Pan Samochodzik i... Pan Samochodzik i święty relikwiarz - Zbigniew Nienacki - ebook

Pan Samochodzik i... Pan Samochodzik i święty relikwiarz ebook

Nienacki Zbigniew

4,1

Opis

„Nie śmiejmy się z legend. W każdej z nich jest ziarno prawdy, choć nie zawsze umiemy je wyłuskać z obrosłej wokół niego bajki i fantazji.”

Tomasz, student historii sztuki, zostaje zaproszony do wzięcia udziału w archeologicznej ekspedycji. Dzięki niej ma nadzieję napisać ciekawy artykuł do gazety, w której dorabia. Wraz z profesorem Nemstą i jego grupą badawczą mają zbadać tajemniczy kurhan znajdujący się w samym środku otoczonego bagnami uroczyska.

Wykopaliska jednak nie idą zgodnie z planem. Ktoś cały czas próbuje przeszkodzić poszukiwaczom w odkryciu prawdy o kurhanie. Czy ma z tym coś wspólnego złośliwość miejscowego diabła Kuwasy, który według legendy strzeże skarbów znajdujących się w grobowcu?

Nieoczekiwanie okazuje się, że tajemnica kurhanu może mieć związek z pobliską XII-wieczną romańską kolegiatą i zniknięciem zabytkowego relikwiarza.

Czy archeologom uda się rozwiązać zagadkę ukrytą w murach starożytnej świątyni, a dociekliwemu Tomaszowi udowodnić, że nie taki diabeł straszny jak go malują?

Powieść Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik i święty relikwiarz po raz pierwszy została wydana w 1957 roku jako Uroczysko. Nie była wtedy pomyślana jako książka o Panu Samochodziku. Autor zdecydował się jednak na zmianę głównego bohatera i rysu fabuły. Opublikowana jako część cyklu stanowiła prequel do opowieści o przygodach detektywa-amatora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (83 oceny)
34
27
18
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna8182

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka polecam 10/10
00
arkorczyn

Nie oderwiesz się od lektury

miejscami rozbawia do łez
00
mike77vava

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka opowiadająca o przygodach młodego Pana Samochodzika. Nawiązuje klimatem i fabułą do późniejszych pozycji z serii o Tomaszu. Miła niespodzianka.
00
Poldus

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze jest sobie przypomnieć
00

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Pan Samo­cho­dzik i święty reli­kwiarz

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Korekta • Mar­cin Nowak Skład i łama­nie • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2019

ISBN • 978-83-7741-123-0

Liber Novus 2019

Roz­dział pierw­szy

Podróż na Uro­czy­sko • Nie­spo­dzie­wana burza • Pierw­sza wzmianka o dia­ble Kuwa­sie • Tajem­ni­cze świa­tełko • W prawo, czy w lewo? • Wska­zówki dziada-zie­la­rza • Skarby w kur­ha­nie • Zło­śli­wość dia­bła Kuwasy

Na Uro­czy­sko zabrał mnie Nem­sta swoją nowiutką „Ifą” w sło­neczne, upalne popo­łu­dnie. Ranek zma­ru­dził w banku, odbie­ra­jąc gotówkę na utrzy­ma­nie Sta­cji Arche­olo­gicz­nej, potem na chwilę wstą­pił do Uni­wer­sy­tetu, potem do Muzeum Arche­olo­gicz­nego, gdzie prze­ka­zał skla­sy­fi­ko­wany eks­po­nat. W rezul­ta­cie wyje­cha­li­śmy z mia­sta w naj­gor­szą porę — w popo­łu­dniowy upał. Cała ekipa Nem­sty wyje­chała już wcze­śniej, zabie­ra­jąc z sobą drew­niane czę­ści baraku.

Po trzech godzi­nach jazdy skrę­ci­li­śmy z głów­nej szosy na boczną drogę. Była z żół­tej, stward­nia­łej w słońcu gliny i bie­gła mię­dzy ścia­nami sosno­wego boru. Tu wła­śnie zasko­czyła nas burza. Nade­szła ukrad­kiem, zasło­nięta wyso­kim lasem, po cichu, nawet bez grzmo­tów. Ogar­nęła nas nie­spo­dzie­wa­nie, nakryła ciem­no­ścią i ruda­wym groź­nym bla­skiem, w któ­rym pnie sosen i gli­nia­sta droga przez las wyda­wały się jakby ską­pane w świe­tle buzu­ją­cego gdzieś bli­sko pożaru.

Nem­sta dodał gazu. Może łudził się, że szyb­kość „Ify” pozwoli nam wyrwać się spod dachu burzo­wej chmury? Huk­nął grom. Jeden! Drugi! Trzeci! Na ułamki sekund czerń lasu i nieba roz­pry­sła się od zyg­za­ków bły­ska­wic, jak szkło ude­rzone kamie­niem. Grze­cho­tały gromy, zerwał się silny wiatr. Przy­giął drzewa, ude­rzył w samo­chód, roz­gnia­ta­jąc na szy­bach grube kro­ple desz­czu.

Burza pędziła przez las na podo­bień­stwo roz­sza­la­łego konia. Dud­niła kopy­tami, cwa­ło­wała ostrym pędem, a jesz­cze raz po raz jakby ją ktoś poga­niał batem, pod­ci­na­jąc palbą bły­ska­wic.

Lunął deszcz. Ogłu­szył nas łomot kro­pel na bla­sza­nym dachu, wia­drami wody chlu­snęło na szyby. Nie pomo­gły włą­czone wycie­raczki, ukryci w suchym pudełku wozu nie widzie­li­śmy nic przed sobą, nawet końca maski samo­chodu. W stru­mie­niach desz­czu, w łosko­cie grzmo­tów, oto­czeni rojem bły­ska­wic sta­nę­li­śmy na leśnej dro­dze.

— A wiesz, że burza zła­pała nas pra­wie o krok od celu? — rzekł Nem­sta czę­stu­jąc mnie papie­ro­sem. — Uro­czy­sko powinno być zaraz za lasem. Powin­ni­śmy tam napo­tkać roz­staje z drew­nia­nym krzy­żem, a stam­tąd jedna droga pro­wa­dzi do wsi Oporna, a druga, bliż­sza, na Uro­czy­sko.

— Dla­czego u cie­bie wszystko „powinno być”?

— Samo­cho­dem odby­wam tędy podróż po raz pierw­szy. Auto­bus jeź­dzi okrężną drogą przez wieś Oporną. Powie­dziano mi, że tędy bli­żej, więc drogi pro­stuję…

Przy­to­czy­łem mu znane przy­sło­wie o takich, co drogi pro­stują, a potem w domu nie nocują.

— Tak. Wszystko moż­liwe — zgo­dził się Nem­sta.

Ulewa cią­gle mono­ton­nie bęb­niła w karo­se­rię. Spoj­rza­łem na zega­rek. Dzie­sięć minut sta­li­śmy już na leśnej dro­dze. Mil­cze­li­śmy, sen­nie śle­dząc dzi­wacz­nie poła­mane kre­ski bły­ska­wic.

Niebo jakby zsza­rzało, tra­cąc swój dotych­cza­sowy rudawy odcień. Ota­czał nas teraz nie tyle mrok burzy, ile ciem­ność przy­spie­szo­nego burzą wie­czoru. Świe­cące reflek­tory nie potra­fiły prze­bić gęstej strugi desz­czu. Wszystko dookoła nas spo­czy­wało w nie­bie­ska­wej mgle.

Nem­ście znu­dziło się mil­cze­nie.

— Komuś tam nie podoba się nasz przy­jazd na Uro­czy­sko. Ta nagła burza to figiel Kuwasy — rzekł z powagą.

— Kuwasy?

— Nie sły­sza­łeś o nim? Tak się nazywa tutej­szy dia­beł.

— Nie sły­sza­łem.

— To jesz­cze o nim usły­szysz. Kil­ka­krot­nie przy­by­wa­łem na Uro­czy­sko i za każ­dym razem przy­wo­zi­łem stąd jakąś „pamiątkę”. Dwa razy były to ślady po ude­rze­niu kamie­niem w głowę, raz zagi­nęły mi paliki, któ­rymi wyzna­cza­łem teren pod nasze obo­zo­wi­sko. Pró­bo­wa­łem odna­leźć sprawcę, pyta­łem o niego ludzi z Opor­nej. Wzru­szali ramio­nami. „Kuwasa winien” — mówili…

Nie dokoń­czył, ośle­pił nas strasz­liwy błysk, a rów­no­cze­śnie usły­sze­li­śmy gło­śny huk. To pio­run ude­rzył gdzieś w pobliżu. Ulewa z nową siłą zało­mo­tała w dach wozu, pod gar­dłem czu­łem mocne, gwał­towne ude­rze­nia serca… Dopiero teraz zda­łem sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa prze­by­wa­nia w lesie pod­czas burzy.

Lecz ona jakby już wyczer­pała swe siły. Deszcz sta­wał się coraz rzad­szy, grzmoty pomru­ki­wały wciąż dalej i dalej i wkrótce odróż­nia­li­śmy już czerń lasu od jaśniej­szej pokrywy nieba.

Wyru­szy­li­śmy w dal­szą podróż. Wolno, na ile pozwa­lała słaba wciąż jesz­cze widocz­ność i śli­ska od błota droga. Ule­gła ona pod­czas burzy zadzi­wia­ją­cej prze­mia­nie. Przed­tem była twarda, ubita jak beton, teraz koła samo­chodu grzę­zły w niej po ośki. Motor war­czał, wył wycią­ga­jąc opony z chwy­tli­wej mazi. Wystar­czał jeden nie­opatrzny ruch kie­row­nicą, a poczy­na­li­śmy ześli­zgi­wać się do rowu napeł­nio­nego wodą. Błocko chwi­lami koń­czyło się rap­tow­nie, samo­chód wyska­ki­wał z niego jak z procy i znowu nagle osia­da­li­śmy w następ­nej kałuży, o mało nie tłu­kąc sobie nosów o przed­nią szybę. Taka męcząca jazda trwała do skraju lasu.

Tu Nem­sta przy­sta­nął. Nie było ani krzyża, ani roz­sta­jów. Tylko gdzieś na hory­zon­cie roz­le­wała się na nie­bie łuna wiel­kiego pożaru.

Dokąd jechać? Czyżby Nem­stę źle poin­for­mo­wano? A może jesz­cze w lesie prze­oczy­li­śmy i krzyż, i roz­staje?

Zawró­ci­li­śmy spory kawa­łek drogi. Bez rezul­tatu. Zde­cy­do­wa­li­śmy więc jechać naprzód.

Deszcz led­wie już sią­pił, ale niebo znowu stało się pochmurne i niskie. Wiał silny wiatr, na skraju lasu o pnie sosen odbi­jał się czer­wony blask pożaru. Krwawa łuna paliła się we wszyst­kich kału­żach na dro­dze, w każ­dej odro­bi­nie wil­goci na polu. Razem z tym wszyst­kim i my powle­czeni byli­śmy cienką war­stewką odbla­sku pło­mieni na hory­zon­cie. Droga przed nami wid­niała na­dal błot­ni­sta, grzą­ska. Nie to jed­nak oka­zało się naj­gor­sze. Stała się wąską, ot, zwy­kłą polną drogą z głę­bo­kimi śla­dami po kołach wozów.

Naresz­cie roz­staje! Tylko że bez krzyża.

Którą drogę wybrać? W lewo, czy w prawo? Jak długo, u dia­bła Kuwasy, będziemy szwen­dać się po nocy, podró­żu­jąc w nie­wia­do­mym kie­runku?

Rozej­rze­li­śmy się po oko­licy.

— Tam na prawo błysz­czy jakieś świa­tełko — dostrzegł Nem­sta.

Na tyl­nym sie­dze­niu leżał mój nie­prze­ma­kalny płaszcz i kape­lusz. Się­gną­łem po nie, wło­ży­łem na sie­bie i wyru­szy­łem w stronę led­wie, led­wie widocz­nego w polu świa­tełka.

— Bądź ostrożny! Tu mogą być bagna i Kuwa­aasaaa! — wołał za mną Nem­sta.

Bagien nie napo­tka­łem. Lecz jak na złość lub na roz­kaz dia­bła Kuwasy znowu począł kro­pić deszcz. Poty­ka­łem się w świe­żych redli­nach kar­to­flisk, nogi plą­tały mi się w jakichś bady­lach i łęci­nach, w butach poczu­łem wkrótce wil­goć. A świa­tełko wciąż było daleko.

Mokro i zimno. Prze­sko­czy­łem wysoko podo­raną mie­dzę, jesz­cze chwilę prze­dzie­ra­łem się przez gęste zboże i wysze­dłem na łąkę.

„Kuwasa? — roz­my­śla­łem. — Co za dia­beł ten Kuwasa? Tyle jeż­dżę po Pol­sce, a jakoś nie sły­sza­łem jesz­cze o takim dia­ble”.

Obej­rza­łem się za sie­bie. Łuna pożaru już przy­ga­sła. Samo­chód i droga zgi­nęły w gęstej, desz­czo­wej ciem­no­ści.

Na cera­cie nie­prze­ma­kal­nego płasz­cza deszcz szu­miał smutną, jed­no­stajną melo­dię. Zmę­czyło mnie poty­ka­nie się na polu, przy­sta­ną­łem dla zła­pa­nia odde­chu. Na szczę­ście. Bo dostrze­głem głę­boki rów pełen wody, w któ­rym nie­chyb­nie zna­la­zł­bym się za sekundę.

Prze­sko­czy­łem rów, prze­ci­sną­łem się przez rosnące na dru­gim brzegu krzaki tar­niny. I oto u mych stóp poszu­ki­wane świa­tełko. Malut­kie, wątłe ogni­sko roz­pa­lone pod sza­ła­sem z gałęzi.

Kto sie­dzi w tym sza­ła­sie? Dla jakich tajem­ni­czych celów prze­bywa tu z dala od ludzi?

Pod­mo­kła łąka i szmer desz­czu głu­szyły odgłos mych kro­ków. Ale nie było moim celem wni­kać w cudze sprawy, nie zamie­rza­łem nikogo prze­stra­szyć swym nagłym poja­wie­niem się, kaszl­ną­łem więc gło­śno, ostrze­gaw­czo.

— Bachura? To ty?… — zachry­piał czyjś męski głos spod gałęzi.

Pod­sze­dłem bli­żej i przy­klęk­ną­łem u wej­ścia do sza­łasu.

— Prze­pra­szam, ale sto­imy samo­cho­dem na dro­dze i nie wiemy, któ­rędy jechać na Uro­czy­sko — wyre­cy­to­wa­łem, żeby tego kogoś w sza­ła­sie od razu upew­nić co do moich przy­ja­znych zamia­rów i wie­dziony cie­ka­wo­ścią wśli­zną­łem się do wnę­trza.

Koło ogni­ska z nogami zało­żo­nymi po turecku sie­dział star­szy wie­kiem chłop z siwą szopą zmierz­wio­nych wło­sów. Ubrany był w dziu­rawą „fufajkę”, z prze­rzu­coną przez ramię par­cianą torbą, jakie widuje się u wiej­skich, pro­szal­nych dzia­dów. Patrzył na mnie tro­chę prze­stra­szo­nymi oczami. Jego od dawna nie ogo­lona twarz obro­śnięta była siwym, nie­chluj­nym zaro­stem.

— Na Uro­czy­sko… Któ­rędy trzeba jechać na Uro­czy­sko? — powtó­rzy­łem pyta­nie.

— Na Uro­czy­sko?… — zasta­na­wiał się gło­śno, przy­glą­da­jąc mi się bar­dzo pil­nie, jakby mój nie­prze­ma­kalny płaszcz, kape­lusz i oku­lary na nosie były dla niego bar­dzo waż­nymi szcze­gó­łami.

Nagle chy­trze przy­mru­żył oczy.

— To pan z tych uczo­nych, co to skar­bów mają szu­kać na Uro­czy­sku?

Skar­bów nie skar­bów. Jak mu tu wytłu­ma­czyć, że nie skar­bów, tylko śla­dów daw­nej kul­tury mate­rial­nej? Nie pora była na wyja­śnie­nia.

— Tak — przy­tak­ną­łem, byle prę­dzej otrzy­mać odpo­wiedź.

Jesz­cze chwilę się namy­ślał. „Pro­szalny zie­larz-dziad” — zde­cy­do­wa­nie okre­śli­łem w myśli jego pro­fe­sję, spo­strze­gł­szy obok ogni­ska pęczki traw i ziół.

— I samo­cho­dem sto­icie na dro­dze? Samo­cho­dem?…

— Tak.

— Dużo was tam jest?

Zmarsz­czy­łem czoło. Po co te pyta­nia? Coś jak cień podej­rze­nia prze­mknęło przez moje myśli.

— Dużo nas — obo­jęt­nie wzru­szy­łem ramio­nami. I doda­łem z odro­biną nie­cier­pli­wo­ści: — No, w którą stronę na Uro­czy­sko? W lewo, czy w prawo? Bo sto­imy na roz­staju.

— W prawo — odrzekł pośpiesz­nie.

— Na pewno?

— Na pewno, panie. Ja czło­wiek tutej­szy…

Wyczoł­ga­łem się z sza­łasu i ruszy­łem w ciem­ność.

— Patrz­cie go, jaki cie­kawy — mru­cza­łem ze zło­ścią. Ale podej­rze­nie pierz­chło. Wypy­ty­wał o samo­chód, ilu nas jest na dro­dze? Tak. Ludzie sta­rzy bywają cie­kawi, nawet natar­czy­wie cie­kawi. Dla­czego jed­nak sie­dzi po nocy w sza­ła­sie i kto to jest Bachura, któ­rego nadej­ścia ocze­ki­wał?

Odpo­wiedź zna­la­złem sam. Gdzie, jak nie w polu, w sza­ła­sie, ma noco­wać pro­szalny dziad-zie­larz? Jest lato, zbie­rał na łące zioła i zano­co­wał tutaj. A Bachura to zapewne jego dzia­dow­ski kom­pan, z któ­rym wędruje przez wio­ski i któ­rego wysłał do wsi, żeby wyże­brał tro­chę żyw­no­ści.

Powrotna droga do samo­chodu wydała mi się krót­sza i łatwiej­sza. Znu­dzo­nemu ocze­ki­wa­niem Nem­ście oświad­czy­łem z trium­fem:

— W prawo! Jedź w prawo!

Z ulgą wci­sną­łem się do auta i natych­miast zdją­łem prze­mo­czone buty. Och, byle­bym jutro nie miał kataru!…

Droga w prawo oka­zała się rów­nie wybo­ista jak i poprzed­nia. Kole­ba­li­śmy się na niej jak stara żaglowa fre­gata1 na wzbu­rzo­nym morzu. Zmę­czony, głodny, zzięb­nięty — zadrze­ma­łem. Spa­łem minutę? Godzinę? — Nie wiem. Obu­dziła mnie nagła cisza motoru i trzask drzwi­czek samo­chodu. Do reszty odle­ciał mnie sen, gdy usły­sza­łem gło­śne, dosadne prze­kleń­stwa.

— To jak ci mówiono? W prawo mie­li­śmy jechać?

— W prawo.

— Spójrz, gdzie­śmy przy­byli!

Przy­le­pi­łem twarz do szyby. Nem­sta stał przed samo­cho­dem i widzia­łem go wyraź­nie w świe­tle reflek­to­rów. Byli­śmy na łące. Nem­sta zro­bił na niej jeden, drugi krok, a za trze­cim wysu­nięta do przodu noga nagle zapa­dła się w trzę­sa­wi­sko. Przed nami roz­cią­gało się bagno!

Szybko wło­ży­łem prze­mo­czone buty.

— A to wstrętny dzia­dyga! Jeśli nie wie­dział, któ­rędy na Uro­czy­sko, to mógł przy­znać się do tego — pomsto­wa­łem. — Jesz­cze tro­chę, a uto­pi­li­by­śmy się w tym bajo­rze. Głupi, durny dziad.

— Głupi? On dobrze wie­dział, dokąd nas wysyła!

Nem­sta wlazł do wozu i kazał mi opo­wie­dzieć cały prze­bieg roz­mowy z dzia­dem na łąkach. Kiedy zda­wa­łem mu szcze­gó­łową rela­cję, tylko kiwał głową, jakby wszystko, co mówi­łem, dosko­nale tłu­ma­czyło zagadkę naszego zabrnię­cia na moczary.

— Błąd pole­gał na tym, że zdra­dzi­łeś mu przy­na­leż­ność do naszej ekipy. Komu innemu na pewno dałby dobrą infor­ma­cję. A nas wysłał na bagno…

Uśmiech­ną­łem się scep­tycz­nie. Nie lubię domo­ro­słych Sher­loc­ków Hol­me­sów2. Powie­dzia­łem Nem­ście, że jest prze­sad­nie podejrz­liwy.

Obu­rzył się. Odsu­nął pal­cami tro­chę wło­sów na gło­wie i uka­zał jesz­cze nie zabliź­nioną szramę.

— Widzisz, jak mnie urzą­dzono na Uro­czy­sku? Dwa razy dosta­łem kamie­niem w głowę. Dookoła Uro­czy­ska wsie są bar­dzo zaco­fane, na sie­dem wsi tylko jedna szkoła. Ist­nieje tu wśród ludzi legenda, że w kopcu na Uro­czy­sku dia­beł Kuwasa ukrył swoje skarby. Pró­bo­wali ich nawet szu­kać, bo od jed­nej strony kur­han jest roz­ko­pany. Rzecz jasna, nic nie zna­leźli i zaprze­stali. Ale wie­rzą, że skarby jed­nak są. Usły­szeli, że przy­je­cha­li­śmy roz­ko­py­wać kur­han, i są nam prze­ciwni, bo myślą, że zabie­rzemy sobie skarby, które do nich powinny nale­żeć. Oto i cała tajem­nica tego dzia­dow­skiego kłam­stwa. Dia­beł Kuwasa jest zło­śliwy…

— Prze­pra­szam, ale co ma z tym wspól­nego ten Kuwasa?

Wzru­szył ramio­nami. Udział Kuwasy w obda­rza­niu nas kło­po­tami wyda­wał mu się oczy­wi­sty.

Rej­te­rada z bagien zajęła nam chyba pół nocy. Odwró­cić samo­chód na grzą­skiej łące o krok od trzę­sa­wi­ska? Nie, to nie­ła­twa sprawa. A potem znowu uciąż­liwa powrotna podróż aż do roz­sta­jów.

Z początku zamie­rza­łem nawet pójść do sza­łasu na łąkach i zażą­dać od dziada wyja­śnień. Ale któż mógł mi zarę­czyć, że nie będzie to nie­po­trzeb­nym mar­no­traw­stwem czasu? Dziad na pewno umknął w oba­wie, że jeśli nie uto­pi­li­śmy się, to powró­cimy do niego. Byli­śmy zbyt zmę­czeni i senni na szu­ka­nie go po ciem­nych polach.

Od roz­sta­jów skrę­ci­li­śmy drogą w lewo. Świ­tało, gdy wpa­dli­śmy mię­dzy opłotki Opor­nej, a stam­tąd, zosta­wiw­szy samo­chód na kle­pi­sku sto­doły soł­tysa, powę­dro­wa­li­śmy na Uro­czy­sko.

Przy­wi­tano nas przy­krą wia­do­mo­ścią. Stu­denci pozo­sta­wili nie­opatrz­nie na noc pod bara­kiem narzę­dzia do roz­ko­py­wa­nia kur­hanu: łopaty, łopatki, sita. Ktoś w nocy sprząt­nął je i ślad po nich zagi­nął.

— No widzisz, widzisz? Dia­beł Kuwasa jest zło­śliwy — smęt­nie trium­fo­wał Nem­sta.

Wtedy to przy­po­mnia­łem sobie nazwi­sko „Bachura” i zapi­sa­łem je w note­sie.

Dla­czego to uczy­ni­łem? Nie wiem. Lecz myślę, że to wła­śnie wtedy pierw­szy raz dała znać o sobie tkwiąca we mnie żyłka detek­ty­wi­styczna. Byłem wów­czas jesz­cze bar­dzo młody, wła­śnie ukoń­czy­łem trzeci rok histo­rii sztuki na Uni­wer­sy­te­cie, i nie mia­łem poję­cia, że czeka mnie przy­szłość pełna przy­gód jako urzęd­nika do spe­cjal­nych zadań w Mini­ster­stwie Kul­tury i Sztuki. A jed­nak to wów­czas na Uro­czy­sku ogar­nęło mnie prze­czu­cie, że stoję przed pierw­szą w swym życiu zagadką, którą muszę roz­wią­zać. Zagadka ta nazy­wała się „dia­beł Kuwasa i jego skarby”.

Fre­gata (z włosk.) — szybki trój­masz­to­wiec wojenny. [wróć]

Sher­lock Hol­mes — dosko­nały detek­tyw; boha­ter kry­mi­nal­nych powie­ści pisa­rza angiel­skiego A. Conan Doyle’a. [wróć]