Event. Zaufaj mi... Zasługujesz na wyjątkowe życie - Adam Walerjańczyk - ebook

Event. Zaufaj mi... Zasługujesz na wyjątkowe życie ebook

Adam Walerjańczyk

4,2

Opis

W swojej najnowszej powieści, Adam Walerjańczyk rozprawia się z prawdami i mitami o cochingu i rozwoju osobistym nie tyle przy pomocy naukowych dowodów, ale sprawnie opowiedzianej i wciągającej fabuły. Historia zaczyna swój bieg od tytułowego eventu, by potem wprowadzić czytelnika w świat trojga kluczowych bohaterów, ich wyborów i sposobów na radzenie sobie z życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Walerjańczyk

Event

Zaufaj mi...

Zasługujesz na wyjątkowe życie

© Copyright by Złote Myśli Sp. z o.o. & Adam Walerjańczyk, rok 2017

Autor: Adam Walerjańczyk

Tytuł: Event

Wydanie I

ISBN: 978-83-7701-995-5

Złote Myśli Sp. z o.o.

44–100 Gliwice

ul. Kościuszki 1c

www.ZloteMysli.pl

e-mail: [email protected]

Drukarnia Elpil sp z o. o.

ul. Artyleryjska 11

08-110 Siedlce

www.elpil.com.pl

Autor oraz Wydawnictwo „Złote Myśli” dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich.

Autor oraz Wydawnictwo „Złote Myśli” nie ponoszą również żadnejodpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce. Niniejsza publikacja, ani żadna jej część, nie może być kopiowana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana, powielana, ani odczytywana w środkach publicznego przekazubez pisemnej zgody wydawcy.

Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanieksiążki na nośniku filmowym, magnetycznym lubinnym powoduje naruszeniepraw autorskich niniejszej publikacji.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Podziękowania

Najkrócej, jak potrafię.

Maćku, Jarku. Dziękuję Wam za odciążenie mnie z obowiązków i zorganizowanie pracy całego zespołu w taki sposób, żebym mógł skoncentrować się na pisaniu. Gdyby nie Wy, ta książka prawdopodobnie by nie powstała, a gdyby nawet powstała, musiałbym przez blisko cztery miesiące karmić siebie i rodzinę energią słoneczną.

Marcinie, Tobie za napisanie definicji pojęć, którymi posługuję się w treści.

Ania Sawa, Tobie za wsparcie w promocji książki, projekt okładki i całą resztę, o której jeszcze nie wiem, kiedy piszę te słowa.

Ania Poławska, Tobie za pierwsze czytanie, informację zwrotną i wstępne poprawki językowe.

Przedmowa

Event nie jest kolejnym podręcznikiem dla coachów. Niech podręczniki piszą ci, którzy robią to znacznie lepiej ode mnie. Event to historia napisana z zawodowej potrzeby pokazania, jak działają „guru rozwoju osobistego”, którzy mają świetny marketing, są ekspansywni i popularni, oraz jak działa coaching jako metoda cicha, mniej spektakularna i kolorowa, intymna, a jednocześnie skuteczna.

Książka jest fikcją literacką, została zainspirowana obserwacjami, przeczytanymi tekstami, zasłyszanymi historiami oraz wędrówką po czeluściach internetu, od linku do linku. Żadna z opisanych tu postaci nie jest autentyczna, z wyjątkiem przykładu niejakiego Juliana, który kazał się policzkować studentom SGH.

Książka nie jest też obiektywna ze względu na moje przekonania dotyczące rozwoju osobistego i kierunku, który uznaję za wartościowy. Nie przekreślam jednocześnie metod, których nie stosuję, pod warunkiem że nazywane będą po imieniu.

Miłej lektury!

Prolog

Styczeń 2016

Aleks stał jak ogłuszony. Jak zza szyby obserwował ludzi znajdujących się wokół niego w ciemnej, nie licząc mocno doświetlonej sceny, sali łódzkiej Atlas Areny i skandujących słowa, których znaczenia jeszcze nie rozumiał. Czuł jedynie, że wzbiera w nim fala entuzjazmu. Ten stan, kiedy ma się wrażenie, że za chwilę coś w człowieku eksploduje, jeśli nie znajdzie ujścia.

Dziewczyna obok, drobna, z burzą rudych loków, odwróciła wzrok od sceny i spojrzała na niego roześmianymi, pogodnymi oczami. Identyfikator, który miała na szyi, oznajmiał, że ma na imię Jagoda. Jagoda delikatnie podskakiwała z wyciągniętymi w górę rękami i wyrazem ekstazy na twarzy. Wyglądała na szczęśliwą i wzruszoną. Zresztą wszyscy wokół na takich wyglądali. On też czuł rozpływający się po jego ciele nieznany wcześniej rodzaj energii tak silnej, że również musiał zacząć krzyczeć.

— Jestem ci mega wdzięczny za te emocje, bo to ty, wy wszyscy jesteście autorami tego, co się tutaj dzieje! Przecież mogłeś teraz pić trzecie piwo przy pieprzonym grillu ze znajomymi, jak dziewięćdziesiąt procent ludzi w tym kraju, ale ty jesteś tutaj i działasz! — krzyczał ze sceny prowadzący.

— Jeeee! — odpowiedział tłum.

— Ty wiesz, że nic nie zrobi się samo, i właśnie dlatego dzisiaj zrobiłeś pierwszy krok w kierunku twojej misji, poczucia sensu tego, po co tutaj jesteś i jakie dziedzictwo po sobie zostawisz!

— Jeeee! — krzyczało ponad osiem tysięcy osób.

Prowadzący wykonał ręką gest uciszający salę. Po chwili zapadła cisza, słychać było tylko delikatną muzykę w tle i czuło się emocje, które na moment przygaszone, kotłowały się w każdej z osób stojących w tej sali. Jak w najlepszych hollywoodzkich produkcjach, w których przywódca zagrzewa do boju swoich żołnierzy albo zawodników tuż przed kluczową batalią. To ten właśnie rodzaj napięcia i skupienia widoczny był na twarzach zgromadzonych tutaj ludzi.

— Bo o to właśnie chodzi. — Mówca ściszył głos. — Nie o ciebie ani nie o mnie. O coś większego i ważniejszego od nas. Jesteś tutaj, bo ty już wiesz, że ograniczenia istnieją tylko w twojej głowie i że to ty tworzysz własną rzeczywistość. Dlatego wybierasz bycie tutaj zamiast wygodnej kanapy i oglądania kolejnego sezonu Gry o tron. Bo nie zgadzasz się na bylejakość i wiesz, że musisz wymagać od życia więcej, odważnie wyciągać rękę po swoje. I wiesz, że to dostaniesz, jeśli tylko dostatecznie mocno będziesz o to walczyć…

Widownia milczała, powietrze miało konsystencję budyniu. Ludzie wpatrywali się w oświetloną fioletowym światłem scenę, na której na wysokim barowym krześle siedział mówca. Ciemnoszare spodnie, czarne buty na skórzanej podeszwie, błękitna koszula z podwiniętymi rękawami, okulary w modnej oprawie i połyskujący subtelnie zegarek. Żadnych krzykliwych strojów, jedynie tyle, ile trzeba, żeby nie stać na tej scenie nago. Bo to nie strój o nim świadczył, ale to, co mówił, a przede wszystkim to, kim był. Obok niego flipchart zapisany luźnymi notatkami, w tle slajd z wyświetlonym na czarnym tle jednym słowem: „Napieraj”.

— Teraz już wiesz, ile masz siły. Najwyższa pora, żeby wyjść z cienia, z filtra krzywdzących przekonań o sobie, z ciasnych opinii tych wszystkich ludzi, którym się wydaje, że mają patent na twoje życie, a tak naprawdę cię nie znają. Pora zacząć robić to, o czym zawsze marzyłeś.

Mówca zamilkł, pozwalając wybrzmieć spokojnym taktom muzycznego tła.

— To jest ten moment, lepszego nie będzie — kontynuował po chwili spokojnym głosem. — Moment na przełamanie twoich barier i obalenie kłamstw, których ci naopowiadali na twój temat: że się nie nadajesz, że to niemożliwe…

Aleks spojrzał na rudowłosą Jagodę. Oczy miała szkliste, rozmazał jej się makijaż, zaplecione w koszyczek dłonie trzymała przy ustach. Muzyka w tle przybierała stopniowo na sile, stawała się bardziej dynamiczna i podniosła. Wyrobione ucho rozpoznałoby w niej Heart of Courage wytwórni Two Steps from Hell z Santa Monica w Kalifornii.

— Nadal w to wierzysz? — Mówca delikatnie podniósł ton.

Na sali wciąż panowała cisza.

— Nadal w to wierzysz? — Tym razem powiedział trochę głośniej.

Przez salę przeszedł szmer.

— Ile razy jeszcze musisz usłyszeć to pytanie, żeby odpowiedzieć? — Mówca wstał. Teraz brzmiał już stanowczo: — Nadal w to, kurwa, wierzysz?

— Nieee! — Pierwsze rzędy słychać było dość wyraźnie.

— Więc zacznij działać, bo najlepszy na to moment jest właśnie TERAZ!

Muzyka wybuchła fanfarami, chórem i perkusją.

— Gdybyś nie był gotowy, nie byłoby cię tutaj! — krzyczał mężczyzna ze sceny.— Ale jesteś, bo jesteś wartościowym człowiekiem, mądrą kobietą, silnym mężczyzną i nareszcie trzymasz swój los w swoich rękach! Nie daj sobie wmówić, że jesteś gorszy, nie wierz im, że czegoś nie możesz! Napieraj, z całą siłą, którą dzisiaj w sobie obudziłeś! Przestań szukać wzorców. — Mówca wskazał na siebie obiema rękami. — Szukaj wyłącznie swojej drogi, swojej doskonałości, bo nikt nie będzie lepszy od ciebie w byciu tobą! Zawsze to ty będziesz najlepszy, bo w skali wszechświata jesteś absolutnie unikalnym bytem, jesteś wyjątkowym człowiekiem! Jesteś ar-cy-dzie-łem!

Tłum był w ekstazie. Mówca zamilkł i stanął wyprostowany, z głową nieznacznie zadartą ku górze, nogami rozstawionymi na szerokość bioder i rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Patrzył spokojnie na tłum skandujący: „Na-pie-raj!”. Aleks miał spocone dłonie, drżał na całym ciele. To wszystko było o nim. O człowieku, który wiódł poprawne albo, jak mówiło wielu, dobre życie. Życie wiecznie ustawiane i kontrolowane, najpierw przez rodziców, potem przez nauczycieli, potem przez szefów i klientów i przez własną żonę, która stale bardziej dbała o dziecko niż o niego. Koniec z tym, pomyślał. Koniec!

Marta

Marzec 2015

— Mamo… — Ton głosu siedmiolatka dochodzący z pokoju o godzinie siódmej trzydzieści dwie pozwalał się domyślać, że wyprawa do szkoły, po raz kolejny, nie odbędzie się bez przeszkód.

Marta zignorowała wołanie, zajęta robieniem kanapek.

— Mamo! — tym razem mały już krzyczał.

— Tak, synku? — odpowiedziała znad kanapki z pastą z tuńczyka.

— Gdzie jest ten mój ludzik?

— Jaki ludzik?

— No ten, co dostałem od cioci Beaty na urodziny.

— Który — powiedziała twierdząco.

— No ten, taki, z tym takim hełmem.

— Który, mówi się który. Ludzik, który dostałem od cioci Beaty.

A właściwie, którego, dodała w myślach.

— To gdzie on jest?

— Synku, nie wiem… — jęknęła. — Jaki ludzik?

— Który — zripostował malec.

— Ty nie bądź taki do przodu, tylko się pospiesz, bo jak zaraz nie będziesz gotowy, to nie zdążymy do szkoły. — Do kuchni wszedł Piotr. Minęło prawie dwadzieścia lat, odkąd go poznała, a jego widok nadal sprawiał jej przyjemność. Nie przytył z wiekiem, jak większość ich znajomych, był szpakowaty, ale nie łysiał. — W czymś ci pomóc?

— Znajdź mu tego ludzika albo przemów mu do rozsądku, bo za chwilę urządzi nam tutaj kolejny dżihad.

— I co, masz? — rzucił Piotr, kierując się w stronę dziecinnego pokoju.

— Nie!

Idąc do pokoju młodszego syna, minął w przejściu starszego.

— Elo — burknął czternastolatek, nie podnosząc wzroku znad ekranu smartfona.

— Cześć, synek. — Uśmiechnął się Piotr. — Idź, mamusia zrobiła ci kanapeczki z tuńczykiem.

— Bez sensu — mruknął starszy.

— Jutro sam sobie zrobisz — odparowała Marta.

— Nie no, jest spoko. Tuńczyk, spoko. — Zreflektował się starszy.

— Jaki ludzik? Ten z Lego? — spytał Piotr młodszego syna.

— No ten.

Piotr zrobił krok w kierunku syna i poczuł dotkliwy ból w środkowej części stopy. Wrzasnął. Schylił się, żeby sprawdzić, czy przyczyną bólu jest to, czego się domyślał.

— No, to hełm już mamy. A właściwie kask — powiedział, podnosząc z wykładziny miniaturowy brązowy kask budowlańca z kompletu klocków.

— O, super, o to mi chodziło — krzyknął malec. — Teraz już mi pasuje, bo tego ludzika to tutaj miałem, ale bez hełmu, to myślałem, że to inny. Olaf też przyniesie dzisiaj swojego.

— Idź na śniadanie. — Piotr siedział, rozmasowując sobie bolącą stopę, zadowolony, że potencjalny pożar został ugaszony, zanim rozhulał się na dobre.

* * *

Jak tylko Marta usłyszała trzaśnięcie drzwi samochodu, które oznajmiało, że jej mężczyźni jadą już do swoich szkół i biura, włączyła przycisk w ekspresie do kawy i patrząc w okno, czekała, aż ceramiczny młynek zmieli ziarna, a potem ciepły zapach rozejdzie się po całej kuchni. Cieszyła się ostatnim dniem urlopu, który jej pozostał po powrocie ze wspólnych wakacji. Lubiła szczególnie poranki, kiedy cały gwar wynosił się z domu i mogła wziąć sobie kawę, papierosa, tego jedynego, na którego sobie pozwalała codziennie od wielu lat, usiąść na tarasie i raczyć się kilkoma minutami, jakie miała wyłącznie dla siebie. Zamykała drzwi balkonowe od zewnątrz, wyciszała telefony i siedziała tak bezmyślnie przez kilkanaście minut. Na dłużej nie pozwalał jej kierat. Myśl, że marnuje czas, który jest przecież jedynym nieodnawialnym zasobem na tym świecie. Trzeba go potrafić planować, zarządzać nim, nie, zarządzać sobą w nim, w czasie… Ech. Już jej się pomieszało, co tam mówili na szkoleniach i co mówił jej szef.

„Naszym celem jest target” — brzmiały jej w uszach słowa dyrektora generalnego sprzedaży. Chłopca, miał szczęście pojawić się w firmie w fazie jej największego rozwoju, w związku z czym awansował z asystenta na dyrektora w ciągu zaledwie czterech lat. Nie żeby był jakiś szczególnie utalentowany; po prostu firma była na rynku nowym graczem, oferowała naprawdę innowacyjny jak na tamte czasy produkt, w związku z czym słupki sprzedaży rosły w postępie geometrycznym i miernoty obejmowały coraz wyższe stanowiska. Nie wiedziała, jakim cudem ten chłopak utrzymał się na stołku przez kolejnych dziewięć lat, ale to nie zmieniało faktu, że wciąż tam był. „Naszym celem jest target”… Co za debil, pomyślała.

O sobie wiedziała tyle, że jest naprawdę, ale to naprawdę silna i skuteczna. Zatrudniono ją dwa lata temu jako szefową działu HR głównie po to, żeby zwolniła ówczesnego prezesa, który po zmianach własnościowych nie był już w korporacji nietykalny. O jego losie ostatecznie przesądziło kilka wyłapanych przez brukową prasę i portale skandali towarzyskich, co spowodowało, że cała firma powoli traciła reputację, nie wspominając o wartości akcji. Trzeba było odciąć kończynę. Zrobiła to z chirurgiczną precyzją i, choć kosztowało ją to masę czasu i nerwów na negocjacjach i układaniu się z kilkoma znienawidzonymi pseudodziennikarzami, wiedziała, że było warto. Wyszła z tego trochę poobijana, ale jeszcze mocniejsza.

A teraz, parząc sobie koniuszki palców przeciągniętym papierosem, zastanawiała się, czy na pewno było warto. Kiedy rozwiązano kontrakt z prezesem, jej rola została zmarginalizowana. Nadal była szefową HR, ale realnie nie miała nic do powiedzenia. Rozwiązania, które proponowała, w zakresie poprawy dobrostanu pracowników, były ignorowane; w najlepszym razie dawano im formalnie zielone światło przy jednoczesnym braku wsparcia, nie tylko finansowego, ale nawet w postaci oddelegowania dodatkowych ludzi do projektów. Priorytet miały pomysły pana Naszym-Celem-Jest-Target, bo to one przynosiły firmie pieniądze, podczas gdy jej projekty generowały znienawidzone koszty.

Nie mogła się pogodzić z tym, że cały zarząd, w tym ona, poruszał się samochodami służbowymi wyposażonymi w kamery 360 stopni, fotele masujące oraz ekrany w zagłówkach, mimo że dziewięćdziesiąt procent czasu w samochodzie przebywał wyłącznie kierowca. Nie mogła zrozumieć, dlaczego lekką ręką wydaje się pieniądze na niepotrzebne, a przynajmniej nie niezbędne gadżety, a inwestycji w ludzi nie traktuje się tak, jak na to zasługiwali. „Na tym świecie niewiele się zmieni, jeśli z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurwieni”, przypomniała sobie myśl przeczytaną gdzieś w internetach. Ona na taką właśnie wyrastała. Miała coraz mniejsze poczucie sensu tego, co robiła i za co brała, niemałe przecież, pieniądze. Tak, było to wygodne. Niewielu jej znajomych było stać na dwutygodniowe rodzinne wakacje na Martynice, ale wśród tych niewielu było dwoje, którzy żyli z prowadzenia codziennego vloga i mieli wakacje przez cały rok, rejestrując kamerą to, jak spędzają czas w najodleglejszych zakątkach świata. Tym samym pokazywali, że model świata, jaki zbudowała w swojej głowie, przy udziale najpierw rodziców, potem ludzi, którymi otaczała się na studiach, w końcu tych, których spotykała na swojej ścieżce zawodowej, nie jest ani jedynym, ani tym bardziej najlepszym modelem na życie. Nie marzyła o byciu vlogerką; w jej opinii to miejsce było zarezerwowane dla innych, bardziej śmiałych i, przede wszystkim, bezdzietnych ludzi. Jedyne, czego naprawdę teraz potrzebowała, to poczucia sensu tego, co robi. Nie znajdowała go w codziennych spotkaniach i debatowaniu nad tym, co można usprawnić, wypełnianiu kolejnych tabelek z raportami, a na koniec uzupełnianiu matki wszystkich tabelek, w której zapisywała, co znajduje się w każdej pojedynczej tabelce, żeby się nie pogubić.

Weszła do środka domu. Z zamyślenia wyrwał ją wibrujący, wyciszony wciąż telefon.

— Wysłów się — przywitała intruza uśmiechnięta, widząc, kto do niej wibruje.

— Cześć, wiem, że masz urlop, ale… — tłumaczył się człowiek po drugiej stronie.

— Wysłów się — powtórzyła. Nie miała w zwyczaju wymieniać uprzejmości, przecież o tym wiedział. Skoro ją zna i dzwoni podczas jej urlopu, niech przejdzie do rzeczy, po co marnować czas.

— Mamy zielone światło.

— To może powiedz coś, co mnie zaskoczy. Zielone światło mamy prawie zawsze.

— No… budżet, znaczy się. Dla ciebie, dla mnie i dla jeszcze jednej osoby, którą sama wybierzesz.

— Prezes zmienił leki czy co?

— Nie wiem, ale jeśli nawet, to musimy działać, zanim one przestaną działać. Te leki.

— Dobra. Co trzeba zrobić i kiedy? — Była gotowa podjąć akcję natychmiast, choć akurat ten projekt nie był jej oczkiem w głowie i podchodziła do niego sceptycznie.

— Co trzeba zrobić, to wiesz od dawna, a kiedy? Najlepiej dzisiaj. Ty tam sobie siedź i ciesz się porannym papierosem, a ja tu wszystko ogarnę i dam ci znać.

— Już po papierosie, masz szczęście.

— No właśnie czekałem z tym telefonem, żeby nie zebrać gromów za przeszkadzanie w rytuale. — Jego głos zdradzał radość. — No to biorę się do roboty i będę donosił.

— Dzięki Robert. To czekam na wieści, hej.

— No hej!

Dwadzieścia minut później Marta wpisywała w kalendarz i w jedną z tabelek datę. Po namyśle weszła na stronę internetową dostawcy usługi i, sprawdziwszy harmonogram projektu, zanotowała wszystkie daty. Pięć weekendów intensywnej nauki, w międzyczasie zadania do zrobienia, na koniec egzamin certyfikacyjny — wyglądało to na przemyślaną wizję. Lubiła się uczyć. Wątpliwości miała jedynie w związku z zakresem kompetencji, które miała rozwijać podczas szkoleń, ale Robert był tak nakręcony, że uległa jego namowom. Ostatecznie firma za to zapłaci, a jeśli jej się nie spodoba, to zainwestuje tylko czas, ten nieodnawialny zasób.

A niech tam, postanowiła od pierwszego dnia zajęć przyjąć otwartą postawę, a element oceny zostawić sobie na później. Na rynku takie kompetencje były w cenie, więc raczej nie będzie to zmarnowany czas, a przy okazji będzie mogła zweryfikować swoje wyobrażenia na temat coachingu i sprawdzić, dlaczego jej przełożony w poprzedniej firmie pogonił swojego coacha już po drugim spotkaniu. I czy to naprawdę wartościowa usługa, czy jednak hochsztaplerka i wciskanie pseudoterapeutycznych bredni za niewyobrażalne pieniądze, które biznes gotowy jest płacić, byle tylko nikt mu nie zarzucił, że nie inwestuje w rozwój pracowników.

Czas pokaże, pomyślała.

Aleks

Październik 2015

…i nie przekonasz nikogo do swoich produktów, jeśli ty sam nie będziesz wierzył w to, co sprzedajesz, a przede wszystkim w siebie samego. Ciężka praca to jedno, tylko że nie sztuką jest pracować ciężko, sztuką jest to robić mądrze. Ja sam, prowadząc swój pierwszy biznes, wykonywałem dziesiątki telefonów codziennie, próbując przekonać klientów do zakupu usług, które wtedy sprzedawałem. I jeśli mi się nawet udało, to potemnajczęściej klienci albo się rozmyślali, albo negocjowali tak twardo, że przestawałomi się to opłacać. W efekcie bardzo szybkostraciłem wiaręw to, że usługa, którą im proponuję, jest wartościowa, no bo skoro jej nie chcą,to znaczy, że nie jest nikomu potrzebna. Stąd był już krokdo utraty wiarynie tylko w tę usługę, ale również w siebiesamego — w końcuto ja tę usługę wymyśliłem. Oczywiście na etapie wymyślania roztaczałem przedsobą wizję tego, jak moje pomysły pomagająklientom, ale co z tego, skoroniewielu udało mi się do tego przekonać…

Aleks wyłączył podcast zapisany w smartfonie i zaparkował swoją służbową škodę, z trudem podjeżdżając pod absurdalnie wysoki krawężnik. Silnik zawył, koła zapiszczały, a podwozie grzmotnęło o wystającą na kilkanaście centymetrów skrzynkę telekomunikacyjną. Miał nadzieję, że samochód nie straci przez to płynów ustrojowych.

Wyłączył silnik, ogarnął wzrokiem wnętrze auta i zarejestrował ślady zakurzonych butów na plastikowym schowku. W sobotę, jak co tydzień, zawzięcie pucował najpierw szyby, lakier i felgi, a potem całe wnętrze samochodu, ale cóż, córka ma swoje prawa i ona jedna może rujnować efekty jego pedanterii. Pochylił się i przetarł frotową szmatką, na sucho, czarny plastik. Teraz było idealnie, nie licząc insektów na przedniej szybie i pewnie na światłach, zderzaku i grillu. Wziął do ręki tablet i wstukał hasło uruchamiające aplikację do zarządzania relacjami z klientami. Odszukał dane klienta, do którego właśnie przyjechał, sprawdził notatkę z poprzedniej wizyty i zastanowił się nad celem dzisiejszego spotkania. Klient nie jest jeszcze gotowy do kupna, więc sprzedaży raczej nie będzie, dlatego dzisiaj porozmawia z nim o wrażeniach z oferty, którą mu przesłał po ubiegłotygodniowych ustaleniach. Przejrzał spersonalizowaną dla tego klienta ofertę, żeby czegoś nie pomylić, zamknął tablet, wyjął kluczyki ze stacyjki, wziął torbę promocyjną i wysiadł z samochodu.

— Dzień dobry! — przywitał się, uśmiechnięty jak zawsze, wchodząc do sklepu. — Zastałem pana Janusza?

— Dzień dobry — odpowiedział pryszczaty, przeraźliwie chudy chłopak z długimi włosami związanymi w koczek, na samuraja. — Nie ma szefa.

— O, a kiedy będzie? Byliśmy na dzisiaj umówieni, dzwoniłem wczoraj do państwa.

— Nie wiem, wyjechał pół godziny temu — odparł samuraj, przestawiając pudełka z ryżem w sposób, który przeciętnemu klientowi wydawałby się przypadkowy, ale komuś, kto kiedykolwiek pracował w branży FMCG, był doskonale znany. Aleks marzył, żeby sprzedawcy ustawiali w ten sposób jego czekolady i batony.

— A mówił, kiedy wróci? — zapytał Aleks, któremu doświadczenie podpowiadało, że zna odpowiedź.

— Nie, szef mi się nie tłumaczy — rzucił z półuśmiechem samuraj, nie odrywając wzroku od pudełek z napisem „basmati rice”.

Jasne, pomyślał Aleks.

— A może jakiś telefon bezpośrednio do szefa?

— Nie no, ja nie mam.

— A kto może mieć? — Nie ustępował Aleks.

— To musiałby pan pytać kierowniczki, ja nie wiem.

— A gdzie znajdę kierowniczkę? — zapytał Aleks. Za każdym razem to samo, nawet cienia chęci pomocy ze strony pracownika. Czy ten człowiek naprawdę nie mógłby wykazać choć odrobiny inicjatywy? Tylko tyle, żeby powiedzieć, gdzie obecnie może się znajdować kierowniczka sklepu. Tylko tyle, nic więcej…

— Pewnie będzie w biurze.

— Jezu, on to robi celowo… — jęknął Aleks pod nosem. — A gdzie jest biuro? — zapytał głośno.

Samuraj spojrzał na niego, jakby został poproszony co najmniej o pomoc we wniesieniu lodówki na drugie piętro. Odłożył na półkę pudełka z ryżem, tym razem jaśminowym, i z ciężkim westchnieniem poczłapał w kierunku końca alejki z ryżem, kaszą i makaronami.

— Idzie pan czy nie? — rzucił w kierunku Aleksa.

Po chwili kluczenia między paletami ustawionymi na środku przejścia, koszykami z aktualnymi wyprzedażami, kartonami z na wpół rozpakowanym towarem dotarli do ciemnobrązowych drewnianych drzwi z napisem: „Dla personelu”. Samuraj otworzył drzwi i gestem ręki wskazał Aleksowi, żeby wszedł.

— Szefowo, człowiek do pani — oznajmił kobiecie siedzącej przed ekranem komputera. Kierowniczka miała na szyi zawieszone na łańcuszku okulary, które pamiętały czasy pracy w spółdzielni spożywczej w latach osiemdziesiątych. Aleks wszedł do środka.

— Dzień dobry! — powiedział, znowu się uśmiechając.

— Chwileczkę — odpowiedziała kobieta, nie odrywając oczu od monitora.

Pisała coś ze skupieniem, przenosząc co chwilę wzrok z klawiatury komputera na ekran i sprawdzając, czy po wciśnięciu klawisza „R” na klawiaturze, wyskoczy to samo „R” w dokumencie edytowanym na ekranie. W większości jej się to udawało, choć kilkakrotnie posiłkowała się przyciskiem Backspace. Przy tym cały czas używała wyłącznie palców wskazujących, na szczęście obu rąk. Po kilku minutach przeniosła najpierw wzrok, a potem prawą dłoń na mysz, by zaakceptować dokument.

— No i gotowe — mruknęła z wyrazem wysiłku na twarzy. — Co dla pana?

— Słucham? — zapytał zdezorientowany Aleks. Odniósł wrażenie, że pani kierownik znakomitą większość swojego zawodowego życia spędziła za ladą sklepową i nie udało jej się pozbyć żargonu.

— No pytam, co dla pana.

— Aaa, tak. Byłem umówiony z panem Januszem na dzisiaj, na dwunastą trzydzieści i wiem już, że szef wyjechał. Mam telefon do państwa, ale tylko ogólny, do sklepu, pod który wczoraj dzwoniłem, żeby się umówić. Chciałbym numer bezpośrednio do pana Janusza.

— A skąd pan jesteś?

— Z Piaseczna — odpowiedział machinalnie. Nie wiedział, jak one to robią, ale bał się jej tak samo jak każdej innej nieuprzejmej baby, która rejestrowała go w przychodni lekarskiej albo obsługiwała w okienku sprzedaży biletów kolejowych.

— Z jakiej firmy, się pytam?

— A tak, oczywiście. Z Chocolate World. Produkujemy czekoladę, batoniki, bombonierki, cukierki i takie różne. Mógłbym dostać ten numer?

— Ale my już mamy czekolady na sklepie — powiedziała kierowniczka, zwracając się do monitora.

No to się trafił firewall, pomyślał Aleks.

— Wiem, widziałem i jestem pewien, że dobrze się sprzedają, bo macie państwo same najlepsze marki. Pewnie pani wybiera, co?

Kobieta odwróciła wzrok od monitora i spojrzała na Aleksa z zainteresowaniem. Chwyciła przynętę.

— Szef nie lubi słodkiego, więc się na tym nie wyznaje za bardzo. Akurat czekolady to ja wybieram. A pan, jakie ma?

— Nie myśli pani chyba, że będę pani opowiadał o smaku albo o jakości. Skoro pani wybiera i wybrała pani akurat to, co macie na półce, to znaczy, że nie tylko ma pani dobry gust, ale również doskonały smak. Dlatego tylko pani może zdecydować, czy umieszczać tam kolejną markę. A nie zrobi pani tego bez spróbowania, skoro się pani zna, prawda?

— No, wie pan… — powiedziała na wpół przekonana kierowniczka.

— Wiem. Najchętniej powiedziałbym teraz: „Zamknij oczy, otwórz buzię”… — zawiesił głos i sięgnął ręką do torby. Dobrze wiedział, jak te słowa działają na pięćdziesięciokilkuletnie kobiety, którym tak mówiły ich mamy, a które same teraz często mówią tak do swoich wnuków. Bezlitośnie to wykorzystywał, choć za każdym razem grał trochę vabank.

— Hi, hi, zawsze tak mówię do mojej wnuczki, jak chcę jej dać coś dobrego. — Kierowniczka się ożywiła. — Co pan tam ma?

— Na początek czekolada gorzka z liofilizowanymi malinami. Proszę. — Wręczył kobiecie, na otwartej dłoni, kostkę czekolady, zawiniętą w promocyjny papierek.

Kobieta odwinęła papierek i włożyła całą kostkę do ust, rozgryzając ją natychmiast i błyskawicznie przełykając. Ożesz, to ci koneserka, pomyślał Aleks.

— I jak? — zapytał z pewnością w głosie.

— Wie pan — odparła, ciamkając — ja tam za tymi gorzkimi to nie przepadam, a ma pan jakąś mleczną?

— Jasne. — Aleks wyjął z torby całe pudełko czekoladek. Każda w innym papierku, ale wszystkie ułożone ze smakiem i w porządku kolorystycznym. — To dla pani.

— Ale całe? — zapytała z fałszywym zakłopotaniem kierowniczka. — No nie wiem, wie pan, dziesięć sekund w ustach, a potem dziesięć lat w biodrach.

— Ale gdzie tam, u pani? Pani to wygląda, jakby nigdy w życiu nie jadła czekolady — komplementował Aleks.

— Ależ z pana to czaruś…

— Oj tam, czaruś. Mówię, co widzę. Niech pani spróbuje w takim razie tylko tę jedną. — Wskazał na mleczną z nadzieniem nugatowym i chrupiącym solonym karmelem.

Kobieta rozpakowała czekoladkę i pochłonęła ją równie szybko jak poprzednią.

— O, ta dobra. Mmm, naprawdę. Drogie są? — Cmokała językiem o zęby, przynajmniej te, które jej zostały.

— A jak pani myśli?

— Pewnie drogie. Wie pan, ja to bym jeszcze kupiła, ale u nas klientela raczej bidna. Zawsze sprawdzają ceny i kupują to, co najtańsze. Jak nie, to idą do konkurencji.

— Jasne, rozumiem. Dlatego właśnie chciałem telefon do pana Janusza, bo to w końcu on będzie płacił za towar…

Jak tylko wypowiedział te słowa wiedział, że popełnił błąd. Kierowniczka była o krok od decyzji zakupowej, a ten tutaj wyjeżdża jej z szefem. Kobieta natychmiast się usztywniła i odsunęła delikatnie pudełko z czekoladkami od siebie.

— Tu ma pan wizytówkę. Powiem szefowi, że pan był — odparła, sięgając do szuflady i wręczając wizytówkę Aleksowi.

— Dziękuję — wyskamlał Aleks. — To ja się skontaktuję z szefem. Czekoladki proszę zatrzymać, oczywiście.

— Niech pan je zabierze. Mówiłam panu, że od nich tyję, nie słuchał pan?

— Dla wnuczki może? — Bronił się Aleks ostatkiem sił.

— Nie, dziękuję, wnuczkę i tak za bardzo rozpieszczam, wystarczy. No — zakończyła zniecierpliwiona.

— No dobrze, to ja będę dzwonił w takim razie do szefa — powiedział skruszony. — Do widzenia pani!

— Do widzenia! — odpowiedziała kobieta, już patrząc w ekran monitora.

Aleks opuścił biuro i, potykając się o rozdarty karton wystający z palety z pomidorami w puszkach, przemaszerował przez sklep. Po drodze minął metodycznie pracującego, tym razem przy chipsach, samuraja.

— Do widzenia — rzucił w jego kierunku.

Samuraj spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, po czym wrócił do układania paczek.

* * *

Aleks wsiadł do samochodu i rzucił torbę na fotel pasażera. Włączył zapłon i podjechał do najbliższej stacji benzynowej, gdzie zamówił hot doga i colę. Stojąc przy okrągłym stoliczku przeznaczonym do szybkiej konsumpcji na miejscu, żuł bezwartościową paszę, zapijając równie bezwartościowym napojem. Patrzył na dwie kobiety obsługujące na zmianę kasy, piec do zapiekanek, rolki z hot dogami i toalety i zastanawiał się, czy ich egzystencja jest równie bezwartościowa jak jego i tych hot dogów razem z colą.

Po jaką cholerę ludziom kolejne, bardziej wymyślne czekolady? Słony karmel z nugatem albo czekolada z solą morską czy z chilli? Okej, ludzie potrzebują chleba, warzyw, owoców, soków, samochodów, krzeseł, lamp, ale kolejna opakowana w wymyślny sposób czekolada nie rozwiązuje ich życiowych problemów.

Rozmowa z tą przedpotopową kierowniczką przelała czarę goryczy. Aleks od miesięcy, jeśli nie od lat, czuł jakiś rodzaj pustki, brak poczucia sensu tego, co robi, kim się otacza, jaki ma wpływ na swoje życie. W jakim stopniu decyduje o tym, co chce robić, ile ma wolnego czasu i jak go spędza. Nawet z tym miał kłopot, bo kiedy chciał obejrzeć choćby mecz ligi mistrzów, to zawsze akurat wtedy, na innym kanale leciał na przykład odświeżony cyfrowo film Kubricka, na który jego żona polowała od wielu lat. Czasami, litościwie, pozwalała mu obejrzeć drugą połowę drugiej połowy meczu. Nie widział, jak Robert Lewandowski w spotkaniu z Wolfsburgiem strzela swoje pięć bramek w dziewięć minut, ponieważ oglądał w tym czasie, jak radzi sobie z rozdarciem między dwoma partnerami (byłym i obecnym) drugoplanowa bohaterka kolejnego zaangażowanego filmu, jakaś głupia pipa z radykalnie zachwianą samooceną.

W robocie za chwilę go pozamiatają za słabe wyniki. W ciągu dziewięciu lat miał już czwartą pracę, za każdym razem jako handlowiec, bo to jedyne, na czym się względnie znał, a przynajmniej tylko to w życiu robił. Rzygał klientami, tymi ich wszystkimi sklepami typu: Małe delikatesy, U Grażynki albo Mini-market. We wszystkich śmierdziało tak samo, we wszystkich było to samo, we wszystkich traktowano go tak samo, niezależnie czy sprzedawał czekolady, napoje, sery, czy zupy w proszku. Zawsze z buta, zawsze jak intruza, zawsze musiał się prosić o zasrane telefony do panów Januszów u kierowniczek sklepów, które wraz z latami pracy wyrabiały w sobie zdumiewająco silne przekonanie, że mają władzę absolutną, i tak też się zachowywały. Jakiś czas temu pomagały mu rozmowy z kolegami z pracy, podczas których obśmiewali najbardziej charakterystyczne typy, budując sobie jednocześnie w głowach obraz statystycznego klienta i generalizując ten obraz na każdego z klientów, niezależnie od tego jak się zachowywał. Nawet jeśli był miły i traktował handlowców partnersko, i tak prędzej czy później znajdowali w nim zachowania typowego „pana Janusza” i udowadniali samym sobie, że statystyczny klient jednak istnieje. Ale tak było kiedyś. Dzisiaj nie pomagały ani rozmowy, których zresztą było coraz mniej, ani spotkania z zespołem organizowane przez ich szefa, ani wyjazdy integracyjne, na których jedli dania z grilla, pili alkohol z lodówki i tańczyli z koleżankami z pracy.

Bez sensu.

Kompletnie bez sensu.

Żałosna wypłata, którą dostawał dziesiątego każdego miesiąca, częściowo na konto, częściowo do ręki bez podatku, przestała mu rekompensować cały ten wysiłek i wszystkie upokorzenia, których doznawał. W czym są lepsi ci wszyscy Janusze, te gepardy biznesu? Czemu to on musi się prosić, żeby od niego kupili, a oni mają po kilka sklepów, nowe volvo XC90 z automatem, a ukończyli edukację na poziomie szkoły, w najlepszym razie, średniej? A on? Studia o specjalizacji zarządzanie i marketing, przyszłościowy kierunek, cholera, praca w każdej firmie, otwarte drzwi do korporacji. Tymczasem żuje miękką bułkę z parówką, w której się roi od rozmaitych E, patrzy na oklejoną folią reklamową sfatygowaną škodę fabię kombi przerobioną na gaz, którą w tym roku pojechał z całą rodziną na wakacje na Mazury, bo nie stać go na własne auto. Jaki wstyd. Trzydzieści dwa lata i oto, co osiągnął. Owszem, wspólnie z żoną zabezpieczali finansowy byt rodzinie, czyli im dwojgu i ich pięcioletniej córeczce, ale daleko było do uznania, że ich sytuacja materialna jest komfortowa. Prawie połowę ich dochodów zżerał kredyt na mieszkanie, reszta wystarczała, na szczęście, żeby przeżyć od wypłaty do wypłaty bez konieczności brania chwilówek, których było pełno na rynku. Zresztą, oboje brzydzili się kredytami.

Nie, nie o tym marzył, kiedy byli narzeczeństwem.

Nie pamiętał dokładnie, jakie miał marzenia, nie pamiętał nawet, czy jakieś miał, ale na pewno nie marzył o tym, żeby mieć to, co ma, ani by być tu, gdzie jest.

Gośka po urodzeniu Julki skoncentrowała się na małej. Skończyły się wypady na miasto, zapraszanie znajomych, bo nawet jeśli przychodzili, to nie siedzieli zbyt długo. Prędzej czy później rozmowa schodziła na szczepienia, problemy z karmieniem piersią, ząbkowanie i ładne kupy oraz brzydkie kupy. Kupy pojawiały się w rozmowach zawsze. Nawet przy kolacji, przecież to normalne, to małe dziecko. Z czasem znajomi przychodzili rzadziej, a odwiedzali ich głównie teściowie. Jako że Aleks nie znajdował wspólnego języka z teściem, rozmawiali na tematy dyktowane przez kobiety, czyli głównie kupy.

Nie, zdecydowanie nie o tym marzył.

I teraz, stojąc na tej stacji, wycierając usta z musztardy papierową serwetką z logo potentata paliwowego, zapragnął to zmienić. Nie rodzinę: Julki nie zostawiłby za skarby świata, żony raczej też nie, mimo że nieraz darli koty. Wiedział jednak, że musi zrobić porządek z sobą samym i nadać jakiś sens temu, co robi. Zacząć coś planować, zmieniać, dążyć do czegoś ważniejszego niż miesięczne plany sprzedażowe i miejsce w rankingu handlowców przyczepionym do tablicy korkowej w biurze.

Nie wiedział za bardzo, co to ma być i… nagle doznał oświecenia.

Podcast.

Do tej pory słuchał go po to, aby poznać jakieś nowe narzędzia sprzedażowe i kolejne sztuczki psychologiczne, dzięki którym zwiększy swoją skuteczność i zrealizuje kolejną miesięczną premię, do wypłaty pod stołem, gotówką, bez podatku. Ale przecież gość, który nagrał ten podcast, mówił o czymś kompletnie innym, czymś, co do tej pory było tylko tłem, które Aleks pomijał, czekając na kolejną supertechnikę sprzedażową. Mówił o tym, że bez wiary w siebie to wszystko nie ma sensu. Od tego przecież wszystko się zaczyna.

Aleks, wierzysz w siebie? — pytał się sam.

Fakty nie pozostawiały wątpliwości, istniała tylko jedna odpowiedź. Gdyby wierzył, miałby lepsze życie. Takie, w którym sam stanowiłby o sobie, w którym dokonywałby niezależnych od niczyjego widzimisię wyborów i podejmował ostateczne, niewątpliwe i zwykle właściwe decyzje. Takie, po których mógłby stanąć, spojrzeć wstecz i pomyśleć: „Wow, zobacz, czego dokonałeś”. A jeśli nawet decyzja byłaby niewłaściwa, to przynajmniej byłaby jego, autonomiczna, a nie podyktowana oczekiwaniami firmy, klientów czy nawet własnej żony.

Wyrzucił serwetkę do pojemnika oznaczonego „szkło”. W dupie mam pierdoloną segregację śmieci, pomyślał i poczuł natychmiastową ulgę. Uśmiechnął się do siebie, wsiadł do auta i niecierpliwie czekał, aż smartfon połączy się przez bluetooth z systemem audio škody. Za chwilę posłucha o tym, co naprawdę ważne. A jak tylko wróci do domu, dokładnie przejrzy stronę internetową autora, wszystkie powiązane linki, artykuły, filmy na YouTube, cokolwiek, co pomoże mu przywrócić mentalną równowagę. Miał plan i zaczął odczuwać satysfakcję, że nareszcie coś dla siebie zrobił.

Tylko dla siebie.

Tak, jak chciał.

Marta

Maj 2015

— Ja jestem Marta…

— Cześć Marta… — jęknęło kilku żartownisiów, którym krzesła ustawione w podkowę, bez stołów, jednoznacznie kojarzyły się z grupami wsparcia dla alkoholików, jakie widzieli w filmach. Kilka osób się zaśmiało, a sama Marta grzecznie zignorowała to zachowanie, uśmiechając się jedynie, tak serdecznie, jak tylko mogła. Była już na tylu szkoleniach, że tego typu teksty słyszała wielokrotnie i zwyczajnie jej się przejadły. Niewiele mogło ją zaskoczyć.

— …pracuję jako HR menadżer w branży związanej z mediami. Co wiem o coachingu? Myślę, że znam więcej mitów niż prawdy, i mam nadzieję, że większość z tych mitów okaże się nieprawdziwa, bo jeśli nie, to niezbyt długo tu chyba wytrzymam. — Spojrzała z uśmiechem na trenerkę prowadzącą szkolenie, która pokiwała głową ze zrozumieniem i odwzajemniła uśmiech. — Jeden z moich przełożonych, w poprzedniej firmie, zatrudnił coacha, ale już po drugim spotkaniu razem ich nie widziano. Jestem w związku z tym trochę ciekawa, trochę sceptyczna, ale na pewno otwarta i chętna do pracy. I na pewno nie będziesz miała ze mną pod górkę. — Raz jeszcze spojrzała na trenerkę.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się trenerka. — A jaki jest twój cel na nasze zajęcia? — zapytała.

— Ale teraz, tutaj, na te dwa dni, czy pytasz o cały kurs?

— O cały kurs. Mówisz, że chcesz zweryfikować mity o coachingu, że jesteś ciekawa. Czego konkretnie chciałabyś się dowiedzieć, nauczyć?

— No na pewno, czym ten cały coaching jest. Jeśli okaże się psychoterapią, to ja wymiękam. Jeśli doradztwem zawodowym, wiesz, rodzajem mentorstwa, to pytanie, dlaczego nie nazywa się po prostu mentorstwem, tylko coachingiem. Generalnie coach kojarzy mi się z napisem, który umieszczają pod nazwiskiem Carla Ancelottiego albo Pepa Guardioli podczas transmisji meczów piłkarskich. Ale to chyba nie to? — Spojrzała pytająco na trenerkę prowadzącą.

— No nie, choć coaching ma swoje korzenie właśnie w sporcie, konkretnie w tenisie. Opowiem wam o tym trochę więcej, jak dojdziemy do genezy tej metody pracy — odparła trenerka.

— Okej, w takim razie, żeby już nie przedłużać… Jestem tutaj po to, żeby zweryfikować swój pogląd na tę metodę i, jeśli się okaże, że mi ona pasuje, nauczyć się jak najwięcej. A sprawcą całego zamieszania jest siedzący obok mnie Robert, który coachingiem jest zafascynowany, więc z przyjemnością, dla równowagi, oddam mu teraz głos.

Robert był ostatnią osobą, która przedstawiała się grupie w rundce rozpoczynającej szkolenie. Po jego wypowiedzi trenerka podziękowała wszystkim i przeszła do meritum.

— Jednym z mitów na temat coachingu jest to, że to metoda pracy mało konkretna, powiedziałabym nawet: rozlazła. No bo jak to wygląda z zewnątrz? Spotykają się ci coachowie z klientami, zadają pytania jak na kozetce u terapeuty, potakują, potem wychodzą i wystawiają fakturę za nic. Otóż nic bardziej mylnego. Coaching dyscyplinuje klienta. Sama sesja, bo tak nazywamy spotkania z klientami, jest czymś w rodzaju stacji, na której zatrzymuje się pociąg. To dość trafna metafora. Cele, które stawia sobie klient na początku pracy z coachem, są zwykle długofalowe, mają perspektywę kilku miesięcy. Klient ma dostęp do coacha raz na dwa, trzy tygodnie, czasem raz w miesiącu, a to znaczy, że większość pracy musi jednak wykonać sam. Właśnie dlatego same sesje, czyli w naszej metaforze stacje, które pojawiają się po drodze do celu, muszą być bardzo intensywne; tutaj nie ma miejsca na bicie piany i dzielenie włosa na czworo. Właśnie dlatego każda sesja ma swoją strukturę, a coach używa konkretnych narzędzi, żeby sesja nie była tylko przyjemnym, odprężającym czy nawet refleksyjnym, ale wciąż pitu-pitu. Klient nie musi się poczuć po sesji lepiej, nie po to do niego idziemy. Klient nie musi wyjść z refleksją na temat życia i świata, która choć odkrywcza, niewiele wniesie w jego sposób działania. Nie każda sesja będzie się też kończyła fajerwerkami, fanfarami, glorią i chwałą; ma to być po prostu konkretna, zmierzająca do celu rozmowa, w której to klient bierze pełną odpowiedzialność za planowane działania. Po co więc jest mu coach? Ano po to, żeby pomóc zobaczyć klientowi sprawy w innym świetle niż dotychczas.

— Przepraszam, mogę pytanie? — Wyrwała się Patrycja, drobna, krótko ostrzyżona blondynka.

— Jasne — odparła trenerka.

— Powiedziałaś, że klient bierze pełną odpowiedzialność za działania. Czy w takim razie nie mógłby po prostu sam ich zaplanować? Wiesz, ja już się umówiłam z jednym menadżerem ode mnie z firmy, że w przyszłym tygodniu zacznę z nim pracować, więc chciałabym wiedzieć, jak to działa. Nie pomagać mu planować?

— Oczywiście. Pytanie jest świetne i… — prowadząca zawiesiła głos — …niewygodne. — Uśmiechnęła się.

— Ano właśnie — odparła z satysfakcją Patrycja.

— Niewygodne dlatego, że bardzo trudno jest to wytłumaczyć. To znaczy, intelektualnie ogarniecie to w mig, ale jak przyjdzie do ćwiczeń, to dopiero wtedy zaczniecie mierzyć się z tym, o czym teraz mówimy, czyli z przenoszeniem odpowiedzialności na klienta. I nie chodzi o to, żeby mieć w nosie to, o czym rozmawiamy, wręcz przeciwnie, naszą rolą jest słuchać do ostatniego słowa i reagować na to, co klient mówi. Już dzisiaj, na tych zajęciach, zaczniecie doświadczać tego, jak chętnie zaczynamy doradzać, proponować swoje rozwiązania, jednocześnie biorąc odpowiedzialność na siebie. I, co najbardziej zwodnicze, robimy to zwykle albo z dobrej woli, albo ze strachu, że klient sam niczego nie wymyśli i ma nas po to, żebyśmy coś wymyślili za niego. Że klient tego właśnie oczekuje, że coś mu podpowiemy. Powiem więcej, zwykle tak jest, klient tego właśnie oczekuje. A ja wam tu wytłumaczę, że nie to mamy mu dawać.

— To ja jednak nie ogarniam — jęknął Marcin, czterdziestoletni, ogolony na łyso facet w okularach w rogowej oprawce.

— Poczekaj, daj dokończyć — wtrącił się Robert.

— Dobra, ujmę to najkrócej, jak potrafię — kontynuowała prowadząca. — Fundamentem w coachingu jest wiara w klienta. To jest dogmat, z tym się nie dyskutuje. Jeśli nie wierzysz, że klient ma już teraz wystarczająco dużo wiedzy, doświadczeń, motywacji i siły do działania, w ogóle nie zaczynaj z nim pracy. Wrócę do tego, okej?… — Prowadząca zauważyła, że kolejna osoba chce zadać pytanie, więc wykonała gest ręką wskazujący, że to widzi. — Zatem skoro wierzymy, że klient jest kompletny i że ma wszystko, czego potrzebuje, to znaczy, że nie potrzebuje od nas doradztwa. Idąc dalej: to, że klient ma wszystko, czego potrzebuje, nie znaczy, że wie, co ma zrobić. Gdyby wiedział, nie potrzebowałby coacha. Coaching jest procesem kreatywnym, w jego efekcie mają powstać nowe, nieistniejące wcześniej w świecie klienta rozwiązania, zatem ani klient nie wie, co lub jak zrobić, ani tym bardziej coach. Klient dopiero musi znaleźć coś, co nigdy nie istniało. I nawet jeśli ma do tego wszystkie środki, to właśnie wtedy potrzebna mu jest osoba, która pokaże mu coś, czego nie brał wcześniej pod uwagę.

Prowadząca zawiesiła głos i przebiegła wzrokiem po sali. Uczestnicy wyglądali na nieprzekonanych, ale z grzeczności nie zadawali kolejnych pytań.

— Dobra — powiedziała zdecydowanym tonem. — Jesteście kolejnym dowodem na to, że o coachingu nie ma co gadać, tylko trzeba go robić. Najlepiej będzie, jak wyjaśnię to wam na przykładzie. I to jest ten moment, o którym wspominałam na początku szkolenia, że będę potrzebowała ochotnika albo ochotniczki do zademonstrowania sesji coachingowej. Sesja potrwa około dwudziestu minut, a osobę, która się zdecyduje usiąść ze mną tutaj, na środku proszę o to, aby cel czy problem, o którym mamy rozmawiać był realny i jej. Nie musi to być nic bardzo wielkiego czy osobistego, chodzi mi raczej o to, żeby to był twój cel, a nie coś, co zasłyszałeś od koleżanki lub kolegi. Jeśli ktoś jest gotowy, to proszę.

* * *

Prowadząca, Anka, ustawiła na środku sali dwa krzesła, mniej więcej naprzeciwko siebie, usiadła na jednym z nich i czekała na gotową osobę. Ta pojawiła się dość szybko.

— Dziękuję, Kamila — powiedziała, kiedy dziewczyna usiadła obok niej.

— Luz. — Uśmiechnęła się nerwowo Kamila.

Anka zwróciła się do pozostałych osób.

— Proszę was, żeby podczas naszej rozmowy w sali panowała względna cisza. Nie komentujcie, nie pytajcie, nie rozmawiajcie między sobą. Jednocześnie notujcie pytania, które będę zadawała. Na koniec wszystko sobie omówimy, będzie na to czas.

Teraz zwróciła się do Kamili.

— Okej, cieszę się, że się zdecydowałaś, bo dzięki temu wszyscy będziemy mieli materiał do pracy.

— No, w końcu po to tu jesteśmy — odpowiedziała podekscytowana Kamila.

— No dobra, to powiedz, proszę, jaki masz cel na tę rozmowę — zaczęła Anka.

— Cel?

— Cel. Z jakiegoś powodu tutaj siedzisz — powiedziała Anka miękkim głosem.

— Hmm… Cel… — Kamila wodziła oczami po ścianach. Anka milczała. — To może tak. Potrzebowałabym jakiejś wskazówki, rady, wiesz… Bo pracuję na uczelni, jako doktorantka, prowadzę zajęcia dla studentów. Same zajęcia są naprawdę fajne, studenci, mimo tego co się słyszy, zupełnie w porządku, zainteresowani. Kłopot w tym, co się dzieje poza salą, a mianowicie w środowisku wykładowców na mojej uczelni. Myślałam kiedyś, że to się dzieje tylko w jakichś korporacjach, ale okazuje się, że nie.

— A co się dzieje?

— Najkrócej rzecz ujmując, wyścig szczurów, atmosfera, wiesz… Nie mam żadnych normalnych znajomych w pracy, większość doktorów i profesorów jest ode mnie starsza i traktują mnie jak jakąś dziewkę, która dopiero co skończyła studia. Nie ufam nikomu, bo kilka razy się przejechałam. No, generalnie jest słabo.

— Okej, a jak ja mogłabym ci w tej sytuacji pomóc?

— Poczekaj, to jeszcze nie wszystko. Poza uczelnią pracuję pro bono w pewnej fundacji, która pomaga zorganizować środki na rehabilitację dzieciaków. Nie chcę wchodzić w szczegóły, chyba że powinnam…

— Jak uważasz. Ja nie potrzebuję szczegółów, a ty sama przecież doskonale znasz sytuację. Jeśli będę potrzebowała jakichś wyjaśnień, to dopytam, okej?

— Okej. No więc jest fundacja, którą kocham i która daje mi poczucie sensu pracy, ale nie daje pieniędzy. Z drugiej strony jest uczelnia, która mnie frustruje, ale dzięki której mam za co żyć.

— I? — Krótszego pytania Anka nie mogła zadać.

— No i co mam zrobić? Co wybrać? Nie mogę zostawić uczelni, bo muszę zarabiać. Nie wiem, jak długo tam wytrzymam, bo nie po to robię doktorat, żeby mnie traktowano jak powietrze. Więc pracować muszę, choć tego nienawidzę. Fundację z kolei kocham, ale w niej nie zarabiam. No i nie wiem, co zrobić…

— Dobrze, to kontekst już znam. Teraz powiedz, proszę, jaki jest twój cel na tę sesję.

Kamila wyglądała na zdezorientowaną.

— Przecież właśnie powiedziałam. Powinnam jaśniej? — Uśmiechnęła się i spojrzała na grupę. W jej głosie pojawiła się irytacja.

— Powiedziałaś o tym, co się dzieje poza tymi drzwiami, a mnie zależy, żebyś sprecyzowała cel na naszą dzisiejszą rozmowę. Jaki chcesz osiągnąć efekt?

— Czekaj, bo nie ogarniam. Jaki efekt?

— Okej. Za dwadzieścia minut wstaniesz z tego krzesła i usiądziesz z grupą. W tym czasie, rozmawiając ze mną, ani nie rzucisz pracy na uczelni, ani w fundacji. Któraś z tych rzeczy może się stać, choć nie musi, ale prawdopodobnie najwcześniej w poniedziałek. Tutaj ze mną tego nie załatwisz. W takim razie: co chciałabyś osiągnąć tu i teraz, podczas tej rozmowy ze mną?

— Dobra, chyba łapię. Tak, mam to. Chciałabym, żebyś mi coś doradziła, powiedziała, jak to wygląda z twojej perspektywy.

— Doradziła?

— No, może nie doradziła, ale dała jakieś wskazówki, sama nie wiem…

— Nie potrafię ci doradzić, nigdy nie byłam w takiej sytuacji.

— No wiem. — Kamila wyglądała na zrezygnowaną.

— Kamila, czego ode mnie oczekujesz?

— Że pomożesz mi podjąć decyzję.

— Jak mogłabym to zrobić?

— Doradzać nie będziesz… — Kamila się uśmiechnęła.

— No nie. — Odwzajemniła uśmiech Anka.