bie: „No, Maju2), gra się za­czy­na! Je­dziesz po­cią­giem do Chin!”. Bo po­dró­żo­wa­nie z ple­ca­kiem to tro­chę taka gra. Albo film. Nie je­steś w sta­nie prze­wi­dzieć, co cię spo­tka i co się wy­da­rzy.

------------------------------------------------------------------------

2) Na imię mam Michał, ale wszyscy znajomi mówią do mnie Maju.

Sto­ję na pe­ro­nie i nie je­stem w sta­nie wy­wró­żyć, z kim będę dzie­lił prze­dział, co mnie spo­tka w Mo­skwie, co bę­dzie na Sy­be­rii, w Mon­go­lii czy w Chi­nach. Czu­ję się jak po­stać z ja­kie­goś fil­mu, w któ­rym je­stem głów­nym bo­ha­te­rem i nie wiem, jaki jest sce­na­riusz.

Na pe­ron wtur­lał się cięż­ki, ro­syj­ski po­ciąg. Swo­imi ha­mul­ca­mi za­głu­szył gło­śni­ki i roz­mo­wy wszyst­kich do­oko­ła. Drzwi otwo­rzy­ły się, a ja za­czą­łem się roz­glą­dać za swo­im miej­scem. Wsko­czy­łem do wa­go­nu i za­czą­łem szu­kać swo­je­go prze­dzia­łu. Ru­sza­łem w swo­ją po­dróż ży­cia. Ru­sza­łem lą­dem do Chin!

I po­my­śleć, że jesz­cze kil­ka lat temu ba­łem się wy­je­chać do in­ne­go mia­sta z oba­wy, że… się zgu­bię.Zatyczki do uszu

Ala­ska, trzy lata wcze­śniej

Jak pew­nie wie­cie, Ala­ska to ogrom­ne te­ry­to­rium, gdzie jest mniej wię­cej tyle dróg, co w Pol­sce au­to­strad, dla­te­go tak po­pu­lar­ny jest tam trans­port lot­ni­czy. Więk­szość wio­sek i ma­łych mia­ste­czek ma małe lą­do­wi­ska i czę­sto sa­mo­lot jest je­dy­ną opcją, by do­stać się do da­ne­go miej­sca.

Sa­mo­lo­tem le­cia­łem więc i ja. Mu­sie­li­śmy do­trzeć do ma­łej wio­ski To­giak na za­cho­dzie Ala­ski, gdzie w kil­ka osób mie­li­śmy… pra­co­wać przy pa­tro­sze­niu ryb. Tak, do­brze czy­ta­cie – taką nie­ty­po­wą ścież­kę ka­rie­ry ob­ra­łem so­bie, żeby zo­ba­czyć ka­wa­łek in­ne­go świa­ta.

Dzień przed wy­lo­tem ra­zem ze zna­jo­my­mi prze­je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem ka­wa­łek Ala­ski. Do ho­ste­lu w An­cho­ra­ge, któ­re jest jed­nym z więk­szych miast tego sta­nu, wró­ci­li­śmy dość póź­no i w efek­cie na­stęp­ne­go dnia pra­wie za­spa­li­śmy na nasz po­ran­ny lot. Na szczę­ście uda­ło nam się do­trzeć na miej­sce.

Sie­dzę so­bie lek­ko za­spa­ny na po­kła­dzie na­sze­go sa­mo­lo­tu, ko­łu­je­my już po pły­cie lot­ni­ska, a ste­war­de­sa roz­da­je… orzesz­ki. My­ślę so­bie: „Świet­nie. Je­stem bez śnia­da­nia, więc za­wsze do­brze coś prze­gryźć”. Otwie­ram małą to­re­becz­kę, za­glą­dam do środ­ka, a tam tyl­ko… dwa orzesz­ki.

„No cho­le­ra” – my­ślę so­bie. „Te li­nie lot­ni­cze to prze­gi­na­ją. Ro­zu­miem, że oszczęd­no­ści, cię­cia kosz­tów, małe bu­dże­ty… ale dwa orzesz­ki? Prze­cież to jest nic! Okej, nie ma co na­rze­kać” – po­my­śla­łem i wrzu­ci­łem jed­ne­go do buzi.

Od­wra­cam się w kie­run­ku zna­jo­mych, któ­rzy ze mną lecą. Oni zdzi­wie­ni przy­glą­da­ją mi się ba­daw­czo.

A ja żuję!

Eski­mos, któ­ry sie­dzi dwa miej­sca da­lej, też pa­trzy na mnie z cie­ka­wo­ścią. Za­sta­na­wiam się: „Co jest? O co cho­dzi? Brud­ny je­stem?”.

– Ja­kieś ta­kie… bez sma­ku – wy­pa­lam w koń­cu na głos.

W tym mo­men­cie pol­ska eki­pa wy­bu­cha grom­kim śmie­chem, bo sami po­wkła­da­li te orzesz­ki do uszu. Spoj­rza­łem na to­re­becz­kę po mo­ich orzesz­kach i zda­łem so­bie spra­wę z tego, że żuję… za­tycz­kę do uszu.

Ta hi­sto­ria świet­nie ob­ra­zu­je cały mój wy­jazd. Swo­ją pierw­szą po­dró­żą by­łem au­ten­tycz­nie prze­ra­żo­ny, bo ni­g­dy nie by­łem tak da­le­ko ani nie le­cia­łem sa­mo­lo­tem. Cała ta spra­wa po pro­stu mnie prze­ra­sta­ła.

Uwiel­biam sta­wiać przed sobą nowe wy­zwa­nia i wy­ma­gać od sie­bie cięż­kiej pra­cy, dla­te­go gdy po­ja­wi­ła się moż­li­wość wy­pra­wy za­rob­ko­wej na Ala­skę, nie za­sta­na­wia­łem się dłu­go. Nie roz­my­śla­łem o tym zbyt wie­le. Uzna­łem, że mu­szę po­sta­wić się przed fak­tem do­ko­na­nym, bo wie­dzia­łem, że je­że­li za­cznę ana­li­zo­wać sy­tu­ację, znaj­dę sto ty­się­cy po­wo­dów, by tego nie ro­bić i za­miast jeść świe­że­go ło­so­sia na Ala­sce, będę wci­nał pstrą­ga w sma­żal­ni w Ust­ce.

Or­ga­ni­zu­jąc wy­jazd na Ala­skę, mia­łem mi­lio­ny wąt­pli­wo­ści. Idąc do kon­su­la­tu USA po wizę, trzą­słem się jak ga­la­re­ta, a le­cąc pierw­szy raz sa­mo­lo­tem, mo­dli­łem się o to, żeby przy­pad­kiem ste­war­de­sa się do mnie nie ode­zwa­ła, bo nie będę wie­dział, co jej od­po­wie­dzieć. Niby uczą nas w szko­le przez kil­ka lat an­giel­skie­go, zna­my świet­nie for­my gra­ma­tycz­ne, a gdy po­win­ni­śmy, bo­imy się ode­zwać.

Za­ko­do­wa­łem so­bie w gło­wie tyl­ko for­muł­kę „Chic­ken and coke, ple­ase”. My­ślę, że gdy­by za­py­ta­ła mnie, jak mi się po­do­ba po­dróż, też od­po­wie­dział­bym „Coke, ple­ase”. Mo­że­cie mi wie­rzyć lub nie, ale przez kil­ka­na­ście go­dzin po­dró­ży ani razu nie sko­rzy­sta­łem z to­a­le­ty, bo ba­łem się, że nie znaj­dę póź­niej swo­je­go miej­sca w sa­mo­lo­cie!

Na miej­scu, już na Ala­sce, też nie było ła­two. Trze­ba było iść do od­po­wied­ni­ka na­sze­go urzę­du skar­bo­we­go, by wy­ro­bić so­bie tam­tej­szy nu­mer NIP, a póź­niej otwo­rzyć kon­to w ban­ku. Przy­się­gam, że gdy­bym po­dej­mu­jąc de­cy­zję o wy­jeź­dzie za­czął wszyst­ko ana­li­zo­wać, na pew­no nie po­je­chał­bym na żad­ną Ala­skę.

Je­że­li po­sta­wi­cie wszyst­ko (albo cał­kiem dużo) na jed­ną kar­tę, to nie ma opcji, że­by­ście so­bie nie po­ra­dzi­li. Nasz umysł ma ogrom­ne moż­li­wo­ści i za­wsze damy so­bie radę w trud­nej sy­tu­acji. To z wy­go­dy i dla kom­for­tu psy­chicz­ne­go nie po­dej­mu­je­my trud­nych wy­zwań. Pew­nie, że le­piej sie­dzieć w domu, prze­glą­dać blo­gi po­dróż­ni­cze, czy­tać Cej­row­skie­go i mó­wić so­bie: „Kie­dyś ru­szę w po­dróż”. Two­rzy­my w swo­ich gło­wach ob­ra­zy, do któ­rych się za­pa­la­my za­miast na­praw­dę ru­szyć przed sie­bie. Praw­dzi­wa przy­go­da, praw­dzi­wa za­ba­wa za­czy­na się w miej­scach, któ­rych nie zna­my – i nie mó­wię tu o miej­scach geo­gra­ficz­nych, ale o do­świad­cze­niach, któ­re mogą stać się na­szym udzia­łem, je­śli zde­cy­du­je­my się zro­bić coś no­we­go – coś, cze­go się tro­chę oba­wia­my. Po­my­śl­cie tyl­ko, ile było sy­tu­acji w wa­szym ży­ciu, gdy wy­da­wa­ło się wam, że nie da­cie rady, gdy ba­li­ście się jak cho­le­ra, a jed­nak osta­tecz­nie po­ko­na­li­ście swój strach?

Kie­dyś wśród no­ta­tek z mi­kro­eko­no­mii zna­la­złem cie­ka­wy cy­tat, któ­ry stał się moim mot­tem ży­cio­wym: „Czło­wiek jest w sta­nie znieść wszyst­ko, z wy­jąt­kiem jaj­ka”. Te­raz, bez wzglę­du na to, czy cho­dzi o wy­jaz­dy, o pra­cę czy o sport, wiem, że za­wsze ja­koś so­bie po­ra­dzę.

Od cze­go za­czą­łem pla­no­wa­nie wy­jaz­du po­cią­giem do Chin? Od kup­na bi­le­tu po­wrot­ne­go z Pe­ki­nu. Za­in­we­sto­wa­łem w to ty­siąc osiem­set zło­tych i wie­dzia­łem, że chcąc nie chcąc będę mu­siał ja­koś się tam do­stać. Nie ma ta­kiej opcji, że się nie da.

Ala­ska to naj­więk­szy stan Ame­ry­ki – bez sa­mo­cho­du by­ło­by cięż­ko.

Miliony wymówek

Wie­le rze­czy chce­my zro­bić, ale z ja­kichś po­wo­dów nie bie­rze­my się za nie. Ma­rzy­my, pla­nu­je­my, ale uni­ka­my dzia­ła­nia, bo bo­imy się tego, co bę­dzie, gdy już to „nowe” na­stą­pi.

To tak jak ze stu­den­ta­mi, któ­rzy pi­szą pra­cę ma­gi­ster­ską. Sam je­stem tu­taj do­sko­na­łym przy­kła­dem, bo pi­sa­łem ją rok… po skoń­czo­nych stu­diach. Sta­ło się tak, bo mia­łem dużo róż­nych obo­wiąz­ków i bra­ko­wa­ło mi cza­su. Te­raz my­ślę, że uni­ka­łem pi­sa­nia, bo­jąc się tego, co wy­da­rzy się po­tem. No bo prze­cież na­pi­sa­na pra­ca ma­gi­ster­ska ozna­cza ofi­cjal­ne za­koń­cze­nie stu­diów. I co da­lej?

I pew­nie pi­sał­bym tę nie­szczę­sną pra­cę do dziś, gdy­by nie to, że pew­ne­go dnia, pod­czas skła­da­nia ko­lej­ne­go po­da­nia o prze­dłu­że­nie ter­mi­nu od­da­nia pra­cy, miła pani z dzie­ka­na­tu po­wie­dzia­ła mi, że nie­ste­ty to już ostat­ni raz, kie­dy mogę tak kom­bi­no­wać, i że te­raz bę­dzie trze­ba za coś ta­kie­go pła­cić. Do­sta­łem ta­kiej mo­ty­wa­cji, że skoń­czy­łem pi­sać pra­cę w ty­dzień. Po pro­stu nie mia­łem wyj­ścia.

Po­dob­nie jest z po­dró­ża­mi. Wie­lu z nas ma­rzy i pla­nu­je, że kie­dyś gdzieś po­je­dzie, ale nie po­dej­mu­je de­cy­zji. Je­że­li też tak ma­cie, to prze­my­śl­cie spra­wę, bo może po­dró­że wca­le nie są wa­szą pa­sją?

Z do­świad­cze­nia wiem, że wszyst­ko spro­wa­dza się do jed­nej de­cy­zji. Je­że­li w głę­bi ser­ca fak­tycz­nie zde­cy­du­je­cie o tym, że chce­cie je­chać, to znaj­dzie­cie spo­so­by na roz­wią­za­nie wszyst­kich prze­szkód, któ­re po­ja­wią się po dro­dze. Znaj­dzie­cie spo­sób na to, by odło­żyć pie­nią­dze. Znaj­dzie­cie spo­sób na to, żeby za­ła­twić so­bie wol­ne w pra­cy (lub na stu­diach). I po pro­stu po­je­dzie­cie przed sie­bie. Po­dró­żo­wa­nie jest jak nar­ko­tyk. Naj­trud­niej jest ru­szyć w pierw­szą po­dróż. Po­tem, gdy zła­pie­cie bak­cy­la i za­an­ga­żu­je­cie się na ca­łe­go, to wy­cią­gnie­cie pie­nią­dze na­wet spod zie­mi i zor­ga­ni­zu­je­cie wszyst­ko tak, żeby dało się znów gdzieś po­je­chać.

Sam mam tak, że gdy już ku­pię bi­let lot­ni­czy i kie­dy wiem, że za dwa lub trzy mie­sią­ce wy­ru­szam, to na­gle we mnie i wo­kół mnie dzie­je się ja­kaś ma­gia. Pra­cu­ję dużo efek­tyw­niej, za­ła­twiam wię­cej spraw, od­kła­dam pie­nią­dze i dzia­łam na mak­sa, bo wiem, że wkrót­ce będę le­żał w ha­ma­ku w Taj­lan­dii i po­pi­jał drin­ka z pa­ra­so­lecz­ką. Po pro­stu wiem, że war­to. Wszyst­ko jest kwe­stią jed­nej wa­szej de­cy­zji. Gdzieś kie­dyś usły­sza­łem świet­ny tekst, któ­ry w jed­nym zda­niu pod­su­mo­wu­je to, o czym tu­taj pi­szę: „W taki dzień jak ten Mar­co Polo wy­ru­szył do Chin. Ja­kie są two­je pla­ny na dzi­siaj?”.

Ta­kie wi­do­ki mie­li­śmy w miej­scu pra­cy…

Smak łososia

Wspo­mnia­nej za­tycz­ki do uszu osta­tecz­nie nie po­łkną­łem, ale po­gry­zio­nej do ucha już nie wło­ży­łem. Do­tar­li­śmy do Dil­lin­gham, gdzie mie­li­śmy się prze­siąść do in­ne­go, jesz­cze mniej­sze­go sa­mo­lo­tu. I tu­taj cie­ka­wost­ka – na ta­kich ma­łych lot­ni­skach wa­żo­ny jest nie tyl­ko ba­gaż, ale tak­że każ­dy pa­sa­żer. Po­li­czy­li nas, po­mie­rzy­li, i wy­szło, że wszy­scy ra­zem je­ste­śmy za cięż­cy. W efek­cie trzy oso­by mu­sia­ły zo­stać i po­cze­kać na ko­lej­ny sa­mo­lot.

Po­cząt­ko­we zde­ner­wo­wa­nie i złość prze­ro­dzi­ły się w praw­dzi­wą eu­fo­rię. Za­miast stan­dar­do­wej awio­net­ki na pa­sie star­to­wym po­ja­wił się duży sa­mo­lot trans­por­to­wy. To do­pie­ro nie­sa­mo­wi­te uczu­cie, gdy wcho­dzi­cie na lot­ni­sko, ra­zem z pi­lo­ta­mi zmier­za­cie do ma­szy­ny, a w ka­bi­nie zaj­mu­je­cie miej­sce obok nich.

Mo­że­cie uwa­żać, że to nie­zbyt cie­ka­we,, ale ja, le­cąc tym sa­mo­lo­tem, roz­ma­wia­jąc z pi­lo­ta­mi przez słu­chaw­ki, prze­ży­wa­łem nie­mal­że or­gazm! To są wła­śnie te mo­men­ty po­dró­ży, któ­re spra­wia­ją, że chce się to ro­bić. Do­świad­cze­nia, któ­rych nie zbie­rze­cie, sie­dząc w domu i prze­glą­da­jąc cu­dze ta­bli­ce na Fa­ce­bo­oku. Opi­sów po­dob­nych sy­tu­acji znaj­dzie­cie w tej książ­ce na­praw­dę dużo, bo to wła­śnie jest dla mnie esen­cja po­dró­ży. Nie­raz zda­rzy­ło mi się po pro­stu pła­kać ze szczę­ścia.

Do­tar­li­śmy do Twin Hills – ma­łej wio­ski znaj­du­ją­cej się ja­kieś pięć km od prze­twór­ni ryb­nej, czy­li od mo­je­go miej­sca pra­cy. Za­sta­na­wiam się, jak naj­le­piej opi­sać to miej­sce. Może tak: Twin Hills to do­sko­na­ła de­fi­ni­cja sło­wa „nic”. W wio­sce stoi do­słow­nie kil­ka ma­łych, drew­nia­nych do­mów, nie­opo­dal wzno­szą się dwa wzgó­rza i roz­cią­ga się pas star­to­wy i… nic wię­cej.

Na koń­cu pasa star­to­we­go zo­ba­czy­li­śmy sta­re­go, zde­ze­lo­wa­ne­go pick-upa. Po­de­szli­śmy do nie­go z ple­ca­ka­mi i przy­wi­ta­li­śmy się z kie­row­cą. Cie­szy­łem się jak dziec­ko, że będę miał oka­zję pierw­szy raz je­chać na pace ta­kie­go wozu. I co z tego, że de­ski w pod­ło­dze wy­ła­ma­ne? Co z tego, że twar­do, a obok dziu­ra­wy zbior­nik pa­li­wa, któ­ry pry­ska ben­zy­ną na wszyst­kie stro­ny? To jest praw­dzi­wa przy­go­da. Pierw­szy raz w ży­ciu nad oce­anem. Pierw­szy raz w ży­ciu tak da­le­ko od domu!

Po do­tar­ciu na miej­sce na­stą­pi­ło jed­nak zde­rze­nie z bru­tal­ną rze­czy­wi­sto­ścią. Miej­sce, w któ­rym mia­łem spę­dzić po­nad mie­siąc, nie wy­glą­da­ło naj­le­piej. Cała prze­twór­nia to za­le­d­wie trzy hale, doki, sto­łów­ka i ru­de­ry, któ­re mia­ły być na­szy­mi do­ma­mi. No i agre­gat prą­do­twór­czy, któ­ry ha­ła­su­je i nie po­zwa­la spać.

Kate – kie­row­nicz­ka ca­łe­go obiek­tu – opro­wa­dzi­ła nas i po­ka­za­ła nam bazę. W tym miej­scu mu­szę przed­sta­wić wam Kate nie­co le­piej, bo pew­nie ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzi­cie wła­śnie słod­ką, sym­pa­tycz­ną blon­dyn­kę. Otóż nie. Kate to tzw. „ka­wał baby” – wa­ży­ła co naj­mniej sto pięć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów. Gdy prze­cho­dzi­ła do ja­kie­goś po­miesz­cze­nia, mu­sia­ła pod­kur­czać ra­mio­na lub wcho­dzić bo­kiem. I na­praw­dę nie prze­sa­dzam!

Zo­ba­czy­li­śmy sto­łów­kę, hale pro­duk­cyj­ne i pra­cu­ją­cych lu­dzi. Do­sta­li­śmy in­for­ma­cję, że miesz­kać bę­dzie­my na pod­da­szu wiel­kie­go ma­ga­zy­nu, na któ­re wcho­dzi­ło się ma­ły­mi, stro­my­mi schod­ka­mi, na sa­mym koń­cu wio­ski. Całe pod­da­sze zaj­mo­wa­ła pol­ska eki­pa, co moż­na było za­uwa­żyć już przy wej­ściu. Wszyst­kie ścia­ny i drzwi były wy­ma­za­ne na­pi­sa­mi w sty­lu: „Ju­sty­na 2009”, „Je­bać Wi­słę” i „Pol­ska Pany”. Od razu wie­dzie­li­śmy, że tra­fi­li­śmy we wła­ści­we miej­sce.

Wa­run­ki – strasz­ne. Sześć osób w ma­łym po­ko­ju. Za­ją­łem so­bie gór­ną pry­czę. Zrzu­ci­łem ple­cak, od­rzu­ci­łem na bok brud­ną po­ściel i wy­ją­łem wła­sny śpi­wór. Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła. Ścia­ny obi­te sta­ry­mi, ciem­ny­mi pa­ne­la­mi, któ­re pa­mię­ta­ły chy­ba cza­sy Ken­ne­dy’ego. Pod su­fi­tem dyn­da­ją­ca na ka­blu ża­rów­ka da­ją­ca nie­wiel­ką ilość świa­tła.

„Może to i do­brze. Nie bę­dzie wi­dać tego bru­du” – po­my­śla­łem, szu­ka­jąc za­let sy­tu­acji, w któ­rej się zna­la­złem. Za­czą­łem się wy­pa­ko­wy­wać, a współ­lo­ka­to­rzy za­ję­li się uszczel­nia­niem siat­ki za­stę­pu­ją­cej szy­bę. Na prysz­nic tego dnia li­czyć nie­ste­ty nie mo­głem. Chwi­lo­wy brak wody spra­wił, że przez pierw­sze dni cho­dzi­li­śmy się ką­pać do domu Eski­mo­sów.

Pierw­sze roz­mo­wy z Po­la­ka­mi też nie były zbyt­nio za­chę­ca­ją­ce. Mia­ły cze­kać tu na nas dużo pra­cy i wiel­ki za­ro­bek, a tym­cza­sem wszy­scy cho­dzą zde­ner­wo­wa­ni, bo mało ro­bo­ty. Do­wia­du­ję się, że w in­nych prze­twór­niach zwal­nia­ją pra­cow­ni­ków, po­nie­waż te­go­rocz­ny se­zon jest bar­dzo sła­by. Z do­świad­czeń po­przed­ni­ków wy­ni­ka­ło, że w mie­siąc moż­na za­ro­bić oko­ło pię­ciu ty­się­cy do­la­rów, więc każ­dy miał spo­ry ape­tyt.

Sy­tu­acja nie była ła­twa, bo sam też na­sta­wi­łem się na wy­so­kie za­rob­ki. Do tego cięż­kie wa­run­ki, od­cię­cie od świa­ta i brak roz­ry­wek. Zda­łem so­bie spra­wę, że je­stem w tzw. czar­nej du­pie, ale sta­ra­łem się nie na­sta­wiać ne­ga­tyw­nie. Nie mia­łem też spe­cjal­nie wyj­ścia, bo co mo­głem zro­bić? Stąd uciec się nie da.

Dwie go­dzi­ny po za­kwa­te­ro­wa­niu ktoś wbiegł na na­sze pod­da­sze i krzyk­nął, że jest pra­ca! Za­ło­ży­łem szyb­ko blu­zę z kap­tu­rem, czap­kę, sta­re, prze­tar­te dżin­sy, ka­lo­sze i po­bie­głem na halę. Kil­ka­dzie­siąt osób pra­co­wa­ło już na peł­nych ob­ro­tach. Oprócz Po­la­ków byli tam: Eski­mo­si, Mek­sy­ka­nie i kil­ku Ame­ry­ka­nów.

Słów kil­ka o pra­cy. Za­ra­biać do­la­ry moż­na tam było w trzech miej­scach. Pierw­szym z nich były doki. Miej­sce dość wy­jąt­ko­we i bar­dzo ce­nio­ne, bo moż­na było pra­co­wać na noc­nej zmia­nie. Ty­ron, mój czar­no­skó­ry boss, chy­ba po­lu­bił mnie i chło­pa­ków z na­sze­go po­ko­ju, bo póź­niej uda­ło nam się wkrę­cić do eki­py pra­cu­ją­cej w por­cie. Eski­mo­si z oko­licz­nych wio­sek przy­pły­wa­li tam ku­tra­mi po ca­ło­dzien­nym po­ło­wie, a przy­wie­zio­ne przez nich ryby trze­ba było roz­ła­do­wać. Pro­ces nie był trud­ny, bo wszyst­kie ło­so­sie z po­kła­du za­sy­sa­ne były wiel­kim od­ku­rza­czem, a na­stęp­nie wy­plu­wa­ne do pla­sti­ko­wych skrzy­nek usta­wio­nych na lą­dzie.

Do skrzy­nek trze­ba było je­dy­nie do­sy­pać lodu, a na­stęp­nie od­jeż­dża­ły one na wóz­ku wi­dło­wym. Choć cały pro­ces był do­syć pro­sty, pa­no­wał tam ogrom­ny cha­os. Pra­cu­ją­cy żu­raw, jeż­dżą­cy wó­zek wi­dło­wy i kil­ka in­nych ma­szyn spra­wia­ło, że trze­ba było na sie­bie uwa­żać. Do­daj­my jesz­cze, że jest zim­no, ciem­no, a czło­wiek jest zmę­czo­ny, bo nie śpi od kil­ku­dzie­się­ciu go­dzin. Razu pew­ne­go hak żu­ra­wia prze­le­ciał mi kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od gło­wy. Ty­ron zro­bił mi o to wiel­ką awan­tu­rę, a gdy do­wie­dział się, że wszy­scy pra­cu­je­my bez prze­rwy od po­nad szes­na­stu go­dzin, wy­słał nas na obo­wiąz­ko­wy od­po­czy­nek.

Bar­dzo lu­bi­łem pra­cę w do­kach, bo dzię­ki temu mo­głem wię­cej za­ro­bić. Gdy dzien­ni pra­cow­ni­cy koń­czy­li zmia­nę i szli spać, my – noc­na zmia­na – sprzą­ta­li­śmy wszyst­kie ma­szy­ny, a póź­niej roz­ła­do­wy­wa­li­śmy ku­try.

Ło­so­sie w kon­te­ne­rach prze­wo­żo­no na hale i to było dru­gie miej­sce, w któ­rym opła­ca­ło się pra­co­wać. W za­sa­dzie to tu­taj spę­dza­li­śmy naj­wię­cej cza­su. Wó­zek wi­dło­wy wy­sy­py­wał za­war­tość kon­te­ne­rów do ma­szy­ny, któ­ra od­ci­na­ła ry­bom gło­wy i prze­ci­na­ła je na pół. Na­stęp­nie no­żem trze­ba było wy­czy­ścić ło­so­sia w środ­ku. Ko­lej­ne sta­no­wi­sko zaj­mo­wa­ło się se­lek­cją ryb. Je­że­li była w nie­na­ru­szo­nym sta­nie, tra­fia­ła do ko­szy­ka „kla­sa pierw­sza”. Je­że­li mia­ła ja­kieś za­dra­pa­nie, np. od sie­ci ry­bac­kich czy od pa­zu­rów niedź­wie­dzia, przy­zna­wa­no jej kla­sę dru­gą lub trze­cią. I tyle. Pro­ste, praw­da? Nie lu­bi­łem tej pra­cy. Mia­łem po­czu­cie, że czas pły­nie dużo wol­niej, gdy zaj­mu­ję się wła­śnie tym. I mu­szę się przy­znać – raz mi się zda­rzy­ło za­snąć na tym sta­no­wi­sku pra­cy. By­łem tak zmę­czo­ny, że oczy za­czę­ły mi się kle­ić i gdzieś od­pły­ną­łem. Sta­łem, ru­sza­łem rę­ka­mi, co wy­glą­da­ło jak­bym spraw­dzał po­szcze­gól­ne ryby, a tak na­praw­dę przy­sną­łem. Na­praw­dę nie­chcą­cy.

Na­sze wy­pa­tro­szo­ne ryby z hali dru­giej na spe­cjal­nych wóz­kach pę­dzi­ły do chłod­ni, a gdy już po­rząd­nie za­mar­z­ły, prze­wo­żo­no je do ko­lej­nej hali. Tu­taj znów pra­co­wa­ło kil­ka osób. Część z nich skła­da­ła pu­deł­ka, inni pa­ko­wa­li w nie ryby. Skła­da­nie pu­de­łek było na­praw­dę do­brą fu­chą. Pra­co­wa­ło się na ta­kim bal­ko­nie, gdzie nikt nie wi­dział, co się dzie­je i gdzie po­wo­lut­ku moż­na było skła­dać so­bie te kar­to­ny. Fi­nal­nie za­pa­ko­wa­ne ryby lą­do­wa­ły w kon­te­ne­rach, po któ­re przy­pły­wał ogrom­ny sta­tek z Ja­po­nii.

Jak wi­dzi­cie, pra­ca nie była trud­na. Nie była też spe­cjal­nie cięż­ka fi­zycz­nie, ale każ­da z nich, wy­ko­ny­wa­na po kil­ka­na­ście go­dzin na dobę, sta­wa­ła się mę­czą­ca. W do­bre dni pra­co­wa­li­śmy oko­ło szes­na­stu–sie­dem­na­stu go­dzin na dobę. Re­kor­do­wo na­bi­ja­li­śmy na­wet dzie­więt­na­ście go­dzin pra­cy dzien­nie. Czę­sto też do­sta­wa­li­śmy ja­kieś ro­bo­ty za­stęp­cze czy do­dat­ko­we, któ­re w za­sa­dzie były bez­sen­sow­ne, ale wy­ko­ny­wa­li­śmy je z przy­jem­no­ścią, bo każ­da go­dzi­na była cen­na.

Przez ten mie­siąc wszy­scy ży­li­śmy tyl­ko pra­cą, bo w za­sa­dzie nie było tu nic in­ne­go do ro­bo­ty. Wsze­dłem w ten świat ca­łym sobą do tego stop­nia, że pra­ca śni­ła mi się na­wet pod­czas tych kil­ku go­dzin od­po­czyn­ku. Wy­obra­ża­cie to so­bie? Za­su­wasz przy ło­so­siach osiem­na­ście go­dzin, idziesz na chwi­lę się prze­spać, a tam w snach zno­wu prze­rzu­casz ryby. Raz śni­ło mi się, że nie chcie­li mnie przy­jąć do pra­cy w do­kach. Za­czą­łem więc krzy­czeć, że chcę pra­co­wać. Tak moc­no krzy­cza­łem, że obu­dzi­łem cały po­kój. Ga­da­nie przez sen! I to po an­giel­sku!

…a tak pra­co­wa­li­śmy przy roz­ła­dun­ku ło­so­sia – zmia­na trwa­ła kil­ka­na­ście go­dzin. To było wy­cień­cza­ją­ce.

Prohibicja

Zda­rza­ły się dni, gdy nie było pra­cy. Nikt tego nie lu­bił, bo w na­szej wio­sce bra­ko­wa­ło roz­ry­wek. In­ter­net do­stęp­ny był tyl­ko na jed­nym, sta­rym kom­pu­te­rze z sys­te­mem Win­dows 98, a po­go­da za oknem była po pro­stu tra­gicz­na. Książ­kę, któ­rą za­bra­łem z Pol­ski, łyk­ną­łem bar­dzo szyb­ko. Ba! Na­wet al­ko­ho­lu nie było, bo te­ren był ob­ję­ty ofi­cjal­ną pro­hi­bi­cją. Na czar­nym ryn­ku moż­na było ku­pić pół li­tra wód­ki za sto dwa­dzie­ścia do­la­rów. Trze­ba do­dać, że było to pół li­tra pol­skiej wód­ki, bo biz­nes roz­krę­ci­li ci spryt­niej­si, któ­rzy przy­wieź­li co nie­co ze sobą z kra­ju.

Dłu­go za­sta­na­wia­łem się nad tym, po co ta cała pro­hi­bi­cja. Py­ta­łem wie­lu i więk­szość od­po­wia­da­ła, że cho­dzi o Eski­mo­sów, któ­rzy nie zna­ją umia­ru i za­czy­na­ją sza­leć na­wet przy nie­wiel­kiej ilo­ści pro­cen­tów. Pod­czas swo­je­go pierw­sze­go wol­ne­go od pra­cy dnia prze­ko­na­łem się, że coś fak­tycz­nie jest na rze­czy. Nie zna­ją umia­ru i nie zna­ją cze­goś ta­kie­go jak „kul­tu­ral­ne pi­cie”.

Jak wy­glą­da im­pre­za w Pol­sce? Sia­da­my so­bie przy sto­le. Po­wo­li po­le­wa­my, prze­gry­za­my kieł­ba­ską, sa­łat­ką. Je­że­li w domu jest do­bra go­spo­dy­ni, to może i ja­kaś ko­la­cja wy­lą­du­je na sto­le. Pi­je­my, pi­je­my, a póź­niej naj­wy­żej za­sy­pia­my. Rano bu­dzi­my się z bó­lem gło­wy i utwier­dza­my się w prze­ko­na­niu, że wię­cej al­ko­ho­lu do ust nie weź­mie­my, sko­ro ozna­cza to tyle cier­pie­nia.

Na Ala­sce spra­wa przed­sta­wia się zu­peł­nie ina­czej. Było już dość póź­no, kie­dy na na­sze pod­da­sze wpadł Mark, mło­dy Eski­mos. Za­ta­czał się od le­wej do pra­wej i beł­ko­tał bez sen­su po eski­mo­sku z do­miesz­ką an­giel­skie­go i szczyp­tą słów pol­skich, któ­rych na­uczył się w na­szym to­wa­rzy­stwie. Do­siadł się do nas, po­ło­żył na sto­le sto do­la­rów i po­wie­dział, że to dla dwóch dziew­czyn, któ­re ze­chcą się po­ca­ło­wać, po czym za­snął.

In­nym ra­zem do na­sze­go ba­ra­ku wpa­dła pi­ja­na, star­sza Eski­mo­ska. Ra­zem z nią do po­miesz­cze­nia wdarł się za­pach ryb, bo to był typ ko­bie­ty, któ­ra ra­czej nie dba o hi­gie­nę czy uro­dę. Prze­tłusz­czo­ne wło­sy, po­bru­dzo­ne ubra­nia i ja­kieś sto trzy­dzie­ści ki­lo­gra­mów ży­wej wagi. I taka Eski­mo­ska przy­cho­dzi do pol­skie­go ba­ra­ku, bo szu­ka ka­wa­le­ra na noc i pła­ci za to sto pięć­dzie­siąt do­la­rów!

W pra­cy też nie było ła­two z Eski­mo­sa­mi. Po­cząt­ko­wo nie po­tra­fi­łem na­wią­zać z nimi kon­tak­tu. Byli po­moc­ni, ale tro­chę nie­uf­ni i… ni­scy. Tak ni­scy, że nie­któ­rzy mie­li spe­cjal­ne ta­bo­re­ci­ki, na któ­rych sta­li pod­czas pra­cy. Wśród nich był John – sześć­dzie­się­cio­let­ni Eski­mos. Moż­na po­wie­dzieć, że taki ne­stor ca­łej eski­mo­skiej ro­dzi­ny. Chy­ba naj­star­szy w obo­zie. John miał taki zwy­czaj, że za­wsze gdy sprzą­ta­li­śmy halę, ła­pał za węża ogro­do­we­go i lał wodę na pod­ło­gę. My szo­ro­wa­li­śmy ma­szy­ny, a on je­dy­nie po­le­wał wodą. Raz, dru­gi, pią­ty – w koń­cu za­czą­łem się de­ner­wo­wać. Dla­cze­go my mamy za­su­wać ze szczo­ta­mi, a on tyl­ko stoi i po­le­wa? Po­sta­no­wi­łem więc, że za­cznę go uprze­dzać. Gdy tyl­ko koń­czy­ła się zmia­na i roz­po­czy­na­ła faza sprzą­ta­nia, pę­dzi­łem do kra­nu i przej­mo­wa­łem węża. Raz, dru­gi, pią­ty – te­raz to John za­czął się wku­rzać. W koń­cu pod­szedł, za­czął ze mną roz­ma­wiać i… za­przy­jaź­ni­li­śmy się. John oka­zał się sym­pa­tycz­nym Eski­mo­sem, któ­ry po­tra­fi za­żar­to­wać i któ­ry żywo in­te­re­su­je się Pol­ską. Oczy­wi­ście osta­tecz­nie od­pu­ści­łem spra­wę węża ogro­do­we­go i John mógł spo­koj­nie po­le­wać pod­ło­gę już do koń­ca mo­je­go po­by­tu.

My­ślę, że war­to jesz­cze po­wie­dzieć coś o je­dze­niu. Było na­praw­dę pysz­ne. Wie­le osób pyta mnie, czy na­dal mogę pa­trzeć na ło­so­sia. Uwiel­biam tę rybę! Ło­soś z Ala­ski był wy­jąt­ko­wy i ni­g­dzie in­dziej nie ja­dłem lep­szej ryby. Dał­bym wie­le, by mieć oka­zję znów go skosz­to­wać!

Nie­ste­ty, po po­nad trzy­dzie­stu dniach pra­cy pod­czas obia­du otrzy­ma­łem ko­per­tę. Ko­niec kon­trak­tu. Za­ro­bi­łem pra­wie trzy ty­sią­ce pięć­set do­la­rów. Więk­szość zna­jo­mych rów­nież do­sta­ła ta­kie ko­per­ty, bo se­zon był sła­by i nad­szedł już czas roz­jaz­dów. Nie by­łem w peł­ni usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, ale i tak cie­szy­łem się z tego, co za­ro­bi­łem. Wy­pła­tę otrzy­ma­łem w for­mie dwóch cze­ków, któ­re po­tem zre­ali­zo­wa­łem w jed­nym z ban­ków. Cie­ka­wa spra­wa, bo u nas, w Pol­sce, cze­ki w ogó­le się nie przy­ję­ły.

Uzna­li­śmy, że po ta­kiej ha­rów­ce ko­niecz­nie mu­si­my od­po­cząć. Od­sy­pia­li­śmy chy­ba ze dwa dni. Prak­tycz­nie nie wy­cho­dzi­li­śmy z łó­żek, ale po ta­kiej pra­cy na­praw­dę nam się na­le­ża­ło…

Zda­ję so­bie spra­wę, że re­la­cja z tego wy­jaz­du brzmi tak, jak­bym na miej­scu wy­łącz­nie pra­co­wał, ale to nie­praw­da. Fak­tycz­nie dużo cza­su spę­dzi­łem wśród ryb, ale to dla­te­go, że wy­jazd spo­ro kosz­to­wał i w ja­kiś spo­sób mu­sia­łem po­kryć te wy­dat­ki. Na Ala­sce uda­ło mi się też jed­nak dużo zo­ba­czyć i prze­żyć. Mia­łem dość cza­su, by po­za­chwy­cać się dzi­ką przy­go­dą i pod­pa­trzyć, jak żyją miesz­kań­cy Ala­ski. Speł­ni­łem też jed­no z ma­rzeń z mo­jej li­sty – zo­ba­czy­łem wiel­kie­go mi­sia. Pod­czas wy­jaz­du do Par­ku Na­ro­do­we­go De­na­li na jed­nym wzgó­rzu zo­ba­czy­łem dwa niedź­wie­dzie, któ­re ko­rzy­sta­ły z po­po­łu­dnio­wych pro­mie­ni sło­necz­nych.

Ala­ska otwo­rzy­ła też przede mną wie­le moż­li­wo­ści. To był mój pierw­szy tak od­waż­ny wy­jazd. Skok na głę­bo­ką wodę, któ­ry dał mi mnó­stwo siły i wia­ry. Zro­zu­mia­łem, że ży­cia nie moż­na się bać.

Wszę­dzie na świe­cie są tacy sami lu­dzie, lu­dzie, z któ­ry­mi moż­na się do­ga­dać i któ­rzy mogą ci po­móc. Zresz­tą, zda­łem so­bie spra­wę z tego, że po­tra­fię po­ra­dzić so­bie w wie­lu sy­tu­acjach. Ja, Mi­chał Maj, pro­sty czło­wiek, za­le­d­wie dwu­dzie­sto­la­tek, da­łem radę!

Nie są­dzi­łem, że do Ame­ry­ki wró­cę w na­stęp­ne wa­ka­cje…

Planowanie podróży

Za­łóż­my, że mamy już ku­pio­ne bi­le­ty i za­kle­pa­ny urlop. Przed nami kil­ka (kil­ka­na­ście/kil­ka­dzie­siąt) dni świet­nej przy­go­dy i za­ba­wy w in­nych kra­jach. Jak przy­go­to­wać się na taki wy­jazd i za­pla­no­wać po­byt? Część rze­czy mu­si­cie zro­bić przed po­dró­żą. Je­że­li wy­bie­ra­cie się na dru­gi ko­niec świa­ta, war­to pa­mię­tać o kil­ku pod­sta­wo­wych spra­wach:

•Szcze­pie­nia. Tu­taj są róż­ne szko­ły. Są oso­by, któ­re z za­sa­dy się nie szcze­pią i już. Ja się szcze­pię. Za­zwy­czaj jest to koszt kil­ku­set zło­tych, ale więk­szość szcze­pień dzia­ła przez dłu­gi czas. Wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że war­to za­in­we­sto­wać i mieć spo­kój na kil­ka lat, za­miast za­mar­twiać się, gdy w ja­kimś eg­zo­tycz­nym kra­ju roz­bo­li cię brzuch lub do­sta­niesz go­rącz­ki. Pa­mię­taj, że szcze­pień nie robi się dzień przed wy­jaz­dem. Trze­ba za­pla­no­wać je z od­po­wied­nim wy­prze­dze­niem.

•Wizy. War­to spraw­dzić, czy kraj, do któ­re­go się wy­bie­ra­cie, nie wpro­wa­dził obo­wiąz­ku wi­zo­we­go dla oby­wa­te­li Pol­ski. Jest świet­na stro­na, Po­lak za gra­ni­cą, na któ­rej moż­na spraw­dzić ak­tu­al­ne dane do­ty­czą­ce za­rów­no wiz, jak i szcze­pio­nek.

•Wa­run­ki po­go­do­we. Po­wiem krót­ko: trze­ba je spraw­dzić. Czy je­dzie­cie w po­rze let­niej, czy w po­rze desz­czo­wej? Od tego za­le­ży, jak spa­ku­je­cie nasz ple­cak.

•Ubez­pie­cze­nie. Nic nie po­win­no się zda­rzyć, ale po co ry­zy­ko­wać? Ubez­pie­cze­nie to koszt kil­ku­dzie­się­ciu zło­tych, a w ra­zie cze­go je­ste­ście chro­nie­ni i nie za­pła­ci­cie ja­kichś ogrom­nych pie­nię­dzy za zwy­kłe ba­da­nia czy prze­świe­tle­nie. A miejsc, gdzie coś może się wam przy­tra­fić pod­czas po­dró­ży, jest spo­ro.

•Przy­go­to­wa­nie świa­ta na na­szą nie­obec­ność. Za­wsze, gdy gdzieś wy­jeż­dżam, mu­szę przy­go­to­wać oto­cze­nie na moją nie­obec­ność: za­koń­czyć roz­po­czę­te zle­ce­nia w fir­mie, za­pła­cić ZUS i ra­chun­ki do przo­du. Nie chcę, żeby pod­czas wy­jaz­du co­kol­wiek za­przą­ta­ło moją gło­wę.

No i kwe­stie me­ry­to­rycz­ne, czy­li: co war­to…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: