Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życiorys własny przestępcy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Życiorys własny przestępcy - ebook

Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nie był przykładnym obywatelem. Jego sumienie obciążało wiele przestępstw: włamania i kradzieże. Podczas ostatniego pobytu za kratami rawickiego więzienia napisał pamiętnik o swym burzliwym życiu. Książka jest świadectwem nie tyle jego występków, co całego procesu demoralizacji, który doprowadził go na złą drogę.

Czytając ją, należy zwrócić uwagę również na to, że wspomnienia Nachalnika nie są zwykłą autobiografią osoby żyjącej z kodeksem karnym na bakier. To także odzwierciedlenie obyczajów panujących w ówczesnym świecie przestępczym. Całość tła, na którym autor naszkicował swój życiorys, uzupełniają podrzędne spelunki, złodziejskie meliny i domy publiczne. To właśnie w nich Nachalnik lubił miło spędzać czas, grając w karty i uczestnicząc w alkoholowych libacjach i orgiach w towarzystwie upadłych dziewcząt. Zresztą kobiety w jego życiu odgrywały wyjątkową rolę i często poruszał ich temat, przez co niektórzy krytycy uznawali jego wspomnienia wręcz za literaturę pornograficzną.

Życiorys własny przestępcy został po raz pierwszy wydany w styczniu 1933 roku. Urke Nachalnik miał wtedy 35 lat, z czego 15 spędził za kratami. Odkąd zaczął pisać, nigdy więcej nie wrócił do więzienia, a to świadczy tylko o tym, że był lepszym literatem niż złodziejem.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-758-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

W marcu 1930 roku Stanisław Kowalski, absolwent Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Poznańskiego, rozpoczął pracę w rawickim więzieniu. Będąc jeszcze na studiach, zainteresował się oświatą dorosłych. Po uzyskaniu magisterium postanowił nieść jej kaganek kryminalistom, realizując przy tym swoje naukowe aspiracje. W zamian za prowadzenie wykładów naczelnik więzienia zgodził się na to, żeby mógł wśród osadzonych zbierać materiały potrzebne do swoich badań. Na jednym z wykładów zaproponował więźniom, aby ci w formie życiorysu opisali swoje dzieciństwo, zwracając uwagę na wychowanie i edukację, jakie otrzymali. Ku jego zaskoczeniu, do zadania, które im wyznaczył, niektórzy z osadzonych dołączyli swoje utwory literackie, wiersze, powieści, wspomnienia. Jednym z nich był zawodowy złodziej, Urke Nachalnik, a w rzeczywistości Icek Baruch Farbarowicz. Pokazał on Kowalskiemu cały dorobek swej więziennej twórczości: dwie powieści, trochę poezji i rozpoczęty pamiętnik. Ponadto pochwalił się tym, że jego wiersze były już publikowane w „Głosie Więźnia”, a obecnie współpracuje z wydawnictwem Melchiora Wańkowicza „Rój”, które jest zainteresowane wydaniem jego wspomnień.

Urke Nachalnik miał wtedy trzydzieści trzy lata i za sobą trzynaście lat odsiadki w różnych więzieniach, rosyjskich, niemieckich i polskich. W tym ostatnim nauczył się czytać i pisać po polsku. Dzięki temu zaczął interesować się literaturą. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, od klasyki po powieści brukowe.

Kowalski był na tyle zafascynowany osobowością Nachalnika, że sam postanowił zająć się jego talentem. W tym celu podzielił się swoim odkryciem z przebywającym w USA profesorem Florianem Znanieckim. Ten wybitny socjolog w pełni zaaprobował pomysł wydania drukiem wspomnień Nachalnika, które miały posiadać przede wszystkim wartości poznawcze dla socjologów, psychologów i kryminologów. Farbarowicz wyszedł na wolność w styczniu 1932 roku, mimo że miał jeszcze trochę do odsiadki. Zapewne wpływ na przedwczesne zwolnienie z zakładu karnego miała podjęta współpraca ze Stanisławem Kowalskim, który w twórczości Nachalnika widział przede wszystkim walory naukowe.

Jeszcze przed ukazaniem się książki informacja o niej przedostała się do prasy.

Warszawskie „Nowiny Codzienne” już we wrześniu 1932 roku anonsowały ją na swoich łamach, charakteryzując przy tym postać autora. Według gazety Nachalnik był człowiekiem o atletycznej budowie ciała, który sieje postrach wśród tchórzliwych kamratów, a przy tym jest głębokim filozofem po studiach rabinicznych. Według niej, co było nieprawdą, Nachalnik miał również przez pewien czas być rabinem, by nagle rzucić się w wir występku i zbrodni. Gazeta uważała, że pamiętnik Nachalnika, jako jedyny w swoim rodzaju dokument obyczajów świata przestępczego, stanie się rewelacją nie tylko w literaturze polskiej, ale i światowej. Dalej informuje ona swoich czytelników, że już nawiązała kontakt z autorem, który zgodził się specjalnie dla niej napisać opowiadanie oparte na własnych przeżyciach. I tak też się stało. Parę dni później „Nowiny Codzienne” zaczęły drukować w odcinkach opowiadanie Nachalnika pt. Zaszczekał pies.

Jak wspomina biograf Nachalnika, Stanisław Milewski, również „Ilustrowany Kurier Codzienny” zaczął interesować się kryminalistą-literatem, dywagując na swoich łamach, któż to może kryć się pod pseudonimem jednoznacznie kojarzonym z gwarą przestępczą.

Książkę Nachalnika wydano nakładem Towarzystwa Opieki nad Więźniami „Patronat”, oddział Rawicz. Nosiła tytuł: Życiorys własny przestępcy. Autor opisał w niej swoje losy od dzieciństwa do 1918 roku. Do księgarń trafiła w styczniu 1933 roku, ale została wydrukowana kilka miesięcy wcześniej. Dzięki temu „Rocznik Literacki” umieścił ją w swoim indeksie za rok 1932 roku, a krytycy mogli się z nią zapoznać jeszcze przed premierą. Jan Emilian Skiwski, współpracujący z „Wiadomościami Literackimi”, na pytanie redakcji „ABC”, jaką najlepszą książkę przeczytał w 1932 roku odpowiedział bez zastanowienia: Życiorys własny przestępcy Urke Nachalnika. Jest to książka, która czyni zadość współczesnemu dążeniu do poznania prawdy życia. Posiada wybitne znamię autentyczności. Napisana jest z prawdziwym talentem literackim. Zawiera świetną charakterystykę środowiska, odznaczając się przy tym emocjonującą fabułą i wielkim talentem.

Książka Nachalnika jest nie tylko świadectwem jego występków kryminalnych i całego procesu demoralizacji, który sprowadził go na złą drogę; to także obraz świata, w którym się urodził, dorastał i egzystował. Przywołany już „Rocznik Literacki” zauważył, że Nachalnik w swoich wspomnieniach świetnie odtworzył środowisko żydowskie, szczególnie żydowskich ortodoksów zamieszkujących małe miasteczka. On sam przyszedł na świat w jednym z nich, a dokładniej w Wiźnie niedaleko Łomży, gdzie mieszkało około siedmiuset Żydów. Jego ojcem był zamożny kupiec, a matką bogobojna kobieta, która widziała w synu przyszłego rabina. Świat Żydów był jego światem. Nachalnik w swoich wspomnieniach przedstawił go bez upiększeń. Pokazał takim, jakim widział go oczami dziecka i jak pojmował później.

W chederze, do którego uczęszczał, zadał kiedyś rabinowi pytanie: dlaczego Żydom zakazuje się zawierać bliższe stosunki z gojami? Dowiedział się wtedy, że gdy nastąpi Sąd Ostateczny, goje, w przeciwieństwie do Żydów, nie zmartwychwstaną i zupełnie znikną.

Tu triumfującym wzrokiem spojrzał na nas – pisze Nachalnik – dumny z tego, że odkrył przed uczniami wielką tajemnicę, a trzymając się za siwą brodę dodał: „Między gojem a Żydem jest jeszcze ta różnica, że żaden goj nie posiada duszy. Po śmierci wędruje prosto do gehenny”. Jak przyznał, nie do końca to rozumiał, gdyż w jego domu „ludzie bez duszy” byli mile widziani, a ojciec robił z nimi liczne interesy. Kiedy kilka lat później pierwszy raz trafił do więzienia i wiecznie cierpiał głód, pomagał mu pewien adwokat, też więzień. Udzielał mu porad i dzielił się z nim obiadami, które dostawał z domu. I pomyśleć tylko, że to jest goj… Raz na zawsze postanowiłem wyrwać z siebie wpojone w dzieciństwie pod tym względem pojęcia… Zrozumiałem, iż byłem oszukiwany.

Później dowiedział się od żydowskiego pasera, że okraść goja to nie grzech, ale Nachalnik już nie zwracał na to uwagi. Okradał wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu jego złodziejskiej ręki. Goj czy Żyd, nie robiło to różnicy, cudzy pieniądz nigdy mu nie śmierdział.

Podobnych obrazów społeczności żydowskiej jest w książce Nachalnika więcej. Jedno jest pewne, w swoich wspomnieniach ten niedoszły rabin odmalował obraz Żydów bez literackich upiększeń i werniksu. Poznański „Nowy Kurier” w styczniu 1933 roku w obszernej recenzji zauważył, że Nachalnik tak przedstawił środowisko żydowskie, iż obraz ten idealnie potwierdza wszystko, co na ich temat mają do powiedzenia najbardziej zacietrzewieni antysemici.

Za sprawą matki Nachalnik trafił do jeszywetu w Łomży, gdzie miał się kształcić na rabina. I być może tak by się stało, gdyby przyjaciółka matki, u której mieszkał na stancji, nie sprowadziła go na pierwsze bezdroża. Kobieta, znudzona swoim dużo starszym małżonkiem, uwiodła młodego Icka, odkrywając przed nim tajemnice ars amandi. Trzynastoletni wówczas chłopiec zaczął z zapałem studiować uroki kobiecego ciała. Mimo że bardzo chętnie korzystał z jej wyuzdanej gościnności, to dręczyły go wyrzuty sumienia; Długo rozmyślałem o tym, dlaczego to wszystko, co jest dla mnie tak pociągające i kuszące, jest grzechem. Dziewczęta na przykład to takie miłe stworzenia, a zakazane jest przez Talmud pod groźbą strasznych mąk w piekle nawet patrzenie na nie. W obawie przed grzechem przez pewien czas przemierzał ulice ze spuszczoną głową, ale, jak pisał, wytrzymywał tylko do momentu, kiedy nie zobaczył kobiecych nóżek. Wtedy musiał unieść głowę i zobaczyć, do kogo one należą.

Nachalnik nie ukrywał, że kobiety odgrywały w jego życiu ważną rolę. Pociągały go, a on świetnie zdawał sobie sprawę, że najłatwiej powodzenie zapewnią mu pieniądze, morze pieniędzy.

Śmierć matki i pogarszające się stosunki z rodziną zaowocowały pierwszym przestępstwem. Przy nadarzającej się okazji przywłaszczył sobie pieniądze ojca i poszedł w świat. Kiedy wszystko stracił, trafił jako korepetytor do domu zamożnej żydowskiej rodziny. Tam poznał kolejną kobietę, która go zafascynowała. Próżna dziewczyna zawróciła mu w głowie. Amory z Sonią, córką gospodarza, pchnęły go do przestępstwa. Kiedy Icek zorientował się, że jego uczennica flirtuje również z korepetytorem języka francuskiego, to, jak twierdził, z zemsty postanowił go okraść. W tym momencie Icek Boruch Farbarowicz stał się złodziejem, ale jeszcze nie zawodowym. To miało nastąpić później. Łupem w postaci złotego zegarka i portfela nie cieszył się długo. Został złapany na stacji kolejowej i dwa miesiące spędził w areszcie. Wtedy też naszła go filozoficzna refleksja, za pomocą której próbował sobie wytłumaczyć to, co go spotkało: Talmud ma słuszność, gdy mówi, że wszystko zło pochodzi od kobiet, ale dojście do takiego wniosku na niewiele się zdało. Przez jego wspomnienia przewija się całe mnóstwo kobiet, które były jego kochankami albo tylko prostytutkami ze złodziejskich melin i domów publicznych. Czasem miał dwie kochanki na raz. Wspomniany już „Nowy Kurier”, analizując jego książkę, doszedł do wniosku, że wspomnienia Nachalnika nabierają świadomej pogoni za efektem pornograficznym, gdyż sam autor pisze o swej chorobliwej wyobraźni seksualnej. Gazecie wtóruje Feliks Mentel, który w PPS-owskim „Robotniku” z lutego 1933 roku zauważa, że pamiętnik zawiera emocjonujące opisy włamań i kradzieży oraz drastyczne szczegóły stosunków z rozmaitymi przyjaciółkami Nachalnika. Jedną z takich „przyjaciółek” była Franka, dziewczyna jego kumpla, którą mu odbił. Sam Nachalnik tak ją wspomina: Była nienasycona fizycznie, a ja, będąc zmysłowo zakochany i obawiając się, by nie skierowała swoich względów w inną stronę, dotrzymywałem jej kroków. W końcu Franka uciekła z oficerem niemieckim, a Nachalnik całe swe uczucia przelał na żonę miejscowego fryzjera, która później z zazdrości zadenuncjowała go policji.

Icek Boruch Farbarowicz został zawodowym złodziejem po tym, jak porzucił pracę w piekarni wuja i najął się jako pomocnik dorożkarza. U boku fiakra nie mógł narzekać na nudę, był on bowiem w zmowie z bandytami i paserami. Icek początkowo zaczął wozić złodziei na akcje, później ukrywał ich łupy, a na końcu stał się jednym z nich. Banda kradła, rabowała, a w wolnych chwilach bawiła się po melinach i spelunkach. Wtedy to kumple z ferajny ochrzcili Icka Nachalnikiem – jak pisze jego biograf, Stanisław Milewski, ponieważ był nachalny wobec paserów, a tak z rosyjska określano ludzi, którzy byli zuchwali i natarczywie upominali się o swoje. Natomiast pseudonim Urke Icek nadał sobie sam. Jak mniemał, urke w złodziejskim języku miało oznaczać „wybitnego międzynarodowego złodzieja”, ale chyba się mylił. W książce Żargon mowy przestępców. Blatna Muzyka, autorstwa inspektora Głównej Komendy Policji Państwowej Wiktora Ludwikowskiego i podinspektora Głównej Komendy Policji Państwowej Henryka Walczaka, słowo urka znaczyło: złodziej kieszonkowy. Natomiast wspomniany Milewski, powołując się na innego przestępcę pisarza, Sergiusza Piaseckiego, twierdzi, że fachowi złodzieje mianem urke określali złodzieja partacza, niegardzącego zwykłym bandytyzmem.

Tak to z Icka Borucha Farbarowicza narodził się Urke Nachalnik. W swoich wspomnieniach wyraźnie zadeklarował, jaką drogą zamierza przejść przez życie: Nie pachniał mi wprawdzie chleb złodziejski. Zdawało mi się tylko, że już nic innego mi nie pozostaje. W domu mnie nienawidzą. Do pracy czułem się niezdolny. Skosztowałem już zakazanych owoców życia i nieźle mi pachniały. Ale żeby ich pożądać, trzeba mieć dużo pieniędzy. Jedyny sposób zdobycia ich widziałem tylko w kradzieży i zaprzysiągłem sobie, że je zdobędę.

Odtąd więzienia i meliny stały się jego domem, a złodzieje i prostytutki najbliższą rodziną. Życie Nachalnika zaczynało toczyć się stałym rytmem: złodziejstwo, alkohol, rozpusta, hazard i więzienie. Zdarzało się, że podejmował jakąś dorywczą pracę, ale była to tylko wakacyjna przerwa w jego złodziejskim życiorysie.

W 1916 roku trafił do Berlina, gdzie przeżył kolejną przygodę, za którą dostał dziesięć lat Moabitu. Nie sypnął wspólników, więc ci nie zapomnieli o jego lojalności. Wkrótce zorganizowali mu brawurową ucieczkę, która zakończyła się powodzeniem. Nachalnik znów mógł oddychać świeżym powietrzem. Do Łomży wrócił przez warszawskie meliny, ale nie cieszył się wolnością zbyt długo. Znów trafił za kratki. Po wyjściu nowa kochanka, niejaka „Kosa Mańka”, wprowadziła go do bandy koniokradów. Współpraca z „hołociarzami”, bo tak w przestępczym żargonie mówiono na koniokradów, dawała mu spore profity. Kiedy po kolejnym skoku wszystko przehulał i został z płótnem w kieszeniach, naszła go znowu filozoficzna refleksja. Stwierdził wtedy że: Złodziej, gdy ma pieniądze, rozum traci, a gdy odzyska rozum, nie ma już pieniędzy.

Za cezurę swoich wspomnień Farbarowicz obrał datę 11 listopada 1918 roku. Dzień odzyskania przez Polskę niepodległości przywitał za murami więzienia. Dalsze swoje losy opisał w książce Żywe grobowce, a zaczął ją od słów: Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się na pół głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”. Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.

Nakład książki Nachalnika nie był imponujący – zaledwie 2500 egzemplarzy, co nie mogło zapewnić statusu bestsellera. Nie wróżyła tego również przedmowa napisana przez profesora Stefana Błachowskiego, psychologa z Uniwersytetu Poznańskiego. Mogła ona sugerować potencjalnemu czytelnikowi, że jest to poważne dzieło o walorach naukowych, a nie sensacyjne wyznanie rzezimieszka.

Mimo to, gdy tylko Życiorys własny przestępcy znalazł się na księgarskich półkach, od razu stał się nie lada sensacją i wywołał w ówczesnej prasie i kręgach literackich szeroką dyskusję. Powodem tego zamieszania była zarówno treść książki, jak i postać autora, którego życiorys śmiało mógłby posłużyć za scenariusz niejednego filmu kryminalnego.

Ukazanie się książki Nachalnika odnotowała prasa w całej Polsce, a jej odbiór był bardzo różny – od zachwytu po bardzo mieszane uczucia.

Walerian Charkiewicz w styczniu 1933 roku na łamach „Wieczornego Kuriera Grodzieńskiego” porównał wspomnienia Nachalnika do twórczości Jana Chryzostoma Paska:

Oto są jakieś osobliwe „Pamiętniki Paska” wieku XX. Kreśli je nie szlachcic-awanturnik, lecz skromny żydek z Łomżyńskiego, który sam się nie obejrzał, jak się stał awanturnikiem na wielką skalę. Treścią pamiętników nie są bitwy i wyprawy wojenne – są walki z przepisami prawa i moralności, są walki złodziejskie. Ale i tu, i tam z kart książki bije bujne, niekłamane życie, i tu, i tam przez jednostkę – przeciętną, małą – podchodzimy do całego społeczeństwa, do całej epoki. Niezawodnie. Imć pan Jan Chryzostom Pasek, jako jeden z miljona, może być uważany za przedstawiciela szlachty, a przez nią, jako warstwę przodującą, i za reprezentanta epoki. Urke Nachalnik może być uważany przede wszystkim za przedstawiciela ludzi podziemnych, obywateli tajemniczej międzynarodowej respubliki przestępców, ale ponieważ żyje i działa w ściśle określonym czasie, jest jednocześnie nieodrodnym dzieckiem epoki. Charkiewicz na końcu wskazuje, że Życiorys własny przestępcy jest jedną z najciekawszych książek ostatniego czasu, prawdziwym romansem kryminalnym i świadectwem epoki. W ostatnim zdaniu zaznacza, że gazeta będzie jeszcze na swoich łamach do niej i autora powracać. Tak też niebawem czyni. Kilka dni później znów na jej szpaltach pojawia się twórczość literata kryminalisty, tym razem autorstwa Jerzego Wyszomirskiego. „Wysz”, bo taki miał pseudonim, zaprosił Nachalnika do redakcji na rozmowę. Gdyby w tym, co napisał później, nie wyczuwało się nutki sarkazmu, byłby to jeden z najlepszych peanów pod jego adresem. Zaczął od tego, że obecnie panuje kompletne pomieszanie pojęć, że wśród złodziei jest niejeden porządny człowiek, a pomiędzy ludźmi porządnymi trafi się niejeden złodziej. Piszał dalej: Oto siedzi przede mną Urke Nachalnik. Kto to jest Urke Nachalnik? – – Bardzo porządny człowiek. Ubrany dostatnio, prawie wytwornie. Zdjął swoje futro w przedpokoju: nie boi się, że mu ukradną. Ma na sobie ładny garnitur. Nosi okulary. Wygolony starannie, tęgi, zażywny człowiek. Złoty zegarek. Czasami czyni wrażenie zadowolonego z życia bankiera, czasami, gdy mówi o moralności i pokucie – przypomina czcigodnego pastora, gromiącego namaszczonym głosem grzechy świata tego. „Wysz” nazywa go Villonem XX wieku i kreśli świetlaną przyszłość, jaka niewątpliwie czeka Nachalnika. Pisze, że życie jest przewrotne i może za kilka lat stanie się on największym pisarzem polskim, klasykiem, właśnie jak Villon, a jego dzieła będą wydawane przez Bibliotekę Narodową. Staną się one obowiązkową lekturą, niczym pamiętniki Paska albo Niemcewicza, a po śmierci postawią mu pomniki. Jednak jedyny pomnik, jaki kiedykolwiek postawiono Nachalnikowi, to na kirkucie w Anielinie, po tym, jak został zamordowany przez Niemców w listopadzie 1939 roku.

W pozytywnym tonie do książki Nachalnika odniosły się zarówno „Robotnik”, jak i „Wiadomości Literackie”. Ten pierwszy, piórem Feliksa Mentela, swoją opinię skonkludował słowami: Literackie wartości Życiorysu stoją na wysokim poziomie. Zwięzły i jasny styl, rzeczowe ujęcie przedmiotu, bez balastu uczuciowego, subtelne wyczucie zainteresowań czytelnika – to zalety książki. Natomiast J.E. Skiwski dywagacje na temat twórczości ekskryminalisty zatytułował Ecco Homo. Zauważa w nich, że bohater jest bardzo do nas podobny, a jego świat wewnętrzny to nasz własny świat. Od strony literackiej ocenia książkę jako pierwszorzędną, a Nachalnika uważa za świetnego humorystę i pisarza pełną gębą.

Wspomniany już poznański „Nowy Kurier” trochę inaczej patrzył na literaturę Nachalnika. Na samym początku stycznia ukazało się kilka artykułów poświęconych tajemniczemu Urke Nachalnikowi i jego książce. Pierwszy z nich, zatytułowany Sensacyjne wyznanie. Ze wspomnień Żyda przestępcy, zauważa, że książka ta może być pożytkiem wyłącznie dla policjantów i prawników. Jedyną rzeczą, z której autor tej recenzji jest zadowolony, to cena za książkę, wynosi ona bowiem dziesięć złotych i jest na tyle wygórowana, że to uniemożliwi jej nadmiernie rozpowszechnienie.

Nachalnik kolekcjonował opinie na temat swojej twórczości. Miał cały album wycinków z prasy nie tylko polskiej, ale angielskiej, amerykańskiej i niemieckiej. Kiedy ktoś go odwiedzał, chwalił się nimi, czemu trudno się dziwić, skoro z dnia na dzień stał się kimś sławnym i pisały o nim niemal wszystkie polskie gazety od Bałtyku po Tatry. Na swój sposób stał się literackim fenomenem.

Doktor Leon Rabinowicz w artykule Przestępcy mają głos, opublikowanym w „Warszawskiej Gazecie Sądowej”, pisze, że Autobiografia Urke Nachalnika ma duże znaczenie przez to samo, że jest pierwszą tego rodzaju książką, i to nie tylko u nas, ale i w literaturze światowej. Nie brak bowiem życiorysów własnych polityków, literatów, chłopów, robotników, lecz w tej galerii typów brakowało przestępcy. Lecz oto przestępca zabiera sam głos i chwyta za pióro, by przelać na papier historię swego życia. Zjawisko zbyt niezwykłe, by nie zostało należycie uwypuklone.

Śmiało można powiedzieć, że Nachalnik przetarł literackie szlaki innym uzdolnionym kryminalistom. Jednym z nich był Sergiusz Piasecki, pensjonariusz więzienia świętokrzyskiego. Sława, jaką obaj zdobyli, dała innym więźniom przykład do naśladowania. Wielu z nich, licząc na przedwczesne zwolnienie, karierę i pieniądze, chwytało za pióro, ku utrapieniu władz więziennych, które pod presją weny twórczej osadzonych musiały dostarczać im papier i ołówki.

Nachalnik potrafił wykorzystać rozgłos, jaki uzyskał za sprawą Życiorysu. Przede wszystkim znalazł liczne grono odbiorców zarówno w Polsce, jak i za granicą, publikując m.in. w żydowskiej prasie za oceanem. Swój Życiorys własny przestępcy przerobił na utwór sceniczny Din Tojre. Łódzkie „Echo” z lutego 1934 roku donosiło o długo oczekiwanej premierze, która miała mieć miejsce w Teatrze Żydowskim. Jak dodaje gazeta, sztukę Nachalnika w Warszawie wystawiono aż sto pięćdziesiąt razy.

Urke Nachalnik w momencie ukazania się jego pierwszej książki miał trzydzieści pięć lat, z czego piętnaście spędził za kratami. To akurat nie było dla złodzieja powodem do dumy. Zamieniając wytrych na pióro, Nachalnik dokonał najlepszego możliwego wyboru. Odkąd zaczął pisać, nigdy więcej nie wrócił do więzienia, a to świadczy tylko o tym, że był lepszym literatem niż złodziejem.

Tomasz Specyał

François Villon – zawodowy przestępca oraz jeden z najwybitniejszych poetów francuskich epoki średniowiecza, autor Małego testamentu i Wielkiego testamentu. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało François de Montcorbier lub François des Loges.I

Nim przystąpię do opowiadania historii mego życia, która jest jedną z najsmutniejszych, uważam za niezbędne choćby w streszczeniu powiedzieć, jakie okoliczności sprowadziły mnie z drogi uczciwej. Jednak proszę Czytelnika o wybaczenie, że opis tych okoliczności rozpocznę od wizji mego przyjścia na świat.

Oto widzę jak przez mgłę małe miasteczko, rozrzucone nad brzegiem Narwi. W centrum tego miasteczka, w samym prawie rynku, stoi murowany, piętrowy dom, który ze swego powierzchownego wyglądu odznacza się od innych podobnych jemu domów tym, że posiada ganek z dwiema ławkami przy wejściu do sklepu. Nad sklepem widnieje napis: „Targowla muki” na nazwisko kobiece N.N.

Właścicielem tego domu jest mężczyzna wysokiego wzrostu, mający lat trzydzieści, o zdrowym wyglądzie i łagodnych, rozbrajających oczach. Przymioty te cechują zwykle ludzi posiadających nadzwyczajną siłę. Żona jego to kobieta lat dwudziestu pięciu, o inteligentnym wyglądzie, typowa blondynka. Ta poniekąd dobrana para należy do żydowskiej inteligencji tego małego miasteczka.

W jednym z pięknych dni czerwca 1897 r. w domu tym, widzę w wyobraźni, sklep jest zamknięty z powodu narodzin pierwszego syna. Widzę panującą tam nie do opisania radość. Krewni i znajomi składają rodzicom życzenia.

Widzę, jak w sypialnym pokoju leży na łóżku matka, cała w bieli, a triumfalny uśmiech macierzyński igra na jej twarzy, nieco przybladłej. Ja leżę w powijakach przy jej prawym boku. Ojciec zaś stoi na środku pokoju i przyjmuje życzenia. Jest poważny i zamyślony. W oczach zaś jego widać blask szczęścia.

Widzę oczyma wyobraźni, jak ludzie do tego domu wchodzą i wychodzą, a na każdej z tych twarzy spostrzegam szczere czy też dobrze udane zadowolenie.

Przed domem skupia się coraz więcej ludzi omawiających fakt mych urodzin. Słyszę też głosy urywanych rozmów: „Bóg się zlitował i wysłuchał ich, dając im syna”. Dalej słyszę szepty: „Bogaty ma zawsze szczęście”. Słuchająca Żydówka kiwa głową i nabożnie podnosząc ręce do góry, mówi: „Prawdziwy cud, pięć lat po ślubie, nu, nu, On jest wszechmogący, u Niego nie ma rzeczy niemożliwych”. Inna znowu blada Żydówka, o kruczych włosach i wyglądzie starożytnej niewolnicy, wstydliwie i nieśmiało rozgląda się wokoło i szeptem zapytuje:

– Czy to prawda, że ona była u cadyka cudotwórcy z Libawy i że wróciła miesiąc temu?

Widzę, jak otyła Żydówka odprowadza ją na stronę i z tajemniczą miną mówi:

– Nikt nie dokona takich cudów, jak cadyk z Libawy. Moja kuzynka piętnaście lat nie rodziła, a gdy za radą rabina pojechała do niego, to wkrótce także porodziła syna.

– Może i mnie warto pojechać do niego = rozpromieniając się, podchwytuje blada Żydówka. = Jak pani wiadomo, i ja jakoś nie… = Tu, zniżając głos, dodaje: = Już siedem lat po ślubie…

– Ty, moja droga = odpowiada tamta z politowaniem = jesteś za biedna, ażebyś mogła z jego łaski korzystać.

Te i inne podobne rozmowy toczą się na temat mego przyjścia na świat.

Ósmego dnia mego życia widzę w domu ruch i przygotowania do uroczystości. W tym to dniu miał się odbyć rytuał wprowadzenia mnie w szeregi wyznawców zakonu Izraela. Izba błyszczy czystością, świece w mosiężnych i srebrnych lichtarzach płoną na stołach. W innym pokoju, gdzie leży matka, słychać śmiech kobiet. Pełno tam krewnych i sąsiadek. Mężczyźni siedzą w pierwszym pokoju, naokoło stołów ustawionych w półkole. Ojciec i krewni pełnią obowiązki gospodarzy domu, starając się każdego przybysza posadzić na właściwym miejscu, zależnie od stanowiska, jakie zajmuje w hierarchii małego miasteczka.

Rabin z siwą, długą brodą, o pięknie zakręconych pejsach, siedzi na honorowym miejscu i coś recytuje na głos, a wszyscy słuchają w skupieniu.

Naraz drzwi szeroko się otwierają, a Żyd o abrahamowym, imponującym wyglądzie wnosi mnie, leżącego na poduszce, ja zaś, jak gdyby przeczuwając, co mnie czeka, wrzeszczę na cały głos. Poduszka ze mną przechodzi z rąk do rąk. Jakiś rudy Żyd nachyla się nade mną ze swoim nożem rytualnym, a następnie brudnymi rękoma przystępuje do operacji… Dziecięcy mój głos zamarł na ustach i w izbie zapanowała niczym niezmącona cisza. Stary rabin odprawia modły, poruszając bez szelestu ustami, a po chwili, jakby obudzony ze snu, przerywa panującą ciszę okrzykiem: „Mazel-tow! Mazel-tow!” (Daj, Boże, szczęścia). Wszyscy obecni ściskają dłoń ojca i składają życzenia:

– Daj, Boże, żeby zdrów się chował!

– Daj, Boże, doczekać jego zaślubin!

– Daj, Boże, żeby wyrósł na cadyka!

– Daj, Boże, doczekać czasów Mesjasza!

Ojciec przyjmuje je z rozpromienionym obliczem, a matka dopomina się o mnie, co natychmiast zostało wypełnione i znów znalazłem się przy jej boku.

Po ukończeniu uroczystości rytualnych na stole pojawiają się rozmaite potrawy i trunki. Zaczyna się biesiada. Wznoszą toasty na moją cześć, sypią się przy tym tłuste dowcipy, a także nie omijają okazji, by porozmawiać o miejscowym życiu i interesach, przeciągając biesiadę do późnej nocy.II

Od wspomnianego dnia, tj. od dnia, gdym został doliczony do wyznawców Mojżesza, upłynęło lat pięć. Są to najmilsze lata nie tylko mojego dzieciństwa, ale i całego życia. W tym to czasie rozstrzygnął się mój los co do początkowej nauki.

Pamiętam to jak dziś: w rocznicę ukończenia piątego roku życia przy obiedzie spostrzegłem, że matka i ojciec coś knują przeciwko mnie, przemawiali się ze sobą. Z pochwyconych słów zrozumiałem, że rozmowa tyczy się mnie, ale o co idzie, nie wiedziałem. Później dowiedziałem się, że był to spór o moją przyszłość. Ojciec, pragnąc we mnie rozwinąć rozum, a nie żadne baśni o cudach, diabłach i czarach, chciał, żebym uczęszczał do szkoły publicznej, jaka była w miasteczku. Matka zaś, będąc córką chasydzką, święcie wierzyła w to, że Pan Bóg obdarzył ją synem za pośrednictwem cadyka nie na to, aby go wychować na goja, lecz na sługę Boga. Pragnęła koniecznie, a nawet twierdziła, że będę cadykiem, a przynajmniej rabinem. W tym to celu obstawała przy tym, bym rozpoczął naukę od tradycyjnego chederu. Nie mogąc się pogodzić między sobą, uradzili się zapytać mnie, co wolę: szkołę czy cheder.

Ojciec jak i matka, pragnąc mnie ująć każdy na swą stronę, prześcigali się w podarkach i łakociach. Że zaś tego dnia, gdym miał zadecydować o swym losie, matka podarowała mi ładnego konika i ołowianego żołnierza, a do tego plitkę czekolady, więc zostając pod jej wpływem, udzieliłem swej zgody na uczęszczanie do chederu.

Pamiętam ów dzień, gdy matka po raz pierwszy zaprowadziła mnie do chederu. Widzę siebie, jak przez mgłę, jako małego chłopca siedzącego w chederze, wciśniętego przy dużym stole między kilkunastu pędraków ubranych różnobarwnie, zależnie od zamożności tych, którzy przyczynili się do ich istnienia.

Jesteśmy schyleni nad książką i wykrzykujemy różnymi głosami. Na środku chederu, na brudnej, z gliny ubitej podłodze, siedzi w rozmaitych pozach kilka dziewczynek. Bawią się one, każda na swój sposób. W kącie chederu wśród dymu przebija sylwetka żony rebego, która coś pod nosem gdera na męża. Izba to nieduża, mieszcząca się w suterenie. Nigdy nie była wietrzona. Stale zapełniający ją uczniowie oddychali dymem i wyziewami. Dym niemiłosiernie gryzł w oczy, a przy tym było tam duszno i gorąco nie do wytrzymania.

Nad tą gromadką dzieci królował rebe, stojąc w środku chederu, wyprostowany, nieomal groźny. W prawej ręce trzymał swoje berło dziesięcioramienne, wszechwładny kańczug. Od czasu do czasu próbował rebe swej nieograniczonej władzy, śmigając po plecach bliżej siedzących chłopców, więcej dla wprawy niż z potrzeby. Wszyscy zbijaliśmy się w kupkę, tak że szpilki nie zdołałby nikt między nas wcisnąć. Rebe, chcąc nas rozłączyć, śmigał kańczugiem po głowach i wywijał nim groźnie w powietrzu.

Tak wyglądał przybytek wiedzy, któremu ojciec był przeciwny, a gdzie jednak z powodu mej zgody, wydobytej za pomocą podarków, musiałem przebywać codziennie od godziny ósmej rano do dziewiątej wieczorem. Jeden dzień był podobny do drugiego: żadnych zmian. Rebe nigdy nie pozwalał otwierać okien, twierdząc, że może postradać głos, którym upiększał co sobotę nabożeństwo w bóżnicy. Słońce także nigdy do naszego chederu nie zajrzało, albowiem w pobliżu stał chlew, w którym rebe trzymał swój żywy inwentarz, składający się z dwóch kóz i czterech koźląt. Kozy rebego były istną plagą dla całego miasteczka. Wieśniacy okoliczni, przyjeżdżając do kościoła lub do miasta po sprawunki, nie mogli się opędzić przed tymi żarłokami. Wszędzie było ich pełno; nieraz i nasze śniadanie, które przynosiliśmy z domu, porywały z okna, rebe bowiem życzył sobie, żebyśmy je tam kładli; czy robił to z rozmysłem, nie wiadomo. Dla kóz jednak ułatwiało to sytuację. Pomagały nam w spożyciu śniadania. Rebe zaś twierdził, że na całym świecie nie ma poczciwszego stworzenia nad kozę. „Karmić nie trzeba, a smaczne mleko daje”.

Bek tych kóz i krzyk dzieci tak mi nieraz dokuczały, że chętnie uciekłbym z tego raju tam, gdzie pieprz rośnie, ale strach przed rebem był większy niż wszystko, i to przykuwało mnie do miejsca. Bywały jednak i takie dni, że swobodnie oddychaliśmy na świeżym powietrzu. Bawiliśmy się wówczas na podwórzu, a słońce otaczało nas swą opieką, rzucając na nas swoje ciepłe promienie. Niestety takich dni było niewiele. Zależały one od ilości tradycyjnych ślubów, w których rebe brał udział, odgrywając w nich większą rolę: mianowicie śpiewał nowożeńcom jako „badchon”.

W takie dni uwalniał nas od swego towarzystwa, pozwalając bawić się na podwórku chederu. Nosiło ono cechy śmietnika, ale dla nas było miłe, bo posiadało wszystko, czego nam było potrzeba do zabawy. Nic więc dziwnego, że uważnie śledziliśmy za nowymi ogłoszeniami zaręczyn.

Wówczas to, mimo młodego wieku, w naszych dziecięcych głowach stawało już pytanie, na co ludzie się żenią. Każdy z nas tłumaczył to zagadnienie na swój sposób, aż syn szewca, jako najstarszy, a liczył dziesiąty rok życia, wystąpił naprzód i zaczął opowiadać, że on wie, dlaczego ludzie się żenią, opierając się na spostrzeżeniach u swych rodziców. Opowiadał, jak to ojciec i matka zachowywali się po nocach. Co do mnie, stanowczo temu zaprzeczyłem i ogłosiłem go kłamcą. Srulek, tak było mu na imię, nie dał za wygraną i przyszedł zaraz nam pokazać, jak się to robi. On, rzecz jasna, mianował się „tatem”, a na „mamę” wybrał jedną z dziewczynek. Tu jednak zaszła pewna przeszkoda: chcąc bowiem się żenić, trzeba mieć koniecznie łóżko. Tak przynajmniej twierdził Srulek. Widząc jego niepewność bez łóżka, jednogłośnie uznaliśmy, że połamany kufer, stojący przy oknie, śmiało może zastąpić łóżko. Dziewczyna wszakże, nie mając najmniejszego pojęcia, o co chodzi, odmówiła posłuszeństwa i do kufra nie weszła. Wówczas Srulek ujął ją wpół i siłą pakował do kufra, czemu dziewczyna broniła się zajadle, a widząc przewagę nad sobą, wybuchła takim przerażającym płaczem, jak gdyby nas wszystkich wzywała na pomoc. Bez chwili namysłu stanąłem w jej obronie, co spowodowało bójkę między mną a Srulem. W rezultacie zostałem zwycięzcą i zabawa nie doszła do skutku.

Gdy rebe powrócił i dowiedział się o zajściu, wyliczył mi dziesięć kańczugów w taką część ciała, od czego, jak mówił, głowie nic się nie stanie, a nawet jeszcze rozumu nabierze.

To małe zdarzenie do dnia dzisiejszego tkwi w mojej pamięci, gdyż dziewczynka owa odegrała pewną rolę w mym późniejszym życiu, o czym dalej wspomnę.

Badchon (Badhen) = hebrajskie imię pospolite, oznaczające rodzaj komika, występującego na uroczystości weselnej.III

W chederze mimo wszystko uczyłem się dobrze. Rebe chwalił mnie przed matką i ręczył, że wyrośnie ze mnie „wielki człowiek”, a biedna matka była tego pewna i święcie mu wierzyła. Tak samo i matki wszystkich uczniów wierzyły w opinię rebego, bo i faktycznie los każdego dziecka zależał od niego. On jeden przepowiadał przyszłość. Każdemu z osobna wypowiadał się zwykle: „Z tego wyrośnie apykejres = z tego goj = rabin z ciebie już nie będzie” itd. A co do dziewczynek, to na pytanie matek odpowiadał zwykle machnięciem ręki i mruknięciem czegoś niezrozumiałego pod nosem, tak jak gdyby o tym stworzeniu nie warto było nawet mówić.

Rebe najwięcej złych wróżb wystawiał tym dzieciom, których rodzice byli nieregularni w opłacie za naukę, a ponieważ moi rodzice na czas płacili, a czasem z góry, więc wychwalał mnie, że jestem „cudownym dzieckiem” do nauki. Co prawda i szturchańca oberwałem nieraz, ale tłumaczył to koniecznością, twierdząc, że każdy wychowawca, który naprawdę dba o los ucznia, musi go bić, bo inaczej wyrośnie na „goja”.

Pewnego dnia przypadek otworzył mi oczy; od tej chwili zwątpiłem w prawdomówność rebego. Spowodowała to następująca okoliczność: Jedna z matek przyprowadziła do chederu syna lat sześć, o kruczych włosach i delikatnej twarzyczce; po omówieniu warunków i wyjściu matki z chederu chłopiec stał w miejscu, jakby skamieniał, oczy miał szeroko otwarte, usta mu drgały nerwowo. Smutny był to obrazek; żal mi się chłopca zrobiło, gdy zobaczyłem, jak dzieci otoczyły go naokoło, a Srulek zabrał mu małe zawiniątko, w którym były dwie bułki i ogonek śledzia. Z tego Srulek wydzielił coś ponad połowę, tłumacząc się, że każdy daje dla „Rudego” część swego posiłku.

Muszę tu jednak objaśnić, kim był ten „Rudy”; był to wielki, spasiony kot. Temu kotu co dzień przymusowo składaliśmy ze swego pożywienia coś w rodzaju dziesięciny. Odbierał ją Srul, upoważniony do tego przez rebego. Srulek był więc opiekunem „Rudego” i ponieważ baliśmy się go, więc bez żadnego szemrania pozwalaliśmy na zabieranie sobie pewnej części pożywienia. Srulek ów był niezmiernym brudasem, o chytrych oczach, brzydki na wygląd. Na samo wspomnienie o nim każde dziecko odczuwało wstręt, a jednak co rano każdy musiał się z nim spotkać, bo z chwilą przybycia Srulek zaraz rozpoczynał rewizję, kontrolując, co kto posiada. Niektóre dzieci zamożniejszych rodziców przynosiły ze sobą buteleczkę mleka, z którego ponad połowę bez słowa skargi zaraz musiały oddać do wielkiej, blaszanej miednicy. Taką codzienną daninę od wielu dzieci miał rzekomo wchłaniać w siebie „Rudy”, o czym, ma się rozumieć, wszyscy byli święcie przekonani.

Oto widząc, jak Srulek po odebraniu śniadania nowo przybyłemu dziecku kieruje się do przyległej izby, gdzie wcale nie było okien, a do której wstęp nam był wzbroniony za wyjątkiem Srula, pobiegłem za nim, postanawiając policzyć się ze Srulem za jego podły postępek.

W owym pokoju, który podobny był raczej do nory, rebe trzymał swe potomstwo, składające się z pięciu synów i dwóch córek. Najstarszy z chłopców liczył lat dziesięć, a wyglądał na lat sześć; z córek jedna liczyła lat sześć, a druga cztery; były one wcale niepodobne do braci, bo dość ładne jak na dzieci wychowane w tak cuchnącej norze. Kiedy wszedłem niepostrzeżenie za Srulkiem do tej izby-nory, ukazał mi się przykry widok. W izbie paliła się lampa naftowa, bez szkła, tak zwany „kopeć”. W wątłym świetle ledwo mogłem odróżnić sprzęty tam się znajdujące. W kącie przy łóżku siedziały na ziemi dzieci rebego w brudnych koszulach, a dopiero co przybyły Srulek siedział w środku i wszystko, co uzbierał, dzielił na równe części. Każdemu dał jedną porcję, dla siebie zaś zatrzymał „daninę” zabraną nowo przybyłemu. To, co stanęło przed moimi oczyma, zbyt dokładnie objaśniło mnie o postępowaniu rebego; nie namyślając się długo, skoczyłem do Srula i zacząłem okładać go pięściami. Powstał pisk i lament, usłyszawszy to, rebe wpadł do izby, złapał mnie za kołnierz, i okładając kułakami, wyniósł z pokoju i rzucił w kąt, grożąc, że jeszcze mnie ukarze.

Chłopczyk, przyczyna zajścia, stał jeszcze bardziej odurzony = utkwił we mnie duże, czarne oczy, jakby chciał się spytać: co to za rwetes i co ma robić? Wtem rebe zawołał go po imieniu. Chłopczyk spojrzał na mnie jeszcze raz i nie poruszając się, pozostał nadal na swym miejscu. Wówczas rebe spojrzał na mnie z łaskawym uśmiechem i ująwszy struchlałego malca za rękę, poprowadził w stronę stołu, tam wziął go na kolana i wskazując na otwartą książkę przed nim leżącą, zapytał: „Co to jest?”. Zamiast odpowiedzi, chłopiec wybuchnął płaczem. Rebe więc począł go uspokajać: „No, no, nie bój się, patrzaj = to nazywa się syder”. „Syder” = powtórzył chłopiec. Rebe, pokazując mu następnie literę, dodał: = „A to jest alef”. „Alef” = powtórzył malec. Rebe tłumaczył dalej: „A to jest bejs”. Chłopczyk znów rozpłakał się. Rebe, pragnąc go uspokoić, pocieszał go, wreszcie mówi: „Berul, nie płacz! Gdy się będziesz dobrze uczył, to ci anioł Gabriel rzuci z nieba kopiejkę na cukierki”. Obiecanka ta zainteresowała mnie tym bardziej, że rebe każdemu nowo przybyłemu obiecywał ten podarek anielski, a który, co ciekawsze, często się sprawdzał. Co prawda wątpiłem mocno w te cudowne zdarzenia, tym bardziej wówczas niewiara się spotęgowała, gdy przekonałem się, kto zjada dziesięcinę. Więc siedząc w kącie, przez nikogo nie spostrzeżony, zacząłem pilnie obserwować rebego, równocześnie patrząc w sufit, by móc się przekonać, skąd spada kopiejka anielska. Wątpliwość moja co do prawdomówności rebego pobudzała mą czujność. Wtem, o zgrozo!… Własnymi oczyma zobaczyłem, jak rebe włożył na jarmułkę kopiejkę, obejrzał się wkoło, kiwnął głową i kopiejka spadła z brzękiem na stół przy samym syderze. „Weź ją!” = rzekł rebe do malca. = To anioł Gabriel rzucił ci na cukierki, a jak się będziesz dobrze uczył, to ci jeszcze więcej da.

Malec wziął kopiejkę, obejrzał ją ze wszystkich stron, tak jak gdyby nie wierzył w ten cud, i po chwili odrzekł: „Ja mam taką samą kopiejkę w kieszeni. Matka mi ją dała. A anioł Gabriel skąd ma taką kopiejkę jak moja mama?”. Rebe spojrzał badawczo na malca, puścił go z kolan i mruknął: „Ty za mądry jesteś = już rabin z ciebie nie będzie!…”

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Wyraz hebrajski. Tu oznacza ateusza szydzącego z religii.

Syder = po hebrajskiu rodzaj modlitewnika.

Alef = nazwa hebrajska litery „a”.

Bejs (bet) = nazwa litery „b”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: