Przypuszczam, że wątpię - Bohdan Łazuka, Karolina Prewęcka - ebook

Przypuszczam, że wątpię ebook

Bohdan Łazuka, Karolina Prewęcka

0,0
31,20 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Biografia utkana z anegdot. Bohdan Łazuka ma wyjatkowo znaną w Polsce twarz i nazwisko, choć przecież zwykle nie grał główych ról. Pozycję zawdzięcza talentowi, osobowości, perfekcyjnie opanowanemu warsztatowi. W latach 60. poprzedniego stulecia młody Łazuka był u szczytu popularności. Obdarzony sympatią widzów swobodnie poruszał się na scenach festiwalowych, kabaretowych, teatralnych, na planach filmowych i wśród artystycznej bohemy. W kolejnej dekadzie dojrzały już Łazuka umocnił wizerunek świetnego aktora, zwłaszcza komediowego, w filmach Stanisława Barei, Tadeusza Chmielewskiego, Jerzego Gruzy. Do historii przeszła jego rola w "Nie lubię poniedziałku", gdzie był jakby sobą samym, artystą, który w Warszawie, po nocnym recitalu, w nonszalanckim nastroju, bez cienia stresu wędruje do domu wzdłuż torów tramwajowych z korbą od samochodu. Nie ma chyba słynniejszej korby od tej właśnie. W latach 80. i 90. Łazuka częściej wybierał kabaret. Dużo jeździł z koncertami po Polsce i świecie. Pozostał wędrującym aktorem do dziś. Ostatnio częściej znów widać go w filmach. Ma też stałą przystań w postaci Mazowieckiego Teatru Muzycznego. Wielu wrażeń dostarcza Bohdanowi Łazuce nie tylko życie zawodowe, ale też prywatne. Lubi rozmowy z przyjaciółmi i z przygodnie spotkanymi osobami. Miał cztery żony. Przyznaje, że wciąż nie wie, dlaczego kobiety są tak atrakcyjne. Jego biografię można utkać z samych anegdot. Wiele z nich znajdą czytelnicy tej książki. Często są to miniaturowe, czasem dłuższe opisy, śmieszne, ale nierzadko głęboko refleksyjne. Bohdan Łazuka dzieli się też swoimi przemyśleniami nad rodziną, zawodem aktora, Polską, cywilizacją. I prosi, żeby nie traktować jako historii jako zamkniętej. Ma jeszcze wiele nowego do powiedzenia, ale wyznaje, że bywają momenty, kiedy stokroć wymowniejsze wydaje się mu milczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 223

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Rodzinie

oraz Państwu Mai Meissner-Filipek

i Markowi Filipkowi

Przypuszczam, że wątpię – nie wątpię, że polecam!

Materia biograficzna obfitująca w przyjaźnie i kontakty z najwybitniejszymi i... najzabawniejszymi postaciami powojennej polskiej kultury, godny pozazdroszczenia dar pamięci oraz coraz istotniej reglamentowana, odchodząca do lamusa wraz z pewną formacją pokoleniową zdolność inscenizacji i prezentacji anegdot, dykteryjek, witzów i bon motów. Koincydencja tych czynników skupiona w osobie mojego „kochanego tatusia” – jak się do niego prywatnie zwracam – podczas rodzinnych spotkań i pogawędek wywoływała we mnie zazwyczaj dwa ambiwalentne odczucia. Pierwszym był rodzaj samolubnej emocji, opartej na świadomości, że oto ekskluzywnie i „z pierwszej ręki” dostępuję wtajemniczenia w bliski mi z zamiłowania świat, tworzący powojenną, częściowo już podręcznikową, historię kultury. (Któraż absolwentka polonistyki nie byłaby szczęśliwa, słysząc pojawiające się niespodziewanie między drugim daniem a podwieczorkiem nieznane szerzej epizody z życia Dygata czy Hłaski?). Chwilowy i godny potępienia egoizm poznawczy dominowany był jednak zaraz przez żal, że przypływające w trybie luźnych asocjacji i dygresji wspomnienia Bohdana Łazuki z czasów szarego i siermiężnego politycznie, ale o ileż barwniejszego kulturowo PRL-u, skazane są na motyli żywot ułomnej pamięci uprzywilejowanego i siłą rzeczy mocno ograniczonego grona słuchaczy. Nie zdążyłam na dobre zaangażować się w propagandę konieczności jakiejś formy utrwalenia ulotnej substancji wspomnień, gdy dowiedziałam się od bohatera niniejszej książki, że „miła pani redaktor z wydawnictwa Prószyński” przesłuchuje go na okoliczność jej publikacji.

Bingo! Już wstępna lektura utwierdziła mnie w przekonaniu, że myśl „ocalania od zapomnienia” była pobudką jak najbardziej zasadną, „pani redaktor” zaś zdołała uruchomić maszynerię wspomnień nad wyraz celnie. Efektem jest kolejna, po wydanej w 1993 roku ...Trzymam się!!!, pamiętnikowa książka Bohdana Łazuki, napisana tym razem w formule wywiadu rzeki. Jako historyk literatury nie jestem w stanie nie docenić jej dokumentacyjnej rangi, czytelnikom gwarantuję jednak przede wszystkim chwile znakomitej zabawy.

Przypuszczam, że wątpię..., nie tracąc cech płynącej wartkim nurtem, okraszonej autoironicznym humorem gawędy, prowadzi nas przez poszczególne etapy aktorskiej i estradowej kariery autora. Usatysfakcjonowani być zatem powinni amatorzy gatunków biograficznych w ich klasycznym wydaniu. Dowiadujemy się, komu w pierwszym rzędzie zawdzięcza Bohdan Łazuka swój specyficzny dowcip. Dajemy się uwieść nostalgicznemu powrotowi w rodzinne strony ukochanego Lublina i Lubelszczyzny. Jesteśmy wprowadzeni w topografię pierwszych młodzieńczych miłości, „krnąbrnych zachowań”, pierwszych artystycznych wyborów, które w przyszłości zawiodą (po przejściowych wahaniach między karierą koszykarza a saksofonisty) młodego Łazukę przed komisję warszawskiej PWST, w której obok Hanki Bielickiej zasiądą późniejsi mentorzy jego aktorskiego, ale także intelektualnego rozwoju – Kazimierz Rudzki – człowiek, który „został profesorem, tylko po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem”, i „ukochana profesorka”, wychowawczyni Osterwy i Jaracza – Stanisława Perzanowska. Poznajemy historię debiutu na deskach Teatru Współczesnego, w którym znakomity „materiał ludzki” (Erwin Axer, Aleksander Bardini, Kazimierz Rudzki, Edward Dziewoński) pozwala nie tylko na pogłębienie profesjonalnych aktorskich szlifów, ale staje się także wyjątkową akademią „stylu bycia i rozmowy”. Przenosimy się następnie do kolejnych ważnych z punktu widzenia emploi bohatera książki warszawskich teatrów – Syreny, Komedii, Rozmaitości, Kwadratu. Poznajemy kulisy jego ekstraordynaryjnego entrée i dalszej artystycznej aktywności w Teatrze Polskiego Radia i Telewizji. Obserwujemy dokonujące się pod czujnym okiem Ludwika (Lunia) Sempolińskiego narodziny stołecznego birbanta i szaławiły, artysty kabaretu i estrady, które ostatecznie utrwalą, pamiętane już chyba wyłącznie przez starsze pokolenia, zjawisko tzw. mody na Łazukę. Amatorzy rzeczy najwytrawniejszych znajdą w książce także osobistą, pełną urokliwych detali charakterystykę „najwspanialszej i najbardziej eleganckiej zabawy telewizyjnej” minionych lat – Kabaretu Starszych Panów i genialnego duetu Wasowski – Przybora.

Smakowity miąższ toczącej się wartko i dowcipnie narracji o życiu i karierze stanowi nieodłączna obecność didaskaliów w postaci autorskiej charakterystyki czasów i ludzi, którym Bohdan Łazuka swoimi wspomnieniami składa swoisty hołd. Zdradzając tajemnicę własnych artystycznych fascynacji, zdradza się jednocześnie ze zobowiązań wobec tych wielkich indywidualności polskiej kultury, które ukształtowały go nie tylko od strony czysto zawodowej. Nestor polskiej sceny literackiej – Antoni Słonimski, mówiący do młodego Łazuki – „Nie szukaj sukcesu, szukaj być przyzwoitym”, nie udzielał przecież porady dotyczącej warsztatu aktora... Jerzy Waldorff, z którym więzy przyjaźni przetrwały aż do ostatnich lat życia dobroczyńcy Powązek, w okresie, w którym i jemu, i tacie los przeznaczył rolę rezydentów pałacu w Radziejowicach (tam też z powodów sentymentalnych, w otoczeniu dzieł Chełmońskiego odbywają się po latach nasze rodzinne uroczystości), temperujący młodzieńczą swadę brylującego na salonach młodego aktora Stefan Kisielewski czy udzielający porad na temat właściwej natury kabaretu Marian Hemar – wszyscy ci ludzie, obdarzeni deficytową dziś, przedwojenną kulturą odegrali rolę drogowskazów wyznaczających rejestr obowiązujących na całe życie wartości.

Przypuszczam, że wątpię... w obszernych partiach, które szczególnie polecam, przyczynia się także do utrwalenia wizerunku nieistniejącego dziś ani w podobnej formule, ani z podobnym rozmachem, stanowiącego przeciwwagę dla polityczno-ulicznej szarzyzny czasów pod wieloma względami słusznie minionych, życia towarzysko-kawiarnianego. Lektura wspomnień wprowadza w klimat życia PRL-owskiej „bohemy” – obowiązkowych w pewnym okresie spotkań w Hotelu Europejskim, podczas których „fin de siècle’owy” Sempoliński ścierał się z Wiechem Wiecheckim, spektakli towarzyskiej brawury w mistrzowskim wykonaniu Zdzisława Maklakiewicza w słynnym SPATiF-ie, wypadów do Kameralnej, gdzie Marek Hłasko wraz z przyjaciółmi zajęty był opróżnianiem tzw. żyrandolu. Uważny czytelnik dowie się także z książki, jakie zwierzę trzymał w swoim ogródku na Mokotowie Stanisław Bareja oraz jak po aptekarsku dobrać ingrediencje aktorskiej mimiki i gestów, by brawurowo zagrać rolę homoseksualisty.

Przypuszczam, że wątpię... jest książką bez cezury wiekowej. Test uznania, z którego najbardziej dziadek Bohdan powinien być dumny, stanowi recenzja, jaką wystawił jego wspomnieniom nastoletni wnuk Tadeusz – generacyjnie reprezentant pokolenia Internetu, SMS-ów, gadu-gadu, wzrastającej dezynwoltury dla wszelkich przejawów tzw. kultury wysokiej. Jako miłośnik dowcipu muzycznego Franka Zappy i młodociany koneser dowcipu filmowego Monty Pythona, nie mógł pozostać obojętny na powracające w książce przejawy abstrakcyjnego, „skrótowego” humoru. Najbardziej zaciekawił go szczegół związany z anegdotą o występującym kiedyś u boku dziadka w Teatrze Syrena statyście, przedstawiającym się na swoim bilecie wizytowym jako: „Giovanelli Oryginal, jedyny w Polsce imitator krokodyli”, czy historyjka o zawiązaniu w jednej z warszawskich cukierni duchowego przymierza z Jeremim Przyborą (w prywatnym rankingu Bohdana Łazuki najwyższym „arbitrem elegantiarum” życia i poetyckiej nieomylności) za pomocą wzniesionego w pucharkach do lodów „galaretkowego bruderszaftu”. Szczerze rekomenduję te i wiele innych zawartych w książce historii!

Ewa Krzakowska-Łazuka

Swingująco z prowincji do stolicy

Czy dowcip wyniósł pan z rodzinnego domu?

Nasiąkałem powiedzonkami i świetnymi komentarzami taty. Franciszek Łazuka, mój ojciec, ten to miał skróty. Jak coś skontrował, to połowa towarzystwa musiała wyjść, reszta się wstydziła. Tata był szczery do bólu. Jego dowcip nie wynikał ani z edukacji, ani z kąśliwego charakteru, bo to był bardzo dobry człowiek, wszyscy tak do dziś go wspominają. Tata dowcip miał z natury, bo w ogóle z naturą był mocno zakolegowany. Nigdy nie ruszył się z naszej wsi, z Dąbrowicy położonej siedem kilometrów od Lublina. Tata za pracą za bardzo nie przepadał. On był inżynier rolnik i wolał decydować, dysponować, pomagać. Efekty przychodziły dość łatwo, bo w naszych stronach ziemia jest lessowa, świetnej klasy.

Artystycznych wzlotów u nas w rodzinie nie było. Pamiętam jedynie, że jak z tatą chodziliśmy gdzieś razem, to śpiewał mi legionowe piosenki. Ułani, wszystkie te strofy Piłsudskiego.

Mama, Wanda Łazuka, związana była ze służbą zdrowia, a umarła nagle, nie była w stanie sama sobie pomóc mimo wiedzy medycznej. Nie zmyślała historii tak jak tata, ale lubiła się śmiać. Była jak anioł. Niesłychanie pomocna, niekrępująca jednocześnie. Dobra, wybaczająca, wielkoduszna. Na pogrzebie nie dałem rady, jak jedna sąsiadka powiedziała, że mama zawsze przy sobie miała koszyk dobroci.

Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem trzy lata. Tata miał jeszcze jedynaczkę, moją siostrę Elżbietę, najukochańszą osobę pod słońcem. A dla mamy pozostałem jedynakiem.

U mnie w rodzinie byli albo inżynierowie, albo adwokaci. I ja byłem szykowany na prawnika albo inżyniera. A jak się towarzystwo dowiedziało, że idę do szkoły teatralnej, to byli tacy, co się na nas w rodzinie poobrażali, przestali gadać. Bo im się aktorstwo kojarzyło z komediantami, trupą molierowską, która jeździ od miasta do miasta, zawszona i przymiera głodem.

Ale ja postawiłem na swoim. Nie było dyskusji. Od małego taki byłem. Jak nie zwracano na mnie uwagi, to podobno waliłem pięścią w stół i pytałem: „Kto tu łondzi?”. „Łondzi”, czyli rządzi, jakby ktoś się nie domyślił. I zaraz sam sobie i wszystkim wokół odpowiadałem: „Bobo łondzi!”. „Łondzi, łondzi...”. Taki byłem! Przydomek „Bobo” sam sobie wymyśliłem i tak zostało na całe dzieciństwo. „Łondzi” miałem w oczach. Do tego proszę sobie mnie wyobrazić jako pacholę w furażerce i poważnej marynarskiej marynarce.

Proszę rozwiać wątpliwości: Bohdan czy Bogdan?

Bohdan, Bohdan Cezary. To, że na drugie mam Cezary, uświadomiłem sobie długo po urodzeniu. Bogdan mi nie przeszkadza. Nie widzę różnicy. Mówią też do mnie Bodzio, Boguś albo „proszę pana”, jak ty. Różnica między Bohdan a Bogdan tylko raz do mnie przemówiła. Dostałem wezwanie do izby skarbowej, gdzie dowiedziałem się, że w zeznaniu podatkowym występuję jako Bogdan, podczas gdy z innych – znanych urzędnikom skarbowym dokumentów – wynika, że jestem Bohdan. Po złożeniu wyjaśnień panie ze skarbówki przepraszały, ale faktycznie istnieje taki przepis, a poza tym chciały mnie poznać osobiście.

Często pan jeździ w strony rodzinne?

Czasem nie ma mnie tam rok, a czasem jestem dwa razy w miesiącu. Lubię pojechać do mamy 23 czerwca, na jej imieniny. Albo kilka dni później, byle wczesnym latem. Jest pochowana w Zakrzówku. Po tacie dostałem kawałek ojcowizny i myślę, żeby tam być może nawet osiąść albo dojeżdżać częściej. Niedaleko Krzyś Cugowski mieszka. Bo co to za problem teraz? Można i dwa razy dziennie jechać z Lublina do Warszawy. Kiedyś to była całodzienna ekskursja z Dąbrowicy do Lublina, te siedem kilometrów. Ciocie dawały na drogę butelkę lemoniady. A teraz myk.

W tym momencie mogę powiedzieć coś, co zabrzmi może kokieteryjnie, może niewiarygodnie, ale po wielu latach, niedawno, doszedłem do wniosku, że najważniejsza jest rodzina. Podświadomie pewnie tak zawsze uważałem, ale nie robiłem wiele, żeby to udowodnić, owszem, dawałem jakieś występy dla rodziny. Dopiero teraz jednak mówię o wartości rodziny i wiele chcę dla niej robić. I myślę nie tylko o najbliższej rodzinie, ale też o dalszej.

Cała moja rodzina to trzy nazwiska: Turscy, Czernasie i Łazuka. Teraz jest nas w Lublinie i w okolicach niewielu. Był stryj Józef, brat taty, znany adwokat... Pewnie dlatego wszystkie rozwody mi się udały. Jest moja przyrodnia siostra Elżbieta, jej mąż, są ich synowie, którzy na razie nie garną się do żeniaczki. I jeszcze jest ciocia Irenka. Tutaj, w Warszawie i okolicach, mieszkają moja była, ostatnia, czwarta żona Renata, są dzieci, córka Olga i syn Adam, synowa, czternastoletni wnuk. Do rodziny podchodzi się poważnie, dopiero gdy człowiek dojrzeje. Na każdego to może przyjść o innej porze życia. Ktoś ma świadomość wagi rodziny w wieku dwudziestu czterech lat, a ktoś inny, jak ja, w wieku siedemdziesięciu.

Urodził się pan w Dąbrowicy?

Nie, w Lublinie, ale w Dąbrowicy mieszkałem. Mama urodziła mnie, mając niespełna dwadzieścia lat, tata był od niej jedenaście lat starszy. Do szkoły poszedłem do Lublina. W naszej wsi szkoły nie było. To mała wioska.

Zaraz po wojnie z bratem ciotecznym Tomkiem Kowalskim biegaliśmy po wsi i szukaliśmy nabojów. Wysypywaliśmy proch i robiliśmy wybuchy. Chodziliśmy też kraść jabłka do znanego w okolicy sadownika, pana Antoniego Małka. Normalne zachowania chłopaków. Dziewczyny nie były nam jeszcze w głowie. Tomek został geografem i bardzo imponowała mi jego wiedza. Może dzięki niemu z wielką przyjemnością oglądam atlasy. W tej kategorii zdarzają się dzieła sztuki. Tomek niedawno zmarł.

Inaczej niż wielu ludzi, znanych i nieznanych, przyznaję się, że dzieciństwo spędziłem na wsi, nie wyrzuciłem z pamięci, że byłem mały, potem, że młody. Ze szkołą musiałem poczekać, aż wojna się skończy. Z mamą przeniosłem się do Lublina. Chodziłem do podstawówki numer 24 im. Partyzantów Lubelszczyzny przy ulicy prymasa Stefana Wyszyńskiego. Z domu do budy miałem blisko, ale czasami za daleko, żeby się tam wybrać. Fakt, wagarowałem. Ciągnęło mnie na stadion. Pierwszą sympatią w powszechniaku była Tereska Ćwiklińska, duża blondynka, prymuska, z czasem lekarz medycyny.

Do mojego kochanego Lublina odnoszę się z wielką sympatią, bo to najważniejsze miasto w moim życiu. To był mój pierwszy, najważniejszy azyl, tam spędziłem młodość, tam przyszły pierwsze miłości, pierwsze krnąbrne zachowania, wagary. Właśnie w Lublinie podświadomie, ale już określiła się moja droga zawodowa.

Chyba w siódmej klasie szkoły podstawowej zerwałem z Tereską i poszedłem do Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej. Na szczęście zespół istnieje do dziś. Założyła go i przez lata prowadziła Wanda Kaniorowa, dlatego członkowie zespołu mówią na siebie Kaniorowcy. Założycielka już nie żyje. Marzę o tym, żeby zorganizować spotkanie starej ekipy Kaniorowców. Pamiętam, mieliśmy kilka sekcji w zespole: muzyków, taneczna, chóralna, teatr młodego widza, do której należałem. Jako pacholę wystąpiłem też w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy w Dwóch teatrach Jerzego Szaniawskiego.

Niewiele lat minęło i doświadczenia zdobyte u Kaniorowej wykorzystałem dalej, w Gdańsku, gdzie znalazłem się w klasie maturalnej, choć wcześniej uczęszczałem do kilku szkół średnich w Lublinie. Z zespołu Kaniorowej przeniosłem do Gdańska Nowe szaty króla Andersena, gdzie grałem ministra finansów.

Wiele, wiele lat później spotkałem prawdziwego ministra finansów i przed wielką telewizyjną widownią przeszedłem z nim na ty. Mowa o Grzegorzu Kołodko. Byliśmy wraz ze Zbyszkiem Bońkiem zaproszeni do jednego wydania Bezludnej wyspy Niny Terentiew. W trakcie nagrania, już na wizji, Kołodko poprosił, żebyśmy przeszli na ty i przeprosił, że mi to proponuje, bo jest ode mnie młodszy. Przyjąłem propozycję. Regiony ekonomiczne od tamtej pory już nie są mi obce. Zapamiętałem pana ministra, to znaczy Grzesia, jako bardzo miłego człowieka. Dowiedziałem się, że jest ambitny, biega maratony, dostaje nagrody za granicą. A swoi jakoś Grzesia nie doceniają.

Dlaczego przeskoczył pan przez niemal całą Polskę, z Lublina do Gdańska?

Wylądowałem w Gdańsku, bo do nieprzeciętnych talentów artystycznych dodałem praktyczne zainteresowania sportem. Ciągnęło mnie do gdańskiej drużyny, Spójnia Gdańsk się nazywała, bardzo była dobra. Przy moim wzroście 178 centymetrów w tamtych czasach już mogłem myśleć o wielce modnym wówczas sporcie, o koszykówce. Teraz to trzeba mieć ze 190 centymetrów, a kiedyś starczyło 178, to był wysoki wzrost.

W klasie trzymałem się zwłaszcza z dwoma kolegami, razem mieszkaliśmy też w bursie. Jeden nazywał się Andrzej Konefał, szczypiornista, a drugi Kaziu Młyński, bardzo dobry bokser, wicemistrz Polski. Spotykaliśmy się w świetlicy i o wszystkim rozmawialiśmy, tylko nie o tym, co najważniejsze, to znaczy o zbliżającej się maturze. W liceum nauczyciele nie cisnęli mnie bardzo, bo zdawali sobie sprawę, że wyląduję albo w szkole muzycznej, albo w teatralnej. Matura z matematyki poszła mi słabo.

I trafił pan do szkoły muzycznej.

Ale wcześniej myślałem o tańcu, najlepiej w jakimś zespole. Startowałem w eliminacjach do grupy baletowej Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”, ale bez powodzenia. O tej porażce opowiedziałem po latach choreografce Elwirze Kamińskiej, współzałożycielce – wraz ze Stanisławem Hadyną – zespołu „Śląsk”. Pani Elwira nie uwierzyła. „To niemożliwe! Musiało mnie nie być w komisji!”. A była. Potem próbowałem do Zespołu Pieśni i Tańca CRZZ ze Skolimowa, gdzie się dostałem. Kierowali nim Jadwiga Mierzejewska i Józef Wiłkomirski. Niestety, dwa tygodnie po moim angażu zespół rozwiązano, oficjalnie z powodu braku funduszy. Nie pozostawało mi nic innego, jak szukać nowej drogi, choć pozostawałem w strukturach zespołu „Lublin”.

Do szkoły muzycznej w Warszawie ściągnął mnie Marian Chyżyński z Lublina, świetny trębacz. Imponował mi też inny lublinianin, Tadeusz Münch, który grał muzykę swingową. Jego kwartetu słuchałem w kawiarni Lublinianka. Poszedłem do szkoły muzycznej im. Kurpińskiego przy ulicy Wiejskiej w Warszawie i grałem na oboju. Ale tak naprawdę to chciałem grać na saksofonie. Z saksofonem mogłem się podobać kobietom, z obojem zaś niespecjalnie. Saksofon ma tylko dwie oktawy, jak obój. Ma inne zadęcie, ale to samo krycie. W końcu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku saksofon, jazz, Frank Sinatra, kolorowe skarpetki, guma do żucia, coca-cola to były rekwizyty, które wyróżniały w socjalizmie.

Ale już na pierwszym roku studiów i obój, i saksofon wybili mi z głowy koledzy ze szkoły teatralnej. Razem mieszkaliśmy w Dziekance, w domu studenta przy Krakowskim Przedmieściu: aktorzy, muzycy, plastycy. Marian Kociniak i Andrzej Gawroński, którzy mnie polubili, mówią do mnie: „Co ty będziesz w tę rurkę dmuchał? Zgrywus jesteś. Chodź do nas”. Kociniak i Gawroński wiedzieli, kto będzie w komisji egzaminacyjnej do PWST, i mnie przygotowali, ale po latach dowiedziałem się, że i tak bym zdał.

Tak czy siak, miałem na egzaminach dużo szczęścia, bo w komisji zasiedli ludzie z tak ważnym dla całej mojej egzystencji rodzajem poczucia humoru, który określę jako bliski lekkiej tonacji scherzo: profesor Kazimierz Rudzki, Hanka Bielicka – wielbicielka satyr Radocia Biernackiego, Jan Świderski, no i potem moja ukochana profesorka, która mnie hołubiła, Stanisława Perzanowska. Przewodniczącą komisji była Maria Wiercińska, dziekan, lubiła Turgieniewa, ale ta pani akurat miała średnie poczucie humoru, nieważne. Cóż to byli za ludzie! Same tuzy. Rudzki uczył intelektu, Perzanowska fachu. W szkole byłem szczególnie blisko z Ludwikiem Sempolińskim, nauczycielem stylu i dobrych manier. Nawet asystenci to była wysoka klasa: Zofia Mrozowska, Marian Dmochowski, Mietek Czechowicz, który po każdym moim powrocie z Lublina pytał, czy ulica Kołłątaja nazywa się już M. Czechowicza, na której mieszkał w latach młodości.

Czym pan przekonał do siebie komisję?

Tysiąc razy opowiadałem, opowiem tysiąc pierwszy, bo może ktoś jeszcze nie wie. Miałem odegrać zadanie pod tytułem „Pożar w domu”. Kandydaci dzwonili po straż pożarną, lali wodę, szukali gaśnicy. Mieli takie oczywiste skojarzenia. A ja wyskoczyłem przez otwarte okno. Na szczęście egzamin odbywał się na parterze. Potem, dla spotęgowania wrażenia, obszedłem budynek szkoły i wróciłem po chwili do sali. Było po pożarze. Zostałem przyjęty.

Za co ukochał pan profesor Perzanowską?

Za wiedzę, mądrość, doświadczenie, poczucie humoru, za ciepły stosunek do mnie. Wychował ją Kazimierz Kamiński, a ona wychowała Juliusza Osterwę i Stefana Jaracza. Kiedyś dała mi zdjęcie Kamińskiego z dedykacją: „Mojego kochanego profesora, mojemu kochanemu uczniowi”... Mówiła do mnie: „Bohdan, skromniej, skromniej, ale zawsze od siebie. Wszystko inne przeminie...”. Kieruję się jeszcze innymi jej dewizami: „Bohdan, nigdy nie dementuj! Niech umrą nieuświadomieni” oraz „Nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy”. W walce z tremą najbardziej pomagało powiedzenie pani profesor: „Płyń, barko moja!”. Pytana o ocenę występu pewnego aktora odpowiedziała: „Wszystko było dobrze, ale on był taki krakowski” i już było wiadomo, o co chodzi.

W czasie studiów wylansował pan przebój.

Bal na Gnojnej ze słowami Stanisława Grzesiuka. Wiem, że wielu koleżankom bardzo podobała się moja interpretacja historii ulicy Gnojnej, na której „z szaconkiem bawimy się”. Wcieliłem się w warszawiaka, chociaż ze mnie lubelak. Pod tym tytułem powstał spektakl dyplomowy, przerobiony następnie na spektakl objazdowy. A może to nie szlagier, ale ja tak podobałem się koleżankom? Nieprawdopodobnie chudy Łazuka. Początkowo, z braku pieniędzy, żywiłem się słabo. Kieszonkowe szło na dziewczyny i wino w Fukierze. Zalecała się do mnie taka drobniutka dziewczyna. Podchodziła pod akademik, pod Dziekankę przy Krakowskim Przedmieściu. Czekała z bukiecikiem fiołków. A była to Krysia Sienkiewicz, wtedy już gwiazda kabaretu Wojtka Solarza Tingiel-Tangiel. Potem spotkaliśmy się w Studenckim Teatrze Satyryków, słynnym STS-ie, gdzie Krysia była nazywana „różowym zjawiskiem”, co wymyślił chyba Krzysztof Teodor Toeplitz. Po latach spotkaliśmy się z Krysią w Teatrze Syrena. Graliśmy razem w Wielkim Dodku, Warto byś wpadł, Całkowitym zaćmieniu.

Chudy, młody Łazuka ulokował jednak prawdziwe uczucie w Zosi Marcinkowskiej. W czasach studenckich zdarzało się, że jadłem w knajpie, zwykle w Bazyliszku, jakąś zupę i uciekałem z lokalu, nie płacąc. To był wówczas dość typowy numer studentów szkoły aktorskiej. Ratowały mnie paczki od mamy. Wysyłała kiełbasę. Nie zawsze ją spożywałem. W imię wyższych wartości oddawałem ją Maksymiukowi, dziś słynnemu dyrygentowi. Jurek Maksymiuk mieszkał ze mną w Dziekance i zdaje się, że paczek z domu nie dostawał. Bardzo chciałem, żeby grał coś na moje życzenie, najchętniej ragtime’y. Dawał się przekupić maminą kiełbasą.

Jak wielu wrażliwców, w czasie studiów przeżywałem momenty załamań. Chciałem wracać do Lublina. I wtedy zawsze pojawiał się obok mnie dobry duch, Marian Chyżyński, muzyk, ten sam, który sprowadził mnie do Warszawy. Może czując odpowiedzialność za moje młode życie w stolicy, ściągał mnie nocą do akademika z Dworca Wschodniego, skąd odchodziły pociągi do Lublina, i tłumaczył, jak to w życiu bywa, że trzeba iść do przodu.

Pierwsze szlify

Drogę zawodową zaczął pan od razu od najwyższej półki.

Zacząłem od dramatu. Zaraz po studiach zagrałem młodziutkiego podporucznika Fiedotika w Trzech siostrach Czechowa w warszawskim Teatrze Współczesnym w reżyserii dyrektora Erwina Axera. To był prawdziwy cud, że dostałem tam angaż. Teatry stołeczne miały wówczas zakaz zatrudniania absolwentów PWST, którzy byli kierowani w teren. A ja nie dość, że zostałem w Warszawie, to jeszcze na najprzedniejszej scenie, we wspaniałym zespole, pod kierunkiem mistrza Axera! Mówiło się przecież Teatr Współczesny Axera, a nie na przykład Teatr Współczesny przy ulicy Mokotowskiej 13. Do dziś duch Axera unosi się nad tą sceną, kierowaną przez Macieja Englerta, kolejnego wieloletniego dyrektora Współczesnego. To fenomen, że przez blisko półwiecze w tym teatrze było tylko dwóch dyrektorów, od 1956 do 1981 roku Axer, a od 1981 do dziś Englert.

Po latach dowiedziałem się, że dyrektor Axer zaprosił mnie na rozmowę dzięki sympatii, jaką obdarzali mnie moi profesorowie. Axer liczył się ze zdaniem Stanisławy Perzanowskiej czy Kazimierza Rudzkiego. Protegował mnie profesor Andrzej Łapicki.

Inscenizacja Trzech sióstr Axera z genialnymi rolami Marty Lipińskiej i Tadeusza Łomnickiego przeszła do historii teatru. W końcówce pierwszego aktu wręczałem Irinie, czyli Marcie Lipińskiej, prezent w postaci scyzoryka. Pewnego razu Łomnicki nakazał mi, żebym zamiast scyzoryka wręczył ogromny kindżał, który przyniósł z domu. Nie mogłem przecież odmówić Łomnickiemu. Już w antrakcie spektaklu seniorzy teatru za taki numer kazali wyrzucić bezczelnego gówniarza Łazukę. Wtedy Łomnicki wyjaśnił, że to on kazał Łazuce, a raczej Łazuczce, jak mnie nazywał. „Mam prawo mieć takie kaprysy, skoro w tym teatrze grywam role epizodyczne” – powiedział. Odniósł się w ten sposób do niewielkiej roli Solonego w Trzech siostrach. Rada autorytetów zamilkła, bo Łomnicki we Współczesnym był świętością największą.

Jak teraz słyszę i czytam w kolorowych pismach, że jakiś aktor jest wielki, słynny, wybitny, a nie kojarzę go z niczym innym tylko z sitcomami, to kim w takim razie był Łomnicki? Panem Bogiem chyba, jeśli chcieć zachować jakieś proporcje. Niewielu jest na świecie tak przykuwających uwagę aktorów jak Łomnicki.

Kto jeszcze?

Z polskich – Gustaw Holoubek. Jechałem taksówką tuż po jego śmierci, kierowca rozpoznał mnie i z osobą po fachu, czyli ze mną, zapragnął podzielić się wspomnieniem o zmarłym aktorze. W kółko powtarzał, jaki to był inteligentny człowiek. A dlaczego? Bo mój taksówkarz kiedyś go wiózł, a gdy skończył kurs, Gustaw wyszedł z samochodu, podziękował, dał pieniądze i powiedział „do widzenia panu”. Ile aktor musi pracować na taki szacunek? Latami. Nie wystarczą talent i osobowość. Doświadczenie zawodowe odciska się na aktorze.

Spośród zagranicznych aktorów to samo dotyczy Anthony’ego Hopkinsa. Jego geniusz widoczny jest w drobnych gestach. W Okruchach dnia jako kamerdyner Stevens jednym palcem wycierał schody. I już. Do mistrzostwa opanowany warsztat. W tym dotyku był ładunek emocji.

Uwielbiam też Michaela Caine’a, i to nie tylko za role filmowe. To także mistrz narracji w filmach dokumentalnych. Nigdy nie zapomnę opowiadanego przez Caine’a dokumentu o psach, których kilka w życiu miałem i zawsze bardzo mnie obchodziły. Na sam koniec filmu, po napisach było jeszcze duże zbliżenie twarzy Caine’a. Nie dało się oderwać od niego wzroku. „Psy to są takie wspaniałe stworzenia – powiedział. – Zasługują na lepszych ludzi”. On mógł tak powiedzieć, bo umiał to powiedzieć.

Jak długo był pan związany ze Współczesnym?

Dwa sezony. Statystowałem też w Karierze Artura Ui. Grałem również stupięćdziesięcioletniego sługę Günthera, w zastępstwie Tadeusza Fijewskiego w Zamku w Szwecji Françoise Sagan.

W zespole Axera byłem najmłodszy. Podziwiałem tam z bliska mistrzów: Aleksandra Bardiniego, Kazimierza Rudzkiego, Edwarda Dziewońskiego, Wiesława Michnikowskiego, Tadeuszów Łomnickiego i Fijewskiego, Kazimierza Opalińskiego, Józefa Kondrata, Edmunda Fettinga i Mariana Friedmanna oraz nieco starszych ode mnie kolegów Mieczysława Czechowicza czy Tadeusza Plucińskiego, który potraktował mnie bardzo poważnie, nawet przygarnął do swojej kawalerki przy ulicy Noakowskiego, żebym nie kłopotał się o lokal i mógł skoncentrować na grze.

W takim gronie pochłaniałem nie tylko sztukę aktorską, ale też styl bycia i rozmowy. Umiałem zachować dystans. Zawsze stawałem krok dalej od zasłużonego grona, ale nie na tyle daleko, żeby mu się nie przysłuchiwać. Profesor Rudzki szybko rozpoznał we mnie bratnią duszę i wprowadzał w elitarne kręgi.

Przekonał się do mnie już na drugim roku studiów, gdy profesor Janusz Warnecki zaangażował mnie do Teatru Polskiego Radia do inscenizacji Żołnierza królowej Madagaskaru. Byłem przeszczęśliwy, że mnie, młokosowi, przytrafia się taka okazja. I nie wiem, czy z tej radości, czy z jakiejś niesubordynacji, spóźniłem się na nagranie aż około dwóch godzin. Strasznie się bałem, ale wszedłem do studia. Widzę sztylety w oczach samych znakomitości biorących udział w słuchowisku. Wszyscy chcą mnie ukatrupić: Ludwik Sempoliński, Alina Janowska, Jan Kurnakowicz. Co tu zrobić? Nagle przebłysk. „Bardzo przepraszam – mówię – ale śnił mi się towarzysz Stalin. Miałem przerwać?!”. Profesor Rudzki aż podskoczył na krześle z uciechy. Byłem uratowany. Rudzki powiedział Adamowi Sandauerowi, że on został profesorem tylko po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem. O tym Agnieszka Osiecka napisała w swoich Szpetnych czterdziestoletnich.

Podobno Rudzki znacznie różnił się od dyrektora Erwina Axera rodzajem poczucia humoru.

Profesora Rudzkiego bawił skrótowy dowcip, Erwin Axer musiał wiedzieć dlaczego, przeprowadzić całą semantykę. We Współczesnym, w bufecie, Rudzki pewnego dnia opowiadał Axerowi, Aleksandrowi Bardiniemu i Jerzemu Kreczmarowi historię relacji Adolfa Dymszy i jego wiernego fana Henia Manugiewicza, teatralnego inspicjenta, suflera, portiera. Manugiewicz, mały, łysiejący, na kabłączkowatych nóżkach jeździł za Dymszą wszędzie. Na co dzień malkontent, na pytanie „Jak się czujesz?” zawsze odpowiadał jednakowo: „Mistrzu, złamane życie”, ale ożywiał się w towarzystwie Dymszy.

Będąc w Ciechocinku, wiwatował na cześć gwiazdora tak zawzięcie, że nie dał mu szansy rozpoczęcia występu. Dymsza nie wytrzymał i zwrócił się do publiczności słowami: „Państwo wybaczą, syn dawno mnie nie widział”. „Panowie – mówi Rudzki – opowiadanie nabierze koloru, gdy dodam, że Henio był dwanaście lat starszy od Dymszy”. Bardini i Kreczmar uśmiali się setnie, ale to jeszcze nie jest ostateczna puenta. Dopisał ją Axer, który odezwał się po chwili w te słowa: „Kaziu, z tego, co się orientuję, to Dymsza miał same córki...”. Bardini aż zamarł z wrażenia i ciastko mu z ust wypadło, kawą się zalał. Koniec świata!

A łasuch był z profesora Bardiniego straszny. Jeśli chciało się coś z nim załatwić, trzeba go było podejść babeczką z kremem z malinką na czubku.

Rudzki i Bardini wizualnie tworzyli kontrastowy duet. Rudzki szczupły, zdystansowany, powściągliwy. Bardini duży, krągły, nieskrywający emocji. Jak współpracowali ze sobą?

Przepadali za sobą. Ich dialogi były niezwykle zabawne. Kontrowali się, nie siląc się na popisy erudycji. Nie musieli sobie niczego udowadniać. Gdy grupa Rudzkiego w PWST dawała przedstawienie dyplomowe, profesor musiał zawsze przemówić przed występem swoich podopiecznych, jeśli na widowni dostrzegł Grubego, jak nazywany był Bardini. Przemowa Rudzkiego, zwykle raptem z dwóch słów, inicjowała ich dyskurs. „Prawda, Sasza?” – zwracał się Rudzki do Bardiniego. „Jaka prawda, Kaziu? Przecież ty byłeś wtedy małą dziewczynką...” – kontrował Bardini. I tak dalej w tym stylu. W odniesieniu do szeroko rozumianego gustu, Rudzki to był Mozart, a Bardini – Wagner.

Rudzki wiedział, kiedy mówić, a kiedy więcej uzyska za pomocą pauzy. Do legendy przeszło, w jaki sposób zwrócił się onegdaj do publiczności. W krótkim zwrocie: „Proszę państwa, nie będę taił, mżyło...” była finezja, ale też jednocześnie napięcie. Bardzo delikatny wobec ludzi, w tym wobec swoich studentów. Ale uczył też inteligentnej złośliwości. Mawiał, że zawód aktora jest dla inteligentów. Upodobał mnie sobie. Na czwartym roku, co niedziela, byłem do Rudzkich, do pana profesora i jego ukochanej żony Wali, zapraszany na obiad!

Bardini zaś był impulsywnym ironistą, bardzo wymagającym profesorem. Jak coś komuś umknęło z jego poprzedniego wykładu, musiał się liczyć ze zbesztaniem, rodzajem intelektualnej rózgi. Student wychodził z tego magla niczym nasza szkapa, mówiąc językiem Marii Konopnickiej. U profesora Bardiniego miałem plus jako ten chłopczyna z Lubelszczyzny, który stoi przed koniecznością dania sobie rady w Warszawie. Musiałem to oczywiście podeprzeć warsztatem. Profesor lubił nadmiar, przerysowanie, nie tylko w sztuce, ale też słynna była jego maksyma: „Na wszystko musi być powód”.

Z myślą o opinii Bardiniego ćwiczyłem po nocach na krużgankach Dziekanki, gdzie były stare stropy i wszystko piszczało pod wpływem moich spacerów. Opanowywałem ruchy, mając wieszcza Mickiewicza vis-à-vis na pomniku. Chyba udało mi się posiąść sztukę gestów, skoro potem Jerzy Afanasjew, współtwórca teatru studenckiego Bim-Bom, chciał moje ręce ubezpieczyć na milion dolarów.

Z biegiem lat wyrosła między Bardinim a mną serdeczność, ale muszę powiedzieć, że ja jeszcze nie dorosłem do profesora, nie umiem go zdefiniować. To było już w latach dziewięćdziesiątych, krótko przed śmiercią Bardiniego, kiedy z jego ust usłyszałem na swój temat najmilszą recenzję: „Co chcecie, możecie o Łazuce wygadywać, ale za nim się tęskni” – powiedział. Kochany Sasza, bardzo sentymentalny.

Czy długo uczył się pan roli?

Tekst do tego stopnia łatwo mi wchodził, że przysłowiowe było powiedzenie „weźcie Łazukę”, co oznaczało, że w razie nagłej awarii, choroby kolegi i niemożności odwołania przedstawienia, ratunek był we mnie. Dwa razy czytałem tekst i wystarczyło, ale uczyłem się sposobem, chodząc. Łączyłem miejsce, gdzie akurat się znajdowałem, z odpowiednim fragmentem tekstu.

Mojemu koledze ze Współczesnego, asystentowi Rudzkiego Mietkowi Czechowiczowi bardzo nie chciało się uczyć tekstów. Jerzy Kreczmar miał słabość do Mietka, jakoś więc mu to uchodziło, tym bardziej że Czechowicz jeszcze do ostatniego momentu, aż do próby generalnej, miał takie cudowne wytłumaczenie swej awersji. „Nie chcę się zasztampować i nabrać manierycznych tonów. To wszystko musi być świeże” – mówił, a zespół za każdym razem turlał się wtedy ze śmiechu. Tak dziękowaliśmy Mietkowi za jego uroczą flegmatyczność.

Czechowicz był skory do żartów. Partnera znajdował w Wiesiu Michnikowskim. Obaj rozładowywali czasem nadto poważne nastroje Współczesnego. Potrafili na przykład dla zgrywy wezwać do teatru straż pożarną.

Wiesław Michnikowski

aktor teatralny i filmowy, artysta kabaretowy

Trudne będzie to zadanie:

Deklinacja o Bogdanie

By uczcić Twój talent rzadki,

Odmieniam Cię przez przypadki:

 

Mianownik: Co to jest prawdziwa sztuka

Uświadomił mi Kto? Co? – Łazuka.

Dopełniacz: Chociaż mam w pamięci luki,

To nie zapomnę Kogo? Czego? – Łazuki.

Celownik: Nigdy mu nic nie zarzucę

Komu? Czemu? – B. Łazuce.

Biernik: Tak go lubię, tak go cenię

Kogo? Co? – Bogdana Łazukę na scenie.

Narzędnik: Zachwycam się jego sztuką

Kim? Czym? – B. Łazuką.

Miejscownik: Kiedy charlestona nucę,

Zawsze myślę O Kim? O Czym? – o Łazuce.

Wołacz: O! Łazuko! O! Bogdanie!

Kochają Cię wszystkie panie.

 

Ja też do nich się przyłączam

I życzenia Ci załączam

By Cię omijały troski

Życzy Ci

W. Michnikowski

Stały ląd

Ze Współczesnego przeszedł pan do Teatru Syrena.

W repertuarze Współczesnego mniej więcej w połowie 1963 roku nie było dla mnie roli, dyrektor Axer wezwał mnie znów do siebie i powiedział, że słyszał od profesora Ludwika Sempolińskiego o żywionych przez Syrenę wobec mnie poważnych zamiarach. Axer dodał życzliwie, że skoro jestem na fali, to nie wolno tracić czasu. Syrena stała się moim stałym lądem, ale wokół niego nieustannie pływałem. W sumie, z przerwą, spędziłem tam najwięcej czasu, od 1963 do 1965 roku i od 1978 do 1992.

I znów miałem szczęście. Ansambl Syreny był iście wyborowy, najwyższa klasa: Adolf Dymsza, Kazimierz Krukowski – Lopek, Tadeusz Olsza, Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska, świetna parodystka Stefcia Górska – to dzięki nim Teatr Syrena kontynuował najlepsze tradycje przedwojennych teatrzyków rewiowych – oraz młodsi: Krysia Sienkiewicz, Ewa Szykulska, Tadzio Pluciński, Lidia Korsakówna, także z czasem Ewa Kuklińska, Elżbieta Zającówna, Iza Trojanowska. Kierownictwo artystyczne Syreny pełnili Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień, którzy już przed wojną stworzyli superduet, spółkę autorską, która wylansowała wiele przebojów.

W Syrenie wykorzystywaliśmy teksty najlepszych twórców: Juliana Tuwima, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jerzego Jurandota, Wojtka Młynarskiego, Jonasza Kofty, Ryszarda Marka Grońskiego. Mieliśmy jednak – niestety – jedną nieprzystającą do nas personę, narzuconego przez magistrat dyrektora głównego Jakuba Zajdenknopfa. Lopek się z nim chyba nie dogadywał...

Grałem w Syrenie w wielu rewiach, przedstawieniach, między innymi w Wielkim Dodku, Madame Sans-Gêne, wykonywałem piosenki Bułata Okudżawy, Wojciecha Wysockiego, Franka Sinatry. Dużo się śmiałem i dawałem powody, by inni śmiali się ze mnie. Żałuję, że w latach sześćdziesiątych duetowi Gozdawa – Stępień dałam tylko jedną okazję do uśmiania się po pachy. W półfinale rewii wjeżdżałem na scenę na motocyklu – zanim Adam Hanuszkiewicz wpadł na ten patent w Balladynie – i w roli Jontka śpiewałem: „Więc pomścimy jego winy, jam syn z miasta, z gór, wy syny...”. Radzę przeczytać tę frazę szybko i na głos.

Co pana wyciągało z przyjaznego stałego lądu?

Zapanowała moda na Łazukę, dzięki moim sukcesom wokalno-filmowym. Miałem branie. Ludzie czuli do mnie sympatię. Nieistotne, czy chodziło o Hamleta, czy Konrada, Łazuka był dobry do wszystkiego. Panie z telewizji zachowywały się tak, jakby nikogo innego nie było. Zosia Bieniewska, redaktorka spektakli telewizyjnych, ciągle zwracała się do mnie. „Czy pani nie zna innych nazwisk?” – pytałem. Obsadzano mnie w Teatrze Polskiego Radia, w Teatrze Telewizji, grałem gościnnie w kilku warszawskich teatrach: Komedia, Rozmaitości, Kwadrat.

Profesor Jan Świderski dał mi rolę Papkina w Zemście w Teatrze Polskiego Radia, a trzeba sobie uzmysłowić, że obsada takiej sztuki to niemal ogólnonarodowa dyskusja. Zdaję sobie sprawę, że jako Papkin wypadłem średnio, ale płynąłem na fali. W Teatrze Komedia zagrałem w warszawskim reżyserskim debiucie teatralnym Kazimierza Kutza w 1964 roku, w komedii obyczajowej Billy kłamca, w której sukcesy na świecie odnosił wielki brytyjski aktor Albert Finney. Naszego Billy’ego