Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Contender. Zawodnik. Tom 1. Wybrany - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Contender. Zawodnik. Tom 1. Wybrany - ebook

 

Rozpoczyna się rozgrywka, w której stawką jest przetrwanie, a areną obcy świat, gdzie przeciwnicy czyhają dosłownie wszędzie. Zwycięzca może być tylko jeden.

Historia ludzkości zna wiele przypadków niewyjaśnionych zaginięć. Grupa nastolatków wkrótce pozna ich tajemnicę.

Cade Carter siedział na pokładzie samolotu i zastanawiał się, w jakim kierunku potoczy się jego życie, gdy niespodziewanie został przeniesiony do obcego świata, rojącego się od pamiątek z dziejów Ziemi. Bohaterowie natkną się na prehistoryczne zwierzęta, odnajdą pozostałości zaginionych cywilizacji, a także - co najbardziej niesamowite - spotkają osoby z odległej przeszłości.

Oszołomiony, rzucony w nową, zagadkową rzeczywistość Carter nie dostanie wiele czasu na dojście do siebie. Niemal natychmiast zostanie zmuszony do walki o życie, którą stoczy w towarzystwie grupy nastolatków o szemranej przeszłości. Wszyscy staną się zawodnikami biorącymi udział w nie kończącej się, brutalnej rozgrywce, w turnieju kontrolowanym przez enigmatyczne istoty.

Bohater stanie przed prostym wyborem: przystanie na reguły gry lub zginie.

Czas szykować się do walki.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-807-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Obserwował, ukryty w cieniu. Obserwował ludzi zaprzątniętych codziennym życiem, zupełnie nieświadomych śledzących ich, podstępnych spojrzeń.

Tak wielu kandydatów. Tak wiele możliwości.

Wciąż się wahał. Miał wybrać ostatniego z uczestników; wiedział, że nie może decydować pochopnie. Czekał.

Czekał i zastanawiał się, rozważał.

Aż wreszcie nabrał pewności. Ten chłopak.

Dzieciak niepozorny pod wieloma względami, a jednak w pewnym sensie idealny. Idealny uczestnik zawodów, które miały się już niebawem rozpocząć. Rozgrywki, na którą zostanie skazany. Wie dosyć, by docenić piękno tej gry. By ją zrozumieć. I może nawet… zwyciężyć.

Niewykluczone, że zginie już w pierwszej rundzie, ale bez wątpienia ma potencjał, szansę na wielkość.

Tak. On.

Decyzja zapadła. Cade Carter.JEDEN

Lokalizacja: nieznana

Dzień: nieznany

Rok: nieznany

Potwór krążył pod Cade’em niczym rekin wokół tonącego statku. W pewnym momencie wyskoczył ku górze i szczęki kłapnęły tuż poniżej wąskiej, skalnej półki. Chłopak cofnął się i przywarł plecami do zimnej ściany kanionu. Od podłoża dzieliło go mniej więcej dwa i pół metra, ziemia poniżej zmieniła się w gęste błoto. Stwór ubijał ją miarowo łapami, przy każdym kroku podpierając się żylastymi ramionami. Co chwila powarkiwał jak pies podrażniony zapachem smakowitej kości. Bestię pokrywały grube płaty zasychającego błota, a jej rdzawobrązowa skóra zlewała się z tłem skał, między które Cade trafił kilka godzin wcześniej. Z rozwartego pyska kapały krople śliny, wilgoć połyskiwała też na długich i cienkich, ostro zakończonych kłach. Największe jednak wrażenie sprawiały ślepia: dwie wyłupiaste, czarne jak obsydian kule.

Ściany wąwozu wznosiły się w odległości rzutu kamieniem od siebie. Strzelały wysoko pod niebo, zatapiając w cieniu całe dno rozpadliny. Chłopak stał na skalnym występie powyżej wąskiej ścieżki. Kanion ciągnął się w prawo i lewo jak okiem sięgnąć, ale Cade wątpił, by zdążył dobiec choćby do pierwszego zakrętu. Potwór wyglądał na szybkiego, bez wątpienia dopadłby go i rozszarpał na strzępy znacznie wcześniej.

W pewnym momencie monstrum rzuciło się na skałę i zaczęło ją drapać pazurami, być może w nadziei, że kamień się skruszy i osypie, a uwięziony w górze człowiek runie bezradnie w dół. Chłopakowi przemknęło przez myśl, że może – jeśli tylko wytrwa w bezruchu – bestia znuży się, da za wygraną i odejdzie w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy. Spróbował ją zignorować i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób znalazł się w tak opłakanym położeniu.

Ostatnie, co Cade pamiętał, to nowa szkoła. Ośrodek dla „trudnej młodzieży”. Leżał w łóżku i wyglądał przez zamknięte okno na zalane księżycowym blaskiem niebo. Nie było mu wesoło. Nie przestawał myśleć o kradzionych laptopach, które kolega z pokoju ukrył pod jego łóżkiem.

Aresztowanie, policja, przesłuchanie. Wyznaczony z urzędu adwokacina, który ledwie był w stanie zapamiętać nazwisko klienta. Matka we łzach, niepewność i wstyd w spojrzeniu ojca. Sędzia postawił ultimatum – rok w tym „alternatywnym” ośrodku bądź odsiadka w więzieniu dla nieletnich. Rodzice przystali na ten warunek z ciężkim sercem – było jasne, że w tej sytuacji Cade prawdopodobnie nie dostanie się na wymarzone studia. Działo się to sześć miesięcy temu. Zostało jeszcze drugie pół roku.

A potem nagle, ni stąd, ni zowąd, nie leżał już w łóżku. Stało się to jednak zbyt gwałtownie, by mógł to być po prostu sen. W jednej chwili wpatrywał się w chmury za szybą, a w drugiej stał na skalnym gzymsie, kilka metrów nad dnem głębokiego wąwozu. Potwór pojawił się niedługo potem, zanim zszokowany surrealistycznym obrotem spraw Cade zdążył ochłonąć − wychynął zza głazów, którymi usiana była ścieżka.

Strome ściany rozpadliny pokryte były warstewką drobnego, czerwonego pyłu i były gładkie jak marmur, o wspinaczce nie było więc mowy. Widoczny kilkanaście metrów wyżej wąski pas nieba przybrał pomarańczowy odcień. Zmiana barwy zwiastowała zapewne zachód, co nie napawało Cade’a optymizmem. Wręcz przeciwnie. Nigdy w życiu nie próbował spać na stojąco, a miejsca na półce było zdecydowanie zbyt mało, by mógł się położyć. Gdyby z kolei usiadł i zwiesił nogi, znalazłyby się w zasięgu łap czyhającego na najmniejszy jego błąd stworzenia. Słowem, nic nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia.

Sytuacji nie poprawiała również twarda skalna wypustka wbijająca mu się boleśnie w kręgosłup. Typowe. Wszędzie dokoła ściany były gładkie, tylko tutaj, gdzie przyszło mu stać, sterczał z nich ten jeden przeklęty kamień. Cade stwierdził w duchu, że skoro mają to być jego ostatnie chwile na tym padole, powinien je spędzić wygodniej. Powoli, ostrożnie, przesunął się w lewo. Skrzywił się, gdyż ruch zwrócił uwagę monstrum, którego warkot natychmiast przerodził się w energiczne poszczekiwanie. Bestia skoczyła ku górze, grube czarne pazury zachrobotały o kamień, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia.

