Deja vu - Jolanta Kosowska - ebook + książka

Deja vu ebook

Jolanta Kosowska

4,0

Opis

Rafał wraca po paru latach emigracji do Polski i próbuje na nowo odnaleźć się w obcej mu rzeczywistości. Wynajmuje mieszkanie, które miało być azylem, a stało się jego przekleństwem. Stopniowo, dzień po dniu, w życiu mężczyzny dokonuje się przewrót. Najpierw odnosi wrażenie, że już kiedyś spotkał poprzednich mieszkańców tego domu, później narasta w nim przekonanie, że ich życia stale się przeplatały, a na końcu jest pewien, że tworzą jedność… Zaczyna żyć, równolegle, swoim i ich życiem… Pamięta wydarzenia, w których nigdy nie brał udziału, miejsca, w których nigdy nie był, ludzi, których nigdy nie znał. Zaczynają rządzić nim emocje niemające uzasadnienia, pragnie dziewczyny, o której istnieniu do niedawna nie miał pojęcia…

Tak oto mocno stąpający po ziemi lekarz, nauczyciel etyki zawodowej wkroczył w świat weneckiej legendy, zmieniającej jego życie w koszmar…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (15 ocen)
7
3
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danusia1929
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno ocenić.. Fantastyczna, rewelacyjna, to za mało,. To przenikliwa opowieść o miłości ponad czas i rozum. To opowieść o bólu, o " granicy cierpienia, za którą uśmiech radosny się zaczyna". To magia opisów tajemniczej Wenecji. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali.. Czekają Was pełne emocji i zadumy chwile. Zarwana noc pewna . Obiad przypalony również . Ta powieść w tym momencie otwiera moją listę TOP 10.
00
mkoston

Dobrze spędzony czas

Interesująca tematyka, szybko sie czyta, moim zdaniem trochę za dużo szczegółowych opisów Wenecji, interesujący metafizyczny wątek Polecam, chociaż to już kolejna ksiazka tej autorki która pozostawiła mnie w dość smutnym nastroju Jest to oczywiście ksiazka o sile milosci, wpleciona w dawna legendę o klątwie rzuconej przez banitę kilka wieków wcześniej i jajka może byś siła wiary gdy kogoś sie naprawdę kocha.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jolanta Kosowska

Déjà vu

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Zuzanna Gościcka-Miotk

KOREKTA: Katarzyna Czapiewska

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

SKŁAD: Anita Sznejder

© Jolanta Kosowska-Strzelczyk i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-770-1

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi w wędrówkach po Wenecji.

Zamiast wstępu

Pomysł napisania tej książki zrodził się mniej więcej rok temu. Pojechałam ze znajomymi kolejny raz do Wenecji. Odpoczywałam, siedząc na schodach przy Canal Grande. Nagle wydało mi się, że to sen, że nic nie dzieje się naprawdę. Nie ma miasta na dziesiątkach wysp, nie ma wąskich ulic i kanałów, nie ma tramwajów wodnych i gondoli, nie ma powoli zapalających się lamp, a głos tenora śpiewającego O sole mio wydał mi się zupełnie nierealny. Nagle most Accademii stał się teatralną dekoracją, a kontury pałaców nad Canal Grande teatralną atrapą z papieru. Nierealny, nierzeczywisty świat, pełen iluzji, aktorów zmieszanych z tłumem, przygodnych widzów, sprytnie wciąganych w wymyślony przez kogoś, jeszcze niezrozumiały i nielogiczny scenariusz...

Byłam przed dwoma laty na pewnej dziwnej kolacji. To był prezent z okazji Bożego Narodzenia – nie pamiętam już nawet od kogo. Poszliśmy grupą znajomych na tę kolację do starego pałacu. Obowiązywały stroje wieczorowe, adekwatne do czekających nas atrakcji – długie suknie, szale, buty na wysokich obcasach, garnitury, smokingi... Mieliśmy brać udział w weselnym przyjęciu. Panna młoda była siostrzenicą właścicielki pałacu, panem młodym – jakiś dziennikarz. Przywitani przez matkę pani młodej, usadzeni przy zastawionych stołach, byliśmy, jakby mimochodem, wciągani do toczącej się akcji. Widzowie wymieszani z aktorami, fabuła teatralna przenikająca rzeczywistość. Jedliśmy kolejne dania, wznosiliśmy toasty, toczyliśmy przeróżne rozmowy, tańczyliśmy... Rozmyły się gdzieś granice między obserwatorem a uczestnikiem, widzem a aktorem, sztywnym, wydumanym scenariuszem a tworzoną przez nas akcją, kostiumami a naszymi ubraniami, rekwizytami a rzeczywistymi przedmiotami. Akcja toczyła się, biegła w niewiadomym kierunku, pozornie bez żadnej kontroli. Zatarła się granica między jawą a snem, fikcją i wyobraźnią.

Wtedy w Wenecji odniosłam podobne wrażenie, tylko skala była bez porównania większa. Pomyślałam, że jest to miasto z pogranicza snu i rzeczywistości, tak nierealne i wyjątkowe, że aż teatralne i sztuczne. Czas tu biegnie jakby zupełnie niezależnie, setki lat splatają się ze sobą, tworząc niesamowitą atmosferę tego niepowtarzalnego miasta. I nagle przyszło mi na myśl, że w tym mieście może wydarzyć się wszystko... Tak zrodził się pomysł na powieść Déjà vu.

Déjà vu

– I jak tam po powrocie? – Konrad rozsiadł się wygodnie w fotelu. Bawił się bezwiednie wyciągniętą z kieszeni paczką papierosów. Raz po raz spoglądał w moją stronę.

Nie odpowiedziałem od razu. Przysunąłem szklankę, odru­­chowo przetarłem ręką zroszone szkło. Milczałem. Powinienem był spodziewać się tego pytania. Nie przygotowałem się na nie. Konrad przyglądał mi się z narastającym zainteresowaniem. Odsunął się trochę od stołu, wyprostował nogi, czekał. Powoli zapalił papierosa, zaciągnął się majestatycznie, wypuś­cił ustami kłęby dymu, które nagle oddaliły nas od siebie, umożliwiając dalsze milczenie. Kiedyś, przed laty, byliśmy kumplami z klasy w ogólniaku, później przyjaciółmi z jednej studenckiej grupy. Łączyło nas wiele – wspólne ćwiczenia, wykłady, rozgrywki koszykówki, imprezy w akademiku, mocno zakrapiane noce i poranne kace, sylwestrowe wyjazdy, wakacje pod żaglami, włóczęgi z plecakami po jesiennych górach, wypady na narty... Po studiach przez krótki czas pracowaliśmy razem. Ta praca w zakładzie etyki zawodowej naszej uczelni wydawała nam się wtedy szczytem marzeń. Potem wyjechałem na roczne stypendium, które później już tylko przedłużałem kolejnymi kontraktami. On został tutaj. Pracował na uczelni, przyjmował pacjentów w studenckiej przychodni, jeździł w pogotowiu. Początkowo prawie każdego dnia rozmawialiśmy przez telefon, z czasem oddaliliśmy się od siebie, nasza przyjaźń wyblakła w natłoku codziennych spraw. Aż kiedyś nadszedł ten dzień, że chciałem wracać. A teraz? Teraz czułem się równie obco wśród swoich, jak tam czułem się obco wśród obcych. Byłem tam chyba odrobinę za długo. Za długo zwlekałem z tym powrotem. Wróciłem do czegoś, czego już od ­dawna nie ma. ­Poznawałem coś ­nowego, co mnie zaskakiwało. Każdy dzień przynosił nową konfrontację z rzeczywistością. A teraz nagle on postawił to pytanie, na które sam nie znałem jeszcze odpowiedzi.

– Rozczarowany ojczyzną? – Konrad nie dawał za wygraną. Po jego twarzy błąkało się coś na kształt uśmiechu. – Żałujesz? – Przyglądał mi się uważnie.

– Żałować nie żałuję – cedziłem powoli każde słowo – ale powroty są tak samo trudne jak wyjazdy.

„A może jeszcze trudniejsze” – pomyślałem. Wyciągnął kolejnego papierosa, przełknął kolejny łyk piwa i czekał.

– W pracy w porządku... – rzuciłem na odczepnego. Nie chciało mi się jakoś z nim o tym rozmawiać.

– A może powiesz coś więcej?

Konrad nie przestawał patrzeć na mnie wyczekująco.

– W pracy traktują mnie jak swoiste objawienie – zacząłem niechętnie. – U nas w zakładzie, to sam wiesz, profesor w siódmym niebie. Chce wykorzystać moje niemieckie doświadczenie w trakcie zajęć ze studentami... – mówiłem z lekkim ociąganiem. – Inne, często zupełnie odmienne spojrzenie na od lat już wyświechtane tematy. To trochę jak otwieranie na oścież okien w dawno już niewietrzonych pomieszczeniach. Powiew świeżego powietrza z zewnątrz... – mówiłem obojętnie. – W klinice też chcą się przyjrzeć niemieckim standardom – jednostki chorobowe i ściśle dopasowane do nich zasady diagnostycznego i terapeutycznego postępowania. Mniej dowolności i artyzmu, zupełny brak podtekstów społecznych, a trochę więcej matematyki i wyrachowanej ekonomii. Wyrafinowany kapitalizm... Profesor Skowroński jest oczarowany pomysłami programów DMP – ciąg­­nąłem beznamiętnie. – Zawsze marzyła mu się czynna opieka nad pacjentami przewlekle chorymi, a tu nagle dowiedział się ode mnie, że oni robią to u siebie już od dawna...

Opowiadałem, a Konrad słuchał, od czasu do czasu spoglądając w moją stronę.

– Zawodowo to trochę wiem – jesteś na fali – przerwał mi. – A tak niezawodowo?

– Tak niezawodowo, to nie miałem jeszcze czasu – po­­wiedziałem zupełnie szczerze. – Trudno jest się tak nagle od ­podstaw zorganizować. Dawni znajomi rozjechali się po świecie. Nowi zachowują się z rezerwą... Ja też jestem pewnie odrobinę sztywny, mało spontaniczny. Odwykłem...

– Nie tak sobie to wszystko wyobrażałeś? – wszedł mi w słowo.

– Może rzeczywiście odrobinę inaczej... Najwięcej kłopotów miałem ze znalezieniem odpowiedniego mieszkania – udało mi się nareszcie zmienić temat. Poczułem ulgę. – Ten nagrany przez ciebie pokój zaczął mi już nie wystarczać. Chciałem, żeby mieszkanie było w miarę blisko uczelni i niezbyt daleko kliniki – zacząłem wyliczać. – Nie za duże, ale też nie klaustrofobiczne, dające poczucie niezależności i swobody, nie za głośne, z garażem, albo przynajmniej sensownym miejscem do parkowania. Marzyła mi się odrobina zieleni...

– Człowieku, ależ masz wymagania... – Przyglądał mi z minuty na minutę coraz bardziej rozbawiony. – Musiałoby cię spotkać niesłychane szczęście. To prawie nieosiągalne.

– Na początku też tak myślałem. Spędziłem mnóstwo go­­dzin na oglądaniu dziesiątek beznadziejnych mieszkań, marnowałem idiotycznie czas, spotykając się z różnymi ludźmi, ale przed dwoma dniami coś znalazłem. Udało się – rozgadałem się na dobre. – Nawet wczoraj zdołałem się tam już przeprowadzić. Sam nie mogę w to uwierzyć, ale miałem wyjątkowe szczęście – gadałem jak najęty. – Mówię ci, wspaniałe miejsce – jedno piętro w wolnostojącym domu, z dużą werandą i zupełnie niezłym kawałkiem ogrodu. Mieszkanie ma cztery pokoje, no, właściwie trzy, bo jeden pozostaje zamknięty. Wyobraź sobie: stylowe meble, jak z innej epoki, obrazy w ciężkich, złoconych ramach, stare lampy... Wiesz, nawet odziedziczyłem kota. Fajny dachowiec, prążkowany jak tygrys, taki zwierzak z charakterem. Wczoraj nie ukrywał rozczarowania, prychał na mnie wrogo. Pewnie niełatwo będzie go sobie zjednać...

Konrad nie zaciągał się już tym swoim papierosem, nie bawił kuflem z piwem. Wyprostował się nagle, spiął się jakby w sobie. Przyglądał mi się z minuty na minutę coraz uważniej.

– Wymarzone miejsce na powroty – zaskoczony jego reakcją ciągnąłem dalej. – W Niemczech też wynajmowałem część domu. Miałem trochę zieleni, taką oazę prywatności, miejsce, gdzie mogłem być choć trochę sobą...

– Wspominałeś, że dom ma taras... – przerwał mi dziwnie niecierpliwie.

– Tak, olbrzymi, na dachach dwóch przylegających do siebie garaży, wyłożony płytkami układającymi się w zielono-biało-brązowe rozety. Już ta mozaika na podłodze jest czymś fantastycznym i szalonym...

– Czy taras otacza kamienna balustrada? – wszedł mi w słowo.

– Tak – odpowiedziałem zaskoczony – z jasnego piaskowca. Taka trochę niedzisiejsza...

– Na szerokim brzegu balustrady stoi rząd skrzynek na kwiaty – przerwał mi kolejny już raz. – W rogu jest stary stół z metalowym blatem, rzeźbionym w jakieś dziwne, jakby mityczne postacie. Przy nim stoją ratanowe fotele. Nad stołem wisi duża miedziana lampa z abażurem będącym kopią blatu tego stołu, na którym kapłanki bogini Westy pilnują ognia domowego – mówił jak w transie. – Tak naprawdę to nie jest lampa, a lampion, choć nie widać tego tak od razu. Je­­żeli włożyć do niego zapaloną świecę, westalki zaczynają tańczyć. Przy lekkim wietrze widać cienie ich zwiewnych postaci, przesuwające się po ścianie drzew rosnących w przylegającym do domu ogrodzie...

Słuchałem go w osłupieniu. Już nie spoglądał w moją stronę, nie wodził wzrokiem po sąsiednich stolikach. Patrzył gdzieś daleko za moje plecy. Wydawało mi się, że przestałem nagle dla niego istnieć, zniknąłem wraz z tym całym zadymionym pomieszczeniem, młodymi, rozchichotanymi ludźmi siedzącymi obok, kelnerkami snującymi się ospale, cichą jazzową muzyką... Sprawiał wrażenie, jakby go tu w ogóle nie było, jakby siedział właśnie w ratanowym fotelu przy tamtym stole, pod ciężkim lampionem, na tym moim tarasie...

– Ty znasz ten dom... – wykrztusiłem zdziwiony.

Oczekiwałem, że powie coś jeszcze, a on nagle zamilkł. Pił piwo. Palił kolejne papierosy. Bawił się bezmyślnie zapalniczką. Milczenie przeciągało się w nieskończoność. Nie znałem takiego Konrada.

– Skrzynki na balustradzie są teraz puste. Gdzieniegdzie zwisają z nich smętnie pojedyncze pożółkłe pędy dawno już zwiędłych roślin – próbowałem sprowokować go do dalszych wspomnień.

– Te kwiaty do niedawna były chlubą Anki – ożywił się na moment. – Rzadko zwracam uwagę na kwiaty, ale te były wyjątkowe. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego – gęsty kwietny dywan, wylewający się ze skrzynek, opadający ciężko w dół, sięgający prawie do ziemi. Justyna mówiła, że to surfinie. Niesamowite były ich kolory – obok ciemnego fioletu królowała jaskrawa purpura, obok niej bordo, a dalej prawie błękit. Intensywne barwy współistniały obok pastelowych, cieniowanych, jakby dodatkowo powleczonych wszystko studzącą bielą. Na samym tarasie też było dużo roślin. Wszędzie stały pękate gliniane donice. W jednych rosły karłowate drzewka pomarańczowe, w innych oliwne, w jeszcze innych bugenwille. Te ostatnie rosły w donicach ustawionych rzędem przy ścianie przylegającej do wejścia do mieszkania. Pięły się w górę, sięgały dachu, tworzyły fioletową ścianę z kwiatów. Bugenwille, jak i całą resztę, przywiózł Marco z Włoch od swojej babci...

– Widziałem tylko puste donice – wszedłem mu w słowo. – Chociaż nie, w jednej rośnie jeszcze jakieś drzewko. Pomyślałem nawet, że przypomina ono drzewko oliwne, ale wydawało mi się to tak mało prawdopodobne...

Niepotrzebnie mu chyba przerwałem. Znowu zamilkł. Zaciągnął się tym swoim papierosem. Zgasił niedopałek. Dopił piwo. Przywołał ręką kelnerkę. Poprosił o rachunek.

– Przepraszam, stary, spieszę się – skłamał. – Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia – nie postarał się nawet, żeby zabrzmiało przekonująco. – Muszę się zwijać.

– Bywałeś tam często? – próbowałem go zatrzymać.

Nie odpowiedział. Wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Pogadamy kiedy indziej, dzisiaj muszę już lecieć...

Ruszył w kierunku wyjścia. Nagle odwrócił się jeszcze w moją stronę.

– Ten kot nazywa się Murano, jak wyspa nieopodal Wenecji. Reaguje na swoje imię. Uwielbia sardynki.

– Poczekaj!

Machnął mi już tylko ręką.

– Do jutra! Widzimy się w pracy.

Zaskoczony jego zachowaniem, siedziałem bez ruchu. Obserwowałem go, jak przepycha się pomiędzy gęsto poustawianymi stolikami, co rusz potykając się o niedbale pozostawione krzesła.

*

Po tym spotkaniu ten mój nowy dom wydał mi się zupełnie inny. Nie był już taki pusty, zimny, bezosobowy. Wcześ­niej mieszkała tu jakaś Anna. Ten wychudzony dachowiec to Murano. Dom wypełnił się zapachem wędzonych sardynek, a w zawieszonym na werandzie nad stołem lampionie zapłonęła świeca. Na drzewach w ogrodzie zobaczyłem cienie dziewczęcych postaci. Długie, powiewne, sięgające do kostek szaty, wysoko upięte włosy, uniesione ramiona... Nagle delikatny wiatr poruszył lampionem, cienie ożyły, zaczęły przesuwać się i tańczyć, wirować wokół mnie coraz szybciej i szybciej, i coraz radośniej. Miałem wrażenie, że ten pęd uniósł brzegi ich szat, że dziewczyny podały sobie ręce, że słyszę ich śmiech. Śmiech westalek splótł się z cichym dźwiękiem pozytywki. Wsłuchałem się w dźwięki muzyki. „Ja to przecież skądś znam” – pomyślałem. Znajome tony układały się w dobrze znaną melodię. Słyszałem to już wiele razy. Tylko że wtedy to nie mogła być pozytywka. Ta melodia kojarzyła mi się raczej z kapiącymi złotem, pękatymi, barokowymi balkonikami, światłami odbitymi w setkach kryształów górskich, budujących misterne abażury ciężkich, wiszących wysoko u sufitu lamp, purpurą grubych zasłon i tapicerowanych głębokich foteli, orkiestrą... Już wiem, pamiętam, opera Giuseppe Verdiego Rigoletto, La donna è mobile, tenorowa aria księcia Mantui z trzeciego aktu opery, Pavarotti... „Dziwne” – pomyślałem – „przecież ja nie chodzę do opery”.

Świeca w lampionie syknęła i zgasła. Ogród nagle zamarł w bezruchu. Wokół zapanowała ciemność. Melodia pozytywki stawała się coraz cichsza i cichsza, aż w końcu zlała się z tłem, z cichym szelestem poruszanych wiatrem liści, z dalekim szumem miasta.

Konrad powiedział, że tu mieszkała kiedyś Anna. Anna musiała być kimś wyjątkowym. Konrad dziwnie się dziś zachowywał. Kiedy rozmawialiśmy o tym domu, początkowe zainteresowanie zaczęło ustępować dziwnie melancholijnym wspomnieniom, a później nagle narastającemu rozdrażnieniu. Pożegnał się przedwcześnie, niespodziewanie szybko, i wyszedł. Miałem wrażenie, że przed czymś ucieka – przede mną, przed sobą, przed wspomnieniem o tym domu, a może o tej dziewczynie... Konrad bywał tutaj razem z Justyną, a więc to wszystko działo się bardzo niedawno, najwyżej parę miesięcy temu.

Długo nie mogłem zasnąć. Zimny blask księżyca sączył się przez nie do końca opuszczone rolety. W jego świetle wszystko wyglądało jeszcze bardziej niezwykle – stare mahoniowe biurko z blatem inkrustowanym kością słoniową, jakby zbyt szlachetne do swojej roli, jakby stworzone z przepychem na pokaz, stara mosiężna lampa z witrażowym abażurem, na którym obok złota króluje purpura, dwa duże fotele, których oparcia wieńczą drewniane postacie skrzydlatych lwów o dziwnie srogich obliczach, mały stolik ustawiony pod oknem, z blatem z kawałków drewna układających się jakby przypadkiem w nieostrą, lekko rozmazaną postać uskrzydlonego drapieżnika, duża, mahoniowa szafa z szybami z kryształu pełna książek, na które jeszcze nawet nie zdążyłem popatrzeć, na ścianach te stare obrazy w przesadnie ozdobnych ramach. Okrągły księżyc odbijał się w drzwiach szafy. Dziwne było to odbicie jakby nie jednego księżyca, lecz kilkunastu srebrzystych planet odbijających się z osobna w każdym polu składającym się na wizerunek otwartej księgi, który wyraźnie odcinał się ozdobnym szlifem od całej reszty kryształowych drzwi. Przesunąłem się lekko i wtedy w krysztale ożyły dziesiątki księżycowych blasków. Zimne, srebrzyste światło kładło tajemnicze cienie, oświetlało siedzącego na parapecie Murana. Kot przeciągnął się leniwie, ułożył wygodnie, położył głowę na przednich łapach i zasnął. W końcu i mnie zmorzył sen, chociaż pewnie lepiej było nie zasypiać. ­Wszystko wracało bez końca: milczący Konrad, La donna è mobile, westalki w pląsach, zimny blask księżyca, jedzący sardynki Murano, ta dziwna mozaika na biurku, migotliwe światło świecy w lampionie, cienie przesuwające się po drzewach w ogrodzie, ten posępny lew ze skrzydłami...

Anna miała jasne, rozświetlone słońcem, opadające na ramiona włosy... Nie mam tylko pojęcia, skąd to wiedziałem.

*

Konrad nie spieszył się jakoś do naszej przerwanej rozmowy, jakby już o niej zapomniał. Każdego dnia widywaliśmy się na uczelni. Pod tym względem było znowu tak jak przed laty. Konrad kipiał wciąż nowymi pomysłami, chciał za wszelką cenę wykorzystać jak najwięcej moich zachodnich doświadczeń w trakcie prowadzonych przez niego zajęć ze studentami. W zakładzie szalał z ideą tutorów. Pomysł ten zawładnął nim bez reszty. Asystent nie w roli nauczyciela, lecz przewodnika duchowego na drodze zdobywania wiedzy. Nie autorytet niepodważalny, nie chodząca po ziemi alfa i omega, lecz starszy kolega wytyczający drogę, kontrolujący postępy, korygujący błędy jakby nie wprost, lecz stojąc obok. Asystent jako swoisty guru. Studenci sami zdobywający wiedzę, sami przygotowujący zajęcia, pracujący w małych zespołach w ramach konkretnych projektów. Co dwa tygodnie inny projekt. Ich tematyka obszerna, otwarta, mogąca zainteresować każdego. Fragmenty projektów realizowane w mniejszych podgrupach. Wyniki przygotowań scalane w całość na cotygodniowych spotkaniach całej grupy.

Profesor przyglądał się Konradowi podejrzliwie, koledzy patrzyli z niedowierzaniem, a ja jakoś nie mogłem mu wytłumaczyć, że do idei jeszcze muszą pasować ludzie, ich doświadczenia, system całego szkolnictwa, zwyczaje, a przede wszystkim ludzka mentalność. Nie mógł zrozumieć, że to, co robi, jest swoistą rewolucją, a przełomy zawsze pociągają za sobą wiele ofiar, w pełni udają się rzadko, wymagają długich przygotowań, wielkich nakładów pracy i ­mnóstwa czasu. Konrad, jak zawsze, nie chciał nikogo ­słuchać. Dzielił swoich ­studentów na grupy robocze, wyznaczał liderów zespołów, rozdzielał tematy i ...z tygodnia na tydzień był coraz bardziej zniechęcony, zmęczony i rozczarowany. Pod tym względem nie zmienił się. Tak było zawsze. Owładnięty jakąś ideą, parł do przodu. Nagle realizacja tego pomysłu wypełniała mu cały czas, stawała się jego jedynym celem, na krótko przysłaniała mu wszystko. Po paru miesiącach potrafił o nim zupełnie zapomnieć. Później pojawiały się nowe idee, o wiele ważniejsze od poprzednich, nowe cele, które trzeba było za wszelką cenę osiągnąć, nowe zadania, którym należało sprostać. Znów miał o co walczyć i dla czego żyć. Pod tym względem nie zmienił się na pewno. Nadal był sobą. Podobnie było u Konrada z dziewczynami. „Jak coś robić, to całym sobą” – mówił w przeszłości. „Jak kochać, to bezgranicznie, do utraty tchu” – stwierdził po raz pierwszy w maturalnej klasie. Jego życie dzieliło się na cykle: od jednej do drugiej miłości, od jednego do drugiego zauroczenia i od jednego do drugiego rozczarowania. Dla tej jednej jedynej, niepowtarzalnej był gotów na wszystko. Był gotów zaręczać się, myśleć o dziecku, planować podróż poślubną, wprowadzać się i wyprowadzać, szaleć, cierpieć i umierać. Każde uczucie było tym pierwszym, każda wybranka była tą wyjątkową, dla każdej z nich gotów był zrobić wszystko, nawet wyrzec się samego siebie. Burza niesamowitych emocji, która jak szybko wybuchała, tak nagle cichła, przechodziła w nudę, monotonię i rutynę. Wszystko jeszcze toczyło się, jakby siłą rozpędu, ale coraz więcej w tym było szarości, znużenia, zniechęcenia, aż do tej następnej wielkiej miłości, do tych pierwszych przelotnych spojrzeń, do tych pierwszych, niby przypadkowych muśnięć dłoni, do tych pierwszych nieśmiałych pocałunków, do pierwszych marzeń sennych. Znowu wzloty i upadki, niewyobrażalny żywioł namiętności, później znowu nuda i monotonia, gorycz kolejnego rozczarowania – może nią, a może samym sobą.

Nie zmienił się. Jego obecny związek z Justyną przechodził powoli w okres stabilizacji, a więc trwał co najwyżej od wczes­nej wiosny. Bywali razem u Anny. Cała ta dziwna historia nie jest zatem dłuższa niż kilka miesięcy. ­Pośrednik ­powiedział, że właścicielka mieszkania wyjechała przed paroma tygodniami. Z dnia na dzień coraz bardziej intrygowało mnie to wszystko – ten zamknięty na głucho pokój, nagle osierocony Murano, te stare meble, wiszące wszędzie obrazy... W jadalni nad stołem było dziwne malowidło. Przyglądałem mu się wiele razy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to półotwarte okno. Wszystko wydawało się takie realne, jakby czuło się powiew rozgrzanego, napływającego z zewnątrz powietrza, jakby podmuch lekkiego wiatru unosił delikatne, powieszone obok zasłony. Za tym półotwartym oknem rozciągał się widok na taras ze stojącymi w olbrzymich donicach drzewkami, w których koronach mieniły się w słońcu kule pomarańczy. Taras kończył się nagle odbijającą słoneczne promienie kamienną balustradą, oplecioną jakimś kwitnącym powojem, na której brzegu stała postać Madonny o dziewczęcych rysach twarzy, trzymająca na rękach Dzieciątko. Gdzieś w oddali, na tle pogodnego nieba, górował nad wszystkim barokowy kościół z okrągłą kopułą... Kościół Santa Maria della Salute, Matki Boskiej Uzdrawiającej... Byłem tego pewny, chociaż nigdy wcześniej nie widziałem tej bazyliki. Coraz więcej rzeczy w tym domu nie dawało mi spokoju, coraz więcej intrygowało. I wtedy wymyśliłem, że zaproszę Konrada i Justynę do mnie na kolację.

*

Konrad przyjechał sam. Z lekkim ociąganiem wszedł do środka. Rozejrzał się niepewnie po mieszkaniu.

– A Justyna? – spytałem.

– Nie chciała. – Nie szukał żadnych wymówek. – Powiedziała, że nie chce, że nie da rady.

– Nie przepada za mną? – próbowałem drążyć temat.

– Nie, to nie o to chodzi.

– Nie zna mnie dostatecznie? – brnąłem dalej.

– Nie w tym rzecz.

– W takim razie? – Przyglądałem mu się z zainteresowaniem.

– To nie chodzi o ciebie, tylko o twoje mieszkanie – rzucił krótko. – Za dużo jest z nim związanych emocji, za dużo wspomnień.

– A ty?

– Ja, jak widzisz, przyjechałem – powiedział nagle dziwnie rozdrażniony. – Wydawało mi się, że muszę przyjechać – burknął bez sensu. Usiadł przy stole w kuchni, wyciągnął odruchowo paczkę papierosów, wygrzebał z kieszeni zapalniczkę. Rozejrzał się w koło.

– Nic tu nie zmieniałem. Kuchnia jest taka, jaka była – nie wiem, czemu zacząłem się tłumaczyć. – Prawie jej nie używam.

Zastanawiałem się, co jest takiego w tej kuchni, że on nag­­le zamilkł: drewniane, jasne meble z szybami miodowego koloru, za którymi widać tylko białe falbanki misternych koronek, zielone blaty, chyba z marmuru, mosiężne lampki, jakby na przekór logice oświetlające wszystko nadmiernie jasnym, niepasującym do tego pomieszczenia, ostrym światłem halogenowych żarówek. Środkiem kuchni biegnie długi kamienny blat, ułożony na plątaninie pomysłowo skomponowanych drewniano-ratanowych szafek i półek, który dzieli przestrzeń na dwie części, odgradzając kuchnię od przytulnej jadalni. W części jadalnej jest okno, z szerokim drewnianym parapetem, na którym obok pustych doniczek zawsze wyleguje się Murano. Tuż obok okna, przysłoniętego tylko do połowy delikatną koronkową firanką, znajduje się to namalowane półotwarte okno, tak samo duże i dziwnie realne jak to rzeczywiste. Naprzeciw niego stoi mały stolik z dębowego drewna, jakby stworzony dla dwojga. Obok dwa ciężkie krzesła z nogami rzeźbionymi w liście winorośli, z tapicerką oliwkowego koloru, tłoczoną w liście winogron, dziwnie szlachetną i niedzisiejszą. Na stoliku mosiężny świecznik, jakby tylko przypadkiem ozdobiony motywem winorośli. Nad stolikiem na grubym łańcuchu wisi lampa. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej lampy. Masywny abażur wykonany jest z dziesiątek szklanych kulek: mlecznożółtych, oliwkowych, fioletowych i ciemnozielonych, układających się niby przypadkiem w ciężkie, dojrzałe kiście winogron, przeplatające się gdzieniegdzie z dużymi, jakby pożółkłymi od nadmiaru słońca liśćmi winorośli. Wczoraj wieczorem zapaliłem na chwilę tę lampę. Nagle rozjaśniły się wszystkie ze szklanych winogronowych kulek, nie oświetlając niczego, dodając tylko pomieszczeniu większej tajemniczości.

– I jak? Tak jak pamiętasz? – spytałem.

– Nie, zupełnie inaczej – zaprzeczył gwałtownie. – Dom to nie pomieszczenia, nie meble, lecz ludzie. – Zamyślił się na chwilę. – Uwielbiałem tę ich kuchnię. Marco przywiózł te meble, jak właściwie większość mebli w tym mieszkaniu, po śmierci swojej babci spod Wenecji. Ich transport do Polski kosztował Marca majątek. Pamiętam, że spytałem go wtedy, czy warto to robić. Spojrzał na mnie bardzo zaskoczony. „Nie rozumiesz? Zresztą dlaczego miałbyś to rozumieć? Te meble to dla mnie coś znacznie więcej niż stoły, szafy, krzesła... Każdy z nich to jakby fragment historii mojej rodziny, to jakby kawałek mnie samego”. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy je zobaczyłem. Marco wynajmował dwupokojową kawalerkę na starym mieście. Sprzęty wylądowały u Ani − stare weneckie meble, koronki z Burano, kolorowe szkło z Murano, dzięki którym to mieszkanie nagle nabrało tego swojego wprost niepowtarzalnego charakteru. Ten dom miał magiczną atmosferę. Nie próbowałem jej nigdy zrozumieć. Stare meble, obrazy, lustra, lampy, świeczniki, ale też coś zupełnie innego, jakby po przekroczeniu progu tego domu pojawiały się nagle inne zapachy, inne kolory, jakby czuło się na twarzy powiew ciepłego powietrza... To było jak magia południa Europy, świat pachnący morzem i lawendą. I do tego... – Zamyślił się na chwilę. – I do tego wszystkiego oni. Nagle wszystko cichło i powolniało, jak gdyby czas tutaj płynął inaczej. Dwoje ludzi jakby przeniesionych z innych czasów, z innej czasoprzestrzeni. Nie znałeś ich, nie masz nawet szansy zrozumieć – mówił cicho i spokojnie. – Dom to ludzie.

Nie przerywałem mu. Zamarłem w bezruchu. Starałem się nie uronić ani słowa, by choć trochę zrozumieć.

– Bardzo lubiłem tę kuchnię. Na parapecie stały zawsze doniczki pełne ziół, obok nich uwielbiał wylegiwać się Murano, za oknem widać było wylewające się ze skrzynek barwne kwiaty, a na stole stały misy z owocami i duże, pękate słoje z oliwkami. Te oliwki Marco przyrządzał na różne sposoby: z papryką, z czosnkiem, z serem, z migdałami... Koronkowy obrus zwisał prawie do ziemi. Na stoliku stał fantazyjnie powyginany, krzyczący kolorami szklany wazon z podweneckiego Murano. W nim zawsze były kwiaty. Zależnie od pory roku – żółte forsycje, fioletowe wiechy bzu, krzyczące karminowymi płatkami róże, kolorowe, postrzępione tulipany... Kot na powitanie ocierał się przyjaźnie o nogi, a w całym domu rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy. Tu było tak zawsze. Magiczna oaza szczęścia i spokoju. Nawet wtedy, kiedy byłem tu po raz ostatni...

Przerwał niespodziewanie, zamyślił się. Spróbowałem to sobie wyobrazić – pękate słoje oliwek, doniczki pełne ziół, kwiaty w tym kolorowym wazonie, kwitnące rośliny za oknem...

– Chodź, zjemy coś na mieście! – głos Konrada dotarł do mnie nagle jak z zaświatów.

– Może jednak tutaj? – zaproponowałem. – Przecież zaprosiłem was do mnie na kolację.

– Tutaj nie mogę – uciął krótko. – Nic nie przejdzie mi przez gardło.

Zamilkł. Nie wstał i nie zbierał się do wyjścia. Bawił się tym swoim pudełkiem papierosów. Raz po raz wysuwał z niego papierosa, żeby po chwili wsunąć go do środka. To zajęcie pochłonęło go całkowicie, jakby nagle w tym wszystkim ono stało się najważniejsze. Sprawiał wrażenie, jakby jeszcze coś chciał mi powiedzieć.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni, też siedzieliśmy w tej kuchni – odezwał się nagle. – Wpadłem do nich wtedy niespodziewanie. Ani nie było jeszcze w domu. Miała za chwilę skądś wrócić. Marco zachowywał się tak, jakby się gdzieś spieszył. Raz po raz spoglądał na zegarek. Poczułem się niezręcznie.

– Jeżeli pozwolisz, to poczekam jeszcze chwilę – bąknąłem pod nosem. – Ania obiecała mi pomóc kupić pierścionek dla Justyny – zacząłem się odruchowo tłumaczyć. – Dzisiaj całkiem przez przypadek znalazłem coś ciekawego – mały, prosty złoty pierścionek z pojedynczym brylantem. Dla mnie bomba! Chciałem się tylko poradzić Ani. To niedaleko, zajmie to nam najwyżej godzinę...

– Czy to ważne? – Spojrzał na mnie uważnie.

W pierwszej chwili go nie zrozumiałem. „Przecież to logiczne, że skoro przyszedłem, to jest to dla mnie ważne” – pomyślałem.

– Czy to musi być właśnie dzisiaj? – sprecyzował swoje pytanie.

Pomyślałem, że mu jednak przeszkadzam. Nie wiem, dlaczego poczułem się urażony.

– Nie musi – próbowałem ukryć rozczarowanie. – Nie musi to być dzisiaj – powtórzyłem. – Jeżeli ci przeszkadzam, to już pójdę – mówiłem z ociąganiem. – Wpadnę innym razem.

– Nie, zostań, to nie o to chodzi. Źle mnie zrozumiałeś. Wcale nie przeszkadzasz. To dobrze, że jesteś – mówił trochę chaotycznie. – Weź to! – Podał mi kopertę. – Gdyby jutro coś mi się stało, dasz tę kopertę Ani.

– Co ma ci się jutro stać? – spojrzałem na niego zdziwiony. – Stary wezwie cię na dywanik? Studenci cię wygwiżdżą na twoim wykładzie? – wymieniałem jednym tchem wszystkie możliwe kataklizmy. – Pacjenci naubliżają ci w poradni? Pijany rzuci się na ciebie na dyżurze w pogotowiu? Samochód ci się nagle rozkraczy? – pytałem ogłupiały. – Co może ci się stać?

– Coś zupełnie innego – cedził powoli każde słowo. – Najlepiej gdybyś przeczytał to wtedy na głos, może być publicznie... Najlepiej, żeby to było publicznie... – spekulował.

– O czym ty mówisz? – nic z tego nie zrozumiałem. – Piłeś coś? – Spojrzałem na niego uważniej. – Studenci odpalili ci jakąś działkę w ramach wdzięczności za niekonwencjonalne ćwiczenia?

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Gapił się gdzieś za okno. Milczał. Wstał i zaczął parzyć kawę. Robił to tak powoli, że już myślałem, że o mnie zapomniał.

– Obiecujesz, że przeczytasz? – Spojrzał nagle w moją stronę.

– Obiecuję! – sam nie wiem, czemu to powiedziałem.

– Jeżeli przeżyję, to mi to oddasz – dopowiedział obojętnym głosem, stawiając przede mną filiżankę z parującą kawą.

– Przeżyjesz? – W pierwszej chwili wydawało mi się, że się przesłyszałem. – O czym ty, do diabła, mówisz? Głupie żarty! Pokopało cię coś dzisiaj czy co? Co z tobą?

– Wiem, co mówię. Nieważne. Pij kawę i zbieraj się! – zabrzmiało dziwnie ostro. – Za chwilę przyjdzie Ania. Chcę spędzić ten wieczór tylko z nią.

– Powiedz, o co chodzi... – nalegałem.

Usiadł naprzeciwko. Spojrzał na mnie jakby jeszcze nie do końca przekonany, że powinien mi coś więcej powiedzieć.

– Jutro mam operację – burknął pod nosem. Uciekł nagle wzrokiem.

– Operację? Tak nagle? – nadal nie mogłem z tego nic zrozumieć.

– Ano sam nie mogę w to do końca uwierzyć – mówił z lekkim ociąganiem. – Przed tygodniem, w trakcie zajęć ze studentami, pojawiło mi się nagle niedowidzenie połowiczne skroniowe obustronne. Trwało to kilkanaście minut. Od paru tygodni mam bóle głowy. Na początku głowa bolała mnie tylko rano i wszystko uspokajało się w ciągu dnia. Od paru dni ten ból towarzyszy mi ciągle...

– To w końcu jeszcze nic strasznego – przerwałem mu gwałtownie. – Może to po prostu jakaś nietypowa migrena. Za dużo pracujesz – zajęcia na uczelni, praca w szpitalu, godziny w poradni, dyżury w pogotowiu i jeszcze ta fucha psychologa w opiece terminalnej... Już od samego wyliczania można dostać bólu głowy. Pewnie musisz trochę odpuścić, trochę zwolnić... Człowiek to nie maszyna. To na pewno z tego powodu. To jak żółte światło na skrzyżowaniu. Taki sygnał, żebyś zaczął uważać – próbowałem uspokoić jego, a może jeszcze bardziej samego siebie.

– W pierwszej chwili i ja tak pomyślałem – mówił spokojnie. – Kumpel z neurologii też miał podobną teorię, ale dla pewności skierował mnie na rezonans. To nie migrena. Mam tętniaka zlokalizowanego blisko skrzyżowania nerwu wzrokowego. Lokalizacja fatalna. Może się nie udać – mówił matowym, jakby wypranym z wszelkich emocji głosem. – Nie mam specjalnie na co czekać. To jest jak bomba zegarowa tykająca w mojej głowie. Nikt nie wie, na kiedy nastawiony jest zapalnik. – Zamilkł na chwilę, spojrzał na mnie. – Nie mogę wylądować na wózku inwalidzkim, tego bym nie przeżył – powiedział zdecydowanym głosem. – Wszystko, tylko nie to! Ania kochałaby mnie pewnie nadal, ale ja nienawidziłbym samego siebie. Nie mogę jej tego zrobić! Na pewno nie mojej Ani. Rozumiesz? Będzie, co będzie. Ten zabieg to jakaś szansa... – próbował kalkulować na zimno.

Z minuty na minutę ten jego spokój wkurzał mnie coraz bardziej. Coraz bardziej wnerwiał mnie ten idiotyczny uśmiech błąkający się po jego twarzy. Zidiociał nagle czy co?

– A co Ania na to?

– Na co? – wydawał się mnie nie rozumieć.

– Co ona sądzi o twojej decyzji? – spytałem dobitniej.

– Ona o niczym nie wie.

– Powtórz, chyba cię źle zrozumiałem. – Wydawało mi się, że musiałem się przesłyszeć.

– Ania nic nie wie – powtórzył powoli. Tym razem dotarło to do mnie.

– Tyś chyba oszalał!

– Bynajmniej! Nie znasz Ani? Ona jest delikatna. To by ją zabiło. Jeżeli przeżyję, wybaczy mi. Jeżeli umrę, nie będzie się przynajmniej czuła współodpowiedzialna – mówił spokojnym, wypranym z wszelkich emocji głosem.

Kolejny raz pomyślałem, że chyba coś mu się stało dzisiaj z mózgiem. Siedział naprzeciw, pił kawę, uśmiechał się idiotycznie, wodził wzrokiem między mną a oknem.

– Bzdura! To, co mówisz, jest chore. – Jego spokój porażał mnie. Przerażało mnie to wszystko coraz bardziej. – Nie masz prawa do takich decyzji!

– Nie mam prawa? Mylisz się! – Wstał gwałtownie, potrącił stół. Odskoczyłem do tyłu jak oparzony. Kawa chlusnęła mi na spodnie. – Moje życie i moje decyzje! – mówił podnie­­sionym głosem. – Pamiętasz, co mi obiecałeś? – Spojrzał na mnie uważnie.

– Pamiętam, ale...

– Nie może być żadnego „ale” – mówił głośno. – A teraz już śmigaj! – zabrzmiało to dużo cieplej. – Ten wieczór należy tylko do Ani i do mnie.

– Pożegnał się ze mną przez podanie dłoni – Konrad opowiadał dalej. – Jakoś wcześniej nigdy tego nie robił. Wyszedłem z tą cholerną kopertą w kieszeni. Stał w półotwartych drzwiach i czekał, aż zbiegnę na parter. Odwróciłem się jeszcze i spojrzałem w górę – Marco jak Marco, nawet uśmiechał się jak zawsze. Pomyślałem, że to wszystko to musi być chyba jakieś totalne nieporozumienie i ulżyło mi. Nigdy później nie byłem w tym domu.

Skończył, zamilkł, a ja nie miałem odwagi o cokolwiek zapytać. Wyjął zapalniczkę z kieszeni, bawił się bezmyślnie niezapalonym papierosem. Wiatr musiał poruszyć lampionem na tarasie, bo przez uchylone okno usłyszałem znajome dźwięki – znowu w kółko Verdi, Rigoletto i to nieśmiertelne La donna è mobile.

– Umarł? – spytałem niepewnie.

– Umarł, odszedł na stole operacyjnym. A ja nie potrafię z tym żyć, nie mogę się z tym pogodzić... Nie potrafię się z tego otrząsnąć...

– A ona? – wszedłem mu w słowo.

– Co: ona? – nie zrozumiał.

– Co stało się z Anną?

– Nie wiem – odpowiedział matowym głosem.

– Jak to nie wiesz? Przecież to absurd!

– Nie wiem. Przeczytałem ten przeklęty list na jego po­­grzebie, a ona potem nagle odeszła. Nikt nie zdążył nawet zareagować, nikt jej nie zatrzymał.

– Niemożliwe... – szepnąłem. – Przecież to idiotyczne...

Wstał, zaczął się zbierać do wyjścia. Chyba przeszła mu już nawet ochota na tę kolację na mieście.

– Ale ona żyje? – rzuciłem gdzieś w kierunku jego oddalających się pleców.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem – powtórzył. – Myślę, że żyje. W końcu ktoś kazał agencji nieruchomości wynająć to mieszkanie.

*

Coraz bardziej mnie to wszystko intrygowało. Konrad dawkował mi informacje. Półsłówka i niedopowiedzenia podsycały tylko ciekawość, rozbudzały i tak już nadmiernie rozbudzoną wyobraźnię. Coraz bardziej fascynowało mnie to mieszkanie. Coraz bardziej ciekaw byłem jego dawnych mieszkańców. Kusił mnie tamten zakazany pokój. Drzwi były szczelnie zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Każdego dnia walczyłem sam ze sobą. W końcu nie wytrzymałem. To była chyba jej sypialnia. Jej albo ich, nie wiem. Konrad wspominał, że Marco wynajmował mieszkanie na mieście. W pokoju panował półmrok, wąskie smużki światła przeciskały się przez szpary w żaluzjach. W powietrzu unosił się znany mi już dobrze zapach lawendy. Podszedłem do okna, wpuściłem więcej światła. Promienie zachodzącego słońca wdarły się do środka, dodając ciepłych barw i tak już przytulnemu wnętrzu. Chyba nie tego się spodziewałem. Nawet na pewno nie tego. Pokój nie był mroczny, ponury, wręcz przeciwnie – jasny, radosny. Na środku pokoju stało duże drewniane łóżko z białą pościelą w niebieskie kwiaty lawendy, z małymi niebieskimi jaśkami, z narzuconą do połowy grubą wełnianą kapą w kolorze kości słoniowej. Pod ścianą mała komódka z dużym owalnym lustrem, wokół którego zawieszono bukieciki suszonej lawendy. Pod oknem stało niewielkie jasne biurko z przystawionym do niego ratanowym fotelem, z lampą ze szkła w kolorze lawendy, o fantazyjnie powyginanym kloszu z jasnymi, wręcz mlecznobiałymi pasmami na szklanych płatkach, z nóżką w kształcie roślinnej łodygi, tak delikatną, że aż budzącą wątpliwość, czy ta lampa kiedykolwiek mogła naprawdę działać. Odruchowo nacisnąłem włącznik. Strumień światła padł na otwarty zeszyt. Jakoś wcześniej go nie zauważyłem. Na otwartej stronie było tylko parę napisanych drobnym pismem zdań. Przeczytałem je odruchowo. Nic z tego nie zrozumiałem: „A jednak Marco, wbrew wszystkim i wszystkiemu, wierzę ci. Nigdy mnie nie zawiodłeś. Nic się nie zmieniło – ufam ci bezgranicznie. Będę tam”. Uciekłem wzrokiem, odwróciłem się gwałtownie. „Nie mam prawa tego czytać” – pomyślałem. „Nie czyta się cudzych listów, pamiętników lub wspomnień...”

Spojrzałem w bok. Stojącą obok narożną szafkę cias­no wypełniały książki. Tuż nad szafką zobaczyłem portret dziewczyny. To musiał być portret Anny. W pierwszej ­chwili miałem wrażenie, że to lustro. Kształt i oprawa ­przypominały ­zwierciadło, ale w środku zamiast srebrzystej tafli szkła tkwił malowany na płótnie portret dziewczyny. Konrad właściwie nigdy nie mówił, jak wyglądała Anna. Wspomniał tylko, że była ciepła jak Marco, delikatna i wrażliwa jak dziecko, jak mała dziewczynka. Nigdy jakoś nie zastanawiałem się, jak mogła wyglądać. Dziewczyna na portrecie miała jasne, proste, opadające prawie do ramion włosy, zielononiebieskie, duże, jakby uśmiechnięte oczy, ciemną oprawę oczu, kontrastującą z rozświetlonym słońcem kolorem włosów, regularnie wykrojone usta... W pierwszej chwili pomyślałem, że ona siedzi na tle jakiegoś otwartego okna, ale to nie było okno, tylko drzwi prowadzące na taras. W tle widać było kamienną balustradę obrośniętą kwitnącym powojem, a na niej postać Matki Boskiej z Dzieciątkiem, gdzieś w oddali majaczyły białe mury barokowej świątyni. Wiem, że to nielogiczne, ale wszystko wydało mi się raptem takie znajome: ten taras, ta balustrada, ten kościół, ta dziewczyna...

Rozejrzałem się dookoła. Nieopodal portretu, prawie tuż przy oknie, wisiały zdjęcia poprzypinane kolorowymi pinezkami do korkowej tablicy: jakaś uśmiechająca się ciepło starsza, siwa pani, Murano wylegujący się między kolorowymi kwiatami rabatki, galopujące po łące stado nieosiodłanych koni, piaszczysta, szeroka plaża, ze słońcem zachodzącym nad piniowym lasem, dziwny napis na mokrym piasku: „Kocham cię bardziej niż Wenecję”, dwa serca splecione ze sobą, namalowane na jakimś murze obok setek podobnych serc. Tuż obok zdjęcie pędzącej po kamienistym dnie rzeki ze spinającym brzegi kamiennym, przysadzistym mostem o grubych przęsłach, zrobione jakby z wysoka, poprzez strzeliste cyprysy i rozłożyste pinie, ograniczone i zamknięte sercem powstałym ze złożenia palców dwóch rąk. Parę centymetrów dalej jakieś zdanie, chyba po włosku. Prawdopodobnie cytat, bo zdanie zamknięto klamrą cudzysłowów. W górnym lewym rogu tablicy inne zdjęcie – dwie postacie, jak dwa cienie na tle złoto-czerwonej łuny zachodzącego słońca – chłopak i dziewczyna trzymający się za ręce. On wyższy od niej prawie o głowę, ona przy nim drobna i krucha... Obok zdjęcia ususzona, kiedyś pewnie ­czerwona róża. ­Odrobinę dalej jakieś dyplomy, których sensu i tak nie rozumiem, obok ściennego kalendarza, na którym przy zaznaczanych datach i godzinach powtarza się wciąż to samo imię – Marco. Trochę na prawo od korkowej tablicy znajdowała się szafka utworzona z różnej wielkości ratanowych sześcianów. W jednych stały książki, w innych lawendowego koloru wazony, w jeszcze innym szklana postać galopującego konia z uniesionymi w biegu kopytami, rozwianą grzywą i targanym przez pęd powietrza ogonem, a w górnym prawym sześcianie dziwne szachy, których pionki były misternie wykonane z kolorowego szkła, przy czym każdy z nich stanowił odrębne dzieło sztuki, a armia gotowych do walki, ubranych w średniowieczne stroje kotów stała naprzeciw armii równie odświętnie przyodzianych psów. Wykonane z mahoniowego drewna ciemne pola szachownicy przeplatały się z jasnymi kwadratami z kości słoniowej. Nie mogłem od tych szachów oderwać wzroku. Nigdy takich nie widziałem. Tuż przy tej ratanowej szafce stał drewniany wieszak, zawieszony mnóstwem letnich kapeluszy. Obok niego szafa na ubrania z niedomkniętymi, jakby przez przypadek, wiklinowymi drzwiczkami. Dalej kominek, a nad nim zegar. Zegar był dziwny: okrągły, wiszący na ramieniu wychodzącym ze ściany, z dwoma cyferblatami pokazującymi czas na dwie strony, podobny do tych, co to kiedyś, w dawnych czasach, na dworcach bywały. Z jednej strony pod cyferblatem widniał napis „Marco”, a z drugiej „Ania”. Ten pierwszy zegar stanął, drugi nadal działał.

Poczułem się nieswojo. Dreszcz przebiegł mi po plecach. „To jakiś obłęd”, pomyślałem. Tylko Murano czuł się tu dobrze. Wskoczył na krzesło przy biurku, zwinął się w kłębek, zamruczał cicho i zasnął.

*

Wspomnienia Konrada.

Pamiętam, jak wszedł z impetem do pokoju asystentów. Zbyt mocno pchnięte drzwi trzasnęły głośno o framugę. Przez moment wydawało się, że ściany zadrżały. Łomot odbił się echem od prawie pustych ścian, tych paru ­biurek, drewnianych krzeseł, niczym nieprzykrytej podłogi. Podmuch powietrza uniósł papiery leżące na moim biurku. Nagle wszyscy odwrócili się w jego stronę.

– Przepraszam! – rzucił niepewnie.

– Co mi po twoim „przepraszam”, jak prawie zawału dostałam? – Melania rzuciła się do niego.

– Naprawdę nie chciałem. – Marco uśmiechał się przepra­szająco.

– Coś się stało? – nie dała za wygraną. Przyglądała mu się natarczywie.

– Nie, nic. Zupełnie nic. To nie ja, to ten przeciąg – bronił się Marco.

Nie wiem, czy inni to kupili. Ja jakoś nie do końca. Gdy po chwili zostaliśmy sami, usiadł tuż obok mnie na blacie sąsiadującego z moim biurka.

– Weź ode mnie grupę dwudziestą czwartą. Dopłacę, ile będziesz chciał, oczywiście w granicach moich możliwości i rozsądku – propozycja zabrzmiała poważnie i rzeczowo, nie wyglądała na żart.

– Nie musisz dopłacać. – Spojrzałem na niego uważnie. – Możemy się zamienić. Nie wiem tylko, czy nie będziesz tego później żałował.

Nie odrywałem od niego wzroku. Czułem, że ubiję z nim niezły interes.

– Weź w zamian grupę dwudziestą pierwszą. Jej nikt nie chce. Grupa jak grupa, studenci jak studenci, nic szczególnego, ale zajęcia kończą się w piątek około dwudziestej.

– W porządku – powiedział bez chwili zastanowienia.

– W porządku? Jesteś pewny, że w to wchodzisz? – spytałem z niedowierzaniem.

– Wchodzę, oczywiście, że wchodzę, od razu, czyli uściślając: od przyszłego piątku.

Zeskoczył z biurka, odwrócił się do mnie plecami. Uznał sprawę za załatwioną.

– A może dorzucisz choć parę informacji? – Nagle sam zacząłem mieć wątpliwości. Jego zachowanie było jakieś dziwne, zupełnie dla niego nietypowe. – Stało się coś?

– Nic, zupełnie nic. Nic godnego uwagi – rzucił, nie odwracając się nawet w moją stronę.

– Chamowaci? Aroganccy? Złośliwi? – próbowałem go sprowokować. – A może po prostu głupi?

– Nie, wcale nie. Fajna grupa – młodzi, ambitni, inteligentni, normalni... Prowadzę ich już drugi rok.

– A więc? – zaszedłem mu drogę. – Musi być w tym jednak jakiś haczyk.

– Nie ma. Mogę ręczyć głową – mówił poważnie. – Nic, zupełnie nic – powtórzył.

– Nic i nagle bez mrugnięcia okiem bierzesz ode mnie najgorsze z możliwych godziny w uczelnianym grafiku. Przed paroma tygodniami zdesperowany profesor wymyślił to idiotyczne losowanie, w wyniku którego stałem się kozłem ofiarnym. Jakoś nikt dobrowolnie nie chciał prowadzić tych zajęć. Z tego, co pamiętam, ty też zasłaniałeś się wtedy częstymi wyjazdami na weekendy i koniecznością opieki nad babcią.

– Prawda – potwierdził skwapliwie.

– A więc skąd ta nagła zmiana zdania? Opieka nad babcią ci zbrzydła? – Z jego miny natychmiast wywnioskowałem, że przesadziłem. – Przepraszam – burknąłem pod nosem.

– Nie ma sprawy. Nie gniewam się.

Marco szykował się do wyjścia.

– Stało się coś? – nie ustępowałem.

– Nic. Zupełnie nic, co mogłoby mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie – powtórzył kolejny już raz.

– A tak w ogóle? – nie dawałem za wygraną.

– A tak w ogóle, to może i coś się stało. – Z minuty na minutę był coraz bardziej rozdrażniony. – Czemu ty jesteś dzisiaj taki upierdliwy?

– Nie chcesz pogadać? – zżerała mnie ciekawość.

– Niespecjalnie. W każdym razie nie tutaj – dorzucił.

Pół godziny później siedzieliśmy w małej zadymionej knajpie niedaleko naszej uczelni. O tej porze było tu jeszcze pusto i cicho. Zamówiliśmy piwo, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czas ciągnął się leniwie. Marco chyba rzeczywiście nie chciał dzisiaj o tym rozmawiać.

– To sprawa osobista? – próbowałem go sprowokować.

– Ależ ty się dzisiaj uwziąłeś na mnie... – zabrzmiało odrobinę wrogo.

Marco unikał mojego wzroku. Bawił się kuflem.

– Sprawa niewarta rozmowy – bąknął wymijająco. – Zupełnie nieciekawa.

Spojrzałem na niego uważniej i nagle wydało mi się, że zaczynam rozumieć.

– Chyba się domyślam – wszedłem mu w słowo. – Zakochałeś się w studentce z tej grupy. Znasz kodeks naszej uczelni. Jest tak stary jak sama szkoła, niedostosowany do dzisiejszych czasów i idiotyczny, funkcjonuje chyba od ponad dwustu lat. Nie było jeszcze nigdy żadnych odstępstw od obowiązujących reguł, nie było żadnych wyjątków. – Przyglądałem mu się coraz uważniej. – Chyba oszalałeś! – Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. – Rozum ci odebrało? Stary wyrzuci cię z pracy, jak tylko zacznie cokolwiek podejrzewać. Jesteś skończony na uczelni...

Przyglądałem mu się. Nawet nie drgnął, tylko beznamiętnie bawił się swoim kuflem.

– A zresztą może przesadzam – zacząłem kombinować. – To w końcu studenci szóstego roku. Mógłbyś trochę zwolnić, odrobinę poczekać. Za parę miesięcy nie będzie to już miało dla rektora żadnego znaczenia.

– Zwolnić, przeczekać? I ty to mówisz? – Spojrzał na mnie lekko rozbawiony, albo tak mi się tylko wydawało. – Nie, to nie o to chodzi – rzucił nagle poważniej – a nawet gdyby, to posada na uczelni nie jest szczytem moich marzeń. Nie ta praca, to inna...

– Chrzanisz... – wtrąciłem szybko. – Nikt bardziej od ciebie nie nadaje się do tej pracy...

– Uczę etyki zawodowej – nie dał sobie przerwać – ale bardziej pociąga mnie rzeczywista praca z pacjentem. Ta swoista mistyka... Rozumiesz, stary? – Spojrzał w moją stronę. – Pierwszy kontakt, pierwsze podanie ręki, pierwsze pytania i pierwsze zdawkowe odpowiedzi, pierwsze, niby przypadkowe, spotkania wzroku, nieukrywana niepewność, wyraźnie wyczuwalna nieufność... A później dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu budowana nić zaufania...

– Farmazony! – przerwałem mu gwałtownie. – Podaruj to sobie! Te brednie to ty możesz wciskać swoim studentom.

Rozdrażnił mnie ten temat. Moja praca ostatnio coraz bardziej mnie wkurzała.

– Ja nie cierpię pracy w przychodni. Nie znoszę tych wlepionych we mnie oczu, kiedy idę korytarzem, tych wymownych spojrzeń na zegarek, kiedy muszę choćby skorzystać z toalety. Czasami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby mogli, to wzrokiem rozpinaliby mi rozporek, żeby tylko było szybciej. Nie cierpię tego ciągłego pośpiechu, tej wiecznej weryfikacji, tego oddzielania kłamstwa od prawdy, rzeczywistej choroby od totalnej mistyfikacji. Często czuję się jak śledczy, który z całej tej sterty rzeczy nieistotnych i nieprawdziwych próbuje wyłuskać choć okruchy prawdy... Proś­ciej jest czasami sprawdzić w grafiku, która grupa ma danego dnia jakie kolokwium, niż bawić się „w kotka i myszkę” z tłumem lawirujących „chorych” studentów. Koszmar...

– Pracujesz dość nietypowo: w poradni dla studentów... – przerwał mi. – Normalna przychodnia to zupełnie co innego.

– Naprawdę tak myślisz czy to tylko twoje zdanie na pub­liczny użytek? – Sam nie wiem, dlaczego go zaatako­wałem. – Walcząc z pijanymi na dyżurach w pogotowiu, zastanawiam się czasami, po jaką cholerę ukończyłem te studia – rzuciłem sfrustrowany.

– Bredzisz! – skwitował krótko. – Jesteś chyba przemęczony.

– Po tych wszystkich torturach dostaję na koniec miesiąca tak śmieszne pieniądze, że, jak mi jeden pijany kiedyś w twarz wykrzyczał, trzeba być idiotą albo mieć bogatą żonę, żeby w dzisiejszych czasach bawić się w doktorowanie...

– Chyba naprawdę się przepracowałeś – tym razem przerwał mi gwałtowniej. – Aż tak to my się, Konrad, nie różnimy. No, przynajmniej pod tym względem – dodał pospiesznie, uśmiechając się pod nosem. – Wziąłbyś od starego jakiś urlop, wyjechałbyś na trochę. Dłuższe o parę godzin weekendy też ci dobrze zrobią.

Zamilkł. Obaj przez chwilę chcieliśmy pomilczeć. Nie pragnąłem już dzisiaj żadnych zastępczych tematów. Sączyłem kolejne piwo. Ukryłem się za dymem kolejnego papierosa.

– A więc zakochany? – wróciłem do przerwanego wątku.

– Nie, myślę, że nie... – odpowiedział z niechęcią.

– Co w takim razie?

– Pokonany.

– Pokonany? – nie mogłem go zrozumieć. W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem. – Dałeś się pokonać studentom na swoich zajęciach? Oszalałeś? Ktoś wiedział o etyce zawodowej więcej niż ty? To niemożliwe...

– Może nie więcej, ale inaczej – przerwał mi spokojnie.

– Inaczej? – powtórzyłem automatycznie.

– Nie rozumiesz? – Spojrzał na mnie uważnie.

– Ni w ząb!

– To takie proste. Uczę czegoś, z czym sam do końca się nie zgadzam. Uczę w pewnym sensie wbrew własnym przekonaniom. Dystans, kontrolowana empatia, wyuczona, bezwarunkowa asertywność, profesjonalizm... Jeżeli bezkrytycznie wcielimy w życie te zasady, to nagle nasz zawód powszednieje, staje się taki sam jak setki innych. Nagle okaże się, że jesteśmy wysoko wykwalifikowanymi rzemieślnikami, wykonującymi poprawnie swoje rzemiosło, artystami, którym podcięto skrzydła, którzy sami przestali wierzyć we własny talent, wyjątkowość, sztukę. Pomyśl – dystans, profesjonalizm, wyważona empatia, bezwzględna asertywność, nieustająca kontrola nad swoimi reakcjami, nad uczuciami. Wmawiamy tym młodym ludziom, że w dzisiejszym świecie nie ma miejsca na emocje, w każdym razie nie w tym zawodzie, nie w medycynie, nie u nas. Łudzimy się, że w ten sposób wyzwalamy w nich reakcje samoobronne, że uczymy ich bronić się przed nimi samymi. Tak nam się przynajmniej wydaje. Coraz mniej własnych uczuć, coraz mniej prywatności... Powoli miejsce człowieka zajmuje idealnie działająca maszyna. Popatrz – zbierają wywiad, czyli pobierają informacje, przekształcają je, parę impulsów przebiega szybko po synapsach w centralnym układzie nerwowym, obwody się zamykają, zdobyte informacje zostają ­przetworzone, ­usłyszane ­fakty łączą się z tymi zakodowanymi wcześniej, wyłania się diagnoza. Później w pamięci pojawiają się standardy medyczne, które zmieniły sztukę w naukę. Nie ­trzeba już myśleć, kombinować, dopasowywać ­postępowania do tego, być może, wyjątkowego pacjenta. Wszystko jest jasne i usystematyzowane jak reguły matematyczne, wzory fizyczne, jak równania w chemii. Wszystko jest logiczne, wynika jedno z drugiego, jest powtarzalne i sprawdzone w setkach prób. I nagle gdzieś po drodze zniknął człowiek. Jest diagnoza, standardy, ekonomia... Za standardami ukryte pieniądze. Czysta, zimna, pozbawiona emocji kalkulacja zysków i strat. W końcu światem rządzi ekonomia. Świat kręci się nie wokół uczuć, lecz wokół pieniędzy. Coraz bardziej odczłowieczona medycyna. Numer pacjenta, procedura, cena... Stajemy się narzędziami w rękach bezlitosnej ekonomii. Jesteśmy tym doskonalsi, im mniej wewnętrznie skomplikowani, im mniej stawiamy pytań i im mniej mamy wątpliwości, a dobry lekarz to ten, który nie błądzi i nie szuka, który dąży prosto do określonego ekonomicznym bilansem zysków i strat celu...

– Bzdura – przerwałem mu gwałtownie. – I kto to mówi? Co z tobą dzisiaj? Może ty już dzisiaj więcej nie pij... – spróbowałem zażartować.

– Uczę czegoś, czego do końca nie akceptuję i czego sam nie robię – nie dał sobie przerwać. – Dzisiaj na zajęciach doszło do katastrofy. Sam sobie jestem winien. Znalazła się dziewczyna, która miała odwagę mi to powiedzieć.

– Zaatakowała cię? – spytałem zdziwiony.

– No nie mnie bezpośrednio, tylko głoszone przeze mnie poglądy. W pewnym momencie zrozumiałem, że ja przecież czuję i rozumiem tak jak ona. Powaliła mnie na łopatki. Mówiła rzeczy, do których nie potrafiłem się ostatnio sam przed sobą przyznać. Pokonała mnie.

– Przyznałeś jej rację? – Patrzyłem na niego przerażony. – Chyba oszalałeś!

– Nie, nie przyznałem. Kazałem jej usiąść. Poprosiłem, żeby po zajęciach została na chwilę.

– I została?

– Została. Sam nie wiedziałem, co chcę jej powiedzieć, ale musiałem z nią porozmawiać.

Zamilkł, a ja go nie ponaglałem. Piłem spokojnie kolejne piwo, paliłem kolejnego papierosa, przyglądałem się siedzącym obok nas młodym ludziom.

– Przeprosiła mnie – zaczął niespodziewanie. – Powiedziała, że nie powinna, że teraz jest jej głupio, że nie miała prawa mnie zaatakować. Mówiła, że chodziło jej tylko o to, że dla niej etyka zawodowa jest pojęciem szerszym i bardziej skomplikowanym niż wywody o tajemnicy lekarskiej, solidarności zawodowej, o niepodważaniu autorytetu kolegów, o przekazywaniu złych informacji, o zachowaniu w obliczu śmierci, że to nie tylko profesjonalizm, kontrolowana empatia i asertywność. Mówiła, że tak naprawdę tego nie można się nauczyć, bo to jest w każdym z nas i dla każdego z nas znaczy coś innego, że to bardziej się czuje, niż wie, a przecież każdy czuje inaczej. Zajęcia mogą tylko usystematyzować, nauczyć rozumieć i nazwać to, co nosimy w sercu... To były rzeczy oczywiste, które z nieznanych powodów odsunąłem kiedyś na drugi plan, na chwilę o nich zapomniałem. Słuchałem, jak mówi, że każdy z nas jest inny, że każdy z nas ma coś w środku, co jest jego własną etyką, i że nie powinno się tego oceniać, że kształtują nas nie studia, lecz przeszłość, dzieciństwo, wychowanie, krąg kulturowy, w którym wyrośliśmy, nasi najbliżsi, nasze otoczenie, pasmo przeżytych doświadczeń, wzorce wyniesione z domu, sukcesy i porażki... Twierdziła, że obco brzmiące, puste pojęcia nijak nie pasują do naszych uczuć. Słuchałem jej i słuchałem, z minuty na minutę coraz bardziej przekonany, że ona nazywa po imieniu coś, do czego ja ostatnio jakoś nie potrafiłem się przed samym sobą przyznać. „Przepraszam pana, wiem, że nie powinnam”, odwróciła się nagle na pięcie i odeszła. Nie mogę mieć z nią więcej żadnych zajęć – dokończył nieoczekiwanie.

– Faktycznie, idiotyczna sytuacja − przyznałem mu rację.

– Zrozumiałeś?

– Pewnie, że zrozumiałem.

*

Z pamiętnika Ani.

Wracałam przygnębiona do domu. Szłam noga za nogą. Dzisiaj nie musiałam się już nigdzie spieszyć, nigdzie gnać. Nie było już po co. Nagle żałowałam, że mieszkam sama, że nie mogę rzucić się w wir domowej krzątaniny, w dziesiątki toczących się wokół mnie pozornie błahych spraw. Niezależne, własne mieszkanie, z dala od hałaśliwego akademika, wiecznych imprez, zadymionych pokoi, nagle przestało cieszyć. O ile łatwiej byłoby posłuchać teraz zagłuszającej wszystko, nawet własne myśli, głośnej muzyki, poplotkować o minionym dniu, pozachwycać się sukcesami innych, poudawać, że się uczę, zjeść wspólną jajecznicę na kolację i choć trochę o tym dniu zapomnieć. W domu czekał na mnie tylko kot. Na mój widok zeskoczył z parapetu, otarł się swoim zwyczajem o moje nogi, przeciągnął się leniwie na przednich łapach i ruszył manifestacyjnie w kierunku kuchni.

„Diabli by to wzięli” – pomyślałam. Wiele razy powtarzałam sobie, że moje poglądy są tylko moje. Wygłaszanie swojego zdania rzadko przysparza przyjaciół, znacznie częściej wrogów. Gdyby nie ten przeklęty poranek, to nikt nie byłby w stanie mnie sprowokować. Zaatakowałam go, a przecież go lubię. Ma w sobie coś, co przyciąga wzrok, wzbudza uwagę, wyostrza zmysły. W pewnym sensie wyjątkowy człowiek. Na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic nadzwyczajnego, może trochę te kruczoczarne, ciut za długie jak na akademickiego nauczyciela, włosy, czarne oczy, w których trudno byłoby się dopatrzeć źrenic, lekko smagła cera, dziwnie miękki akcent... Jest coś w jego sposobie bycia, co każe go natychmiast polubić. Ciepły człowiek... Mówią, że jego babcia jest Włoszką, że często do niej wyjeżdża. Słyszałam, że opiekuje się nią. Ona ma ponoć tylko jego. Wychowywał się tam. Maturę zdawał jeszcze we Włoszech. Studiował już u nas, na naszej akademii. Jest pogodny, ciepły, uśmiechnięty, przyjazny, a ja go dzisiaj zaatakowałam. Właściwie to nie jego, lecz to, co mówił. Opowiadał o medycynie paliatywnej. Mówił, jak pomagać w sposób ograniczony, jak rozumieć, ale nie przeżywać, współczuć, ale nie angażować się emocjonalnie. Powiedział, że nie można nosić żałoby po każdym umierającym pacjencie, przeżywać uczucia klęski po każdej śmierci, traktować każdej śmierci jak osobistą przegraną. Twierdził, że musimy być profesjonalistami, a do profesjonalizmu należy dystans, że tylko wtedy ten zawód nas nie zabije, pozwoli nadal zachować samych siebie. W sumie wiem, że on ma rację. W sumie tak, ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie mogłam go słuchać, dzisiaj wszystko we mnie krzyczało. Od paru tygodni z samego rana – jeszcze przed zajęciami − pędziłam do Teresy. Chciałam choć z grubsza uporządkować jej mieszkanie, podać morfinę, przygotować coś do zjedzenia, zorganizować dzień, przynieść świeże pieczywo z piekarni i nowe krzyżówki z kiosku. Te krzyżówki były zawsze najważniejsze. Kiedy usłyszałam o tym po raz pierwszy, nie mogłam tego zrozumieć.

– Kup mi, proszę, krzyżówki, dużo różnych – powiedziała wtedy do mnie Teresa. – Mój mózg jest usiany przerzutami, ale to nie znaczy, że nie może pracować. On musi działać. Wszystko przeżyję, ale nie to, że stanę się idiotką.

A więc krzyżówki były najważniejsze, właściwie to krzyżówki i szachy. Każdą wolną chwilę spędzałyśmy na graniu w szachy. Ostatnio było z nią coraz gorzej i gorzej. Dawki morfiny były coraz wyższe, bóle przebijające pojawiały się coraz częściej, tępy ból głowy utrzymywał się ciągle. Pojawiły się nudności i poranne wymioty. Kroplówki z mannitolu nie były już w stanie zmniejszyć obrzęku mózgu. Olbrzymie dawki deksametazonu nie dawały żadnego efektu. Nagle czaszka stała się za ciasna i za mała, żeby pomieścić w sobie z każdym dniem powiększający się mózg. Doktor Mayer z onkologii nie ukrywała, że Teresie nie można już pomóc. Lubię doktor Mayer, to w końcu ona wciągnęła mnie w ten wolontariat na onkologii, w pracę wolontariuszki w zespole opieki paliatywnej. Wczoraj wieczorem Teresa nie chciała już nic.

– Masz czas? – spytała.

– Pewnie.

– Zagrajmy...

Męczyła ją ta gra, ale i tak chciała grać dalej i dalej, bez końca. Kiedy wychodziłam, wyciągnęła do mnie rękę.

– Dziękuję ci za wszystko, Aneczko. Chciałam się z tobą pożegnać.

– Ja nigdzie na razie nie wyjeżdżam – powiedziałam szybko. – A pani, z tego, co wiem, też się raczej nigdzie...

– Wybieram się, Aniu, wybieram – przerwała mi niespodziewanie energicznie. W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Uścis­nęła mi rękę jakoś inaczej. Przytrzymała ją odrobinę dłużej.

– Do jutra! – krzyknęłam, będąc już przy drzwiach.

Odpowiedzi nie usłyszałam, albo rzeczywiście mi nic nie odpowiedziała. Rano zadzwoniła do mnie pielęgniarka z opieki paliatywnej. Teresa zmarła w nocy. Cały poranek przepłakałam w domu. Siedziałam w fotelu z kotem na kolanach, wtulałam twarz w jego sierść i płakałam. Nie byłam w stanie ruszyć się z domu, iść na wykłady, na ćwiczenia. Nie chciałam do nikogo zadzwonić, z nikim rozmawiać. Próbowałam sobie to racjonalnie wytłumaczyć, ale nie umiałam. Coś pękło, coś odeszło na zawsze. Przeklęte krzyżówki, przeklęte szachy... Nagle przypomniałam sobie, że dzisiaj mam z nim zajęcia. Z nim i tylko z nim można o tym spróbować porozmawiać. Ubierałam się w szalonym tempie, jak oszalała wybiegłam z domu. Jeżeli ktokolwiek, to właśnie on to zrozumie, to ciepły, dobry, przyjazny człowiek... Jak na złość dzisiaj mówił o problemach etycznych w opiece paliatywnej, odpowiadał na pytania, których jeszcze nie zdążyłam postawić, rozstrzygał autorytatywnie dylematy, które mnie dręczyły. Nic o mnie nie wiedząc, krytykował postawę, którą ja reprezentuję. Mówił: „Nie można nosić żałoby po każdym umarłym pacjencie. Śmierć jest wpisana w nasz zawód”... Zaatakowałam go, bo trudno zaatakować samą siebie, swą frustrację, swój lęk, swoje przerażenie, uczucie totalnej bezsilności, gorycz porażki, tę otaczającą mnie nagle pustkę... Poprosił, żebym została. Z minuty na minutę czułam się coraz bardziej winna. Chciałam go przeprosić, opowiedzieć mu wszystko. Może by zrozumiał. Nagle zrobiłam unik, zabrakło mi odwagi na prawdę. Wydało mi się, że na prawdę jest dużo za wcześ­nie, że nie potrafię zamknąć w słowa tego, co czuję, że nawet jemu nie jestem w stanie tego opowiedzieć. Brnęłam w idiotyczne wywody na temat wpływu wychowania na pojęcie etyki zawodowej, zamiast powiedzieć mu po prostu o Teresie. Kiedy odwróciłam się, żeby odejść, usłyszałam:

– Z tą etyką zawodową to ma pani trochę racji. Nie ma ścisłych reguł i dokładnie określonych zasad. To czysta te­­oria. Beznadziejnym lekarzem byłby człowiek, który by już nic nie czuł.

Ciekawe, jak on się domyślił...

*

Wspomnienia Konrada.

Właściwie nie miałem żadnych wątpliwości, od początku wiedziałem, która to dziewczyna. Cały tydzień podświadomie czekałem na te zajęcia. Zżerała mnie ciekawość. Do sali wszedłem pewnym krokiem, na blacie biurka położyłem przyniesione przypadki kliniczne. Nie usiadłem, tylko rozejrzałem się po sali.

– Nazywam się Konrad Adamczak – zacząłem pewnym głosem. – Jestem doktorem nauk medycznych, lekarzem internistą, absolwentem naszej uczelni. Będę miał z państwem do końca roku akademickiego zajęcia z etyki zawodowej...

Nie dali mi dokończyć. Po sali przebiegł cichy szmer. Jakiś wysoki chłopak, siedzący w rogu sali, podniósł rękę. Dźwig­nął się powoli.

– Chce pan o coś zapytać?

– Jestem starostą tej grupy – chłopak mówił głośno i wyraźnie. – Nazywam się Tomasz Wójcicki. Czy mógłby nam pan doktor wyjaśnić, co się stało z doktorem Brzezińskim?

– Z doktorem Brzezińskim? – powtórzyłem. Grałem na zwłokę. Próbowałem szybko coś wymyślić. – Nic, zupełnie nic. – Czułem, że jestem mało przekonujący. Dziesiątki oczu zaczęły przyglądać mi się jeszcze wnikliwiej.

– Proszę nas źle nie zrozumieć – odezwał się chłopak siedzący tuż pod oknem. – Proszę nie brać tego do siebie, przecież my pana zupełnie nie znamy, ale bardzo cenimy sobie zajęcia z doktorem Brzezińskim.

Rozumiałem ich. Pomyślałem nawet, że Marco powinien być z nich dumny.

– Doktor Marco Brzeziński zrezygnował z pracy z państwa grupą ze względów osobistych – palnąłem szybciej, niż pomyślałem.

Oczy wszystkich skierowały się w kierunku tej dziewczyny. Siedziała ze spuszczoną głową, mażąc na leżącej przed nią kartce papieru plątaninę linii układających się w niezrozumiałe, pewnie nic nieznaczące esy-floresy. Nie widziałem wtedy jej twarzy, a tylko tę rękę trzymającą długopis, te opadające na twarz jasne, jakby rozjaśnione słońcem włosy.

– To nie jest jedyne miejsce pracy doktora Brzezińskiego – próbowałem ratować sytuację. – Godziny pracy z państwa grupą kolidują niestety z jego pracą poza uczelnią. Objął za mnie grupę dwudziestą pierwszą – widząc na ich twarzach coraz większe niedowierzanie, brnąłem dalej. – Ja osobiście przyjąłem tę zamianę z olbrzymią ulgą. Nikt nie lubi zaczynać weekendu w piątek o dwudziestej. Chyba czas już rozpocząć zajęcia – próbowałem zakończyć niewygodny temat.

Pozornie uspokoili się. Zacząłem prowadzić ćwiczenia. Nie słuchali mnie. Początkowo milczeli, potem zaczęli szeptać coś między sobą. Po sali krążyły małe kartki, na koniec pojawiła się jakaś lista. Kiedy kończyłem zajęcia, byłem już pewien, że najgorsze jeszcze przede mną. Nie wstali, nie zaczęli się pakować, nie było słychać szurania książkami, stukotu pospiesznie odsuwanych krzeseł. Cisza. Nigdzie nie biegli i nigdzie się nie spieszyli. Czekali. Z końca sali dźwignął się jakiś chłopak, podszedł do mnie. Położył na moim biurku wypełnioną nazwiskami kartkę.

– To jest nasza prośba do rektora. My wszyscy, jako grupa, zgadzamy się przenieść nasze zajęcia na piątek. Myślimy, że koledzy z grupy dwudziestej pierwszej przyjmą tę propozycję z radością. Akceptujemy piątkowe popołudnia z doktorem Brzezińskim, nawet jeśli będą trwać dłużej niż do dwudziestej.

*

Wspomnienia Konrada.

Poszliśmy w dwójkę do rektora. Nie pozostało nam już chyba nic innego. Marco mówił, mówił i mówił, a oczy starego stawały się coraz większe i większe. W głowie mu się chyba to wszystko nie mieściło. W końcu nie wytrzymał.

– Co ty mi tu, Marco, opowiadasz? Nie nadajesz się do pracy w katedrze etyki zawodowej? To w takim razie kto się nadaje? – mówił podejrzanie głośno. – Jesteś lekarzem i psychologiem. Skończyłeś dwa kierunki studiów. Nie znam nikogo, kto byłby lepiej od ciebie przygotowany do tej pracy. Jesteś bardzo młody. Im młodszy asystent, tym więcej kłopotów ze studentami. Myślisz, że inni ich nie miewają? Sądzę, że każdy z nas nie jeden, a wiele razy w życiu poczuł się kiedyś przez nich pokonany. Czyjaś uwaga, luźno rzucony komentarz, nieksiążkowy punkt widzenia wzbudził panikę, utratę pewności siebie, poczucie przegranej. To normalne. Studenci to też ludzie – szukający, zbuntowani, uczuciowi, młodzi... To był idiotyczny pomysł z zamianą grup. Powinniście byli od razu przyjść z tym do mnie. Teraz już nawet średnio inteligentny student wie, że poczułeś się urażony.

– Ja nie poczułem się urażony... – głos Marca brzmiał zdecydowanie.