A suknię ślubną kupiłam w Suzhou. Codziennik chiński - Emilia Witkowska-Nery - ebook

A suknię ślubną kupiłam w Suzhou. Codziennik chiński ebook

Emilia Witkowska-Nery

3,0

Opis

„Codziennik chiński” zadziwia najpierw tym, że w okresie kiedy dominuje przedstawianie świata z pomocą kamery telewizyjnej i kolorowych widoków, Emilia Witkowska Nery postanawia posłużyć się formą dziennika. I robi to w tak interesujący sposób, że otrzymujemy jeden z najciekawszych, a może nawet najciekawszy i najbardziej prawdziwy obraz współczesnych, tak mało ciągle znanych, dla wielu egzotycznych, dla innych groźnych jako nowe światowe mocarstwo, Chin.

Chin widzianych właśnie na co dzień, od środka, bez makijażu, ale i bez politologicznych uprzedzeń i publicystycznych uogólnień.

- Zdzisław Romanowski



Emilia Witkowska Nery - z wykształcenia biotechnolog, obecnie w trakcie doktoratu z chemii. Dzięki studenckiej organizacji IAESTE, podczas studiów autorka wyjechała na dwa dwumiesięczne staże do Brazylii i Chin. Owocem pierwszego wyjazdu jest związek z Leandrem, Brazylijczykiem, o którym będzie mowa w tej książce, a następstwem podróży do Kraju Środka niniejsze zapiski. W dzienniku znajdą Państwo opisy życia codziennego, miejscowej kuchni, wyprawy do Szanghaju, Pekinu, Suzhou, nad Jezioro Tysiąca Wysp i na górę Huang Shan. Przejadą Państwo 1600 km na twardych siedzeniach, odwiedzą plantację herbaty, pośpiewają na karaoke, dowiedzą się, kim jest Śliwek i zaprzyjaźnią z Królową, Li Klusek i panną Mu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

dla IAESTE za możliwość odbycia praktyki w Chinach

dla MuDan, MengXin i LiFang za przyjaźń i pomoc w codziennych zmaganiach z kulturą i językiem

dla rodziców za zrozumienie, wsparcie i pomoc w korektach

dla Marka za prośby o kolejne części

dla Leandra, Raula, Maurycego, Marcina i Ani, bo może kiedyś przeczytają

PRZEDMOWA

 

Z wykształcenia jestem biotechnologiem, obecnie w trakcie przewodu doktorskiego z chemii. W czasie studiów, dzięki organizacji IAESTE, wyjechałam na dwa dwumiesięczne staże. Podczas pierwszego wyjazdu, do Brazylii, poznałam mojego narzeczonego Leandra, o którym będzie mowa w tej książce. Dwa lata później wybrałam się do Chin, gdzie prowadziłam niniejszy dziennik. W związku z faktem, że w Państwie Środka wiele stron i portali internetowych jest blokowanych, moje zapiski wraz ze zdjęciami dawały możliwość dzielenia się z rodziną i przyjaciółmi w miarę na bieżąco przygodami, przemyśleniami i samotnością, z którą borykałam się podczas stażu.

Poza opisami życia codziennego, w których sporo miejsca poświęciłam chińskiej kuchni, w zapiskach znajdą się też wyprawy do Szanghaju w towarzystwie chińskiego opiekuna/studenta i wizyta na odbywającym się tam w tym czasie Expo, samotne już wyprawy na górę Huang Shan i do Pekinu, niekończąca się podróż na twardych siedzeniach na trasie Pekin – Hangzhou, zwiedzanie Hangzhou, wizyta na plantacjach herbaty, Suzhou i zakup sukienki ślubnej oraz zamykająca staż podróż nad Jezioro Tysiąca Wysp. Czytelnik będzie mógł zapoznać się nie tylko z chińskimi kulinariami, ale także z codziennymi zwyczajami, mentalnością i zamiłowaniem miejscowych do karaoke.

Chiny to niesamowity kraj, pełen skorych do pomocy ludzi, bogatej kuchni i niezapomnianych widoków. Jeżeli z początku mój opis wydaje się trochę pesymistyczny, to jedynie znalezienie się zupełnie samej w nowym i nieznanym miejscu może być tego przyczyną.

Chciałam zaproponować Państwu mój dziennik, dziennik zwykłej osoby na zwykłym stażu, tyle że w Chinach.

ROZDZIAŁ I

Pierwsze kroki 中 Hangzhou w święta 中 Przystojny i Mądry, czyli Śliwek 中 Jak działa telewizor 中 West Lake 中 Przemyślenia 中 Shanghai 中 Expo

 

2.10.2010, sobota

Znowu w drogę, tym razem Chiny. Niby jestem już bardziej doświadczonym podróżnikiem, ale stres jakby większy. Wtedy, przed Brazylią, wszystko było takie łatwe, pewnie też i dlatego, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, co może mnie tam spotkać. Plus fakt, że cała ta podróż była dla mnie ucieczką od przykrej rzeczywistości. Spałam jakieś pół godziny, trzeba się przecież spakować, zmontować machinę do podlewania kwiatków, sprawdzić, czy jestem w stanie uszyć sukienkę ślubną…

Amsterdam. Zaspana wyciągam plecak spod fotela, a okrągły Amerykanin z siedzenia za mną wstrzymuje ruch. Dałam znak, żeby poszedł, a w odpowiedzi usłyszałam rubaszne: Come on, sweetie… (chodź, cukiereczku). Jakiesweetie!!! Ja, wielki podróżnik, zdobywca Brazylii zmierzający na spotkanie z kulturą Wschodu – sweetie…? po prostu chamstwo. Teraz to na pewno sobie nie poradzę w tych Chinach…

Hangzhou. Tak jak w Brazylii, tak i tutaj nie udało mi się wytłumaczyć mojemu opiekunowi, że po ponad dwudziestogodzinnej podróży można być zmęczonym… Pojechaliśmy do niego, bo jak się okazało, w mailu: Don’t worry, don’t worry, ale żadnego noclegu jak na razie nie mam zarezerwowanego. Obszar uniwersytecki, akademiki ciągną się po horyzont, z zewnątrz wszystko wygląda całkiem nieźle, wewnątrz tynk się łuszczy, na korytarzach jakieś resztki obiadu i inne pałętające się śmieci. Pokój może nie ośmioosobowy z miejscem na dwie pary butów, jak mnie straszono, ale też pięciogwiazdkowy hotel to to nie jest. Trzy prycze z cienkimi materacykami plus łazienka. Na czas mojego prysznica kolega nawet wyszedł z pokoju, coby mi aby na pewno nie przeszkadzać. Po wejściu do łazienki zastanawiałam się, czy by nie odwrócić się na pięcie – pod oknem porcelanowa dziura zamiast klozetu, a prysznic to wystający ze ściany szlauch i dziura w podłodze, niczym od reszty nieodgrodzone. Myjąc zęby, usłyszałam, że ktoś wszedł do pokoju. Może jednak kolega wrócił… Wyjrzałam – to jednak tylko jego sublokator z dziewczyną. Po minach stwierdzam, że nic nie wiedzą o tym, że przyjeżdżam, pewnie o tym, że Alvin zaproponował mi miejsce w tym pięknym pokoju, też nie… I tak nie jestem pewna, czy chcę tu zostać… prycza w towarzystwie dwóch chłopaków i jeszcze ta łazienka…

Alvin dopytuje, co ja tak w ogóle będę robić tutaj na uczelni, bo jak chcę, to on mi może pomóc znaleźć jakąś dodatkową pracę, żebym mogła się, no wiesz… utrzymać… Yyyyyy… Przy cenach jedzenia 1500 miesięcznie powinno mi chyba wystarczyć, z drugiej strony – czy w takim razie wszyscy tutaj harują na dwa etaty?

Czas zarejestrować się na policji. Nie działa, nic nie działa, system jest wyłączony, bo jak święto, to święto. Kolega popertraktował i wyszło na to, że pan policjant przymknie oko i nie naliczy mi kary, jak się zarejestruję ósmego, gdy już wszystko poświątecznie wróci do normy.

Poszliśmy kupić mi kartę SIM – dla obcokrajowca 1000 juanów, dla miejscowego 300, cena to 200, reszta depozyt. Dobrze, że kolega użyczył mi swojego nazwiska, bo nawet nie mam tyle przy sobie. Nie dało się w Warszawie znaleźć więcej niż 520 juanów, więc na razie utknęłam z tym, co w kieszeni. Telefon, potem opłata za nocleg w Noah Hotel dzisiaj 180, bo święto… ale powinnam zostawić 100 depozytu… wykończą mnie tu z tym depozytem. Jeździliśmy od bankomatu do bankomatu, w każdym albo Skontaktuj się z bankiem, który wydał kartę alboNie mogę nawiązać połączenia. A przecież aktywowałam kartę przez internet!

Mieliśmy pojechać nad jezioro, ale nie było gdzie zaparkować, więc kolega zdecydował, że pójdziemy coś zjeść. Trochę mnie martwi ta karta. A jeżeli jednak zostałam z 20 juanami, 5 euro i 10 dolarami…

Leandro zadzwonił. Hurra! Jednak moje SMS-y dochodzą. Hurra! Trochę tak głupio rozmawiać, jak Alvin prowadzi… ale i tak hurra!

Czas się rozłączyć, pora na kolejny bankomat, moja Visa nadal nie działa, ale warto jednak nie słuchać specjalistów, bo wypróbowałam zwykłą polską kartę i udało się!!! Hurra!!! Bocian!!! Uratowaniiii!!! Dopiero po rozmowie z domem okazało się, że Visę należy też odblokować w polskiej agencji, ale w banku zgodzili się w drodze wyjątku przeprowadzić proces zdalnie. Najważniejsze, że nie zostanę bez pieniędzy 7966,01 km od domu!

Jeździmy tak od jednej restauracji do drugiej, on tam zagląda albo krzyczy do parkingowych, ale nigdzie nie ma wolnego stolika. Coś niesamowitego. Jak to możliwe, że wszędzie jest tak pełno! Wracamy do Xiasha, może tam się coś znajdzie. Spać, spaaaać. Po drodze próbuje mnie nauczyć kilku nazw, żebym chociaż z taksówkarzem mogła się porozumieć. Mówi też, że naprawdę nazywa się Li Jun.

– A co to znaczy? – pytam, bo już wyczytałam, że imię to jakby wróżba dla dziecka.

– Jùn to przystojny, a Lῐ mądry – z dumą tłumaczy Alvin.

– No, dżun rzeczywiście się zgadza w mojej książce, o, tu handsome – 俊jùn, ale to drugie to jak nic śliwka! Plum – 李lῐ.

– Nie, nie, nie – rechocząc, zaprzecza. – Lῐ ma dużo znaczeń i zależy od kontekstu …

Niech mu tam będzie: przystojny i mądry. Dla mnie to wypisz wymaluj Pan Śliwka.

Wreszcie czas wracać do hotelu. Na widok telewizora w pokoju podrwił trochę, że na nic mi taki sprzęt, bo w Chinach obsługa TV to nie taka prosta sprawa, i nareszcie poszedł.

Ja sobie nie poradzę… Po włączeniu wyświetla się główny panel, na którym można wybrać, czy chce się oglądać film, program telewizyjny, słuchać radia itd. Uruchamiam tłumacz internetowy i już wiadomo, który ze znaczków symbolizuje film. Przechodzimy do następnego okna. Tutaj tytuły, a górny pasek – katalogi filmów, wszystkie chińskie, poza drugim – tu znajdziemy stare zagraniczne szlagiery, więc jeżeli chcę, mogę już oglądać Leona zawodowca, niestety po francusku, Tootsie czy inne klasyki z lat 90. Jak to dobrze mieć swój pokój, normalną łazienkę i łóżko z materacem. Mam nadzieję, że ten akademik nie będzie taki zły…

 

4.10.2010, poniedziałek

Niestety czas wstawać, bo Przystojny i Mądry już SMS-uje, czy spotkamy się za czterdzieści minut albo może trzydzieści… Odpisuję, że jeszcze godzina, dopiero wstałam. Opowiada, że OK, po czym i tak przyjeżdża za pół godziny. Do Szanghaju już wczoraj wiedziałam, że nie jedziemy, bo too many people – za dużo ludzi, na górę (Huang Shan) też nie da rady, bo już nie ma miejsc!!! Plan na dziś: śniadanie i West Lake Xī Hú 西湖. Może przynajmniej dziś znajdziemy jakiś parking.

Praktycznie wszystkie mijające nas samochody ustrojono jakimiś naklejkami z napisem Jestem silniejszy od ciebie, znaczkami transformersów lub kotków – na każdym widniała przynajmniej jedna. Na śniadanie bułeczki z nadzieniem z mięsa mielonego, krewetek i sosem jak w kołdunach, który trzeba najpierw upić, żeby nie rozpryskiwał się na wszystkie strony. Całość macza się w mieszaninie octu z ostrą pastą. Do picia powtórka z wczoraj, czyli słodki sojowy napój.

虾仁生煎xiārén shēng jiān – bułeczki, w wolnym tłumaczeniu krewetki łaskawie smażone na patelni.

冰豆浆(甜)bīng dòujiāng (tián) – mleko lub bardziej dosłownie lodowa miazga z fasoli (na słodko).

ZachodnieJezioro. Ludzi jest pełno, różnych… Mnóstwo osób chcących zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem lub posłuchać grajka. Najwięcej jednak takich, co muszą iść na most, bo wiele romantycznych chińskich legend rozgrywa się właśnie na nim, w każdym razie wszystko, co mogłoby kogokolwiek zainteresować, jest już otoczone. Jezioro – ogromne, obejście go dookoła zajęło nam ok. czterech godzin. Bez zwiedzania świątyń, bez zwiedzania czegokolwiek, bo kolejka ludzi kłębiących się wokół miejsca, gdzie stała prawdziwa kolejka po bilety, wystarczała, by odstraszyć. Każda część jeziora jest inna, na początku masa tutejszych, którzy przyjechali autobusem i chcą trochę wypocząć na skrawku zieleni. Po tafli unoszą się niezliczone egzotyczne łodzie w kształcie domków, smoków i małe wiosłowe czółna do samodzielnego sterowania.

Co pewien czas mijamy jakieś atrakcje: tu grajek, jakiś kamień z napisem Hangzhou, którego normalnie mieszkańcy w ogóle nie zauważają, ale w dzień taki jak dziś, gdy większość samochodów ma „zagraniczne” rejestracje, każdy chce mieć zdjęcie… ze wszystkim. Jest też i ogródek z parasolami i stolikami otoczony szpalerem sklepów. W zwykły dzień można tutaj usiąść za darmo, nawet niczego nie zamawiać, dziś niestety cena od 40 juanów wzwyż… święto to święto. Pomimo obostrzeń rządu dzieci widzi się na każdym kroku – rodzice noszą je na rękach, tulą do snu, żadnych scen podpadających pod zasłyszaną makabrę.

Wchodzimy do muzeum jeziora. To raczej zbiórka różności, trochę o historii Expo, trochę o produkcji jedwabiu, jakaś stara riksza… na którą pomimo tabliczek o zakazie dotykania eksponatów i otaczających ją taśm właśnie wspina się mamusia z dzieckiem, drugie już biegnie – a tatuś robi zdjęcia.

Wracamy na świeże powietrze, na skrawku zieleni tabliczka Don’t disturb the growing grass; chyba tylko w tej części świata istnieją tak poetyczne zakazy deptania trawników: „Nie przeszkadzaj trawie w rośnięciu”. W całym mieście i dziś, i wczoraj pełno samochodów przyozdobionych do ślubu, w parku też nie brak młodych par podczas sesji zdjęciowych.

Następny przystanek – park bambusów. Coś niesamowitego. Zieleń, egzotyczna architektura, a w trawie ukryte głośniczki przygrywają z cicha.

Tak jak i u nas, tu też znajdą się panowie grający w karty i szachy. Oczywiście znajdzie się też i ktoś gapiący… wczoraj nie widziałam żadnego cudzoziemca, dziś w bardziej turystycznym miejscu może trzech… Nie aż tak wiele osób się gapi. Dzieci wszystkie – machają z samochodów albo po prostu otwierają szeroko usta.

Nie zawsze da się iść parkiem, czasem z powodu tłoku, czasem z powodu opłaty, a czasem po prostu trafia się w ślepy zaułek. Wszędzie wokół mnóstwo rowerów. Po rejestracji można je wypożyczyć podobno za darmo. Czasem są dla nich specjalne pasy, czasem jeżdżą gdzieś z boku. Niekiedy razem z motorami, swego rodzaju rikszami i samochodzikami pełnymi turystów po prostu przeciskają się na pełnej prędkości wśród pieszych na chodniku.

Wszędzie w okolicy wycieczki; już o nich czytałam, że przewodnicy, nie zważając na otaczający hałas, wykrzykują coś przez megafon, a za nimi podążają rzesze oczapeczkowanych turystów. Alvin strasznie mnie chciał na taką zapisać, ale na szczęście, z powodu święta nie było już miejsc. Nie wiem, przecież jakoś ci ludzie tu podróżują, więc czemu ja nie mogę? Coś chyba za bardzo przewrażliwiony ten mój kolega…

Żadnych większych atrakcji nie udało nam się zwiedzić, ani mostu zakochanych z opowiastek ludowych, ani wieży, a wszystko z powodu wszechobecnych ludzi. Wczoraj był park „następnym razem”, dzisiaj atrakcje parku „następnym razem”. Coś ciężko mi idzie to zwiedzanie…

A poza parkiem… na ulicy znajdzie się wszystko – jest pan sprzedający balony, riksze, piesi, samochody, autobusy rowery, znowu piesi, znowu samochody… wszystko. I to takie właśnie wymieszane, bo w sumie nie ma to znaczenia, czy są światła, czy nie i jaki jest ich kolor, czy jest przejście, czy nie; każdy chodzi i jeździ jak chce. Nawet mój „kierowca” wjeżdża na pasy, gdy niczego niespodziewający się piesi mają zielone i wrednie na nich trąbi. Co kraj, to obyczaj.

W restauracji: zostałam pouczona, że tutaj, jeżeli stolik jest kwadratowy, to siedzi się, i owszem, na przeciwko, a przy okrągłym obok siebie. Myślałam, że znów zrobiłam coś nie tak, gdy pani przyniosła pokrowiec na krzesło i schowała w nim moją torbę. Na szczęście to tylko ochrona przed plamami od jedzenia.

A do jedzenia… mamy drożdżówki ze słodkim nadzieniem z fasoli, zupełnie takim samym jak na Liberdade w Sao Paulo w japońskich naleśnikach. Pieczoną kaczkę, którą, ze względu na kości, niesamowicie trudno je się pałeczkami. Bułeczki, zupełnie jak rano, tym razem na parze, a w środku same krewetki… wyśmienite. Potem podano jakieś seafood, ale nie udało mi się sprecyzować jaki. Biała galaretka, serwowana w papai z mlekiem kokosowym i czymś, czego też mi się nie udało zidentyfikować… Na stole pojawiła się ponadto ryba w ostrym sosie, z pomidorami i papryką chili… pyszna, chociaż ości trudno się łuska bez widelca. Ale tak naprawdę ciężko zrobiło się dopiero przy ostatnim specjale, gdy na stole pojawiły się jakieś długie, duże morskie skorupiaki. Jak Przystojny Śliwka zamawiał to, napomknęłam, że będzie się trudno łuskać. Wtedy on tylko się zaśmiał. Teraz już wiem dlaczego – on nawet takie pancerzykowe żyjątka je w całości, nawet nóżek nie zostawił… Na deser, gratis lodyyy; może nie wyglądają apetycznie, bo są takie bardziej wiórzaste niż kremowe, ale naprawdę znakomite, orzechowe… chyba.

Na tym koniec. Po kolacji kolega odwiózł mnie do hotelu; udało mi się go jeszcze zagadnąć o znaki zodiaku. Nawet się trochę „rozgadał”, spytał o pogląd na religię w Polsce.

Już po pierwszej, a ja dalej nie mogę spać. Jutro chyba znów tutaj zostanę. Nie wiem, czy on mnie lubi, czy na rękę mu zajmowanie się mną ani czy MI to służy. Może sama więcej bym zobaczyła? Nic to, w piątek do pracy, wtedy coś się odmieni.

 

5.10.2010, wtorek

Nieprzespana noc, może stres, a najpewniej zmiana czasu… Tutaj druga w nocy, w Polsce 9:00. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać mojego „mentora”, że dzisiaj nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Iść razem po bilet, potem pozbyć się nadopiekuńczego towarzysza, pójść samej do supermarketu pod hotelem, spać, spać, spać i wieczorem wreszcie pozwiedzać okolicę. Zobaczymy, czy jestem wystarczająco asertywna… Umówiliśmy się o 9:00, przyjechał o 10:30, bo wczoraj poszedł na imprezę z kolegami i zaspał. Przyniósł jakieś naleśniki z kapustą, ostrym sosem i wyjątkowo podejrzanie wyglądającą parówką. Była mało mięsna w smaku, w kolorze toksycznie różowa. Zjadłam, o dziwo, ze smakiem. Do picia znowu jakieś mleko sojowe, tym razem o smaku pięciu ziaren.

煎饼馃子jiānbing guŏ zi – pierwsze dwa to naleśnik, a reszty nie udało mi się rozszyfrować… W każdym razie podobno tradycyjna potrawa z rodzinnych stron Śliwka.

Impreza dobrze mu zrobiła, bo jakoś łatwiej się z nim dogadać. Przynajmniej przez pierwsze pięć minut – potem znowu to samo, znów nie odpowiada, jak się coś do niego mówi. Nie wiadomo, co mu po tej głowie tak w ogóle chodzi, czy moje towarzystwo go cieszy, czy nie, czy to, co mówię, go obraża, interesuje albo może wcale nie obchodzi… po prostu nie wiadomo. Poszliśmy kupić bilety, w drodze powrotnej też nie dał mi pójść do supermarketu samej, bo przecież musi mi pomóc kupić wodę. Ale mam tu autonomię… Umówiliśmy się, że następnego dnia pojedziemy razem na dworzec i do Szanghaju. A teraz wreszcie mogę iść spać, hurra!

No, prawie… Po godzinie przyszła sprzątaczka. Chciałam jej pokazać, że śpię, ale chyba nie zrobiło to na niej większego wrażenia – złożyła łóżko, do którego i tak się zaraz położę, coś się tam pokrzątała po łazience i poszła. Za godzinę ponownie ktoś zapukał, znów jakaś pani z hotelu; coś mi pokazywała na liście, tym razem moja pantomima na temat spania trochę ją odstraszyła. Trzecim razem obudził mnie Przystojny Śliwka, czy jestem już głodna, bo on może po mnie podjechać… Arghhh, czy nie da się tutaj wyspać!?! czy oni nie rozumieją, że chcę mieć spokój? Przecież dopiero jutro mamy się spotkać… grrr… Widok z okna hotelu też radosny – potłuczone kible i szuflandia…

Przyjechał. Miał być o 5:00, przyjechał po 4:00. Poszliśmy do jakiegoś większego supermarketu, ale on tak gnał, że nie byłam w stanie nic pooglądać, w każdym razie muszę tam przyjść później sama na przeszpiegi. Kupił jakieś pakowane żarcie, byśmy mieli co jeść na Expo, bo tam, co nieraz podkreślał, wszystko będzie strasznie drogie.

No zobaczymy… Kupił też lody i jakieś dwa rodzaje mrożonych pierogów. Jedne ciekawie zapakowane – na tackach, każdy pieróg osobno. Ciasto takie jak nasze, kształt też, jedne jakby z kiszoną kapustą pekińską, a drugie z mięsem, szczypiorkiem i czymś jeszcze. Co dziwne to, osoloną wodę po pierogach z tłuszczem traktuje się jako napój/zupę. Na moje szczęście zażyczyłam sobie dziś piwa, bo inaczej też byłabym skazana na ten smakołyk. Wszyscy mnie pytają, czy jest tu jakieś dziwne jedzenie. W supermarkecie wpadły mi w oko kurze łapki, wędzone kacze głowy, no i głowy rybie, które są tutaj przysmakiem. Na razie tyle. Po kolacji Śliwek odwiózł mnie do domu. Jeszcze zrobiłam zdjęcie korytarza, żeby Leandrowi pokazać, jak niskie są tutaj akademiki; nie dość, że drzwi wąziutkie, to jeszcze strop nie sięga wyżej niż do 2 m.

Już miałam mieć wolne, ale zaraz znowu Alvin zadzwonił, że kupił złe bilety, bo te nie są ważne w święto narodowe. Na szczęście przyjechał tylko na chwilę, wziął bilet i poszedł. A jednak mam wolne. Alleluja.

W ciągu tych dni pytałam go też o różne rzeczy, np.:

1. Dlaczego ludzie przywiązują do lusterek albo rur wydechowych czerwone wstążki. Odpowiedź: „Nie wiadomo, ale wszyscy tak robią, więc się przywiązuje”. Po chwili druga odpowiedź: „Bo czerwony przynosi szczęście”.

2. Jak się pisze po chińsku na klawiaturze? Odpowiedź: „Istnieją dwa sposoby. Zawsze trzeba mieć zainstalowany odpowiedni program; w pierwszym z nich wpisujemy słowa w Pinyin, czyli znaczki chińskie zapisane fonetycznie, i program przekształca je w ideogramy. Albo w związku z tym, że każdy ideogram składa się z serii pociągnięć, ustawionych w odpowiedniej kolejności, można wklepywać pociągnięcia, a program je doda i połączy w znaczek. Drugiego sposobu używają głównie ludzie starsi, którzy nie znają zapisu Pinyin”.

3. Podobno czytamy wolno, bo wymawiamy każdą literę, a w głowie składamy je potem w słowa. Czy w takim razie oni czytają szybciej, bo mają od razu całe słowo narysowane, nie muszą nic składać i wymawiać na głos? Odpowiedź… Jak na wiele innych, również na to pytanie odpowiedziała mi głucha cisza… I jak tu gadać…

Wiem też co nieco o chińskich przepisach drogowych, oprócz tego, że tutejsi mają zamiłowanie do chaotycznej jazdy. Mandaty są wymierzane przez rząd albo przez miasto, przy czym miasto może wymierzać mandaty tylko właścicielom samochodów w nim zarejestrowanych, jeżeli jesteś więc spoza miasta, parkuj, gdzie chcesz, bo i tak ci nic nie grozi, ale swoi płacą 150 juanów. Wcześniej było wiele wypadków związanych z pijanymi kierowcami, jednak rząd temu zaradził. Jeżeli ktoś zostanie przyłapany nawet z niewielką ilością alkoholu we krwi, traci prawo jazdy dożywotnio! Na dodatek idzie do więzienia na jakiś czas. Co się zaś tyczy rejestracji, sposób nazewnictwa jest bardzo podobny do naszego, Chiny są ciut większe… więc same literki nie wystarczą i dlatego mamy: znaczek, który jest nazwą prowincji lub jej głównego miasta; literkę, oznaczającą, jakie to miasto w prowincji: A to stolica, a potem, zależnie od wielkości, B, C itd.; wreszcie na końcu numer.

Wiele osób ogląda się tutaj na Zachód – na ulicach pełno jest reklam przedstawiających ludzi zupełnie innych od tutejszej społeczności. Ponieważ wszyscy są tu bardzo bladzi i drobni, czasem efekt stylizacji przeciętnego obywatela wydaje się trochę dziwaczny. Chłopaki mocno tapirują sobie włosy, nawet do 30 cm, sporo jest osób ufarbowanych na blond lub rudy, młodzi czasem sprawiają wrażenie, jakby uciekli z jakiegoś przedstawienia.

 

6.10.2010, środa

Dziś wielka wycieczka. Wczoraj oddałam część rzeczy, więc nie mam tak dużo do noszenia… to znaczy komputer, ciuchy, dwa aparaty, żarcie, którego nakupował Śliwek. Miał zadzwonić, jak będzie na dole, czyli o 9:00. Gadam więc wesoło z Leandrem, gdy o 8:30 nie kto inny zapukał do moich drzwi, jak właśnie mój ukochany Śliwek… Czy on w ogóle nie zna się na zegarku, czy może chce się zrehabilitować za wczoraj??? Trzeba być pozytywnie nastawionym, w końcu spędzę z nim całe dwa dni.

Dla Śliwka najważniejsze jest jedzenie, bo zawsze pyta, czy jestem głodna, czy już jadłam, a jak gdzieś już iść, to tylko coś zjeść, bo tak, to too many people… Pozytywne myślenie, pozytywne myślenie… Woda na drogę i idziemy szukać taksówek, podobno za rogiem jest postój. Przy wyjściu z hotelu jeszcze małe zamieszanie, pomimo tego, że pani miała gotowe wszystkie oryginały moich rachunków, żądała ode mnie moich różowych kopii… Nie bardzo rozumiem dlaczego, bo kwotę, którą ma mi wydać, mogła równie dobrze ze swoich wyczytać. W związku z tym, że codziennie dostawałam jeden, każdy był w innym miejscu, jeden w przewodniku, drugi w paszporcie, ostatni znalazłam gdzieś upchnięty w kieszonce plecaka.

W taksówce pewna nowość – kierowcę od pasażerów oddziela plastikowa przegroda. Nie tak jednak jak w samochodach policyjnych lub limuzynach, rozdzielająca przód i tył samochodu, lecz okalająca kierowcę z tyłu i z boku. Nie wiem, jak to się ma do crash testów i czy takie coś nie obcięłoby komuś głowy podczas wypadku, ale każda taksówka, którą widziałam, jest w coś takiego wyposażona. Warto zauważyć, że jeżeli wyjeżdża się poza strefę, należy zapłacić także za powrót taksówki. W porządku, u nas też tak jest, tylko że tutaj dworzec autobusowy oddalony o dziesięć minut drogi, na mapie oznaczony jako to samo osiedle, jest już inną strefą. Znudzona pytaniami, czy nie jestem głodna, na dworcu kupiłam gotowaną kukurydzę, zimną i bez soli. Musimy czekać jeszcze ponad godzinę. Nie bardzo rozumiem, po co wyszliśmy tak wcześnie, ale cóż… Śliwek bardzo dumny mówi, że jestem chyba jedynym obcokrajowcem na tej stacji… O Boże…

Ponieważ jedziemy do innej prowincji, przed wejściem do naszej części poczekalni musimy pokazać przy odpowiednim stoliku bilety i dokumenty. Następne pół godziny i pani przy bramce skasowała nam bilety czytnikiem robiącym głośne „PING” i nareszcie wsiedliśmy. Wczoraj mówiłam, że w Polsce autobusy nie są zbyt dobre, nie mają łazienki, fotele nie za bardzo się chcą rozkładać itd., nie to co w Brazylii. W odpowiedzi usłyszałam, że tutaj to wszystko nówka sztuka, że zresztą sama zobaczę. No i zobaczyłam – takie same graty jak u nas. Różnica tylko taka, że za plecami słyszę różne chińskie spożywcze odgłosy, a, no i siedzenia są numerowane, ale u nas też się to zdarza. Kierowca puścił na cały regulator jakieś amerykańskie hity sezonu, a ja wzięłam się za czytanie, co ciekawego przewodnik ma do powiedzenia na temat Szanghaju. Li Jun też się przygotował do wycieczki, zrobił listę miejsc do odwiedzenia, oczywiście po chińsku i nawet nie na kartce, mapce czy czymś, co dałoby się razem oglądać, tylko wypisał wszystko na kartce, której zdjęcie zrobił komórką. Eh… jak poprosiłam, żeby mi powiedział, które z miejsc z przewodnika ma na swojej liście, nie bardzo potrafił odpowiedzieć. Plan, żeby pokazał na mapie, gdzie to mniej więcej jest, też nie wypalił, bo on nie umie czytać mapy… ale za to wie, jak dojechać autobusem. Hurra? Resztę drogi udawałam, że śpię, a po pewnym czasie nawet udawanie okazało się zbędne. Obudziłam się podczas jakiejś kontroli, gdy wsiedliśmy do autokaru, trzeba było wpisać się na listę, teraz jakiś facet w stroju celnika sprawdzał, czy ta lista zgadza się z dokumentami. Podobno podczas Expo zaostrzyli środki ostrożności.

Zamiast amerykańskiej muzyczki włączyli teraz jakiś film, a potem coś, co ja przynajmniej uznałam za kabaret. Dwóch facetów gada w studiu, a potem pokazują filmiki, w których np. zamaskowane Chinki stoją w rządku bez koszulek, tylko w stanikach, i jacyś faceci uczą się te staniki rozpinać… potem znowu dwóch gadających panów – coś tam się pośmiali. I następny filmik, tym razem jakiejś bójki na ulicy. Śliwek mówi, że to typ tradycyjnego chińskiego teatru… nie wiem dlaczego, ale z każdą kolejną odpowiedzią zaczynam coraz bardziej wątpić w mądrość i zdrowe zmysły mojego przewodnika…

Za oknem jeszcze jeden przykład, co ciekawego i w jakiej ilości można wieźć niewielkim, dwu- lub trzykołowym pojazdem. Tym razem rowerzysta wiózł kwiaty, ale zdarzają się różne inne „kwiatki”, człowiek opakowany na 3 m wzwyż i 2 wszerz kartonami albo styropianem to swego rodzaju standard. Gdzieś po drodze dojrzałam też ulicznego sprzedawcę CD z kramikiem przytroczonym do bagażnika. Przyznam się, że rowerzystę z butlą z gazem przy tylnym kole zauważyłam dopiero potem na zdjęciu.

Jeszcze w autobusie Śliwek zaczął się domagać wspólnych fotografii; wymusił nawet dwie, bo na pierwszym zdjęciu coś mu się nie podobało. Potem przez cały czas chciał zdjęć, na szczęście zwykle już osobistych, ale za to w bardzo dziwnych miejscach, np. w metrze. Oprócz tego zwykle musiałam robić po 3, bo a to mówił, że jest za mały na zdjęciu, a to coś innego mu nie pasowało. Swój aparat tym razem wziął, ale bez baterii. Oczywiście w każdym miejscu, które on uważał za ciekawe, też byłam zobowiązana stanąć i się uwiecznić. Poza różnicą w tym, co uważamy za obiekt ciekawy do fotografowania, jest między naszymi zdjęciami jeszcze jedna, zasadnicza różnica: według mnie na zdjęciu powinno być widać osobę i miejsce, w którym jest fotografowana, według niego – tylko osobę; nawet kilka razy mi przypomniał, że on na zdjęciu musi zajmować cały kadr i mam go fotografować od pasa.

Większość ludzi uśmiecha się do zdjęcia, na całym świecie tak jest, tutaj też. Chńczycy zwykle dodatkowo pokazują jedno- lub dwuręcznie gest victory. A Śliwek? On nie uśmiecha się nigdy… Po raz kolejny zastanawiam się, czy aby na pewno dobrze zrobiłam z tą wspólną wycieczką; mogłam powiedzieć, że jestem chora czy coś i pojechać sama…

Cisza i spokój, oddychać… wracając do zwiedzania: z serii amerykańskich znaków handlowych KFC jeszcze nie przetłumaczyli, ale McDonald’s, Coca-Colę i Sprite’a mają już po swojemu. Poszliśmy coś zjeść. Sama zaproponowałam, bo się już mój kolega coraz częściej zatrzymywał i tęsknym wzrokiem patrzył na restauracje. Cały czas mi powtarza, że jak tylko poczuję się zmęczona czy głodna, mam natychmiast mówić, a on, jak ja nie jem, też nie jest głodny ani tym bardziej zmęczony. Poszliśmy do jakiejś japońskiej sieci fast food. Nie pytał nawet, co chcę, zamówił dwa razy to, co było w promocji. Ryż, a na tym wołowina pokrojona na prawie przezroczyste paseczki, każdy z nich otoczony równie cienką warstwą tłuszczu, całość zasmażona z warzywami. Całkiem niezłe. Chociaż jak to zwykle bywa, wygląda trochę inaczej niż na obrazku. Do tego serwowano coś, co na reklamie wyglądało jak szklanka zimnego piwa, a w rzeczywistości było sokiem cytrynowym lub winogronowym, do wyboru.

Krążyliśmy tunelami, aż dotarliśmy do metra. Czego jak czego, ale metra to Szanghajowi możemy tylko pozazdrościć. Nasza niedawno dopiero co ukończona jedna linia nie umywa się do możliwości komunikacyjnych tutejszych jedenastu! To miasto nie musi oszukiwać turystów, tak jak Barcelona czy Paryż, które dodają na mapkach metra również pociągi podmiejskie czy tramwaje – i tak jest tego duuuużoooo. Obszar peronów odgrodzony plastikową ścianą, a drzwi otwierają się tylko wtedy, gdy zostaną już spasowane z tymi z wagonika. W pociągu nazwy przystanków odtwarzane są po chińsku i angielsku. Jest też mapka, na której zaznaczono nawet stronę, po której będzie można na danym przystanku wysiąść. O stresie można więc zapomnieć. Wszystkie nazwy ulic są pisane po chińsku i w Pinyin, co czyni to miasto wyjątkowo łatwym do samodzielnej nawigacji, jeżeli oczywiście nie ma się ze sobą upartego Śliwka.

Nasz pierwszy przystanek to dzielnica francuska. Obszar miasta wielokrotnie przechodził z rąk do rąk i pomimo chińskiego braku potrzeby ochrony zabytków coś jeszcze da się znaleźć z czasów, gdy najjaśniej panującymi nie byli na tych terenach miejscowi. Tej dzielnicy z premedytacją nie zakreśliłam w przewodniku, bo czymże ciekawym dla Europejczyka są ceglane francuskie domy z końca XIX wieku? Zwykle w dodatku tylko zrekonstruowane. Śliwek był za to zachwycony, nawet kazał mi zrobić zdjęcie jakiemuś numerowi domu, tylko nie potrafił wytłumaczyć po co… No bo francuski…

Mnie ciągle się wydawało, że to dopiero następna ulica będzie tym, do czego mamy dojść. Nie widziałam tu nic szczególnego – jeżeli chodzi o architekturę, bo z miejscowych atrakcji to ciekawostek było nawet całkiem sporo.

Bardzo szybko z otaczającego stację metra przepychu i wielokształtnych biurowców dostaliśmy się do spokojniejszej części miasta. Po drodze, migają przed oczyma obrazki, które przypominają, w jakim kraju i ustroju jesteśmy. Dobrze, że chociaż kształt znaku STOP jest międzynarodowy. Oprócz tego, jako że mamy święto narodowe, całe miasto poobwieszane jest flagami. Mijamy też teatr udekorowany czerwoną gwiazdą. No tak…

Po drugiej stronie ulicy ogromny park. Próbuję namówić Alvina, byśmy tam skręcili, przecież tak samo można podążać w obranym kierunku parkiem, jak i pustą ulicą… udało mi się jedynie wskórać przejście na drugą stronę i marsz zewnętrzną aleją. W tle słyszalne: „A wiesz ile taki dom kosztuje w tej dzielnicy… a jak tu drogo, zobacz, zobacz, w restauracji tylko obcokrajowcy, zupełnie jak ty…”. No tak, jakbyśmy szli parkiem, straciłby przecież tyle atrakcji…

W parku ciekawa drzewiasta fontanna i jak wszędzie w mieście symbol Expo. Chińczycy są z niego wyjątkowo dumni, mnóstwo ludzi kupuje nienależące do najtańszych pamiątki z tym logo, całe miasto upstrzone jest pomnikami, plakatami. Jednym słowem, niebieski ząb z loczkiem można zobaczyć wszędzie. Poza dziwnym symbolem, zachęcającym raczej do mycia zębów niż do odwiedzenia Expo, w parku kryła się inna tutejsza ciekawostka – pomimo iż nie ma oficjalnie wprowadzonej sjesty, na każdym kroku widać domagających się jej zalegalizowania mieszkańców. Manifestacje można spotkać na praktycznie każdej ławce, spokojniejszym kawałku trawnika czy przystanku autobusowym. Dzieci tulone przez rodziców, dziewczyny przez chłopaków i vice versa lub jednostki tulące się do plecaka, samego siebie lub najbliższego drzewa. Zzzzzzz… zzzzzzz, aż sama robię się śpiąca.

Pomimo iż jest to druga strona, nawet dosłownie druga strona świata, znajdzie się też kilka podobieństw z Brazylią. Na przykład taka zwykła sieć elektryczna, uformowana przez pajęczynę kabli, gdzieniegdzie zwiniętych, w innym miejscu całkiem posupłanych. Oj, ciężkie jest życie chińsko-brazylijskich elektryków… ale fantazja za to całkiem spora. W Polsce miotły, kiedyś robione z cienkich gałązek, ustąpiły miejsca wyrobom syntetycznym, a tutaj i w Brazylii na szczęście nie. W parku w Sao Paulo osoby sprzątające mają swój kijek i sznurek, gdy palmowy liść odsłuży swoje, wywalają go do kubła i z pobliskiego trawnika biorą następny, lekko już zeschnięty. Tutaj palmy trochę inne, ale technika podobna. Może i dobrze, że krążymy tak na piechotę, bo z ulicy da się wiele dojrzeć: tu jakaś ażurowa brama, tam niedomknięte drzwi uchylą trochę ze swoich tajemnic. Z jednej wyglądał chłopczyk, który zaraz uciekł z krzykiem. Pewnie chciał się pożalić, że jakaś blond baba zrobiła mu zdjęcie. W innym korytarzu sukienka dla księżniczki suszy się koło klimatyzatora. W następnych drzwiach połamane krzesła i inne szpargały, zamiast zagracać przejście, kurzą się zawieszone pod sufitem.

W dzielnicy uniwersyteckiej w każdym oknie akademika suszy się pranie, a w Szanghaju? Miasto jest większe, więc tutaj pranie suszy się nawet na przejściu dla pieszych. Nie był to przypadek odosobniony, pewnie i w Hangzhou by się znalazły takie, tylko jeszcze za mało po nim chodziłam. W elewacji kranik, pod nim podstawiono drewnianą balię, mop, figlarnie oparty o uliczny słup, kieruje wzrok na podsychającą już przy wietrze gazów wydechowych bieliznę.

Inny obrazek to wszechobecne ładujące się we wszystkich możliwych kontaktach skutery i motorowery. W Hangzhou można, ze względu na zanieczyszczenie powietrza, używać tylko elektrycznych, tutaj zdarzają się takie na paliwo ciekłe, ale sporadycznie. Góruje wtyczka. Taki rower bardzo często w ogóle nie produkuje zanieczyszczenia, bo wielu użytkowników podczas wolniejszej jazdy zwyczajnie odpycha się nogą.

Jak robiłam zdjęcie rozwalonego żółtego motoru, całego posklejanego taśmą, to Śliwek spytał, czy mi się to podoba, czy co. No tak, bo to nie jest ciekawe, ale numer domu za to bardzo…

Podjedziemy metrem, żeby zdążyć do szanghajskiego muzeum. Udało mi się wreszcie na coś namówić Śliwka. Wysiadamy na Placu Ludowym, na skraju ogromnego parku otoczonego przez wieżowce. Tak jak w West Lake czy na uniwersytecie, znajdziemy tu ciekawie ukryte głośniczki, tym razem przypominające z grubsza ociosane kamienie. W środku parku króluje okrągły budynek muzeum. Nastaliśmy się trochę w kolejce, przeskanowano nas też wykrywaczem metali i Śliwek nie był zbyt zadowolony z opłaty za bilet, ale w końcu znaleźliśmy się w środku.

To właśnie to, co chciałam zobaczyć: starożytna ceramika, wyroby z brązu, kaligrafia. Idealnie. Towarzysz już po 10 minutach był mocno znudzony, ale tutaj nie dam się tak łatwo. Ja przecierpiałam dzielnicę francuską i potrafiłam znaleźć coś dla siebie, to on też może, a zresztą jak nie chce, wcale nie musimy łazić razem.

Naczynia na wodę, jedzenie, wino – wszystko z brązu. W kształcie wołów, ptaków czy jaszczurek, czasem zdobione tylko geometrycznie. Mieszczą się w trzech salach, dzielą je czasem tysiące lat, a wszystkie coś łączy.

Ciekawym eksponatem była waza na wodę, w której po napełnieniu po powierzchni unoszą się kaczki, w głębi pływają ryby, a po dnie leniwie kroczą maleńkie żółwie. Myje się pewnie ciężko, ale jaki efekt… Zdarzało się, że do czasów obecnych przywoływał mnie jakiś głupi komentarz Śliwka lub z zadumy wyrywało przeciągłe beknięcie któregoś z ochroniarzy…

Dynastia Hanów, Qinów, Tangów, czyli znowu i w rzeźbie przekrój przez wieki. Wielkie gęby, czasem skądś mi znane, sporo figur buddyjskich. Idziemy dalej.

Następna salka to ceramika, zwykła, użytkowa. Zwykła–niezwykła, bo nawet na dzbanie na wodę rośnie, i to dosłownie, cała wioska, zgrabnie uformowana na pokrywce. Mamy też ceramikę malowaną, wojownika depczącego niemowlę, smoki, posłańca na koniu. Jest też i przesławna porcelana, smoki, scenki rodzajowe, niezwykle „wygodne” porcelanowe poduszki (nie wiem, jak oni na tym spali…). Potem pokój z pieczęciami, małe, mierzące najwyżej 5 cm statuetki lub zwykłe bloczki. Następny pokój, chyba jedyny wyjątkowo dla mnie nudny, a cieszący się największym wzięciem wśród miejscowych, czyli przypadkowe przedmioty z Europy z XVII-XIX w.

Szybko przechodzimy dalej. Wszystko zaczęło się od nacięć na kościach jakieś 4000 lat temu… Kaligrafia.

– Ty to tego nie potrafisz ocenić, ale to jest piękne, bo napisał to cesarz… – tak mi powiedział oczywiście Śliwek, a ja przecież wiem, co mi się podoba, a to że niekoniecznie to samo, co jemu, to akurat chyba dobrze.

Niektóre obrazy były przepiękne: jeden kolor, lawowane, bardzo delikatne, niby niedbałe, a z drugiej strony niebywale szczegółowe i oddające nastrój miejsca. Zamglone jezioro w górach… niestety nie można robić zdjęć, im to co prawda nie przeszkadza, ale ja nie będę, zapamiętam.

Cała sala z monetkami. We mnie nie wzbudziły one szczególnego zainteresowania, jedyne, co mogę powiedzieć, to że mama nosi coś podobnego w portfelu… Na ulotce też ani śladu informacji, dlaczego mają kwadratową dziurkę, tylko zapis, że przez krótki okres miały okrągłą. W sklepie z pamiątkami laleczki w strojach ludowych, może kiedyś, w zaciszu domowym, odtworzę coś podobnego, bo ceny nie zachęcają do kupna… Pstryk…

Meble, okna, dodatki – wszystko jak z filmu Bodyguards & Assasins, który widziałam przed wyjazdem. Chiny, początek XX w., walka o obalenie dynastii, wszystko jakieś takie inne niż nasze, krzesła bardziej obszerne, stoliki niższe, ornamenty… eh.

Wyroby z jadeitu – małe, delikatne, statuetki, broszki, pierścienie. Nie ma już czasu, żeby się zagłębiać, tylko przebiec i starać się zapamiętać, ile się da.

Przy wejściu pod sufitem powieszono smoka, dalej stroje, tradycyjne dla każdej prowincji. Była też oryginalna łódź, ale więcej już nie udało mi się zobaczyć – jest 16:50, do zamknięcia jeszcze 10 minut, ale strażnicy już wypraszają gości. Szkoda.

Nie wszędzie znajdzie się angielski napis czy transkrypcje w Pinyin, ale w naszej wycieczce i tak ja robię za przewodnika. Chcieliśmy dojść do Nowej Dzielnicy Pudong po drugiej stronie rzeki, ale podobno całkiem niedaleko jest główny deptak miasta, który także warto byłoby odwiedzić. Oddaliliśmy się już dobry kawałek od Placu Ludowego. Z mapy jasno wynika, że nasz cel znajduje się jakieś cztery przecznice w górę, a jaka jest rada mojego przewodnika. Może wrócimy na Plac Ludowy i dopiero stamtąd odbijemy w górę… też mi pomoc… Boże… za co…

Idziemy moim sposobem. Po 10 minutach jesteśmy na zatłoczonym deptaku; nie trzeba patrzeć na tabliczkę, by wiedzieć, że to tu. Powoli się już ściemnia, więc ulica rozbłyska tysiącem neonów. Tłum ludzi czasem rozprasza się, by przepuścić ciuchcię, również wypełnioną po brzegi. Znaleźliśmy sklep z medycyną ludową. Z żeń-szeni oferują dwa typy: cały korzonek, wraz z nietkniętymi „wąsami”, oprawiony w ramkę, od 300 do 600 juanów, albo amerykański, nie tak szlachetny, sprzedawany na wagę, od 1-3 juanów za 1 g. Pewnie w Szanghaju jest drożej niż w Hangzhou, więc lepiej tam popytam o specjały dla taty.

Od czasu do czasu deptak przecina jakaś przecznica i wtedy samochody muszą dać sobie cudownym sposobem radę z napierającymi masami. Są światła, ale co z tego? Na niektórych skrzyżowaniach władze uporały się z tym w ciekawy sposób – ustawiając szpalery wojskowych, ludzkim murem odgradzające a to samochody, a to ludzi. Zmiana „świateł” na dźwięk gwizdka rozsiadłego pod standardowym semaforem cywila. Doszliśmy do rzeki. W przewodniku uliczkę wiodącą wzdłuż najsławniejszej szanghajskiej pocztówki nazywają sercem miasta. Zapomnieli tylko dodać, że na to serce składa się milion pomniejszych, prawdziwych serc, należących do stojących tutaj gapiów. Ludź na ludziu i ludziem pogania. Czekałam z 15 minut w kolejce, by w końcu dopchnąć się do kawałka murka okalającego rzekę i nawet gdy położyłam już na nim aparat i ustawiłam samowyzwalacz, coby zdjęcie nie było poruszone, dziecko trzymane przez kobietę obok od razu zaczęło mi go namolnie szturchać. Z drugiej strony jakiś staruszek też był wyjątkowo zaintrygowany, nie wiem czym, bo każdy tutaj ma co najmniej jeden aparat. Nic to, przynajmniej staruszek powstrzymał się i nie analizował aparatu palcem.

Na wieżowcu po drugiej stronie rzeki po kolei wyświetlają się reklamy KekouKele, czyli znanego amerykańskiego syropu na kaszel, Expo z niebieskim zębem albo I love Shanghai. Rzeka mieni się kolorami, odzwierciedlając oświetlenia poszczególnych budynków. Co i rusz od brzegu odbijają promy, jedne zwykłe, szare, inne całe roziskrzone światłami. W pewnym momencie z balustrady zaczęła lać się woda; raz to spadała kurtyną do rzeki, innym razem szeregiem bardziej skupionych strumieni. Oczywiście i tutaj Śliwek nie okazał się pomocny. Ja też nie wiem dlaczego, może dekoracyjnie, a może to napowietrzanie rzeki w ramach rewitalizacji, o której czytałam w przewodniku. Trudno oderwać wzrok od nowoczesnej panoramy, ale po drugiej stronie ludzkiego tym razem potoku też znajdzie się coś godnego uwagi.

Kiedy przymierzałam się do zdjęcia, jakaś pani zagadnęła mnie po chińsku; tutaj Śliwek poradził sobie bezbłędnie z tłumaczeniem: Czy mogę sobie zrobić z Panią zdjęcie…? Hm… no może obcokrajowców nie ma tutaj tak wielu, ale trochę jest, no dobra, co mi tam, ustawiamy się na tle pocztówkowym. Cyk… xie, xie; xie, xie, czylidziękuję, dziękuję. Podobna jestem do kogoś sławnego, czy co?

Śliwek wyciągnął jakieś słone ciastka. Nadzienie smakuje zupełnie jak nasz farsz grzybowo-kapuściany do pierogów. Całkiem niezłe. Stanął przy jakimś wolnym kawałku balustrady i gapi się w dal. Moje plecy już odmawiają posłuszeństwa – plecak z laptopem i rzeczami plus torba i cały dzień łażenia to trochę jednak za dużo. Idę usiąść na ławce. Odpocznę chwilę – i od plecaka, i od Śliwka.

Niestety, od drugiego się nie dało, poszedł za mną i nie dając chwili wytchnienia, jął wypytywać, gdzie teraz pójdziemy. Ja naprawdę nie mam pomysłu, wszystko, co jeszcze znam z przewodnika, jest daleko. Może na drugą stronę rzeki, proponuje współtowarzysz? W sumie czemu nie? Zapytani o drogę policjanci mówili, że mostu nie ma, ale możemy zawsze iść na prom.

Trzy razy zdejmowałam plecak i układałam go na ziemi, zanim Śliwek w końcu się zdecydował, które miejsce będzie dla nas najodpowiedniejsze – najpierw na dole, potem wczłapaliśmy się na górę, ale przy oknie też mu coś nie pasowało. W końcu wypatrzył jakiś kąt i udało nam się całą dziesięciominutową podróż spędzić za kabiną sterowniczą.

„Kapitanów” było trzech. Jeden bacznie przyglądał się wodzie, naciskał od czasu do czasu jakiś guzik i gapił się na mnie. Drugi jadł zupę, a trzeci oddawał się wieczornemu goleniu. Zachęcona tym niezwykle apetycznym widokiem, wyciągnęłam paczkę sezamków, którą mój towarzysz zaraz do cna wylizał.

Nowoczesna dzielnica drapaczy chmur, banki, siedziby firm. Jeden budynek zbudowany z tysięcy światełek, zapalających się i gasnących w taki sposób, że przywodził na myśl jakieś jubilerskie skarby. Było logo firmy na żywym, roślinnym tle i kulkowa wieża, znana ze scen Mission Impossible, tylko tym razem widziana z przeciwnej strony niż podczas podziwiania rzecznej panoramy. Gdy tylko dotarliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki, znalazł się też przystanek metra.

Śliwek kupił bilety w automacie i okazało się, że tutaj mają jakiś dziwny schemat płacenia. Płaci się podobno za liczbę przystanków i linii, z których się korzysta, ale należy pamiętać, że mój tłumacz nie jest zbyt wiarygodny. Bilet trzeba skasować, by przejść przez bramkę, a potem jeszcze raz, by wyjść z metra. Gdy mieliśmy się przesiadać, nie było bramek wychodzących, tylko od razu wejście na peron. Śliwek w swej inteligencji oczywiście chciał przedzierać się pod ludzki prąd, by wyjść, oddać bilet w bramce i kupić jeszcze jeden, ale i tutaj przejęłam inicjatywę i poszliśmy wprost na peron. Najwyżej przy wyjściu coś się tam dokupi albo dopłaci. I tak też się stało. Maszyna nie przyjęła naszego biletu, wyświetlił się komunikat, że mamy się udać do budki obok, a tam skasowano z nas jeszcze po juanie.

W tym momencie mogę z czystym sercem przyznać, że mój plecak mnie dobija, a brzuch boli. Mam nadzieję, że hotel naprawdę jest blisko stacji. Jak już udało nam się wyplątać z korytarzy łączących dworzec autobusowy, kolejowy i przystanek metra, spytałam, jak daleko jest to „blisko”. No, może 2 albo 3 km… Co??? Spytał jeszcze policjantów o drogę, potem połaził trochę w kółko i znaleźliśmy jakąś taksówkę. Dzięki Bogu, nawet mogę za nią zapłacić, żadna mi różnica.

W lobby strasznie śmierdziało papierosami. Jego karta nie działała, więc zapłaciłam gotówką. Idziemy na górę, on wyjdzie kupić coś do jedzenia; w sumie to dobrze, przyda mi się te pięć minut spokoju. Zrobiłam herbaty, pokój hotelowy bez rewelacji: drzwi w łazience nie mają zamka, internet nie działa. Wrócił, kupił dwa kubełki chińskiej zupki chińskiej i banany. Na banana się skusiłam, zupkę musiałam przez cały kolejny dzień nosić na garbie.

Spytałam o internet. Zadzwonił do recepcji, przyszedł jakiś facet coś tam popatrzył i powiedział, że coś jest nie tak z wtyczką, jak chcemy, to dadzą nam inny pokój. Dla mnie bomba, ale widzę, że Śliwek nie jest zadowolony. Może dlatego, że przyjdzie nam iść na zakazane czwarte piętro… Nikt nie chce spać na czwartym piętrze, bo 4 brzmi bardzo podobnie do słowa „pogrzeb”. No i co z tego? W sumie dla mnie to nawet dobrze, bo znaczy, że zawsze znajdzie się wolny pokój z numerem 4 na czwartym piętrze. Zostałam sama, bez światła, bo musiał zabrać kartę, żeby móc wymienić ją na inną, otwierającą drzwi do drugiego pokoju. Obolałe nogi oparte na otwartym oknie, lekki wietrzyk, ciepła herbata, a z ulicy dobiega jakaś tradycyjna melodia, śpiewana delikatnym kobiecym głosem. Chwilo, trwaj…

 

7.10.2010, czwartek

Okno w nowym pokoju się nie otwiera, a w ramach odświeżenia atmosfery jest klimatyzacja… Kołdra lekko przesiąknięta zapachem papierosów. Nie bardzo jestem zadowolona, że muszę spać w jednym pokoju z tym… chłopakiem. Przy każdym jego ruchu budziłam się, w sumie tylko spał, ale ja jakoś nie czułam się do końca bezpiecznie. Praktycznie wszystkie tłumaczenia na angielski w pokoju były z błędami, nawet na oficjalnych transparentach spotyka się tu takie kwiatki. Potem na Expo też widziałam kilka… w kolejce przed każdym pawilonem można było znaleźć np. takie pouczenie: Polite language and no noising, było też Stairs no suspension, cokolwiek to oznacza.

Zadzwonił Lele, biedny, znów zmęczony, tak wcześniej było dobrze z tą pracą, wszyscy go chwalili, nie musiał dużo robić, a teraz też go co prawda wszyscy chwalą, ale głowę ma już bardziej kierownikową, znaczy zajętą. Śliwek też wreszcie wstał, więc w drogę. Mijamy targ z żywymi krabami, które jakaś pani wnikliwie ogląda, w koszu obok wiją się równie świeże rybska.

Na przystanku nawet nie musieliśmy mówić, dokąd chcemy jechać – już starsze, wścibskie panie nam powiedziały, że my na pewno chcemy skorzystać z drugiego przystanku. Czy ja jakoś tak expowo wyglądam? Na wskazane przez panią miejsce rzeczywiście niedługo przyjechał yi yi yi, czyli 111. Ciekawostka: autobus wygląda całkiem tak jak nasz, ale tak jak w Brazylii wsiada się tylko pierwszymi drzwiami i trzeba „się skasować”, miejscowi z karty, a reszta kupuje bilety – wrzuca po dwie jednojuanowe monetki do plastikowej skrzynki. Kierowca to dopiero musi mieć ucho, że tak po dźwięku rozpoznaje, kto i ile wrzucił. Drobnymi nie trzeba się przejmować, bo resztę też zwykle ma przygotowaną.

Tłoku nie ma, jak już ktoś stoi, to mój kochany Śliwek strasznie narzeka, że ścisk i co to za warunki. Z autobusu do expobusu jeszcze przystanek na toaletę na dworcu Południe. To chyba pierwsza toaleta w moim życiu, z której wyszłam bez skorzystania. To, co zobaczyłam, to dopiero innowacyjna myśl techniczna. Ja rozumiem, że WC są bezpłatne, niby porcelanowa dziura, ale chwali im się i ten gest, jednak ten pomysł po prostu zwalił mnie z nóg. Otworzyłam drzwi, a tam też dziura, tylko tym razem przez całą kabinę. Wszystkie kabiny w całym pomieszczeniu połączono rynną, w której stale płynie woda, dzięki temu można podczas własnej produkcji napawać się widokiem i zapachem tego, co wyprodukowali inni stojący wyżej u źródła. O nie… dziękuję, nie skorzystam.

Expobus, tak jak i każdy inny tutaj – 2 juany. Na teren expo dotarliśmy jeszcze przed 9:00. Wokół kas mnóstwo koników, ale, jako że wystawa trwa już od maja, lepiej chyba nie próbować szczęścia. Mieli wystarczająco dużo czasu, żeby nauczyć się produkcji biletów. Wejściówkę zakupiliśmy w kasie; dla mnie 200, bo święto – w dni powszednie normalny kosztuje 160. W sumie jak na taką imprezę niedrogo. Ciekawe, ile sobie policzą następnym razem w Mediolanie? Stoimy, jest 8:40, a w kolejce już męczą nas ludzie handlujący małymi stołeczkami i paszportami pełnymi pieczątek z każdego kraju.

Ciekawy pomysł. Takiego wypełnionego to nie będę kupować, bo bez przesady, ale warto by się rozejrzeć za miejscem, gdzie rozdają puste. Jak się później okazało, ten zaradny naród nie tylko liczy sobie od 30 juanów wzwyż za pusty paszport, lecz jeszcze w niektórych pawilonach każe sobie płacić piątaka za pieczątkę!

Na Chińczyków ta strategia widać działa – każdy miejscowy ma co najmniej kilka takich książeczek; w sumie mało są zainteresowani, co w tym domku, do którego akurat weszli, pokazują, byleby tylko podstemplowali. Ja zbierałam do zeszytu. Nie zawsze chcieli dawać, a mnie raczej nie chciało się stać w kolejkach, więc dużo nie nazbierałam, ale zawsze jakaś darmowa pamiątka jest.

Nie jedliśmy śniadania, więc już w pierwszej kolejce Li Jun łowi coś w torbie. Na początek tradycyjna przekąska z Pekinu – twardawe warkocze, w smaku i konsystencji nieodparcie przywołują na myśl… karmę dla psów. Mógłby się ktoś zastanowić, skąd ja niby wiem, jak smakuje karma. Ano wiem i już. Były też małe wafelki, coś na kształt naszych BB, tylko że sporo cieńsze i bardziej… hm… oleiste?!?

Przy wejściu bramka jak na lotnisku – wszędzie mają tu takie: na stacji metra, dworcu autobusowym, kolejowym. Jeszcze przed toaletami powinni zrobić. W wielu miejscach można też spotkać pomocnych policjantów. Na każdej stacji metra dwóch w mundurach, w tym jeden na postumencie, coby zło mógł dostrzec też i w oddali. Często towarzyszy im też trzeci w cywilu i jak jest, to jego właśnie najlepiej pytać o drogę. Kontrola tutaj, na Expo, okazała się szczegółowa – napoje trzeba wyjąć i udowodnić, że są do picia. Przy pierwszej bramie czekał nawet bombowy pies.

Minęliśmy grupkę pań w tradycyjnych strojach, też przygotowujących się mentalnie do kolejek, którym trzeba będzie sprostać w nadchodzącym dniu. Zaopatrzyłam się w mapkę, niestety po chińsku, i udaliśmy się do pierwszego pawilonu, Brazylia. Aż mi się łza w oku zakręciła, a nogi same niosły do samby, oj, chyba za to ostatnie by mnie Lele utłukł, hi, hi, hi, ale miłością do metalu nigdy mnie nie zarazi, już brat Maurycy przez całą młodość próbował. Brazylijczyków ani widu, ani słychu. Przy wejściu czekają hostessy w koszulach w barwach narodowych i tyle.

W pierwszym korytarzu jakiś ekran DOS-owy; chyba jeszcze nie otworzyli do końca. Potem następne pomieszczenia z dachem z piłek, na ścianę rzutowane filmiki z plaży. Dalej wchodzi się do dużej sali z sambinią, na środku podwieszone ekrany z ludźmi jedzącymi obiad. Na przeciwległej ścianie gadżet budzący największą sensację. Szereg ekranów z sylwetkami ludzi, w każdej można przesuwać a to głowę, a to tors lub nogi, aż uzyskuje się własną kombinację Indianino-kobieto-piłkarza… lub czegoś podobnego. Tak byłoby, gdyby bawili się tym Polacy czy Brazylijczycy, ale Chińczycy – nieee. Każdy podchodzi i z takiego właśnie naszego zestawu układa zgodną całość kobiety, piłkarza, Indianina, a potem odchodzi, zadowolony ze spełnionego obowiązku. Dziwny ten naród… Kolega coś wspomina, żebyśmy poszli do USA. Powiedziałam, że ja się tam wcale nie wybieram, ale widocznie zabrzmiało to na tyle niedorzecznie, że uznał, że chodzi mi o to, że pójdziemy tam później, gdy kolejka nie będzie tak długa. Wszyscy, którzy weszli z nami do Brazylii, ruszyli prosto do Stanów.

Następny w kolejce był duży, zbiorowy pawilon Ameryki Środkowej i Południowej. Stoiska zwykle mniej rozbudowane niż w takim samodzielnym domku, ale na artesanato – rękodzieło – zawsze miło popatrzeć. Od krów po piramidy, czasem tylko filmik albo zdjęcie, czasem wyglądało, jakby dopiero za kilka godzin miało być otwarcie, bo albo nie było nikogo, albo dopiero budowano codziennie odnawiane części stoisk. Idealne miejsce – ach, jak chce się podróżować, poznawać, fotografować i smakować te wszystkie kraje! Okazało się, że w niektórych pawilonach największą atrakcją Ameryki Południowej w oczach Chińczyków byłam… ja. Czyżby znowu mnie z kimś pomylili? Nieumalowana, ubrana też tak bardziej podróżniczo… Jak już jeden spytał, czy może zrobić zdjęcie, to potem ciągle nadbiegali następni. Raz nawet znalazłam się w centrum złowrogiego burczenia, gdy jakiś wepchnął się drugiemu do zdjęcia, którego byłam honorowym punktem. Dziwne to, ale głupio tak powiedzieć, że się nie zgadzam.

W przeciwieństwie do Brazylii tutaj znalazło się kilku nie-Azjatów. Był grajek nie bardzo przejęty widzami i jeszcze kilku też dopiero co budzących się Latynosów. Cóż im się dziwić, dla mnie to jakby otwarcie ogromnej wystawy, kultura wszystkich krajów świata na wyciągnięcie ręki, architektura, muzyka… a dla nich szósty miesiąc siedzenia w kolorowym baraku.

Śliwek lata za pieczątkami. Dałam mu kartkę z zeszytu – był przeszczęśliwy, chociaż na początku jak sprzedawali paszporty, to coś tam burczał, że to głupota itd. Wiem, że zawsze kupuje to, co jest w promocji i że jest studentem, nie musi zgrywać nie wiadomo kogo. A w mailu pisał: Jestem taki otwarty i prostolinijny. E tam… zadzwonił Leandro, jestem na Expo, świat jest piękny i co się tam jakimś Przystojnym Owocem będę przejmować?

Nie zmieniając kontynentu, udaliśmy się do Chile.

Ścieżka wewnątrz wiedzie wokół drewnianej kuli, którą przecina się potem tunelem. Tematem wystawy jest miasto. Pawilon ciekawy, ale szkoda, że nie ma zbyt wielu nawiązań do samego kraju. Może o to właśnie chodzi, bo ileż razy prezentacje o tym samym mogą oglądać ludzie, którzy przyjeżdżają na każde kolejne Expo? Może tylko kraje, które nie mają pieniędzy bądź pomysłu, nadal prezentują same siebie? Był jeden odnośnik, zestaw ekranów, prezentujących mapę Chile z kropeczkami, po których dotknięciu otwierał się ekranik z filmem zawsze zaczynającym się od obrazu ręki filmowanej osoby. Na ręce wymalowano taką samą czerwoną kropkę. Filmiki dotyczyły codziennego życia osób z danych miejsc. Ich bohaterami byli kolejno: kucharka, rybak, staruszek, pisarka.

Podążając na północ Mexicoo… Ariba, ariba… zapowiada się ciekawie, dach skrzy się od kwadratowych parasoli, panele słoneczne, a może latawce? Co artysta miał na myśli – nie dowiem się, ale wzrok przykuwa. W środku rzeźba kaktusa, latawce – jaka jestem przewidująca, Frida, jak również nieznany mi, a ciekawy Jose Chavez Morado.

Były też maski, diabłów, wieśniaków, ryb, wszystkiego, co można sobie wyobrazić, a każda z nich powieszona na pionowych szynach tak, by można było ją dopasować do twarzy; w oczodołach zamiast spodziewaną ścianą muzeum można było uraczyć oczy filmem.

Gdyby mieć taki liść… Kanada. Z zewnątrz drewno, a w środku coś i dla młodych, i dla starych. Panie na wózkach oglądają filmy napędzane siłą mięśni pedałującej młodzieży. Tu układzik scalony, tam światełko, tak za bardzo nie wiadomo o czym, ale wrażenie robi dobre. O Kanadzie oprócz tego, że kraj ma pieniądze, niczego się nie dowiedziałam.

Wracamy do Latynosów – najpierw Peru, potem Kolumbia. W pierwszym bez rewelacji. Wchodzimy korytarzykiem na piramidę, a potem schodzimy. Ściany tuneli puste. Potem kilka zdjęć. W kolejce do kolejnego pawilonu grupka Kolumbijczyków nakleja tatuaże. Śliwek bardzo chciał dostać jeden do zeszytu, ale nie był aż tak przekonujący. Na widok nieskośnookiej twarzy pan naklejacz wyraźnie się ożywił.

– Oh, hello, you want one?

A czemu nie? Miejscowi mogą z tatuażem, to i ja. A skąd jestem? A z Polski. Ach, Polska… moja najpiękniejsza dziewczyna była z Polski. Pan miły, domek bez rewelacji, najpierw przymusowy trzyminutowy filmik, a potem jakieś panele informacyjne o każdym regionie porozkładane pod ścianami. Ot i tyle.

W tym miejscu nasze drogi musiały się na szczęście dla mnie rozejść, Śliwek już nie mógł wytrzymać i musiał iść do USA. Powiedziałam, że tam to w ogóle nie mam ochoty iść i że pójdę sobie gdzieś indziej, a jak wyjdzie, to niech napisze, gdzie się spotkamy. Nie czekając, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie. Słowenia, RPA, Argentyna. Tyle do zobaczenia, a tak mało czasu. Na pytanie, co bym chciała zobaczyć… hmm… wszystko. Zbytni ze mnie kolekcjoner, bym mogła się zdecydować. W RPA bardzo mi się podobało, nowocześnie, ale było i o mistrzostwach świata z możliwością zrobienia zdjęcia z dwumetrową Jabulani, były pamiątki z tamtych stron, trochę zdjęć, wiele kanap, na których odpoczywali umęczeni Chińczycy, co niektórzy chrapaniem oznajmiając wejście w wyższe stadia relaksu Zzzzz… Zzzz…

Dzwonił Śliwek. Oczywiście nie potrafił odczytać na mapie, gdzie jestem… żadna mi niespodzianka, więc wróciłam, by spotkać go pod USA. On zdążył zwiedzić tylko jeden pawilon, w którym poza ogromną kolejką spędził czas na oglądaniu przymusowych filmów, z czego niektóre w „4D”, czyli z laniem wodą. Nie wyglądał na zbyt zadowolonego, ale przecież na tak wspaniały kraj złego słowa nie powie. Siedliśmy na ławce i zajęliśmy się prowiantem. Ciastka z nadzieniem grzybowo-kapuścianym, herbatniki i bułeczki maślane. Dość sporo nakruszyłam i pani sprzątaczka chyba trochę za bardzo się przejęła swoją rolą, bo w trakcie mojego pięciominutowego posiłku sprzątała wokół mnie dwa razy. Co tam, że wokół mnie nie brak tłumu, który też kruszy, pluje i wydaje różne spożywcze odgłosy… Ruszyliśmy w górę.

Opowiadam, gdzie byłam. A to może poczekam na niego, bo on też by poszedł? W końcu stanęło na tym, że znów się rozdzielamy. Mamy bilet na 14:30 do pawilonu chińskiego, tam się spotkamy. Podobno strasznie trudno dostać rezerwację i tylko nieliczni szczęśliwcy, którzy wchodzą przez wylosowaną tego dnia bramę, dostępują tego zaszczytu. Mogę sobie tylko wyobrazić kolejkę, bo o ile spora część Chińczyków chce odwiedzić USA, to każdy bez wyjątku pragnie odwiedzić główną atrakcję, czyli pawilon gospodarzy. Dobrze znowu spacerować samej, może do czarnego pawilonu Egiptu albo tego kolorowego, chyba z Kenii, jedyne, co wiem, to że do Tunezji się nie wybieram; już te tygodniowe wakacje wystarczą mi chyba do końca życia. Taki piękny kraj, a takie straszne miejsce.

Nogi zaniosły mnie do zbiorowego pawilonu krajów afrykańskich. Tutaj przedstawicieli było znacznie więcej – niektórzy coś rzeźbili albo malowali, doklejali części urwane przez żądnych kontaktu ze sztuką zwiedzających. Były też osobne stoiska tylko targowe, choć w ponad połowie pawilonów można było zakupić wystawione pamiątki. Były panie z ładnym akcentem, zachwalające uroki safari jasnowłosym turystom i takie malujące dłonie henną. Jak zwykle największe kolejki ustawiały się po stemple, spora część nawet nie wchodziła do pawilonów. Mnogość i różnorodność rękodzieła prawie wykończyła baterię mojego aparatu.

Tradycyjne stroje i miejscowe wyroby, czasami jakieś międzynarodowe marki: głównie producenci kakao i czekolady. Płodność, myśliwi i miejscowe zwierzęta to główne tematy rzeźbiarskie. Kolekcje rzeźb małp można było podziwiać w prawie każdym państwie. Mnie zachwyciły krzesła; oczywiście nie jestem aż tak nienormalna, by z Chin wieść do Polski afrykańskie krzesło, no ale ładne są. I też, tak jak małpy i goryle, prezentowane w zależności od pawilonu w bardzo różniących się od siebie wydaniach. Czasem rzeźbione, czasem z posplatanych korzeni, zdarzają się takie z napisem Cenny obiekt muzealny i takie z ceną. Oprócz materiału łączy je jedno: siedzący na nich Chińczycy… Nieważne, czy krzesło jest udostępnione do użytku, czy ogrodzone taśmą, czy ma kartkę z napisem Don’t touch po angielsku i chińsku – nawet jeżeli ma, to i tak już ktoś na niej siedzi.

Jak już wspomniałam, przy wejściu można było zaopatrzyć się w składany, kolorowy, plastikowy taborecik. Nawet Li Jun chciał taki nabyć, ale wytłumaczyłam, że kupimy, jak będziemy potrzebować, bo bez sensu cały dzień go ze sobą nosić. Już w pierwszej kolejce do wejścia były w użyciu, ale mnie zaszokowała inna scenka. Bo to, że są tak świetnie przygotowani do kolejek, pokazuje tylko, że wiedzą, że jest ich, ludzi, dużo. W jednym z domków, w którym w przeciwieństwie do innych pawilonów dość dużo informacji było przekazywanych tradycyjnym, pisemnym sposobem, jeden pan siadał na właśnie takim, kolorowym, plastikowym taborecie przed każdym plakatem i czytał, po czym przenosił się przed następny… Proszę, jaki dokładny i wnikliwy turysta!

Czas ucieka, a jeszcze tyle przede mną, nawet jednego z pięciu sektorów nie zwiedziłam, a już dochodzi druga… Coś marnie to widzę. Zmierzając w stronę głównej atrakcji, wkroczyłam w region europejski. Tutaj to dopiero są kolejki. Zdobywczyni nagród, czyli Anglia z domkiem włochatym, zbudowanym jakby z ponakłuwanych na budynek igieł, Włochy z łukiem triumfalnym po drugiej stronie szklanej ściany, przed którą pętlą się czekający ludzie. Kwadratowi Niemcy i wycinankowa Polska. No, no, no, ładnie się prezentujemy, szczególnie koło tych surowych i geometrycznych sąsiadów.

Tutaj kilka poziomów, schodów, połączeń – to Szwajcaria, gdzie można pozwiedzać nawet dach, jeżdżąc wyciągiem krzesełkowym. Do Niemiec wchodzą dziewczyna z Oktoberfestu i chłopak w tyrolskich spodenkach zajadający się Bratwurstem. Przed Hiszpanią grupa grajków w wielkich płaszczach obszytych herbami, sam pawilon wije się starozłotą siatkową łuską. Tylko te kolejki… chociaż do Polski muszę wejść, tylko czasu już mało. A może by tak spróbować na VIP-a?… Pytam chłopaka, czy jeżeli jestem Polką, to mogę tędy, yyyyyy… Eeee… Yyyyyyy, kolejka jest tam. Chyba w ogóle nie zrozumiał, o co mi chodzi. Słyszę, jak ktoś za mną krzyczy:

– Dzień dobry!

Odwracam się, by zobaczyć, że to jakiś stary Chińczyk, siedzący obok VIP-owskiego wejścia, lustruje mnie wzrokiem. Odpowiadam z uśmiechem:

– Dzień dobry – i idę dalej. Słyszę, że coś tam gadają. Zwalniam kroku, ale jeszcze nie będę się odwracać.

– Hey miss, are you Polish?

– No tak, nawet mogę paszport pokazać.

– Dzień dobry – powtarza starszy pan z ławeczki.

– No dzień dobry, dzień dobry – odpowiadam. On uśmiecha się, szarpie młodego za rękaw, coś tam mówi i wchodzę. VIP to VIP.

Za granicą zawsze dobrze poczuć się jak w domu. Co prawda pawilon obsługiwany był przez samych Chińczyków, ale przed wejściem przygrywał polski zespół, któremu sprzedałam wielki metalowy uśmiech. Cali byliśmy wycinani, i na zewnątrz, i w środku; na tle wszystkiego, co widziałam, uważam, że bardzo oryginalnie wypadliśmy, zresztą zostaliśmy wyróżnieni kolorowym zdjęciem z tyłu mapek i folderów. Wystawy dotyczyły naszych miast i zmian, jakie zaszły w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, dzieci w latach 60. i dzisiejsze przedszkola, robotnicy wczoraj i w 2010 r. Szybko przebiegam, bo do chińskiego domku jeszcze daleko, a jak minie godzina z biletu, to przepadło. Przy wyjściu sklepik z pamiątkami i kramik z jedzeniem: golonka, żeberka, bigosik. Mniaaam… tylko kucharz chyba nie potrafiłby wymówić słowa „grzyby”… Chińczycy w mundialowych czapeczkach wychodzą w takt poloneza. Uciekam, pa, pa, pa, do zobaczenia w grudniu…

Mogłabym podjechać do Chin busikiem, ale wtedy nie zobaczyłabym wszystkiego, co tu wokół czeka. Na chwilę muszę przysiąść… Jak dobrze pozbyć się tego kamienia z pleców. Siadłam jakieś 20 metrów od najbliższej toalety, która, jak wszystkie do tej pory, jest również bezpłatna. Kolejek nie ma, bo kibelków jest naprawdę sporo, pomimo to pani właśnie wysadziła dziecko na chodnik wprost pod moimi stopami!!! Nikt nie zwrócił na nie uwagi, a więc to normalne. W Brazylii dużo jest rzeczywiście takich, co jedzą coś, a papierek ostentacyjnie rzucają na ulicę, ale są też tacy, którzy się na to oburzą, może zwrócą uwagę, może nie, ale są przeciwni, a tutaj… nie… NIE… nie i jeszcze raz nie. Nikt nie respektuje żadnych tabliczek, a wózki, i to zarówno inwalidzkie, jak i z dziećmi, najeżdżają na człowieka bez ustanku, w dodatku z pretensją. Mnie w ciągu tego dnia najechano trzy razy, za każdym razem na coraz bardziej zmaltretowaną prawą nogę, nikt się nawet nie obejrzał. Najbardziej pchają się stare kobiety, wszędzie muszą być pierwsze. Jeszcze te stołowe maniery – bekają, chrząkają, plują, na stół, na podłogę, obojętne. Eh… koniec tego dobrego, ruszam dalej, muszę już być zmęczona, bo coraz więcej rzeczy mnie drażni.

Po drodze minęłam jeszcze ustawioną na wolnym powietrzu scenę, na której chłopcy prezentowali taniec z szablą, pejczem itd. O nie, tego to nie przegapię. Szkoda, że nie mam więcej czasu, bo zaraz po nich wchodzą dziewczynki w tradycyjnych sukienkach i zaczynają śpiewać. Przedział wiekowy tak od 7 do 14 lat. Dotarłam pod pawilon o jakieś 10 minut spóźniona, zestresowana, że gdzieś tam na mnie Śliwek czeka i martwi się, że nie wejdzie. Ustawiam się w kolejce do rezerwacji i dzwonię. Nie odbiera, napisałam SMS i idę, napierana przez tłum. Mówię, że będę czekać na górze, tam gdzie prowadzą ruchome schody, że już weszłam, że nie mam tu gdzie stanąć. On jak zwykle nie wie gdzie i pyta, czy mogłabym wyjść i potem weszlibyśmy razem, bo on się spóźni, ale o jakieś pół godziny… Co za idiota… przecież już wykorzystałam swój bilet, więc niby jak mogę wyjść i wejść jeszcze raz! Ale gdzie to jest? No tak, pewnie, że nie widział jak poszedł na zupełnie inną wystawę. Och, Boże… za co…

W końcu przyszedł i mogliśmy stanąć w jednej z przepastnych kolejek tysiąca ludzi, którzy mieli bilet na tę samą godzinę. Czekaliśmy ponad godzinę; ja coraz bardziej poirytowana, nie tylko ciężarem plecaka, ale także i tym, że mój towarzysz zrobił mi zdjęcie, a potem wysłał je MMS-em do kolegów, myśląc, że nic nie widzę. O nie, tego już za wiele, niech to się już skończy! Jeszcze tylko ten dzień, potem zabiorę swój bagaż i Adios, Śliwek, hasta la proxima… vida… (do następnego życia).

Sławne odwrócone miasto. Woooow… znaczy tak robili wszyscy na widok podwieszonych pod sufitem prostopadłościanów, gdzie co poniektóre wyświetlały jakiś film. Wokół pokoju przejścia dla pieszych, w których białe pasy zbudowane są ze znaczków reprezentujących poszczególne miasta. Tak przynajmniej powiedział Śliwek, a jemu nie można wierzyć tak do końca, tym bardziej że znalazłam kilka znaczków, które powtarzały się wyjątkowo często. Stanęliśmy w kolejce do filmu, potem sala z „dużymi pokojami” od lat 50. do obecnych – najpierw bida z nędzą, potem radyjko, mały telewizorek, większy, na końcu taki nieszczególny salon, ale wszystko nowe, a na ścianie duży ekran LCD. Śliwek się chwali, że w jego rodzinnym domu jest identycznie. Wyobrażam sobie, że u nich co jak co, ale instynkt stadny wyjątkowo dobrze się rozwinął; podejrzewam, że gusta też mają dość zbieżne. Ogromna sala z wielkim obrazem na ścianie, podobno bardzo sławnym, tylko tutaj zamienionym w wersję elektroniczną, z poruszającymi się osobami, płynącymi łodziami itd. Można ustawić się w następnej gigantycznej kolejce, aby zobaczyć skarby narodowe, a raczej skarB narodowY.

W ciemnej salce z ruchomym chodnikiem rzeźba przedstawiająca wóz zaprzęgnięty w cztery konie, całość w skali mniej więcej 1:2; piękne, ale nie da się przyjrzeć, bo całość objeżdża się w dziesięć sekund na ruchomym chodniku. Chyba coby miejscowi dali też następnym milionom zobaczyć. Pawilon, oprócz historii Chin, ma wyrabiać świadomość ekologiczną – następny pokój pełen jest rozświetlonych drzewek, z sufitu zwisają roślinki hodowane w szklanych laboratoryjnych kolbkach. Wagonikami jedziemy wzdłuż jakichś pagórków – tutaj sztuczne jeziora z metalowymi kwiatami, rozchylającymi się, gdy przejeżdżamy. Urok miejsca psują tylko odgłosy współpasażerów, którzy pluciem „podlewają” dekorację. Przecież bilet nie jest taki tani, a więc na Expo nie przyszedł byle kto, tylko raczej od klasy średniej wzwyż… i co…???

Ostatnie pomieszczenie to nowinki techniczne, pod sufitem zawieszone balony ze święcącymi napisami CO2, do wglądu elektryczny samochód przyszłości, panele słoneczne podążające za promieniami jak kwiaty. Były też liczniki w formie bramek, zazwyczaj po trzy, np. autobus, prywatny samochód, pociąg. Po przejściu na ścianie obok wyświetlała się liczba osób z danego dnia dla każdej bramki oraz ilość wyprodukowanego CO2. Może miałoby to większy sens, gdyby większość osób nie lazła po prostu przed siebie, nawet nie patrząc, którą bramką przechodzi.

On