Przy każdym spojrzeniu w dół Cade czuł podchodzącą do gardła żółć. Mimo strachu starał się zachować jasność myślenia, próbował ignorować coraz wyraźniej wyczuwalny w skroniach puls i paniczne kołatanie serca. Z najwyższym trudem zachowywał panowanie nad oddechem.

Głęboko zaczerpnął powietrza i popatrzył w bok. Uwierający go w plecy kamień był czarny i wystawał ze skały pod nienaturalnym kątem. Wyglądał dziwnie nie na miejscu, taka atramentowa plama w morzu czerwonawej rdzy.

Uniósł prawą dłoń i chwycił czarną skałkę, chcąc się przytrzymać. Krawędzie okazały się ostre, tak ostre, że gdyby zacisnął palce choć trochę mocniej, mógłby je stracić. Jednocześnie kamień nieznacznie się poruszył. W sercu Cade’a zapłonął nikły płomyk nadziei, choć nie wiedział, czego się właściwie spodziewa.

Po kilku minutach manipulacji zdołał wyłuskać czarny odłamek ze ściany. Skupienie myśli na prostym zadaniu przyniosło mu coś w rodzaju ulgi, specyficzne odprężenie. Gdy kamień wyskoczył ze swojego gniazda, na łeb potwora spłynęła chmura czerwonego pyłu i w wąwozie rozległa się salwa ochrypłych prychnięć. Cade ściskał w ręku kawałek wulkanicznego szkła kształtem przypominający łzę. Grubszy koniec pokryty był kurzem, dzięki czemu skałka nie wyślizgiwała się z dłoni, węższy był gładki i ostro zakończony. Znalezisko do złudzenia przypominało pięściak ‒ rodzaj prymitywnego toporka z epoki kamienia łupanego.

Chłopak uderzył kamieniem w ścianę, próbując wybić wgłębienie, by móc się przytrzymać. Kolejny tuman pyłu opadł na potwora, który zaczął parskać i okładać się łapami po pysku. Cade uśmiechnął się i uderzył raz jeszcze. I znowu. Wąwóz wypełniło głuche echo stukotu, a ze skały zeszła niewielka lawina skalnych okruchów.

Chłopak zaśmiał się na cały głos. Rozpostarł szeroko ramiona i potarł nimi o ścianę takim ruchem, jakim zimą robił w śniegu orła. Szorstki pył oblepił jego wilgotne od potu plecy. Wkrótce spod warstwy rdzawego kurzu wyjrzał gładki, jasnobrązowy kamień.

Radość nie trwała jednak długo. Monstrum wytarzało się w błocie i po chwili uwolniło od drażniącego pyłu. Wysunęło z pyska długi, rozdwojony jak u węża język i oblizało nim wyłupiaste ślepia, czyszcząc je z czerwonych drobinek. Potwór był obrzydliwy. Wyglądał jak dzieło szalonego naukowca, który za punkt honoru postawił sobie obdarzenie pierwotnej ryby głębinowej szkieletem i budową wielkiej małpy. Cade nie miał pojęcia, skąd się ten odrażający stwór wziął ani czym jest, lecz nie to było w tej chwili najważniejsze. Liczyło się tylko jedno – ucieczka.

Kiedy skończyła się zabawa z pyłem, Cade zastanowił się, czy nie cisnąć w bestię kamieniem. Może ból przegnałby potwora, a on mógłby skorzystać z okazji i pobiec w przeciwnym kierunku.

Ledwie o tym pomyślał, zauważył kupkę pyłu, który zebrał się na skale wokół jego stóp i nagle zaświtał mu nowy pomysł. Równie szybko jednak wyrzucił go z myśli. Plan był głupi; potwór bez wątpienia rozszarpałby go jak szmacianą lalkę.

Godzinę później poczuł w łydkach pierwsze skurcze. Próbował stawać na jednej nodze, lecz to męczyło obciążoną stopę w dwójnasób. Pewną ulgę przynosiło kucanie, lecz w tej pozycji niebezpiecznie pochylał się do przodu, co groziło utratą równowagi i upadkiem wprost w łapy potwora, który przysiadł i wpatrywał się w swoją ofiarę niczym myśliwski ogar. Poruszał się tylko wtedy, gdy ruszał się Cade.

Chłopak tracił siły, dręczyło go pragnienie, strach nie dawał spokoju. Wiedział, że koniec końców będzie musiał zeskoczyć i zmierzyć się z przeznaczeniem. Bo tego, że nikt nie przyjdzie mu z pomocą, był pewien.

Doszedł do wniosku, że skoro musi umrzeć, dobrze będzie odejść na własnych warunkach. Postanowił okazać się najbardziej wymagającym i opornym posiłkiem w życiu potwora. Cofnął stopę i ustawił ją bokiem za usypaną na półce kupką pyłu. Serce biło mu coraz szybciej, w żyłach płynęła czysta groza. Nie miał wyboru, nie pozostało mu nic innego.

‒ A udław się mną! − zawołał.

Zaskoczony hałasem stwór zadarł łeb, a wtedy chłopak kopnął, sypiąc czerwonym kurzem prosto w czarne ślepia. I nie czekając nawet na reakcję monstrum, natychmiast skoczył.

Wylądował nieporadnie, skręcając kostkę. Płomień bólu błyskawicznie zajął całą nogę. O ucieczce przed bestią mógł najwyżej pomarzyć.

Potwór poderwał pazurzaste łapy do pyska. Cade machnął uzbrojoną w pięściak ręką, wydając nieartykułowany okrzyk strachu i odrazy. Niedokładnie wymierzony, zbyt słaby cios odbił się od twardego łba. Stworzenie jednak zaskowyczało z bólu i odskoczyło.

Cade na chwilę zamarł i zagapił się na kamień, nie do końca dowierzając własnej śmiałości. W żyłach wciąż krążyła mu czysta panika, ale uświadomił sobie, że każdy moment może rozstrzygnąć o życiu bądź śmierci.

Już miał wziąć nogi za pas, gdy potwór rzucił się naprzód, chybił jednak i gruchnął łbem w ścianę wąwozu metr od chłopaka. Cade zachwiał się i upadł na plecy. Oślepione pyłem stworzenie wściekle syknęło i zamachało łapami.

Chłopak zaczął się cofać okrakiem, co chwila ślizgając się w błocie. Przerażenie dławiło mu krtań. Bestia usłyszała chlupot mazi i skoczyła ponownie. Tym razem wylądowała tuż obok. Cade ryknął i uderzył kamieniem, patrząc prosto w rzędy ostrych jak igły kłów.

Ostry koniec pięściaka przebił łapę potwora, przyszpilając ją do ziemi. Bestia boleśnie pisnęła i szarpnięciem uwolniła ranną kończynę. Rozdwojony język oblizał wargi. Cade zebrał się w sobie, czując spojrzenie czarnych jak atrament ślepi. Potwór wykonał nieśmiały krok do przodu i zaskomlał, stawiając na ziemi skaleczoną łapę.

Cade zaczął się cofać. Powoli, bardzo powoli. W pewnym momencie potwór pochylił łeb i zaczął oblizywać ranę. Wtedy chłopak rzucił się do ucieczki.

Biegł, przy każdym kroku czując ból kostki. Pędził, gnany falami adrenaliny i strachu. Biegł po dnie wąwozu między wysokimi, strzelającymi pod niebo ścianami. W pewnym momencie potknął się i przewrócił. Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, pewien, że lada moment ujrzy ścigającą go bestię.

Dygotał na całym ciele, wciągał krótkie, rwane, płaczliwe oddechy. Spokój wracał powoli wraz z jasnością myśli.

Potwór wyraźnie dał za wygraną, przynajmniej na razie. Cade wstał i pokuśtykał przed siebie, ściskając w dłoni ostry kamień tak mocno, jakby to była jego ostatnia deska ratunku.

Być może tak właśnie było.DWA

Sześć miesięcy wcześniej

Cade wlókł się noga za nogą w szeregu chłopców, pilnując się, by żadnemu nie spojrzeć w oczy. Odkąd wszedł do stołówki czuł na sobie ich wzrok ‒ badawczy, wypatrujący wszelkich oznak słabości.

Mieli przed sobą chudego chłopaka, którego kolor skóry zdradzał hinduski rodowód. Niewysokiego, ale też nie niskiego, o bursztynowych oczach i głowie z wygolonymi bokami. Miał nadzieję, że dzięki tej wojskowej fryzurze wygląda równie groźnie, jak reszta „trudnej młodzieży”. Nikt nie mógł się domyślić, że Cade jest dzieckiem białego ojca. Był zbyt „czarny”, by siadać przy stołach dla białych, ale zbyt biały, by siadać przy stołach dla czarnych.

W tej chwili ważne było, że nie nosi okularów, a jego twarzy nie pokrywa trądzik. Jedno i drugie mogłoby zdradzić, że tuż pod przeciętną powierzchownością kryje się w nim nieśmiały kujon.

Powtarzał sobie w duchu, że nie wygląda na słabszego i bardziej bezbronnego od pozostałych nastolatków, których przywieziono dziś wraz z nim. Niemniej, mimo wszelkich starań, taca mocno kołysała się w jego drżących dłoniach.

Niebieski uniform nieprzyjemnie ocierał skórę. Standardowy strój „zamkniętego zakładu wychowawczego”. Czuł się w nim jak więzień. Różnica między tą szkołą a więzieniem z prawdziwego zdarzenia była czysto teoretyczna, zwłaszcza że za oknem stołówki widział wysoki, ponury mur.

‒ Co ma być?

Cade podniósł wzrok na stojącego przed nim wyrostka. Krzywe zęby, siatka na włosach, chochla w dłoni. Wskazał kolejno tłuczone ziemniaki, zielony groszek, coś, co wyglądało na kotlet mielony. Wyrostek nałożył dania na tacę.

Stołówka kojarzyła mu się z salą gimnastyczną poprzedniej szkoły, aczkolwiek tutaj na ścianach nie wisiały kosze do koszykówki. Byli za to sztywno stojący wychowawcy, czujnie obserwujący siedzących przy stołach podopiecznych.

Chwilę potem dotarło do Cade’a, że powinien się porządnie zastanowić, gdzie usiąść. Większość stołów była zajęta, panował gwar rozmów. Wszyscy tutaj świetnie się ze sobą znali. Nie chciał dosiadać się do zgranej grupki. Wolał nie ryzykować.

Wolnych miejsc nie było, ale zauważył chłopaka, którego przyjmowano razem z nim. Tyczkowaty, ospowaty dzieciak, który przez cały czas bezgłośnie płakał, gdy czerwoni na twarzach wychowawcy wywrzaskiwali kolejne polecenia, każąc im stanąć przodem do ściany i iść bokiem do pokojów. W tej chwili chłopak siedział samotnie u szczytu stołu. Drugi koniec zajmowała trójka kolesiów, którzy nie poświęcali mu nawet jednego spojrzenia.

Cade uświadomił sobie, że zastanawia się nad wyborem miejsca stanowczo zbyt długo. Mimo że w duchu był przerażony, nie chciał wyjść na słabeusza czy tchórzliwego frajera.

Czując krążącą w żyłach adrenalinę, ruszył między stołami. Uszy miał pełne pokrzykiwań, rechotu i głośnych beknięć. Droga do celu zdawała się trwać całą wieczność, lecz wreszcie postawił tacę obok samotnego chłopaka, który natychmiast lękliwie drgnął.

Cade pozdrowił go skinieniem i zerknął na talerz. Natychmiast zrozumiał swój błąd. Zapomniał o sztućcach.

‒ Kurde… ‒ mruknął pod nosem.

Musiał wrócić. Zaczął się podnosić, lecz wtedy, niespodziewanie, na jego tacy zagrzechotała plastikowa łyżka.

Podniósł wzrok.

‒ Cade – przedstawił się.

‒ Jim – rzucił chłopak z nieśmiałym uśmiechem.

Cade nieco się odprężył, sięgnął po łyżkę i wbił ją w ziemniaki. Okazały się wodniste i pozbawione smaku. W dodatku zupełnie nie czuł głodu. Mimo wszystko, zjadł.

Zapadło krępujące milczenie.

‒ Za co tutaj trafiłeś? ‒ wypalił Cade. Słowa wyrwały mu się same, nie zdążył ugryźć się w język. Czy pytanie nie było zbyt bezpośrednie? Cóż, cofnąć go już nie mógł.

Jim odpowiedział zdziwionym spojrzeniem.

‒ No… trochę nabroiłem… ‒ zaczął i urwał, wbijając w tacę zawstydzony wzrok. ‒ Ale rodzice zdecydowali się mnie tu przysłać dopiero po ostatnim numerze – dodał po chwili. ‒ Wyprawiłem imprezę, po której dom nadawał się do generalnego remontu. Mamie i tacie się to nie spodobało.

Cade przełknął.

‒ Przykro mi – powiedział i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co mógłby powiedzieć więcej. Ostatecznie szybko zatkał sobie usta kolejną łyżką pozbawionej smaku ziemniaczanej masy.

‒ O proszę, siemano! − Cade poczuł na ramieniu uścisk obcej dłoni. Spochmurniał.

Oho, zaczęło się, pomyślał.

‒ Widzę, że już znalazłeś towarzystwo?

Cade zadarł głowę i przyjrzał się nieznajomemu. Wygolona czaszka, zimne niebieskie oczy i złośliwie wydęte, pełne wargi. Spochmurniał jeszcze bardziej, gdy zauważył ciemniejący na policzku chłopaka siniak i strupy na knykciach. Wyrostek z kimś się bił. Na poważnie. A Cade w życiu nie uczestniczył nawet w niewinnej bójce.

Strach chwycił go za gardło. Wiedział, że jeśli spróbuje odpowiedzieć, dobędzie z siebie jedynie zdławiony charkot. Postanowił milczeć.

– Co? Języka w gębie zapomniałeś? – Chłopak usiadł obok Jima, a w tym momencie ktoś postawił swoją tacę obok Cade’a.

Cade odwrócił się i serce zabiło mu jak młotem. Nowo przybyły był krępym, przysadzistym wyrostkiem o małych, świńskich oczkach i rumianych policzkach przyprószonych w kilku miejscach zawiązkami zarostu.

Cade dopiero w tej chwili zrozumiał, że pierwszy nieznajomy zagadnął nie jego, a Jima. Odkrycie sprawiło, że poczuł się nieco lepiej, ale trwało to krótko. Tłusty chłopak odchrząknął bowiem i powoli oblizał łyżkę, wymownie wpatrując się w Cade’a. Po chwili wyciągnął rękę i wbił łyżkę w kotlet na talerzu Cade’a, którego żołądkiem targnął gwałtowny skurcz.

– Zapoznajecie się, tak? – Pierwszy przysunął się przesadnie blisko Jima. – Ty jesteś Jim, a on jest Cade. Nie chcecie wiedzieć, jak my się nazywamy?

– J-jak się nazywasz? – wydukał Jim.

– Ja jestem Finch, a ten tutaj to Spaślak. Łapiesz dlaczego? Apetyt ma spory.

Spaślak demonstracyjnie zaatakował łyżką ziemniaki Cade’a i wepchnął je sobie do ust. Przeżuł, hałaśliwie mlaskając, po czym sięgnął po dokładkę.

– Jesteś tu nowy i nie chcieliśmy, żebyś zaczął od błędu – podjął Finch, po bratersku otaczając Jima ramieniem. Mówił teatralnym szeptem, na tyle jednak głośnym, by Cade’owi nie umknęło ani jedno słowo. – Widzisz, w tej instytucji lubimy się trzymać swoich. A ten koleś, czaisz, nie będzie dla ciebie odpowiednim towarzystwem. To trochę jak z mlekiem i błotem. Po prostu do siebie nie pasują. Rozumiemy się? – Mocniej ścisnął Jima, który wbił wzrok w talerz, unikając spojrzenia Cade’a. – Powinieneś usiąść z nami – dodał Finch. – Najlepiej od razu.

Cade poczuł narastającą wściekłość. Mleko i błoto. Musiało chodzić o kolor skóry. Stąd ich wyraźna pogarda. Strach jednak kazał mu trzymać język za zębami.

Niemal widział, jak pracują trybiki mózgu chłopaka, jak oblicza ryzyko odrzucenia propozycji Fincha. Wreszcie bezradnie zwiesił ramiona i skinął głową.

Finch zwrócił się do Cade’a.

– Spadaj oddychać gdzie indziej – rzucił, wydymając z odrazą wargi.

Cade podniósł się z miejsca, lecz kiedy sięgnął po tacę, Spaślak przytrzymał ją ciężką dłonią.

– Zostaw! – warknął Finch.

Cade poczuł w policzkach uderzenie gorącej krwi. Gniew i strach wiły się w jego brzuchu niczym splecione węże. W poprzedniej szkole było zupełnie inaczej.

Jasne, wiele już razy doświadczał w życiu rasizmu. Zauważał pogardliwe spojrzenia, jakimi obrzucano spacerujących za rękę mamę i ojca. Nieraz poddawano go na lotniskach „losowym” rewizjom. Nigdy jednak nie spotkało go coś takiego jak teraz. Przez moment poczuł ochotę, by się postawić.

Czy nie tak powinien się zachowywać nowy w miejscu takim jak to? Ale nie, nie potrafił się odgryźć. Po prostu nie był takim typem faceta.

Finch położył na blacie stołu zaciśnięte pięści i z niewiarygodnie gorącą nienawiścią spojrzał Cade’owi w oczy.

– Wiesz, Finch? On chyba chce coś powiedzieć – wybełkotał Spaślak z pełnymi ustami.

Cade nie odezwał się słowem.

Zamiast mówić, czmychnął jak niepyszny, czując na twarzy żar wstydu i tchórzostwa.TRZY

Lokalizacja: nieznana

Dzień: nieznany

Rok: nieznany

Wisiała w powietrzu przed Cade’em niczym połyskująca, szklana tafla. Półprzejrzysta bariera przecinała wąwóz, znikając po obu stronach w przyprószonych czerwonym pyłem ścianach. Sięgała samego szczytu.

Mało brakowało, a wpadłby na nią w pełnym biegu. Pojawiła się nagle i niespodziewanie, zmuszając go do gwałtownego hamowania.

Wpatrywał się w nią już od kilku minut, zbierając się na odwagę, by dotknąć przejrzystej powierzchni. Innej drogi nie było. Gdyby zawrócił, natknąłby się na potwora.

Próbował nie zadawać sobie pytań, nie zastanawiać się, czym ta bariera jest ani kto i w jakim celu ją stworzył. Wiedział jedynie, że musi jak najszybciej oddalić się od rannego stworzenia, które mogło przecież iść jego śladem.

Wyciągnął drżącą dłoń i trącił barierę palcem, łagodnie, jakby dotykał uśpionego olbrzyma. Powierzchnia okazała się gładka. Do tego śliska i zimna niczym lód. Kiedy naparł mocniej, opuszek ześliznął się w bok. Wrażenie było dziwne. Cofnął rękę i obejrzał palec, spodziewając się ujrzeć odmrożenie. Skóra jednak nie była nawet zimna.

Wtem matowa tafla zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

– Co… do… jasnej… cholery – wycedził powoli, machając ręką w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą połyskiwała bariera.

Próbował zachować spokój i myśleć logicznie, ignorując szalejące w piersi serce. Nie było innej drogi, musiał iść dnem wąwozu i przekonać się, dokąd ta ścieżka prowadzi.

Wkrótce pokonał kolejny łagodny zakręt, dalej kanion się rozszerzał. Przystanął zmieszany. Przetarł oczy, spojrzał raz jeszcze.

Okolica przed nim wyglądała niemal dokładnie tak samo, jak miejsce, od którego zaczął. Taka sama półka, identyczny występ skalny naprzeciwko.

Czyżby zatoczył koło? Ale przecież kanion biegł względnie prosto. Nie, niemożliwe, by krążył. Co jeszcze dziwniejsze, skała nad gzymsem pokryta była czerwonym pyłem, z którego wystawał identyczny kamień jak jego pięściak. Sterczał niczym czarny klejnot. Wszystko wyglądało tak samo… i jednocześnie było w pewien sposób inne. Jakby wszystko tu wykonano według tej samej sztancy jak okolicę, w której się ocknął, tylko… jak to możliwe?

Doleciał go odległy ryk. Głośny dźwięk przypominający skargę ranionego byka. Tyle że ten wydawał się… ludzki.

Niewiele myśląc, ruszył w stronę, z której dźwięk się rozległ, przeklinając co chwila skręconą kostkę, ból bowiem wciąż promieniował na całą nogę. Z każdym kolejnym metrem okrzyki stawały się coraz bardziej paniczne, ale nie zatrzymał się, nie zwolnił nawet. Wszystko będzie lepsze od samotności w tym piekielnym miejscu.

I wtedy zobaczył. Jeszcze jeden potwór przycupnięty przed wysokim chłopakiem, przywierającym plecami do gładkiej bariery, takiej samej jak ta, która chwilę temu zatrzymała Cade’a. Napadnięty miał na sobie tylko bieliznę, mundurową koszulę trzymał przed sobą gestem matadora.

A najbardziej zaskakujące było to, że Cade wiedział, kto to jest. Poznał go mimo panującego w rozpadlinie półmroku. Te jasnoblond włosy rozpoznałby wszędzie, podobnie jak szerokie, umięśnione ramiona. Eric, jeden z kolegów z ośrodka.

Jeśli nawet Eric go zauważył, nie dał tego po sobie poznać. Wyrżnął pięścią w pysk bestii, której pazury zaplątały się w podsuniętą koszulę. Rozjuszony stwór natychmiast zaatakował i chłopak z najwyższym trudem uniknął kłapiących szczęk.

Cade poczuł pokusę, by dać nogę, lecz zrozumiał, że jeżeli bestia rozprawi się z Erikiem, zwróci się przeciwko niemu. Teraz, kiedy stworzenie było zajęte, miał przynajmniej szansę.

Tak więc rzucił się naprzód. Popędził z głośno bijącym sercem i uniesionym wysoko czarnym kamieniem.

Dziesięć kroków.

Pięć.

Pośliznął się na błocie i runął na plecy.

Potwór zaskrzeczał i odwrócił się, mrużąc czarne ślepia. Skoczył, a wtedy zdesperowany Cade z przeraźliwym krzykiem zaatakował. Wcisnął ostrą skałkę pionowo w rozdziawioną paszczę, która odruchowo zacisnęła się. Stworzenie zakrztusiło się i zacharczało. Po ramieniu Cade’a spłynęła krew z rozharatanego podniebienia. Chłopak kopnął z całej siły i bestia wspięła się na tylne łapy, uwalniając się od ostrego kamienia.

Wtedy Cade uderzył na oślep. W tej samej chwili potężny łeb opuścił się ku niemu, ale cienkie zęby nie zatrzasnęły się na ofierze. Cielskiem bestii coś szarpnęło do tyłu, w powietrze trysnęła zmieszana z kropelkami krwi ślina, zakrzywione pazury poderwały się do szyi.

Eric zarzucił wyciągnięty ze spodni pasek na krtań potwora i uwiesił się na nim, dławiąc go i dusząc. Wreszcie osunął się na kolana, pociągając za sobą przeciwnika.

Chłopak z całej siły ciągnął za oba końce pasa, zaciskał pętlę mocniej i mocniej, aż mu kłykcie zbielały. Czarne ślepia bestii wyszły niemal z orbit. Kilka chwil potem rozległ się suchy trzask i źrenice potwora zaszkliła śmierć.

Na moment obaj chłopcy znieruchomieli. Cade dyszał, leżąc na ziemi, Eric nadal podtrzymywał martwe, powieszone na pasku stworzenie. Wreszcie wyprostował się, odrzucił trupa i poczęstował go pogardliwym kopniakiem.

– Dzięki – powiedział, spoglądając na Cade’a.

Cade nigdy wcześniej nie słyszał z ust Erica choćby jednego słowa, a widywał go przecież już od sześciu miesięcy. W szkole Eric trzymał się na uboczu, a pozostali zanadto się go bali, by mu się naprzykrzać. Niektórzy szeptali nawet, że jest prawdziwym mordercą. Jego imię Cade znał jedynie dzięki nauczycielowi, który odczytywał je na głos w klasie.

– Pro…proszę bardzo – wydukał, gdy Eric pomógł mu pozbierać się z błota.

Eric przyjrzał się swojemu barkowi. Cade zauważył na jego skórze krwawe szramy w miejscu, gdzie widać sięgnęły pazury potwora. Rany nie były głębokie i krew zaczynała już krzepnąć. Długie brązowe smugi pokrywały też znaczną część nagich pleców. Eric dotknął ramienia palcem i skrzywił się z bólu.

– Szybki był, skubany – mruknął i ponownie kopnął pokonanego przeciwnika. – Myślałem, że już po mnie.

Oszołomiony Cade pokiwał głową. Eric podniósł ubłocony mundur i zaczął się ubierać. Sprytny pomysł, wykorzystanie ubrania do unieszkodliwienia łap bestii. Wadą było jedynie to, że teraz cała koszula to były luźne strzępy, w związku z czym Eric zawiązał rękawy wokół pasa i pozostał z odsłoniętym torsem. Przez chwilę stali w bezruchu, przyglądając się sobie niepewnie.

– Też jesteś z mojej szkoły, tak? – odezwał się wreszcie Eric.

– Tak. – Cade wyciągnął rękę.

– Eric. A ty jesteś Cade, prawda?

Cade skinął potakująco. Jego drobna dłoń zniknęła w wielkim łapsku Erica.

Dziwnie było przedstawiać się sobie po tylu miesiącach. Od tak dawna chodzili na te same lekcje i siadali niemal ramię w ramię.

– Wiesz, co to za miejsce? – spytał Cade z nadzieją.

Eric pokręcił głową.

– Może już jesteśmy martwi – rzucił.

– Że niby… zginęliśmy? – zapytał Cade. – Na przykład… wybuchł pożar i…

– Aha. – Eric wzruszył ramionami, po czym pochylił się i odplątał łańcuch z szyi potwora. – Może trafiliśmy do piekła, a ten tu to diabeł. Na moje oko nawet wygląda jak prawdziwy demon.

Cade popatrzył na bestię. Omiótł wzrokiem niemal przezroczyste, cienkie kły i czarne jak atrament ślepia.

– Łeb ma, jak te, wiesz, ryby głębinowe. Tak zwane żmijowce, jeśli dobrze pamiętam.

Eric pokręcił głową, jakby słyszał to określenie po raz pierwszy w życiu.

– Żmijowce? Dla mnie mogą być i żmijowce. Wszystko mi jedno. – Popatrzył w głąb wąwozu, w stronę, z której przyszedł Cade, i zapytał: – Tam, gdzie się obudziłeś, też były te… żmijowce?

– Jednego udało mi się przepędzić – odparł Cade. – Mam nadzieję, że ten był już ostatni.

Eric spojrzał z uznaniem, a nawet lekkim niedowierzaniem. Cade jednak nie czuł z powodu swojego wyczynu dumy. Walczył przecież w strachu, zdjęty paniką. Wolał nie myśleć o tym, jak blisko otarł się o śmierć.

– Potrafisz o siebie zadbać. To dobrze – stwierdził Eric i klepnął go w plecy, aż Cade się zatoczył. – Nie doceniałem cię.

Cade dobrze wiedział, że Eric jest po prostu uprzejmy. Sam był przecież silny jak niedźwiedź i równie potężnie zbudowany, nie tak jak smukły, delikatny Cade. Cade wcale nie był pewien, czy powinien uważać to spotkanie za uśmiech losu, czy wręcz przeciwnie. Erica otaczała przecież aura mordercy, gdyby tylko zechciał, bez trudu powaliłby Cade’a jedną ręką.

Z drugiej strony, zwłaszcza odkąd się odezwał, bardziej niż z zabójcą kojarzył się ze sportowcem. Nawet wyglądał jak zawodnik futbolu amerykańskiego.

Wtem, zupełnie bez ostrzeżenia, migocąca za nimi bariera rozpłynęła się w nicość.

Eric otworzył szeroko oczy i z niedowierzaniem przesunął dłonią w powietrzu.

– Zgadza się – rzucił Cade. – Znikają.

Zastanowił się, czy nie powinien powiedzieć Ericowi o tkwiącym w ścianie wąwozu pięściaku – ostatecznie narzędzie mogło się im jeszcze przydać. Ledwie jednak otworzył usta, rozmyślił się i zamknął je z powrotem. Wyposażanie podejrzewanego o mord osiłka w dodatkową broń nie było chyba wybitnie dobrym pomysłem.

Rozejrzał się po kanionie. Dalej droga wyglądała inaczej, aczkolwiek Cade nie był wcale pewien, czy powinien się z tego cieszyć.

– Domyślam się, że tam wyjścia nie ma. – Eric wskazał ruchem głowy kierunek, z którego nadbiegł Cade.

– Nie mam pojęcia. Wiem za to, że jest tam żmijowiec.

– W takim razie idziemy w drugą stronę. – Eric zaplótł sobie pas na nadgarstku. – Ruchy!CZTERY

Pięć miesięcy wcześniej

Cade tępo wpatrywał się w leżącą na blacie kartkę papieru w linie. Gdzieś nad nim płynął monotonny głos nauczyciela. Dziwnie było uczyć się w takim miejscu, ale cóż, państwo miało obowiązek kształcić nawet takich jak oni.

W dodatku dostali mundurki – standardowe niebieskie koszule i spodnie, które nosiła większość wychowanków ośrodka. Ubrania, jakim bardzo daleko było do obowiązkowego stroju jego poprzedniej szkoły: krawata w paski, koszuli i marynarki.

Cade nie potrafił się skoncentrować. Jak dotąd jego nowe życie oscylowało pomiędzy chwilami lęku a okresami przytłaczającej, ogłupiającej, zatruwającej umysł nudy.

Ta lekcja była doskonałą ilustracją tego stanu rzeczy. Wprawdzie w obecności panującego nad niewielką klasą nauczyciela czuł się względnie bezpieczny, ale z drugiej strony, nie uczył się niczego nowego. Program jego drogiej, prywatnej szkoły wyprzedzał tutejszy o całe lata świetlne. Dzisiaj na przykład przerabiali dopiero przyczyny i przebieg wojny secesyjnej. Mimo wszystko Cade obiecał sobie, że nie spocznie na laurach.

Wszyscy wychowankowie otrzymali przysłane prosto z drukarni, lśniące nowością podręczniki. W ciągu pierwszego miesiąca nawet do nich nie zajrzeli. Cade podejrzewał zresztą, że spora część nowych kolegów ledwie potrafi czytać. Słyszał kiedyś, że młodociani przestępcy są w przeważającej większości analfabetami, a wychowankowie tej szkoły zaliczali się przecież do tej grupy. Trafiali do ośrodka z wyroku sądu. Dotąd podobne statystyki wydawały mu się niewiarygodne, ale teraz musiał zmienić zdanie. Rzeczywistość okazała się przerażająca.

Nauczyciel praktycznie nie używał też tablicy, na której widniały jedynie nie do końca starte, narysowane niezmywalnym markerem elementy męskiej anatomii.

Nie mając lepszego zajęcia, powoli przerabiał podręcznik, po każdym rozdziale pilnie odpowiadał na pytania testowe i wykonywał inne zadane przez autorów ćwiczenia. Co prawda nie miał szans na otrzymanie za ten wysiłek jakiejkolwiek oceny, ale nauka pozwalała zabić nudę.

Na wszystkich lekcjach siadał z tyłu klasy, by nikt nie zauważył, czym się zajmuje, a zapisane kartki pod koniec zajęć starannie zgniatał i wyrzucał do kosza. Jak dotąd nikt się nie zorientował. Sprawy miały się podobnie na każdym przedmiocie ale podręcznik do historii przerobił już prawie cały.

To właśnie historia była prawdziwym konikiem Cade’a, a fascynację nią zawdzięczał przede wszystkim ojcu – uniwersyteckiemu wykładowcy historii. Znakomite oceny z tego przedmiotu sprawiły, że zaoferowano mu stypendium pozwalające podjąć naukę w prywatnej szkole. Mimo tego wsparcia rodzice mieli poważne kłopoty, by po opłaceniu czesnego związać koniec z końcem, ale kiedy Cade przyjeżdżał z internatu w odwiedziny, aż promienieli dumą z jego postępów. Tak naturalnie było w epoce sprzed incydentu z laptopami.

Cade kończył właśnie rozprawkę na temat wpływu Wielkiego Kryzysu na politykę międzynarodową, gdy ktoś przed nim znacząco odchrząknął. Chłopak podniósł wzrok i nudę raptownie zastąpił bolesny skurcz żołądka.

Przed nim, z wyciągniętą ręką, stał pan Daniels. Nauczyciel przypominał brodatego olbrzyma, do tego nosił okulary, które wyglądały jak wykradzione ze stoiska z pamiątkami na zlocie fanów Harry’ego Pottera.

– Carter, nie zarządziłem czasu wolnego. – Daniels podkreślał kolejne słowa miarowym tupaniem. – Twoim zadaniem jest słuchać tego, co mówię. Przestań gryzmolić i oddaj mi to.

Cade pospiesznie zmiął kartkę w ciasną kulkę i podał ją nauczycielowi.

– Przepraszam, panie profesorze – rzucił, na co część kolegów parsknęła śmiechem. Tutaj nikt nie nazywał nauczycieli „profesorami”.

– Jak myślicie, zapoznamy się z twórczością naszego drogiego Cartera? – Daniels wrócił przed tablicę.

Cade poczuł na skroni kropelki zimnego potu.

– Nie – wyszeptał pod nosem.

Daniels jednak już wygładzał rozłożoną na biurku kartkę. Przyglądał się jej przez chwilę, podobnie jak siedzący w pierwszym rzędzie chłopcy, którzy wyciągali szyje, jak tylko mogli najdalej.

– Ależ to jest… – Daniels zmarszczył brwi. Moment później obrzucił Cade’a zaskoczonym spojrzeniem i cisnął kartkę do kosza. – …list do domu – dodał, kręcąc głową. – Nie pomyślałeś, że grzeczniej byłoby zająć się korespondencją po lekcjach?

– Tak jest… panie Daniels. – Cade wbił wzrok w ławkę.

W tej pozycji, nie mając odwagi zerknąć na bok, wytrwał kilka kolejnych minut, z determinacją ignorując zaciekawione spojrzenia kolegów.

Dźwięk dzwonka powitał z niewysłowioną wręcz ulgą. Wraz z pozostałymi uczniami wyszedł na korytarz i karnie ustawił się w szeregu. Wychowawcy wykrzykiwali polecenia, lecz Cade znał już procedurę na pamięć. Stanął w karnej kolumnie i ruszył dopiero, gdy usłyszał wyraźny rozkaz. W ten sposób poruszali się pomiędzy salami i tak właśnie przeszli teraz do świetlicy – ciasnego pomieszczenia pełnego hałaśliwych uczniów, wyposażonego w ławy i krzesła, telewizor, stół do piłkarzyków i kilkanaście stert starych komiksów.

Cade zazwyczaj nie spędzał tu czasu. Świetlica była swoistą odmianą pola minowego, gdzie jednym niewłaściwym ruchem można było narazić się komuś agresywnemu oraz wszystkim jego znajomym. Najczęściej więc wycofywał się do znacznie spokojniejszej biblioteki. Mając do wyboru strach bądź nudę, zawsze wybierał to drugie.

– No dobra, chłopaki, poczytajmy sobie, co Cade napisał do mamusi – zawołał ktoś pełnym głosem.

Przerażony Cade odwrócił się na pięcie i zobaczył Fincha, wymachującego w powietrzu jego rozprawką. Musiał wygrzebać ją z kosza. Obok stał Spaślak. Świdrował Cade’a wyzywającym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu.

Finch rozwinął kartkę i odchrząknął. Pozostali otoczyli go ze śmiechem.

– Najdroższa mamuniu… – zaczął teatralnie dziecinnym tonem, po czym spojrzał na pierwsze zdanie tekstu. – Krach giełdowy, który miał miejsce w tzw. Czarny Czwartek, 24 października 1929, dał początek globalnemu… – Zbity z tropu Finch urwał w pół zdania. W świetlicy zapadła cisza, a serce Cade’a opanował strach. Zdecydowanie wolałby, żeby rozprawkę odczytał Daniels na lekcji.

– E, chwileczkę… – Finch podrapał się w głowę. – Ty piszesz te bzdury… Jak… Dla rozrywki?

Cade spróbował odebrać kartkę, lecz Finch uniósł ją zbyt wysoko.

– Po prostu próbuję się czegoś nauczyć i tyle – odparł Cade. – Jak każdy.

– Nie, wcale nie jak każdy. – Finch podniósł kartkę jeszcze wyżej, widząc, że Cade szykuje się do skoku. – My takich pierdół nie wypisujemy, panie nowobogacki.

Przysłuchujący się chłopcy parsknęli śmiechem. Cade nie zrozumiał przytyku. Jego rodzina nie była przecież bogata.

– A ty się chyba masz za lepszego od nas, co, ciapatku? – podjął Finch. – Bez przerwy wszystkich unikasz, chodzisz nadęty jak balon…

Cade cofnął się i podniósł ręce do góry.

– Ja tylko… Chcę odbębnić swoje w spokoju… Tak jak wszyscy.

– Posłuchajcie go… Odbębnić swoje… – Finch powtórzył z pretensjonalnym brytyjskim akcentem, choć Cade wcale w ten sposób nie mówił. – Za co rodzice cię tu przysłali? Pokoju nie chciałeś sprzątać?

– Pewnie krzywo skosił mamusi trawę w ogródku – wtrącił Spaślak.

Kolejna fala rechotu.

– Jestem tu za kradzież – syknął Cade.

Zamknęli się. Ledwie jednak skończył mówić, uświadomił sobie, że popełnił błąd.

– Kurna – rzucił jakiś chłopak o wybitnie niezdrowej cerze – frajerowi pewnie się wydaje, że jest gangsterem.

– No, no! Uważajcie panowie – zaśmiał się Finch. – Ciapatek to prawdziwy boss mafii.

– Król Ciapatek – padło z innej strony.

– Złóżmy pokłon jego wysokości – zadrwił jeden z wyrostków i zgiął się wpół.

Finch również się ukłonił, przy czym wypuścił z dłoni kartkę. Cade cofał się krok za krokiem, dukając coś na usprawiedliwienie i kręcąc głową. Wreszcie Finch spojrzał w inną stronę. Ktoś zawołał go do piłkarzyków. I nagle, dość niespodziewanie, tłumek, jaki zgęstniał wokół Cade’a, zaczął się rozpraszać. Najwyraźniej mieli dość takiej zabawy jak na jedno popołudnie.

Cade przełknął kilka gorzkich łez i rozejrzał się za bezpiecznym azylem. Wyjść ze świetlicy nie mógł – większość jego dręczycieli stała bowiem pod ścianą przy drzwiach, po drugiej stronie sali zauważył jednak szereg sfatygowanych foteli. Zwykle wszystkie były zajęte, dzisiaj jednak większość miejsc była wolna – prawdopodobnie z powodu chłopaka, który siedział na jednym z nich i przeglądał jakieś czasopismo.

Eric. Eric, który jadał samotnie i z nikim nie rozmawiał. Nigdy, nawet w czasie wolnym. Kiedy ktoś zanadto się do niego zbliżał, Eric gromił go posępnym, groźnym spojrzeniem, po którym niewielu miało ochotę zaczepić go po raz drugi. Był prawdziwym olbrzymem, całymi dniami ćwiczył w szkolnej siłowni podnoszenie ciężarów i o dobre kilkanaście centymetrów przerastał mierzącego metr siedemdziesiąt pięć Cade’a. Inaczej mówiąc – był typem kolesia, z którym nie warto zadzierać.

W tej chwili jednak Cade przestał się tym przejmować i padł ciężko na fotel najbardziej oddalony od wielkoluda. Co ciekawe, zamiast porazić go mrożącym wzrokiem, Eric po prostu spokojnie popatrzył mu w oczy. Zaraz, czyżby na jego twarzy pojawił się wyraz współczucia? Cade nie zdążył odcyfrować nietypowej emocji, zwłaszcza że Eric prawie natychmiast wrócił do lektury.

Cade ucieszył się, że nie rozzłościł potężnego milczka, lecz dłonie wciąż mu drżały ze strachu i frustracji. Król Ciapatek. Zdaje się, że otrzymał właśnie nowe przezwisko.

Ktoś stuknął go w ramię. Cade podniósł spojrzenie, szykując się w duchu na kolejną porcję wyzwisk. Zobaczył jednak niskiego, krępego brązowoskórego chłopaka, na którego nosie spoczywały okulary grube jak denka butelek po coli. Cade znał jego imię – Carlos – aczkolwiek wszyscy mówili na niego Krecik. Krecik podał mu jego rozprawkę.

– Dzięki. – Cade sięgnął po kartkę i schował ją do kieszeni spodni.

Krecik usiadł w fotelu obok. Przezwiska tego używali nawet pracownicy biblioteki, a Cade często widywał go ślęczącego nad jedną i tą samą książką: Księgą rekordów Guinnessa.

Ciekawe, dlaczego Krecik chciał z nim porozmawiać? Przecież, jeśli zobaczą ich razem, nikt już nie zechce z tamtym gadać. Z drugiej strony, okularnik również często padał ofiarą zaczepek Fincha.

– Na serio trafiłeś tu za kradzież? – zapytał chłopak.

– Tak – odparł Cade. – Co wcale nie znaczy, że cokolwiek ukradłem.

Krecik pokiwał w zamyśleniu głową. Cade zastanowił się przez moment, odczekał i wreszcie zebrał się na odwagę:

– Mój kolega z pokoju ukradł ze szkoły kilkanaście laptopów. Ukrył je pod moim łóżkiem, o czym dowiedziałem się, kiedy znaleźli je w trakcie przeszukania. Naturalnie od razu wezwali policję.

– A powiedziałeś, że to nie ty? – zapytał Krecik.

– Mówiłem. Ale ten mój współlokator pochodzi z bardzo bogatej rodziny, rozumiesz? Zasilają konto szkoły szczodrymi darowiznami. Więc po co miałby kraść laptopy? Pieniędzy nie brakowało mu nigdy. A z drugiej strony mieli mnie, biednego kolesia na stypendium. Wywalili mnie praktycznie od razu.

– Nieprzyjemna sprawa, stary – stwierdził Krecik.

Cade swoją poprzednią szkołę ubóstwiał. Do czasu, gdy wybuchła afera z laptopami. I wszyscy uwierzyli w jego winę. Bardzo łatwo uwierzyli. Nikt się specjalnie nie zdziwił, nikt nie wyraził zaskoczenia. Okazało się, że wszyscy nosili w sobie mnóstwo utartych, stereotypowych uprzedzeń.

– Policja podobno znalazła na tych laptopach moje odciski. Tak przynajmniej powiedzieli – ciągnął Cade. – A ja, kretyn skończony, uwierzyłem im. Wiedziałeś, że gliniarze mogą kłamać, żeby wyciągnąć z podejrzanego zeznania?

Krecik wzruszył ramionami.

– Początkowo rodzice próbowali walczyć, ale cała ta sprawa przytłoczyła ich do tego stopnia, że kazali mi robić wszystko, co każe adwokat. Byli w szoku – opowiadał Cade. – A jemu, temu, pożal się Boże, obrońcy z urzędu, nie chciało się nawet iść ze sprawą do sądu. Wymyślił, że jeśli się przyznam, sędzia się ulituje. – Aż skrzywił się na to wspomnienie. – Laptopy były drogie, więc i przestępstwo było poważne. Sędzia dał nam wybór. Rok tutaj, albo prawdziwe więzienie dla nieletnich.

– Wrobili cię, ziomek – pokręcił głową Krecik. – Ale wiesz co? Mimo wszystko lepiej tutaj niż w mamrze.

Cade ponuro pokiwał głową.

– A ty? Jak było z tobą?

– Nie chciałem sprzątać swojego pokoju – chłopak porozumiewawczo mrugnął okiem, w grubych szkłach okularów błysnęło odbicie światła.

– Poważnie? – zaśmiał się Cade.

Śmiech sprawił mu prawdziwą przyjemność. Miał wrażenie, że nie robił tego od bardzo, bardzo dawna.

– Nie… – westchnął Krecik. – Widzisz, moi rodzice są ortodoksyjnymi chrześcijanami. A ja nie chciałem… kroczyć ścieżką wiary. – Wzruszył ramionami. – Od lat słyszałem, że wyślą mnie do takiej szkoły jak ta. Spóźniłem się na mszę… „Zobaczysz, trafisz do ośrodka!”. Zerwałem się z lekcji… „W ośrodku zmądrzejesz”. Dostałem pałę… „W ośrodku cię nauczą!”. Wydawało mi się, że tak tylko gadają. Aż w końcu nakryli mnie w parku, kiedy piliśmy z dziewczyną piwo. I doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie na kilka dni uciec z domu.

– Znaczy, wpadłeś na najbardziej kretyński pomysł w dziejach – wtrącił współczująco Cade.

Krecik potaknął skinieniem.

– Trudno zaprzeczyć. Życie w brazylijskiej rodzinie nie jest łatwe. Ciągle na cenzurowanym. Rodzice bardziej się przejmowali tym, co powie babcia, niż tym, co naprawdę ważne. A kiedy uciekłem, natychmiast dowiedzieli się wszyscy. Nawet krewni z Brazylii. W każdym razie, wróciłem, gdy skończyła mi się kasa. I wtedy zdecydowali. – Westchnął. – Ośrodek.

Cade otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Krecik zdążył już wstać.

– Może kiedyś wpadniemy na siebie w bibliotece. Trzymaj się ciepło – rzucił i odszedł, zostawiając Cade’a sam na sam z myślami.

Cade nie śmiał rozbudzać w sobie nadziei. Dobrze rozumiał, że sympatyczny okularnik nie będzie się z nim kumplować, a już na pewno nie publicznie. Przestał jednak czuć się tak okropnie samotny. Nie znalazł może przyjaciela, ale z pewnością… kogoś.

Kogoś, kto nie darzył go nienawiścią.PIĘĆ

Lokalizacja: nieznana

Dzień: nieznany

Rok: nieznany

Wąwóz wyraźnie się rozszerzył. Chwilę wcześniej przeciskali się, idąc bokiem przez ciasny skalny korytarz, a zaraz potem ściany się rozstąpiły i stanęli w wylocie kanionu. Przed nimi rozciągała się rozległa, płaska i jaskrawobiała równina.

– Co to jest? Sól? – rzucił Cade, nie mogąc oderwać wzroku od skrzącej się powierzchni. – Oglądałem kiedyś o tym dokument. Naukowcy takie solne pustynie nazywają solniskami.

Białe pustkowie faktycznie do złudzenia przypominało zapamiętane z telewizji obrazy. Ciągnęło się po sam horyzont, a pokrywające ziemię kryształki rozbłyskiwały w wieczornych promieniach zachodzącego słońca. Cade miał wrażenie, że suche, upalne powietrze wysysa z jego skóry resztki wilgoci.

Usłyszał zaskoczone mruknięcie Erica, odwrócił się i zobaczył, że wyszli właśnie jednym z trzech identycznych, zbiegających się we wspólnym wylocie wąwozów.

– Patrz tam! – rzucił Eric i wskazał na urwisko po lewej.

Wzrok zdumionego Cade’a padł na wykutą w skalnym występie kamienną misę rozmiarów płytkiej wanny. Podeszli bliżej i zobaczyli spływający ze szczytu urwiska wąziutki strumyczek wody, która zbierała się w niecce w niewielkie, nieruchome oczko.

Natychmiast rzucili się do picia. Nabierali życiodajny płyn dłońmi i chlapiąc na wszystkie strony, zwilżali spierzchnięte wargi i gardła. Opili się do granic, a po chwili wypili jeszcze więcej. Woda smakowała niebiańsko. Cade na dobrych kilka chwil zapomniał o całym świecie. Nurzał się w rozkoszy. Nawet nie miał pojęcia, jak bardzo doskwierało mu pragnienie.

– Może zostawcie trochę dla nas, co? – zawołał ktoś za ich plecami.

Cade odwrócił się i spojrzał prosto w szczerbaty uśmiech wychudzonego, rudowłosego chłopaka. On również miał na sobie niebieski mundurek i ściskał w dłoni czarny pięściak.

– Pić mi się chce jak wielbłądowi na kacu – dodał nieznajomy.

Za nim, w cieniu jednej z sąsiednich rozpadlin, Cade zauważył kolejnego chłopaka. On też ściskał w dłoni zakrwawioną skałkę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: