Każdy wschód słońca. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej - Małgorzata Klunder - ebook

Każdy wschód słońca. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej ebook

Małgorzata Klunder

4,9

Opis

A na Pamiątkowej w Poznaniu nigdy nie pada deszcz

Robert i Róża już jakiś czas temu wypuścili swoje dzieci w świat, które teraz już na własny rachunek tworzą karty tej opowieści. Czytelnika zapewne najbardziej frapują losy niezwykle pomysłowego i niejednokrotnie zaskakującego otoczenie i bliskich, potomka, czyli księdza Janka. Został on wysłany wraz ze swoim proboszczem, księdzem Tadeuszem Wieczorkiem na misje do szkockiego niedużego miasta Kirkcaldy, na północ od Edynburga, gdzie co krok spotykają rodaków.

Przez czysty przypadek parafia mieści się przy Reminder Street; cóż, nie na darmo jest to saga o Niziołkach z ulicy Pamiątkowej.

Tuż za rogatkami miasta zamieszkali też Ela z Davidem, którzy oczekują szczęśliwego powiększenia rodziny. Ksiądz Tadeusz znakomicie radzi sobie na obczyźnie, wspierany dzielnie przez swojego wikarego Jana Peregryna. Obaj przyciągają do siebie ludzi i odnoszą nieustanne sukcesy duszpasterskie. To na pobliskich wzgórzach znaleźli idealne miejsce na „szkocką Lednicę".

Zaraz… „Nieustanne sukcesy”? A co się stanie, jeżeli pojawią się też zdrada i klęska? Czy nasi bohaterowie będą tak samo wierni, radośni i dzielni? I gdzie będzie wtedy Janek?

Jeżeli nie boisz się, Czytelniku, konfrontacji z wyzwaniem i sytuacją ekstremalną, sięgnij po kolejną opowieść o rodzinie Niziołków, którzy także za morze zabrali swój dar uśmiechu... i dar oczyszczających łez.

„ILE JA SIĘ PRZY TYM NAPŁAKAŁEM! „

o. Jan Góra

„Tu nie ma miejsca na nudę! Niziołkowy świat jest barwny, pogodny i pełen emocjonujących zdarzeń. Nie jest jednak lukrowany, jak mogłoby się wydawać. Energetyczna książka, po którą warto sięgnąć!”

Aneta Kwaśniewska, Książki w eterze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (12 ocen)
11
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Małgorzata Klunder

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja

Monika Orłowska

Projekt okładki

Iza Szewczyk

Zdjęcia na okładce

http://pl.depositphotos.com/ quadrio http://pl.depositphotos.com/ Maugli http://pl.depositphotos.com/ Loraliu

Skład, łamanie, wersja elektronichna

Maciej Martin

Wydanie I

ISBN 978-83-7674-367-7

Wydawnictwo Replika

Ojcu Janowi

Kirkcaldy1

W czwartek trzeciego lipca dwa tysiące czternastego roku (dokładnie o godzinie jedenastej czterdzieści) dwaj księża podążali wijącym się a niekończącym korytarzem edynburskiego lotniska. Jeden z nich, starszy, odziany był w garnitur i księżowską koszulę z koloratką. Drugi, młodszy, występował w pełnym służbowym rynsztunku. Oglądało się za nimi całe lotnisko i trzeba sobie wprost powiedzieć, że ten starszy, czyli ksiądz Tadeusz Wieczorek, miał już wszystkiego powyżej uszu.

Cyrk zaczął się jeszcze na Ławicy, kiedy bramka zadzwoniła na przechodzącego przez nią Jana Peregryna, co spowodowało ożywioną interwencję celników. „Żeby tylko go nie zapytali, czy nie ma czegoś niebezpiecznego, bo ten mały drań gotów sobie zrobić benefis z wykorzystaniem mojej anegdoty!” – pomyślał z niepokojem proboszcz. „Trzeba było łobuzowi za dużo nie opowiadać!” A tak się składało, że w kieszeni sutanny, a więc poniżej pasa, miał Janeczek wetknięty mu w ostatniej chwili przez mamę srebrny różaniec po prababci Kotoń. Przez Janka jeszcze nie używany1.

Różaniec włożono do skrzyneczki, ale pana celnika to nie satysfakcjonowało.

– Proszę zdjąć wierzchnie okrycie! – oznajmił surowo.

– Proszę? – zdziwił się grzecznie Jasiek. – Co mam zdjąć? – Fakt, było ciepło i kurtek żadnych na sobie nie mieli, jechały w bagażu nadawanym.

Celnik pokazał palcem. Dziwny jakiś był, chyba nie wiedział, jak takie coś się nazywa.

– Nie mogę – powiedział rozkosznie Janeczek.

– Co znaczy, nie może pan?! – najeżył się celnik. Aha, jak „pan”, to dużo wyjaśnia.

– Nie wolno mi zrzucić sutanny – odpowiedział Jasiek, uśmiechając się pogodnie. W sumie racja, ale w znaczeniu przenośnym, czego jednakże celnik nie wiedział. W odróżnieniu od księdza Tadeusza, w którym wszystko zaczęło się gotować. Perswadował swojemu wikariuszowi, żeby w czasie podróży ubrał się na krótko, ale on oczywiście zaczął się stawiać i zrobił po swojemu.

– W takim razie przechodzimy do rewizji osobistej! – zagroził celnik.

– My? – zdumiał się Janek. Otaksował celnika od góry do dołu i uśmiechnął się słodko. – Proszę bardzo!

„Od kogo on się nauczył takich tekstów?” – pomyślał wkurzony ksiądz Tadeusz. „Od ojca czy szwagra? A może od obydwóch?” – Jak widać, na weselu Bachów została mu opowiedziana ze szczegółami historia spisywania protokołu przedślubnego.

I w tym momencie, o dziwo, celnik się poddał. Być może miały na to wpływ rozbawione spojrzenia kolegi od taśmy i koleżanki-celniczki. Przegonił tylko ponownie Jaśka przez bramkę, która tym razem zajarzyła się na zielono, i dał spokój.

Wtedy przyszła kolej na proboszcza, któremu zakwestionowano zawartość saszetki podręcznej w postaci insulinówek. Jasne, ksiądz Tadeusz jako terrorysta żgający insulinówką stewardessę w oko… Sam miód! Teraz dla odmiany Jasiek popatrzył sobie z satysfakcją; ostrzegał szefa, żeby strzykawki przewozić w bagażu odprawianym, ale ten się bał, że zginą, że polecą innym samolotem i co on potem zrobi. No to teraz ma i musi się gimnastykować z zaświadczeniem lekarskim (wraz z jego wersją angielską sporządzoną przez tłumacza przysięgłego). I tak dobrze, że w związku z koniecznością zdobycia tegoż zaświadczenia został zmuszony do osobistego pofatygowania się przed oblicze doktora, czego dotąd unikał jak mógł, odświeżając sobie tylko recepty.

W samolocie sutanna Jaśka zadziałała zgodnie z wykładnią Cejrowskiego, że ksiądz poprzez strój służbowy winien prowokować sytuacje misyjne. Mianowicie dosiadł się do nich pewien Niemiec, z którym wikary pogawędził na tematy wyższe. Po niemiecku, tylko gdzieniegdzie sztukując sobie wypowiedź angielskim, jak stwierdził z podziwem i odrobiną zazdrości proboszcz. On sam z innych języków nowożytnych mógłby spróbować swoich sił jedynie w rosyjskim. Włoski w seminarium szedł mu jak z kamienia…

Wyszli przed terminal i utknęli. Nigdzie nie było tabliczki pick up zone. Ksiądz Tadeusz postanowił pokazać smarkaczowi, że też umie się obrócić, i swobodnie zagadnął do taksówkarza o drogę. Niestety, jego miłość własna została pohańbiona, bo w odpowiedzi usłyszał tylko coś całkowicie niezrozumiałego. Zażenowany wbił w Jaśka oczekujące spojrzenie.

– On mówi w Scots, proszę księdza – pośpieszył z wyjaśnieniami Janek. – Ja też mam problemy, a to dopiero przedsmak, czyli wersja Lallans. Jakbyśmy się przejechali do Aberdeen, to dopiero by się ksiądz poczuł jak w Norwegii! Zero zrozumienia!

Coś tam jednak chyba zrozumiał, bo pociągnął proboszcza na zadaszony parking. Faktycznie, tak jak się umawiali, czekał tam na nich ksiądz Błażej od salwatorianów, jeden z dwóch, którzy zostawali w Kirkcaldy w parafii świętego Niniana. Księża Wieczorek i Niziołek mieli posługiwać w St Marie’s z doskokiem do St Pius.

Gospodarz, odziany po cywilnemu, przyjrzał się im, a szczególnie Jankowi, z sympatią i lekkim pobłażaniem.

– Od razu można poznać, że jesteście z Polski – powiedział wesoło. – Tutaj poza kościołem nie widuje się księdza w sutannie.

Janeczek już otwierał gębę, ale proboszcz całkowicie w stylu don Camilla kopnął go pod osłoną wkładanej właśnie do bagażnika walizki i łobuz się przymknął. Do czasu.

Przy przejeździe przez zatokę ksiądz Tadeusz zajął się podziwianiem znanego mu z internetu Forth Bridge, przez co Jasiek mógł bezkarnie dorwać się do głosu. Z prowadzonej przez całą drogę dyskusji wynikało, że faktycznie w pewnych dziedzinach życia czeka ich jeśli nie szok kulturowy, to twarda adaptacja.

„Narobi sobie kłopotów, cholerny uparciuch” – pomyślał z obawą proboszcz. Brzydkie słowo niech mu będzie wybaczone przez wzgląd na ojcowskie uczucia do podwładnego.

W Kirkcaldy ksiądz Błażej zajechał pod małą, sympatyczną restaurację i zaprosił ich na lunch. Przyjęli propozycję z radością; byli już solidnie głodni, wydawało im się, że od ostatniego zjedzonego na Jarosławskiej śniadania minęły wieki całe.

Gospodarz nie męczył ich długaśnym menu i od razu zadysponował spécialité de la maison w postaci fish and chips. Jak się okazało, każdy znał tu każdego, a uśmiechnięty od ucha do ucha kelner, najwyraźniej uprzedzony o ich przyjeździe, próbował konwersować po polsku: najpierw zebrał staranny wywiad, jak w języku gości mówi się delicious, a potem począł zachwalać, że danie jest „pyszny”.

Rzeczywiście, ryba była pyszna. Najwspanialsza, jaką ksiądz Tadeusz jadł jeżeli nie w życiu, to na pewno przez ostatnie półtora roku, kiedy to pani Teresa raczyła ich wyłącznie łososiem gotowanym w folii. Każdy, kto dania takiego próbował, wie, jak smakuje. I każdy, kto był na Wyspach Brytyjskich lub choćby dysponuje wyobraźnią, potrafi porównać je z porządnym fish and chips…

Jan Peregryn, człowiek może i lekko szalony, lecz dobry i odpowiedzialny, a proboszcza, jak wiemy, szczerze noszący w sercu, przeżywał straszliwe męki. Tona panierki. Frytki i danie główne smażone w głębokim oleju. A szef pożera to wszystko jak wołoduch, tylko oczy mu się śmieją.

– Szczepił się ksiądz? – wyszeptał najdyskretniej jak mógł kącikiem ust. W odpowiedzi proboszcz tylko radośnie przytaknął. „Szczepić się” oznaczało w ich domowym języku oczywiście wstrzyknięcie insuliny, co delikwent uczynił przy okazji wizyty w kibelku.

– Może dokładkę? – zapytał promiennie ksiądz Błażej, zadowolony, że gościom tak smakuje.

Proboszcz zaczerpnął oddechu.

Janeczek pierwej by się własnym językiem udławił, niżby publicznie zwrócił uwagę starszemu, że ma sobie dać już spokój, i w dodatku, że jest wstrętnym obżartuchem. Poza tym, jak wiemy, odrobinkę się szefa bał. Na domiar złego obaj siedzieli twarzami do gospodarza, a bokiem do siebie, więc wszelkie sygnały wzrokowe odpadały. „Rany boskie, cukier mu skoczy na trzysta albo i więcej!” – pomyślał ze zgrozą.

Na szczęście układy pomiędzy obu panami były, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, prawdziwie partnerskie. Ksiądz Tadeusz również szanował i szczerze lubił swojego wikarego, a także odrobinkę się go bał. W końcu obaj wzajemnie mieli nad sobą spowiedziową jurysdykcję, czyli mówiąc wprost, jeden drugiemu mógł przywalić taką pokutę, że buty spadają, o czym czytelnik doskonale wie. Poza tym proboszcz był świadomy, że Janeczek ma talenty nie tylko muzyczne, ale i aktorskie, i w razie czego gotów jest odstawić atak wyrostka robaczkowego lub coś w tym rodzaju, byleby do repety nie doszło.

– Nie, dziękuję, powinienem przestrzegać diety – odpowiedział z uśmiechem ku niebywałej uldze Janka.

Rozmowa potoczyła się na tematy służbowe; w St Marie’s odprawiane były w niedzielę trzy msze, w tym jedna po polsku, i postanowili podzielić się nimi tak jak w Poznaniu, to znaczy Jasiek zdeklarował się na poranną i rzecz jasna na wieczorną w świętym Piusie. W tygodniu w obu kościołach msze były o dziesiątej. „Kto na nie przychodzi, emeryci?” – zastanowił się przelotnie ksiądz Tadeusz.

Zostali potem zawiezieni do swojej nowej siedziby, Bank West przy Reminder Street, tuż obok kościoła. W hallu czekały kartony z całym ich dobytkiem.

„Niechby ten przemiły ksiądz Błażej już sobie poszedł, muszę koniecznie położyć się choć na pół godzinki” – pomyślał całkiem jak pan Łęcki ksiądz Tadeusz. „Maksymalnie godzinę! A potem pomogę Jankowi to wszystko porozkładać…”

– Mam prośbę: czy zawiózłby mnie ksiądz jeszcze tylko do świętego Piusa i pokazał wszystko? – zapytał dokładnie w tym samym momencie Janek. – Ksiądz proboszcz ma coś do załatwienia, a my przez ten czas obrócimy…

„Wie, jak zawsze” – pomyślał z uśmiechem w duszy ksiądz Tadeusz. „I przetrzyma go tam nie godzinę, ale dwie! Będzie opowiadał o mszy trydenckiej i owinie go sobie dookoła małego palca…”

Proboszcz też dużo wiedział o swoim wikarym, bo wszystko odbyło się dokładnie jak przewidział, a nawet lepiej, bo trwało nie dwie, lecz trzy godziny. W tym czasie starszy z księży odpoczął i nawet zdążył rozpakować jeden karton (ten z powieściami fantasy), a młodszy otrzymał dokładną, wyczerpującą instrukcję co do posługi u Piusa. W niedzielę mógł startować sam.

Zaraz następnego dnia odbyli maleńką dyskusję dotyczącą sposobu przemieszczania się. Samochodu oczywiście nie mieli, volkswagen został zabrany przez nowego właściciela w przeddzień ich wyjazdu; mieli zamiar coś tu sobie na miejscu kupić, ale to musiało odrobinę potrwać. Wobec tego przez najbliższy, powiedzmy, tydzień, może dwa, wikary skazany był na własne nogi. Ksiądz Tadeusz usiłował mu zatem perswadować, żeby na trasie z St Marie’s do St Pius sutannę niósł w torbie, a nie na grzbiecie. Jasiek… cóż, czytelnik doskonale wie, co powiedział Jasiek. Przyciskany zaś, zadeklarował rozkosznie:

– Mogę jeździć na rowerze, kupię sobie damkę!

Na takie dictum proboszcz machnął ręką, wyimaginowawszy sobie bowiem Janeczka pedałującego po Kirkcaldy z rozwianymi połami sutanny jak skrzyżowanie don Camilla z ojcem Mateuszem, uznał, że z dwojga złego wersja per pedes jest lepsza.

W niedzielę o dziewiętnastej msza trwała długo, jak to msza łacińska, ze śpiewami, do których wszyscy włączali się ochoczo; kazanie w sumie było najkrótsze, chociaż dwujęzyczne, po polsku i angielsku. Potem Jasiek jeszcze gadał na schodkach z wychodzącymi, przeciągnęło się to przez kolejną godzinę i w rezultacie dopiero po wpół do dziesiątej ruszył z powrotem na Reminder Street. Z Piusa było raptem półtorej mili, czyli niecałe dwa i pół kilometra, ruszył więc nieśpiesznie w dół, napawając się długim, ciepłym wieczorem. Nie doszedł nawet do pierwszego skrzyżowania, kiedy stanęła mu na drodze wataha napitych, a może i naćpanych chłopiąt z sąsiedniego klubu, przypierając go do murka flankującego przystanek autobusowy. Co gorsza, byli to rodacy, bo odezwali się w rozczulającym ojczystym narzeczu:

– Patrz, k…., aż tutaj za tobą ten czarny k…. przylazł! Z…… mu w ryj?

Jasiek obejrzał ich sobie dokładnie, ocenił szanse i westchnął w duszy: „Święci patroni, pomóżcie, bo sam nie dam rady!”.

Na tak szczerze wyrażoną prośbę wszyscy święci Janowie, od Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty począwszy, na Janie Pawle skończywszy, pospołu ze świętym Peregrynem i sługą Bożym Jordanem, zareagowali w trybie natychmiastowym, podsuwając mu pod rękę połamany zderzak, który w normalnych warunkach absolutnie nie miałby prawa się poniewierać na schludnej uliczce w wypielęgnowanym miasteczku. Janek zrobił zamach jak Farloon w Najlepszym, usłyszał analogiczny wrzask, a potem już niczego nie analizował i nie oglądał się za siebie, dziękując patronom także za sprawność nóg, nabytą od czasu, kiedy pozbył się motoru, a która teraz dawała mu niewątpliwą przewagę przed osiłkami w stanie nieważkości. W Bank West był w dziesięć minut zamiast w pół godziny, co było czasem bardzo dobrym, zważywszy na poruszanie się w stroju służbowym.

Ksiądz Tadeusz zdumionym wzrokiem zmierzył zdyszanego wikarego. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy Jasiek, wyskoczywszy z sutanny, wrzucił ją do pralki, a potem sam zniknął w łazience, dokonując tajemniczych ablucji. Gdzie się tak utytłał, podczas odprawiania starej mszy u świętego Piusa?

Ale kiedy Jasiek z miną niewiniątka usiadł do kolacji, szef już wiedział, co się stało: właśnie to, czego cały czas się bał, bo trudno było nie zauważyć podrapanego policzka i pozdzieranych do krwi kostek u rąk Janeczka.

– Synu?… – powiedział z naciskiem. Więcej nie trzeba było, wbrew pozorom wikary idiotą nie był.

– Miałem dyskusję światopoglądową z młodzieżą – odpowiedział beztrosko.

– Janku, ale mówiłem, przestrzegałem!… – uniósł się proboszcz. – Inny kraj, inne obyczaje! Swoim zachowaniem prowokujesz tutejszych łobuzów!

– Proszę księdza, to byli nasi…

– Co takiego?

– No, Polacy. Trudno powiedzieć, co próbowali sobie odreagować.

– Bez różnicy, gdybyś dostosował się do lokalnych zwyczajów, nie byłoby tego! Słyszałeś, co mówił ksiądz Błażej, tu ludzie nie są przyzwyczajeni do widoku księdza w sutannie. Twoja ostentacja jest niestosowna!

– Przepraszam bardzo, proszę księdza, ale niech ksiądz, z całym szacunkiem, powtórzy to jeszcze trzy razy, tylko powoli. Ostentacja? Niestosowna? Zachowuję się niestosownie, bo noszę strój duchowny? Jestem ostentacyjny, bo wypełniam zobowiązania nałożone na mnie podczas obłóczyn?

– Janku, krótki strój tych zobowiązań nie łamie! Czy ja ci bronię chodzić w koloratce? Jeszcze raz powiem: tu wszyscy księża, anglikańscy też, noszą garnitury, bo nie chcą być demonstracyjni.

– „Tu” to prezbiteriańscy – mruknął pod nosem Janeczek. – Poza tym ja już nie umiem chodzić w garniturze – dodał głośniej. – Nigdy nie umiałem. Na występach w muzycznej strasznie się w nim męczyłem. Ostatni raz założyłem garnitur właśnie na obłóczyny, po to, żeby go natychmiast zdjąć. A w ogóle dlaczego nie można być demonstracyjnym?

Księdzu Tadeuszowi opadły ręce.

– To nie tak, że nie można. To jest trochę związane z obyczajowością Brytyjczyków, jak by tu powiedzieć?… Nie wypada, jest w złym tonie, jest nachalne. Koloratka jest wystarczająco zauważalna. Nie chodzi o religię, tylko o obyczaj ogólny, rozumiesz?

– Nie – powiedział z uporem Jasiek. – Czador jest nachalny, a mnie nie przeszkadza. Oczekuję symetrii.

– To sobie oczekuj! – rozgniewał się proboszcz. – Będziesz miał symetrycznie obitą gębę! Albo gorzej!

– Jestem żołnierzem i sutanna to mój mundur – odpyskował Janek. – I’ll give you my uniform when you take it off my cold, dead body!2

Ksiądz Tadeusz, jak wiemy, nie był tak dobry w angielskim, jak jego wikary, przykładowo przerastały go niekiedy tajniki stosowania odpowiednich czasów, ale tym razem zrozumiał wystarczająco dużo, żeby wkurzyć się maksymalnie, szczególnie że rozszyfrował źródło. Dość, nie będzie tolerował tego absurdalnego uporu!

– Proszę księdza, niech ksiądz przestanie dyskutować i zastosuje się do polecenia! – powiedział z całym służbowym chłodem i stanowczością, na jakie było go stać.

Janeczek uśmiechnął się pod wąsem, rozsiadł wygodnie w fotelu, zakładając nogę na nogę, i zapytał bezczelnie:

– Od kiedy mówi pan do mnie „Potter”, panie profesorze?

Proboszcz zamarł zdruzgotany. Jego upodobanie do fantasy było w środowisku księżowskim tajemnicą poliszynela, ale nie obnosił się z tym bynajmniej, był dyskretny, a publikował pod pseudonimem. Przy tym przyznawał się wyłącznie do literatury może nie tyle poważniejszej, ile… jak by to ująć… namaszczonej towarzysko: Tolkien, Pratchett, Wiedźmin… Cóż, nikt nie jest doskonały, a profesor Gąsowski z Szatana z siódmej klasy też się wstydził, że czyta Hrabiego Monte Christo. Aż do chwili obecnej wydawało się zatem księdzu Tadeuszowi, iż fakt skrupulatnego przeczytania całego siedmioksięgu Harry’ego jest jego słodką tajemnicą. Przeczytania z satysfakcją, trzeba dodać; bawił się świetnie i odmłodniał przy tym jak Róża Niziołek.

„Jak ten mały drań się domyślił?!” – bezradnie zapytał samego siebie. „Kilka cierpkich słów pod adresem Tekielego, dawno temu… Nie, to nie może być to. Kilka jeszcze bardziej cierpkich słów pod adresem kolegi po fachu, ojca Posackiego… Ale to trzeba by być geniuszem, żeby wychwycić, że chodziło mi o Pottera!… Kiedyś opowiadał o siostrze, jak niechcący uśmierciła szwagra. Zaśmiewaliśmy się wtedy obaj, może zorientował się, że jestem za bardzo, hm, kompetentny?…”

Nagle przyszło olśnienie, które spowodowało tak raptowny rumieniec na jego twarzy, że aż odwrócił się do okna, żeby go ukryć. To było wtedy, kiedy przyszły dwa mandaty: jeden za jazdę sto dwadzieścia po trasie katowickiej, drugi za przejechanie na tak zwanym późnym żółtym, czyli de facto na czerwonym na skrzyżowaniu Jana Pawła z biskupa Baraniaka. Janeczek wyczuł pismo nosem, pewnie chciał zapłacić, wetknął sobie mandaty do kieszeni, a on wtedy powiedział:

– Zostaw, synu, te wyjce, ja to załatwię!

Jedno słowo nie w porę i taka dekonspiracja, połączona z całkowitym upadkiem autorytetu!…

Jak on ma teraz cokolwiek mu nakazać? Będzie łaził po swojemu i go zatłuką!…

Przypomniał sobie epizod sprzed półtora roku, kiedy ledwo żywego Janka przynieśli na plebanię, i poczuł niemęską słabość. „Muszę wziąć leki” – pomyślał.

Wtedy poczuł, że mały drań całkowicie przedsoborowo całuje go w rękę ze słowami:

– Przepraszam! Niech ksiądz będzie spokojny, od jutra chodzę w garniturze!

Żeby chodzić w garniturze, trzeba było go sobie najpierw kupić. Jak bowiem Jasiek powiedział, założył po raz ostatni swoje maturalne ubranie na obłóczyny. Figura się wprawdzie księdzu Niziołkowi nie zmieniła, na przekór proroctwu książkowego imiennika („Ja już nie urosnę, chyba że wszerz”), ale garnitur wisiał w szafie na Pamiątkowej ku wiecznej pamiątce.

Janek zatem, założywszy koszulę z koloratką i czarny polar, udał się do tesco przy Hunter Street, ale na widok wystawionego tam asortymentu doznał wstrząsu. „Jak już mam paradować w takim czymś, niechby to było chociaż porządne” – pomyślał sobie całkiem praktycznie jak na księżyka-pięknoducha. Oj, narrator przeprasza za tę kąśliwość. To miał być akt obiektywizmu, ale przecież nieraz było powiedziane, że ksiądz wikary był i do różańca, i do tańca.

Obiekt naszych zainteresowań skręcił tedy w Kirk Wynd, wypatrując sklepów z odpowiednią konfekcją. Ani chybi pierwszy raz w życiu absorbowały go takie czynności. Do tej pory, jak czegoś potrzebował, wpadał do sklepu, brał, co było, i znikał, bo twierdził, że mu w marketach duszno, całkiem jak Davidowi. W takim samym stylu zresztą kupował też Jasiek sutannę: ekspresowo, bez grymasów, w Paramentum na Tumie, przy czym raz pozwolił sobie przy rodzinie ponabijać się z kolegów-kleryków, którzy sutannę szyli na zamówienie u specjalnego krawca, a asystowały przy tym przejęte matki. Swojej rodzicielce Janeczek w każdym razie oszczędził czy też pozbawił ją, zależy jak na to spojrzeć, tychże przyjemności. Ciekawe, czy spowiadał się z kpin wobec kolegów albo własnej abnegacji, też zależy, jak spojrzeć…

W śródmiejskich sklepikach dla odmiany odrzuciły Jaśka ceny. Spowodowało to szybką rewizję planów; postanowił kupić tylko marynarkę, w końcu spodnie miał, i to w rozrzutnej ilości par trzech: na niedzielę, na co dzień i na wyciery. Postał chwilkę przed sklepem z kiltami zaraz na początku High Street, przyglądając się im z upodobaniem.

„Co by powiedział ksiądz proboszcz, gdybym sprawił sobie kilt z Polish tartan i do tego marynarkę Argyll?” – pomyślał z satysfakcją. „Plus koloratka, rzecz jasna! Może w tym i byłaby odrobina ostentacji, ale za to całkowicie zgodnej z lokalnym obyczajem! Zresztą kilt w barwach Fife też mi przysługuje…”

Porzucił ze smutkiem te kuszące myśli i ruszył dalej. W połowie ulicy jego uwagę przykuł mały, sympatyczny sklepik z ciemnoszarą marynarką na wystawie. Jasiek nie miał pojęcia, jak się nazywa materiał, z którego była uszyta, ale wydał mu się na oko przyjemnie miękki. Ceny nie było, postanowił zaryzykować i wszedł do środka.

Nieco speszony zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi, a wtedy pani sprzedawczyni odezwała się w te słowa:

– Ale dlaczego ksiądz do mnie po angielsku mówi? Jestem Mariola, znam księdza ze świętego Piusa.

Janeczek się ożywił, już bez krępacji wyłożył swój problem, pani podeszła do niego z dużym zrozumieniem i przystąpiła do działania.

– Ta z wystawy będzie na księdza za duża, zaraz wyszukam mniejszy rozmiar… o, proszę. Idealnie, jak na księdza szyta! Może przydałoby się odrobinę skrócić rękawy, gdyby ksiądz poczekał, zajmie to nie więcej niż pół godziny. Proszę tu spocząć, czego się ksiądz napije?

Oszołomiony jej operatywnością i gościnnością Janek poprosił o herbatę. Pani Mariola zasiadła do maszyny, opowiadając mu jednocześnie swoją historię.

W Kirkcaldy mieszkał jej syn, który tutaj znalazł sobie dziewczynę i ożenił się. To samo uczynił w Polsce mąż pani Marioli, to znaczy znalazł sobie dziewczynę i ożenił się, oczywiście uprzednio się rozwiódłszy. Jaśkowi już w tym momencie wszystkie wątpia przewróciły się na lewą stronę, bo pomimo trzyletniej księżowskiej praktyki, no, dwuletniej, odjąwszy rok pobytu na cmentarzu, podczas której nasłuchał się i napatrzył sporo, nie mógł się jakoś uodpornić na takie casusy. Może zawiniło tu za dobre wychowanie i zbyt pozytywne wzorce, jak by powiedziała ciotka Anioł. W każdym razie ksiądz Niziołek, mając przed oczami swojego własnego tatę (plus dziadków, wujów rodzonych i przyszywanych w osobie Brendana i pana Szczęsnego oraz szwagrów) z jednej strony, a pana Nowaka, ojca Wioli, z drugiej, na temat powinności małżeńskich poglądy sprecyzował sobie bardzo dokładnie. Gdyby mu przyszedł do spowiedzi niecnota, który porzucił żonę z dzieckiem, i to niepełnosprawnym może na dodatek, na bank nie dostałby rozgrzeszenia. No, ale tacy osobnicy do spowiedzi raczej nie chodzą.

Problem pani Marioli dotyczył jednakże innej materii.

– Jacek to dobry chłopak – opowiadała, terkocąc maszyną – tyle że przestał chodzić do kościoła jeszcze w liceum. Co ja się naprosiłam, natłumaczyłam! W końcu dałam spokój, pomyślałam: jesteś dorosły, bierz odpowiedzialność za siebie. Jego żona też przemiła dziewczyna, ale chyba nawet niechrzczona, nie wiem, nie pytałam. Ślub był tylko cywilny, bo jakby inaczej, skoro Jackowi nie zależało. A teraz ma się urodzić dziecko. No i mój Jacuś przychodzi do mnie i powiada: a może by mama tak po cichu je ochrzciła? Na co ja kategorycznie powiedziałam nie, bo dziecko musi być chowane w wierze przez rodziców. Ale już sama nie wiem, proszę księdza, dobrze zrobiłam?

– Dobrze – odpowiedział stanowczo Janek. – Niech pani przy nim trwa, niech pani będzie dla niego cały czas jak latarnia morska. Trzeba wierzyć, że przemyśli i dojrzeje.

Pani Mariola westchnęła i podała mu marynarkę.

– Proszę teraz przymierzyć… Doskonale! Ale wie ksiądz co? Niech ksiądz się nie obrazi, ale te spodnie do niej nie pasują.

– Nie?… – speszył się Janek, popatrując na swój codzienny przyodziewek, do tej pory zawsze ukryty pod fałdami sutanny.

– Zaraz coś dopasujemy, proszę poczekać. O, te będą dobre, może ksiądz przymierzy.

Janek pokornie zniknął za zasłonką, by po chwili zaprezentować się w całej krasie.

– Idealnie! – ucieszyła się pani Mariola. – Ociupinkę tylko ściągnę po bokach, bo ksiądz to chyba nie ma czasu na jedzenie, co?

Jasiek zarumienił się, zniknął na powrót w przymierzalni, przekazał pani Marioli spodnie do przeróbki, a podczas następnych dwudziestu minut, popijając dla odmiany kawę, wysłuchał opowieści numer dwa, o starszym synu.

– Jurek to znowu zakochał się w Angielce i świata poza nią nie widział, też się chciał żenić, ale ona nie chciała i było po herbacie. Jakby się wystraszyła deklaracji! A Jurek zapomnieć nie może, nie pogadasz z nim, nie przetłumaczysz. Kompletnie nie do życia! Ja bym już, proszę księdza, ucieszyła się, jakby mi nawet i czarną przyprowadził! Co się stało, oparzył się ksiądz o dzbanek?

– Nie, nie, nic mi nie jest – pośpieszył zapewnić Jasiek, bohatersko przygryzając język, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Proszę teraz założyć całość – rozkazała pani Mariola. – Pięknie! Niech ksiądz tak zostanie, spakuję stare rzeczy. Trzewiki jakieś ksiądz ma?

– Co takiego? – spłoszył się Janek. Na co dzień chodził w swoich ulubionych, czarnych nubukowych butach á la MacGyver.

– Półbuty, proszę księdza. Mogę podać adres bardzo dobrego sklepu…

– Nie, dziękuję, nie trzeba – zapewnił szybko Jasiek. Do niedzielnej posługi zakładał obuwie z Ecco, nawiasem mówiąc prezent dziadka Niziołka, który tak jak niegdyś swego syna, tak teraz wnuka zaopatrzył odpowiednio, zgodnie z dewizą, że biedny na butach oszczędzać nie może.

– Ale wie ksiądz co? – Pani Mariola miała ostatnie słowo. – Ta flanela jest ładna, tyle że dobre to na lato. Ja zamówię dla księdza porządny wełniany garnitur, będzie jak znalazł, kiedy się zrobi zimniej.

Jak to mówią, trafił swój na swego.

Jest taki dość niewybredny Polish joke: ten Johnny z drugstore’u to prawdziwy as! Nawet Polakowi sprzeda szczoteczkę do zębów!

Pani Mariola była lepsza: w ciągu godziny sprawiła, że abnegat ksiądz Niziołek wyszedł od niej w ciuchach, co do których jeszcze poprzedniego dnia zarzekał się, że nigdy ich na grzbiet nie założy. Ba, zamówił dodatkowo drugi komplet! Poza tym całkowicie z własnej inicjatywy przyrzekł spotkać się z Jackiem, a może i z Jurkiem, jakby się dało, w celach reedukacyjnych.

Ale to jeszcze nie koniec. Kiedy Jasiek wrócił do Bank West, księdzu Tadeuszowi na jego widok wymknęło się spontaniczne:

– Janku, jak ty ładnie wyglądasz! – przy czym proboszcz siłą powstrzymał się, żeby po babsku nie pomacać nowego ciucha, bo wydawał się taki kusząco miękki i miły w dotyku… Dodał więc tylko:

– Zaprowadziłbyś mnie do tamtego sklepu? Też bym sobie kupił takie ubranie.

W taki oto sposób na dobry początek polscy księża nabyli mundurki służbowe ze szkockiej wełnianej flaneli u polskiej mistrzyni marketingu, przeradzając się w jej stałych klientów.

Jeep2

Jeep stał na parkingu Kirkcaldy Motor Company przy Reminder Street, sto pięćdziesiąt metrów od plebanii. Ksiądz Tadeusz przechodził tamtędy zupełnie przypadkowo, bo zasadniczo wszelki ruch do centrum i nad morze odbywał się w drugą stronę. Tak go jakoś poniosło, przechodził obok biało-buraczkowego muru z dumnym napisem, za którym skrywał się komis samochodowy, spojrzał machinalnie na plac i wtedy jeep do niego mrugnął. To znaczy, bzdura, oczywiście, że to nie było miejsce i czas na jakieś dziecinne plagiaty z Broszkiewicza; po prostu słońce odbiło się od reflektorów i tyle. Proboszcz zerknął i powędrował dalej.

Wieczorem z premedytacją poszedł upewnić się, czy jeep stoi w tym samym miejscu: nieduży, zgrabny, ciemnozielony. Brama była już zamknięta, więc nawet nie mógł sprawdzić, ile kosztuje. Zresztą w ogóle nie miał takiego zamiaru; jeep dla księdza? Dla księdza żyjącego w mieście, gdzie nie są przewidziane żadne ekstremalne dojazdy? Głupota.

Następnego dnia, zaraz po odprawieniu mszy o dziesiątej, jeszcze zanim Janek wrócił z Piusa, proboszcz znowu się przespacerował. Nie mieli do tej pory wielu obowiązków, ciągle byli tu jakby na wakacjach; jak im powiedział ksiądz Błażej, właściwa robota zacznie się dopiero w drugiej połowie sierpnia. Więc mógł bez grzechu trochę się powłóczyć. Tym razem brama była gościnnie otwarta, wszedł tak sobie, dla sportu, bez zobowiązań. Dwa tysiące siedemset funtów. Pokiwał tylko głową i zawrócił. Skręcił za kościołem w lewo w Dunnikier Road i powędrował nieśpiesznie w kierunku morza. Przez ten tydzień zdążył polubić spacery nad zatokę, zapach wody, nawet wrzaski mew. Przed mewami został ostrzeżony, żeby ich nie karmić, bo mogą być agresywne.

Szedł i automatycznie liczył. Za volkswagena dostał jedenaście tysięcy, złotych oczywiście, bo sprzedawał na chybcika, no i rzecz jasna nie był to model z ostatniego sezonu – dostał go w spadku po tacie ładnych parę lat temu. To wypadało niemal dokładnie dwa tysiące funtów i za tyle powinni coś kupić. Widział tam przy murku takiego citroena w wieku golfa za tysiąc siedemset. Akurat dla nich. Nawet kolorek ten sam. W Poznaniu odkładał sobie na nowy samochód, ale… mniejsza z tym. „Więc nie kombinuj, chłopie, więcej skromności by ci się przydało” – powiedział sam do siebie.

A wieczorem znowu nogi zaniosły go we wschodnią część ulicy. Tym razem jeep mrugnął na sto procent. Słońca nie było, nawet lekko popadywało, a ludzie tutaj jeździli bez świateł aż do zmroku, więc nic nie miało prawa się odbijać w reflektorach. No, chyba że w fitness klubie naprzeciwko ktoś zapalił neon.

Przypomniał sobie, jak kiedyś przed wiekami, między maturą pisemną a ustną, wpadł do niego Leszek, ten sam, który później drukował „Obserwatora”. Powinni się uczyć, ale Leszek, roześmiany od ucha, do ucha, zaprosił go na przejażdżkę łazikiem; stareńkim, tyle że pięknie wymalowanym na biało. Nie na zielono, zielony był zastrzeżony dla wojska. Jeździli wtedy po Rusałce i Golęcinie w absolutnie niedozwolonych miejscach, zaśmiewając się jak idioci. Maturę zdali obaj, nawet całkiem nieźle.

Po osiemdziesiątym dziewiątym przyjaźń z Leszkiem się rozluźniła. Nie, nie pokłócili się, skąd, po prostu życie poszło swoją drogą. Widywali się raz na dwa, trzy lata, czasami rzadziej, wysyłali sobie tylko życzenia na święta. Teraz, po śmierci żony i córki, Leszek w ogóle nie szukał kontaktu z ludźmi, a szczególnie z nim, i nawet nie można się temu za bardzo dziwić. Został tylko w pamięci jako nieustanny wyrzut sumienia…

Robiło się ciemno, zawrócił na plebanię. Jasiek czekał na niego z kolacją. Była to całkiem dietetyczna sałatka grecka z fetą, ale smakowała doskonale i doskonale zapychała, nawet nie dojadł swojej porcji. A przy kubkach aromatycznej herbaty Janek ni stąd, ni zowąd położył na stole przezroczystą kosmetyczkę – taką, jaką trzeba zabierać do samolotu – i zaczął nawijać w te słowa:

– Proszę księdza, tutaj jest prawie tysiąc funtów. Było więcej, ale wydałem na te głupie garnitury… – Zerknął na szefa i przymknął się momentalnie. – Tata mi dał w przeddzień wyjazdu, nie chciałem brać, ale wepchnął mi na siłę. Bierz, powiada, zaoszczędziłem dzięki operatywności Beaty. Zacząłem coś gadać o Elce, a tata na to, żebym przestał chrzanić, Elce krzywda się nie dzieje. I że mam sobie kupić nową sutannę, bo wstyd w takim czymś łazić. Sutanny już nie potrzebuję, więc proszę… Zróbmy zrzutkę, kupmy auto raz dwa, żeby jeszcze teraz, w wakacje, gdzieś sobie skoczyć i żeby ksiądz nauczył się prowadzić lewą stroną…

„Ty draniu” – pomyślał ksiądz Tadeusz trochę bezradnie. „Jak zwykle wszystko wiesz! Jakżeś mnie namierzył, przecież czaiłem się niczym Zorro?!” – ale szybko doszedł do wniosku, że wystarczyło, żeby Jasiek, zerknąwszy zza rogu, zobaczył go tęsknie wpatrzonego w plac za biało-buraczkowym murkiem.

Poszli tam razem następnego dnia. Słuchał, jak Jasiek po drodze papla o rodzicach, zagadując jego wątpliwości:

– Oni są w porządku, proszę księdza, i mama, i tata wiedzą, co trzeba i jak trzeba. I stosują w praktyce metodę „ufaj Bogu, a strzelbę trzymaj w pogotowiu”, dzieląc się rolami na bieżąco. Tym razem załatwili to klasycznie i konserwatywnie, matka różaniec, ojciec kasa…

Na placu pokazał mu jeepa i z zażenowaniem, ale szczerze do bólu spytał:

– Janku, czy to nie idiotyzm? Nie pomyślisz sobie, że mi odbiło?

– Zaraz odbiło! – uśmiechnął się Janek. – A co sobie ksiądz pomyślał, jak mnie zobaczył na motorze, w kasku, goglach i z przytrzaśniętą sutanną do tego?

– Że komuś tu odbiło – przyznał uczciwie proboszcz.

– Otóż to – dopowiedział wikary. – Ale wie ksiądz, jak fajnie ta honda zasuwała?

„I oddałeś ją w jednej chwili, z uśmiechem i bez żalu” – pomyślał ksiądz Tadeusz zupełnie jak Elka, ale nic więcej nie mówił, bo nie chciał Jaśka zawstydzać.

Ten już pertraktował ze sprzedawcą, dostali kluczyki i ruszyli na jazdę próbną.

– Na razie ja poprowadzę – tłumaczył Jasiek. – Ale jak tylko wykupimy ubezpieczenie, ksiądz przejmie stery. Zobaczy ksiądz, to nic wielkiego, tylko trzeba zgodnie z logiką trzymać się osi jezdni. Jak u nas. I za dużo nie myśleć. Samo się będzie jechało. Poza tym to automat, nawet ksiądz nie będzie się musiał szarpać z biegami przy drzwiach, jak moja siostrzyczka – zakpił beztrosko.

– Janku, tak mówisz, jakbyśmy go już kupili! – próbował protestować, ale z każdym kolejnym kilometrem jego opór słabł. Jeep jechał jak złoto, bezszelestnie i mięciutko, a kiedy Jasiek poderwał go spod świateł, zostawił inne wozy za sobą daleko w tyle. Też chciał pokazać, co potrafi.

Po powrocie na Reminder Street proboszcz stał jeszcze chwilę z ręką na masce. „Kup mnie” – prosił jeep.

– Proszę księdza, o co właściwie księdzu chodzi? – przyszpilił go wikary. – W czym problem?

– Janku, to kupa forsy – powiedział cichutko. – Czy mi wypada? Tak od razu, na wejściu?

Janeczek uśmiechnął się z ciepłą pobłażliwością.

– Proszę księdza, naprawdę nie musi mieć ksiądz wyrzutów sumienia z powodu dziewięcioletniego auta! Wielka mi rozpusta! Niechże się ksiądz trochę ucieszy! Pojedziemy w góry, poszwendamy się gruntowymi drogami… – dodał z błyskiem w oku całkiem jak swój własny szwagier. I już był przy obsłudze.

– Chcemy złożyć ofertę na dwa czterysta – powiedział obojętnym tonem. – Proszę skontaktować się ze sprzedającym, poczekamy. – I wskazał proboszczowi wygodny fotel w recepcji.

– Nie przesadzasz? – spytał konspiracyjnie ksiądz Tadeusz. Nagle zaczęło mu zależeć.

– Spoko, on powie dwa sześćset i stanie na dwa pięćset pięćdziesiąt – odparł beztrosko Jasiek. – Będziemy mieć na opłaty. No, może nie na wszystkie, ale chociaż trochę. – Ciekawe, w branży motoryzacyjnej umiał się obrócić, głupiał tylko w sklepie z ciuchami, jak każdy chłop.

W kwadrans później pojawił się sprzedawca.

– Klient zgadza się na dwa sześćset – powiedział do nich czysto po polsku i uniósł odrobinkę brew. Musiał słyszeć ich dialog. Ale proboszczowi było już wszystko jedno.

W trzy godziny później wszystkie możliwe formalności zostały załatwione, a jeep stał na dziedzińcu w Bank West. „Możemy jechać choćby zaraz” – mrugnął. To jest, oczywiście, wikary zapalił jarzeniówkę w kuchni i światło odbiło się od lusterka.

Przez następnych kilka dni ksiądz Tadeusz pilnie trenował pod okiem Janka; pojechali na północ, dotarli do uroczego miasteczka Pitlochry, a potem zgodnie z zapowiedzią włóczyli się bardzo bocznymi drogami. Może niezupełnie gruntowymi, ale dzikimi i wąskimi. Nawet nauczył się zbaczać do zatoczek, bał się tylko z początku dziwnych kratek na środku szosy; kiedy pierwszy raz przejechał po czymś takim pełnym gazem, zadudniło jak na moście i wystraszył się, że coś zbroił.

– Po co oni to robią? – zdziwił się. – Kanalizacja jakaś? Przepusty? Nie mogą tego zabetonować?

– To na owce – usłyszał momentalnie od Jaśka. – Żeby nie przełaziły z pastwiska na pastwisko, po tych kratkach nie dadzą rady. – Musiał zrobić minę pod tytułem „To też wiesz?”, bo zaraz padło: – Elka z Davidem opowiadali.

Do niedzieli poczuł się na tyle pewnie, że kiedy tylko wikary poszedł do Piusa, jego poniosło za kierownicę. W zasadzie wyczuwał Jaśkowe błogosławieństwo, bo przecież ten mógł wykorzystać nowy nabytek w drodze na Brodick Road, w końcu po to kupowali wóz, także dla bezpieczeństwa. Ale skoro wolał młokos zasuwać na piechotę…

Jeep mrugnął kierunkowskazem – jasne, po prostu zahaczyło się łokciem o kokpit – i pojechali na północny wschód. To znaczy, on pojechał, sam, dość tych idiotycznych personifikacji! Postanowił poszukać jakiejś dzikiej plaży i przejść się trochę, może uda mu się zobaczyć foki. Teoretycznie powinny tu być nawet walenie, ale foki całkowicie by go satysfakcjonowały.

Już po dwudziestu minutach znalazł sympatyczną plażę, na którą wiodła z parkingu wąska ścieżka w poprzek skalistego klifu. Fok oczywiście nie było, musiałyby mieć nerwy jak postronki, bo w wodzie po brzuch biegał rozszczekany labrador, utytłany i radosny. Psiak miał niespożyte siły, ledwo właściciel zdążył mu rzucić gumowe kółko, już był z powrotem i ziając, domagał się dalszej zabawy.

Ksiądz Tadeusz zdjął marynarkę, bo było bardzo ciepło, i w samej koszuli ruszył ścieżką w dół, a potem dalej wzdłuż brzegu, przeskakując po kamieniach. „Kupię sobie takie trapery, jak Janek” – postanowił. „Będę chodził codziennie po kilka kilometrów, dobrze mi to zrobi”. Faktycznie, już te dwa tygodnie dobrze mu posłużyły, czuł się silny, nic mu nie dokuczało, insuliny brał dużo mniej niż w Poznaniu… „Może udałoby mi się w ogóle przejść tylko na dietę i doustne?” – zamarzył.

Labrador przemknął obok jak burza, ochlapując go wodą, skrobiąc pazurami po skałach i naszczekując przyjacielsko. Kółko utkwiło między dwoma kamieniami, psie zęby nie mogły sobie z nim poradzić. Zawahał się przez chwilę, popatrzył na buty, wreszcie machnął ręką, przeskoczył na skałkę i wydobywszy zabawkę, wręczył ją szczęśliwemu zwierzakowi, a kiedy ten pognał do swojego pana, z uśmiechem odprowadził go oczami. Potem odwrócił się w kierunku ścieżki, wziął zamach do skoku, lewa noga mu się obsunęła i…

Pani Teresa miała takie niechrześcijańskie powiedzonko, którego nie udało jej się oduczyć: dobre uczynki zawsze się mszczą.

Poczuł ból tak straszny, że nagle w jednej chwili zrobiło mu się ciemno przed oczami i całkowicie zaparło dech, nawet gdyby chciał krzyknąć, nic by z tego nie wyszło. Tyle tylko wiedział, że coś się stało z nogą, ale wolał nie analizować i nawet za bardzo się nie przyglądać. Ostrożnie spróbował zaczerpnąć powietrza. Udało się. Kręciło mu się w głowie i zbierało na wymioty. „Weź się w garść!” – warknął z gniewem. Powolutku usiadł, zerkając po sobie.

Czasami rzeczy trywialne mobilizują człowieka do wyczynów niezwykłych. Don Camillo przeszedł przez pole minowe, żeby tylko banda Peppona nie zobaczyła go w gatkach. Babcia Kotoń natomiast niczym James Bond sama się wyprowadziła ze stanu przedzawałowego,3 bo skonstatowała, że ma w rajstopach kompromitujące dziury, które w szpitalnej izbie przyjęć zobaczyłyby światło dzienne.

Teraz i on się zmobilizował, widząc, że ma mokre spodnie, i to bynajmniej nie od wilgotnych kamieni. Broniąc godności własnej i swojego stanu, zrobił rzecz najlepszą w danym momencie: po prostu chlupnął do morza. Lodowata woda z jednej strony zadziałała jak dobroczynny kompres, że niech się wszystkie krioterapie schowają, a poza tym otrzeźwiła go w mgnieniu oka i spowodowała przypływ męstwa. Przeczołgał się odrobinę wyżej i zaciskając zęby, ostrożnie podwinął nogawkę. Bardziej niż bólu bał się tego, co może zobaczyć. „Najwyżej rzygnę do morza!” – pomyślał z determinacją.

Noga była dziwnie wygięta, ale otwarte złamanie zostało mu zaoszczędzone. „Dobrze” – odetchnął. „Teraz trzeba się stąd ruszyć. Tylko jak?”

Plaża była pusta, właściciel labradora zniknął. W takim układzie najprościej było zadzwonić na pogotowie. Albo do Janka, msza się już pewnie skończyła. Był tylko jeden mały problem: nie miał pojęcia, gdzie jest. Gdzieś na północny wschód od Kirkcaldy. Nazwa osady tylko mu mignęła, nawet nie próbował jej zapamiętać. Jakieś Ferry. „I co, mam powiedzieć: jedź, Janeczku, wzdłuż wybrzeża i wypatruj starego idioty, któremu zachciało się skakać po skałach? Zresztą czym miałby jechać, taksówką czy autem zarekwirowanym jakiejś owieczce?”

Potem zaś stwierdził, że nawet gdyby dokonał niesamowitego wysiłku umysłowego i odtworzył drogę do tej dziury, to i tak nic z tego, komórka bowiem została w marynarce, a marynarka w jeepie. Do jeepa zatem należało dotrzeć.

Pomiędzy kamieniami zaklinowany był uszkodzony kijek trekkingowy. Za trzecim razem udało się go wyciągnąć. Podpierając się plecami i bokiem o skałę, a nogę odciążając za pomocą kijka, spróbował wstać. Dobrze. Teraz trudniejsze: trzeba oderwać się od zbawczej skały i przejść te niekończące się kilkadziesiąt metrów. Gotowy? To raz, dwa, trzy!

Znowu zabolało jak jasna cholera, ale teraz był już przygotowany i potrafił się opanować. Powoli, powolusieńku przesuwał się w kierunku ścieżki. Tam będzie poręcz. Jeszcze trochę. Jeszcze dziesięć kroków. Pięć. Już!

Spocony jak mysz, odpoczywał dobre dziesięć minut. „Dobra, rusz się, jazda, nie będziesz tu czekał do zmroku” – pogonił sam siebie. Opierając się lewym bokiem o poręcz, a kijkiem odpychając z prawej, dotarł wreszcie do samochodu i klapnął bez siły na fotel. Znowu zapragnął zadzwonić do Janka i znowu poskromił tę chętkę. Rozwalił sobie lewą nogę? No i co z tego? Przecież ma automat! Prawa mu wystarczy!

Poprawił się na fotelu, zapuścił silnik i ostrożnie ruszył. Każdy wstrząs na szutrowej drodze promieniował aż do mózgu, ale po chwili zaczął się asfalt i poszło sprawniej. Uwaga, włączamy się do ruchu… Nie za ostro hamulec, bo stuknie chorą nogą w obudowę i wtedy może nie wyrobić! Teraz spokojnie przed siebie. Jak chcą, niech wyprzedzają. Trzeba dojechać do drogi głównej, przed Kirkcaldy będzie rondo, a potem już za drogowskazem do szpitala. O, jest, na rondzie prosto. I prosto cały czas. Teraz chyba w lewo, tak, dobrze, Victoria Hospital. Już! Jak tu się wjeżdża? Chyba tutaj? Tak, tutaj. A teraz staje byle gdzie i róbcie sobie, co chcecie!

Jasiek wrócił z kościoła, a nie zastawszy szefa, wziął się za produkcję dietetycznej, ale smacznej kolacji. Kończył, kiedy zadzwonił telefon.

– Janku? – usłyszał. – Posłuchaj, nic mi nie jest, to znaczy nic z sercem… Ale czy mógłbyś podskoczyć do szpitala? Na izbę przyjęć?

Ten kilometr z małym hakiem z Reminder Street do Victoria Hospital wikary przefrunął dokładnie w siedem minut i nawet nie zasapany wpadł na ostry dyżur. Akurat zabierali proboszcza na chirurgię, a ten zdążył mu wyszeptać:

– Nic się nie martw, to tylko noga. W informacji wszystko ci powiedzą, upoważniłem cię jako pełnomocnika…

W trakcie oczekiwania Jasiek zdążył się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy.

– Your partner is a cool guy – powiedziała do niego z uznaniem dziewczyna z recepcji.

– He’s my parson4 – powiedział stanowczo i z naciskiem Jasiek.

– Okay! – zgodziła się panienka. – Ale i tak jest klasa! Zajechał sam pod szpital ze złamaniem kości piszczelowej i jeszcze się wykłócał, że nie chce narkozy, bo po narkozie robi mu się niedobrze!…

– Wykłócał się, mówisz? – zdziwił się ostrożnie Janek. – W jakim języku?

– Po angielsku, oczywiście, a co? – Recepcjonistka otworzyła szeroko oczy. – Ale ochroniarza, co się czepiał, że zaparkował na miejscu dla personelu, to wyzwał po szkocku.

– Naprawdę?… – zainteresował się Janeczek. – A jak?

– Powiedział, że jest white settler5 – wyjaśniła skrupulatnie dziewczyna. – I jeszcze, że ma git tae fuck – szepnęła dyskretnie, a widząc, że Janek tylko uniósł brwi w podziwie, dodała: – Mówiłam, że jest klasa!

– O, tak! – powiedział gorąco Jasiek. Szef zdał właśnie egzamin z języka obcego na celujący. Ciekawe, gdzie pobierał nauki, u ministrantów?

Po godzinie poproszono go do środka; ksiądz Tadeusz leżał na wózku zagipsowany do uda.

– Proszę księdza o małą konsultację – odezwał się po polsku dyżurny chirurg, a Jasiek nawet się nie zdziwił, bo w ciągu dwóch tygodni przywykł, że rodaków spotyka się tu na każdym kroku. – Zasadniczo pacjent powinien zostać przyjęty na oddział na co najmniej kilka dni, ale… – urwał i popatrzył znacząco, co miało znaczyć: „ale ten pacjent jest tak upierdliwy, że najchętniej wykopałbym go od razu!”.

Ksiądz Tadeusz milczał jak zaklęty. Nie chciał tu zostać za skarby świata, w szpitalu zawsze mu śmierdziało i odrzucało go. Ale był doskonale świadomy, że jeżeli się uprze co do wypisu, skakać wokół niego będzie musiał nie kto inny, jak wikary. Tutaj przynajmniej miałby obsługę od a do zet.

– Zabieram księdza proboszcza do domu – powiedział Jasiek stanowczo. – Nakazuje nam to nasza reguła.

Chirurg nawet się ucieszył, przekazał ich w ręce siostry, która przez kolejne pół godziny niezwykle skrupulatnie wydawała zalecenia dotyczące pielęgnacji. Proboszcz miał leżeć plackiem przez dwa tygodnie z nogą na podpórce, żadnego łażenia i chojrakowania.

– Sprzęt można wypożyczyć przy izbie przyjęć – dodała na końcu, a księdzu Tadeuszowi robiło się coraz bardziej głupio.

– Coś ty chrzanił o jakiejś regule? – burknął, kiedy wieźli go na wózku do samochodu.

– Oto jestem, przecież mnie wołałeś – odpowiedział zwięźle Janek, a jemu zrobiło się jeszcze bardziej głupio i przyjemnie zarazem.

Na plebanii Jasiek ułożył go na parterze w pokoju gościnnym przylegającym do living roomu.

– Jutro pokombinujemy tak, żeby w dzień leżał ksiądz na kanapie w salonie, będzie księdzu przyjemniej – perorował, instalując ten cały wypożyczony, hm, sprzęt. – Na razie ja się tam położę, jakby co, wystarczy zawołać.

– Janku – bąknął – przepraszam za to wszystko… Będziesz się teraz musiał mną opiekować jak dzieckiem…

– Proszę księdza! – oburzył się Janek. – Co też ksiądz opowiada! A jak mi dali po pysku, to ksiądz przy mnie nie skakał? Poza tym – dodał, uśmiechając się szelmowsko – ja mam ekstrapatent na salowego. Kiedy Merry połamał się na stoku, pielęgniarki tak mnie wyćwiczyły, że mucha nie siada! Zresztą było im to na rękę, one mnie nie przeganiały od Merry’ego, a ja odwalałem za nie robotę w dwóch salach przy sześciu pacjentach. Nie chwaląc się, tak mi to dobrze szło, że co rusz słyszałem: „Jasieńku, podaj mi kaczkę! Zmień mi pampersa!”. Więc niech sobie ksiądz daruje krępacje, ludzka rzecz!

„Ma drań słuszność” – pomyślał bezsilnie. Zresztą w głowie tak mu się kręciło po tych wszystkich dragach, które mu zaaplikowali, że nie miał już siły się z nim kłócić. Zasnął jak dziecko, z radością, że jest w domu, a nie gdzieś w jakimś głupim szpitalu.

Śniło mu się, jak zawołany do pobitego Janka doktor burczy na nich obu: „O szpitalu to nawet nie pomyśleliście, co? To teraz ta ofiara losu musi leżeć plackiem co najmniej dwa dni, siku do wiaderka, a na coś więcej w obstawie księdza proboszcza! I niech ksiądz przy nim czuwa całą noc, co godzinę budzi i sprawdza, czy przytomny. Pater noster niech mu ksiądz każe powiedzieć”. „Pater noster to ja umiem nawet w śpiączce” – wyszczerzył zęby ten mały drań. „Niechby mnie ksiądz przepytał z sześciu żon Henryka Ósmego!”… „To słucham!” – zainteresował się doktor. „Katarzyna, Anna, Joanna… Anna… Katarzyna… Katarzyna…” – wyszeptał Jasiek. „No, ładnie!” – pokiwał frasobliwie głową medyk. „Tak jak mówiłem, księże proboszczu: sprawdzać z zegarkiem w ręku, a jakby tylko coś się działo, natychmiast pogotowie; skierowanie zostawiam, żeby się nie rzucali!…”

Następnego dnia czuł się dobrze, nawet aż tak nie bolało; Janek zgodnie z zapowiedzią ułożył go w salonie i zrobili krótką naradę, jak ma funkcjonować parafia. Księdza Błażeja o pomoc proboszcz prosić nie chciał, bo czułby się idiotycznie. Fakt, ledwo się zainstalowali, a tu takie coś…

– Spokojnie, dzisiaj sobie poradzę, bo u nas msza jest o dziewiętnastej, nie muszę się bilokować – uspokajał go z przekornym uśmiechem Janek. – I wie ksiądz co? W Piusie już mnie zaczepiali, że woleliby rano o siódmej, nie o dziesiątej. Że tak by było bardziej tradycyjnie. No to czemu nie skorzystać z okazji?

– Tradycyjnie, tak? – westchnął z rezygnacją. – A nie masz ty czasem pozwolenia tylko na niedzielę?

– Ja? W życiu! – oburzył się wikary. – Pomyliło się księdzu z franciszkanami!

Na tak bezczelną supozycję powinien smarkacza pacnąć, ale machnął tylko ręką i drążył dalej:

– A w niedzielę? Na upartego byś obskoczył wszystko, ale kwadrynacji to ja ci załatwiać nie będę!

– Ja też i nie mam zamiaru się zarobić – odpalił Janek. – Mamy sześć dni, ściągnę jakiegoś kumpla do nas na wakacje, i cześć. Jeszcze dzisiaj podzwonię. A teraz muszę lecieć, wszystko ma ksiądz pod ręką, najpóźniej o wpół do dwunastej jestem z powrotem.

Ledwo się drzwi zamknęły za wikarym, zadzwoniła komórka. Brytyjski numer. Chciał sobie odpuścić, pomyślał, że to pewnie jakiś dealer, ale zupełnie jak Jaśkowi „coś” kazało mu odebrać.

– Przepraszam bardzo… – usłyszał polskie słowa. – Czy ja mógłbym się umówić na spowiedź?

W kościele przy konfesjonale wywiesili kartkę z numerami telefonów i prośbą, żeby przywoływać księdza według potrzeby. Zawahał się przez sekundę, ale powiedział pewnym głosem:

– Jestem przykuty do łóżka, ale zapraszam na plebanię, drzwi są otwarte, proszę wejść bez dzwonienia, bo ja i tak nie mogę się ruszyć. Prosto korytarzem i zaraz pan będzie widział.

Rozejrzał się szybko, czy nie ma czegoś kompromitującego na wierzchu, ale wszystko było w porządku. Po pięciu minutach na progu pojawił się sprzedawca z Kirkcaldy Motor Company, który dość niepewnym wzrokiem obrzucił jego zagipsowaną kończynę.

– Co się księdzu stało? – zapytał ze współczuciem.

– Przewróciłem się na skałach – odpowiedział beztrosko proboszcz. – Nieważne, podaj mi proszę stułę z tamtej szuflady, dobrze. A teraz weź krzesło, odwróć je oparciem do kanapy, o tak… Proszę, mamy konfesjonał. To jazda.

– A nie można by tak jakoś… mniej formalnie?… – zająknął się penitent.

– Nie – powiedział stanowczo spowiednik. – Pozycja klęcząca znakomicie pomaga w akcie skruchy. Dalej, nie ma co się zastanawiać, cieszę się bardzo, że tu jesteś.

Jasiek wrócił po jedenastej, energicznym krokiem pośpieszył do salonu, ale z daleka już oceniwszy sytuację, wycofał się, jakby go nigdy nie było, uśmiechając się tylko lekko pod wąsem. Poza unieruchomieniem nic szefowi nie przeszkadzało w normalnym funkcjonowaniu.

W ciągu dnia Janek wydzwaniał po seminaryjnych kolegach i stanęło w końcu na Jędrzeju z Gostynia, który nie miał jeszcze żadnych konkretnych planów, więc bez trudu dało się go zarazić szaleństwem, żeby w najbliższy czwartek po prostu przyleciał do Edynburga. Nawet samolot mu Jasiek od razu zabukował i opłacił, no i nie było odwrotu.

Wieczorem, kiedy wikary wybył do kościoła, proboszcz zatopił się w rozmyślaniach.

Jeszcze dzisiaj rano wydawało mu się, że start w Kirkcaldy był najgłupszy, jaki tylko mógł się przytrafić. Stary niezguła na dzień dobry łamie sobie nogę i wypada z gry na dobrych kilka tygodni. I jeszcze ten jeep kupiony za wszystkie możliwe zaskórniaki, po co właściwie? Tego lata i tak już nigdzie nie pojadą. Szkoda, bo w Pitlochry bardzo mu się spodobało, a to przecież był dopiero przedsmak prawdziwej Szkocji. Ela tak fajnie opowiadała o Highlandzie…

A potem przyszedł ten facet z komisu. Dobrze, że przyszedł, z której by tylko strony nie spojrzeć. Tamtemu to było potrzebne, nawet bardzo, i jemu samemu też.

„Mogę przecież teraz mieć tutaj stały dyżur!” – zaśmiał się w duchu. „Trochę dziwnie, ale co tam. Zawiesi się w kościele nową kartkę i już”.

Podumał jeszcze przez chwilę.

„Tylko po co, Panie Jezu, potrzebna była ta złamana noga?” – zapytał zupełnie jak don Camillo. „Tak, tak, wiem, to wyłącznie moja głupota i niezdarność. Ale jednak… Nie mogłeś ustawić tam na czas jakiegoś anioła stróża? Do czego Ci jestem potrzebny tak idiotycznie unieruchomiony, bezradny jak dziecko? Tamten gość i tak by przyszedł…”

Chrystus znad Padu zawsze zwracał się do don Camilla oficjalnie, z dodatkiem tego „don” właśnie, ale tutejszy miał dużo więcej posoborowo-zachodniego luzu.

„Tadziu, przestań chrzanić, facet z komisu przyszedłby na dziesiątą i odbił się od pustego konfesjonału, bo ty byś fruwał gdzieś na wybrzeżu” – powiedział Jezus z St Marie’s. „Drugi raz już by się na to nie zdobył. Więc przestań się wymądrzać i niech ci się nie wydaje, że wiesz lepiej ode mnie, co jest potrzebne, a co nie”.

W tejże chwili proboszcz usłyszał kroki w korytarzu. W drzwiach salonu stanął chirurg z izby przyjęć. Na nie swoim terenie był wybitnie spięty.

– Dobry wieczór – powiedział z niejakim wysiłkiem. – Ksiądz wikary mnie tu skierował, kazał wchodzić bez pukania… Bo przed mszą już nie zdążył… Czy mógłbym z księdzem proboszczem porozmawiać?…

„Zadowolony?” – zapytał Jezus. „Teraz jasne?”

„Tak, Panie!” – westchnął tylko ksiądz Tadeusz.

Drzewo genealogiczne rodziny Niziołków

1 Jeżeli czytelnik nie rozszyfrował sygnalizowanej anegdoty, narrator pozwoli sobie odesłać go do rozdziału XII Drogi do Achtoty.

2I’ll give you my gun when you take it from my cold, dead hands (dostaniesz moją broń, jeśli weźmiesz ją z moich zimnych, martwych dłoni) to slogan obywatelskiego ruchu na rzecz posiadania broni w USA. Janeczek zamienił „broń” na „mundur” i „dłonie” na „ciało”.

3 Tak naprawdę Bond tylko próbował zreanimować sam siebie, zreanimowała go do końca ta panienka, która potem utonęła.

4 Twój partner to klawy gość (…). – To mój proboszcz!

5 Biały kolonizator, czyli Anglik, czyli intruz. To drugie tłumaczone nie będzie.