Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielki las - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Wielki las - ebook

Wielki las to arcydzieło Zbigniewa Nienackiego uhonorowane Nagrodą Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich za rok 1987. Jest to znakomity romans przeplatający się z wielką i prawdziwą miłością oraz powieść sensacyjna z wątkami erotycznymi.

Autor pisze:

Od dawna pragnąłem napisać romans, ukazać miłość wielką i prawdziwą, która potrafi nie tylko uskrzydlić, lecz nawet odmienić osobowość człowieka. Miłość jednak to dla mnie nie jedno uczucie, ale cały zespół uczuciowy. To jak gdyby oszałamiający napój złożony z najróżniejszych komponentów, u każdego innych, zrodzonych w procesie kształtowania się osobowości, powstałych z tęsknot i oczekiwań uświadomionych i nieuświadomionych. Miłość jest dla mnie także jak wielki las, który daje lub odbiera ludziom dusze, potrafi dobro przekształcić w zło, a zło uczynić dobrem.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7741-127-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Horst Sobota od wielu lat nie lubił cho­dzić do lasu, choć jego piękny dom dzie­lił od niego tylko ogró­dek i piasz­czy­sta droga. Nie lubił nawet sia­dy­wać na swym oszklo­nym ganku, peł­nym róż­no­barw­nych szy­bek, gdyż z tego miej­sca można było widzieć mroczną głę­bię drzew. Wolał scho­dzić nad jezioro po łagod­nej pochy­ło­ści sze­ro­kiej skarpy, wąską i krętą ścieżką przez sad z nisko­pien­nymi drze­wami owo­co­wymi, i nie­kiedy wiele godzin spę­dzał na spróch­nia­łym pomo­ście wśród trzcin. Jezioro było tak samo ogromne i nie­prze­nik­nione jak las, a jed­nak w upalne dni albo zimą, kiedy pokry­wał je gruby lód i zasy­py­wał śnieg, potra­fiło nie­ru­cho­mieć i jak gdyby pogrą­żać się w odpo­czynku lub bło­gim śnie. Las ni­gdy nie spał — nawet zimą, cią­gle coś w nim szem­rało, sze­le­ściło, trza­skało albo też pora­żało strasz­liwą ciszą, która w każ­dej chwili mogła prze­ro­dzić się w krzyk wywo­łany wichurą; jak czujny i nie­bez­pieczny zwierz jedy­nie drze­mał, gotów w każ­dej chwili ock­nąć się i pochwy­cić swoją ofiarę.

Kiedy przy­cho­dził wiatr — jezioro pie­niło się gniew­nie, ale prze­cież jego wyso­kie fale tylko łagod­nie beł­ko­tały u brzegu, zaś roz­ko­ły­sane trzciny pobrzę­ki­wały cichu­teńko. Nato­miast las huczał, postę­ki­wał, skrzy­piał, jęczał, groź­nie potrzą­sał koro­nami wyso­kich sosen, zagłu­sza­jąc każdy dźwięk, nawet beł­kot fal, i nie pozwa­lał Hor­stowi słu­chać mowy jeziora. Podob­nie i drzewa w Hor­sto­wym sadzie w naj­więk­szą wichurę tylko szu­miały spo­koj­nie i melo­dyj­nie — ich mowę też pod­chwy­ty­wał i zagłu­szał huczący głos lasu, przed któ­rym nie było ucieczki, bo prze­ni­kał aż do domu Hor­sta Soboty, do poko­jów, na ganek z kolo­ro­wymi szyb­kami.

Sobo­cie wyda­wało się, że rozu­mie mowę sadu, mowę jeziora i mowę lasu. Fale jeziora snuły opo­wieść o prze­wró­co­nych łodziach i żaglów­kach, o węgo­rzach tak gru­bych jak ramię tłu­stej kobiety; spa­sły się przed laty cia­łami setek żoł­nie­rzy i tych, co gnani wojen­nym stra­chem pró­bo­wali ucie­kać po kru­chym lodzie. Rów­nież stary sum, który zamiesz­kał w zatoce przy pomo­ście Hor­sta Soboty, też się wtedy utu­czył i teraz, mimo że od lat polo­wali na niego rybacy i węd­ka­rze, potra­fił chy­trze omi­jać sieci i żaki. Nie­kiedy pod­pły­wał w pobliże pomo­stu i nie­ru­cho­miał pod powierzch­nią wody jak omszały pień drzewa. Stary sum przy­glą­dał się wtedy Hor­stowi Sobo­cie i cza­sami, jakby uśmie­cha­jąc się, otwie­rał sze­roki pysk, Horst Sobota także uśmie­chał się do niego i nie miał żalu, że kie­dyś, kiedy Sobota nie był samotny tak jak teraz, ale zamiesz­ki­wał ze swoją drugą żoną i synem, stary sum wcią­gnął pod wodę stado jego bia­łych kaczek. I nie wie­dzieć czemu, mimo tej strasz­nej histo­rii z żoł­nie­rzami w pan­cer­nych pojaz­dach, mimo zagi­nio­nych w odmę­tach dzie­siąt­ków ludzi, koni i wozów — Horst Sobota nie odczu­wał ani nie­chęci do jeziora, ani lęku przed jego bez­mia­rem. Co roku jezioro przyj­mo­wało nowe ofiary i nie zawsze odda­wało je ludziom — prze­waż­nie nie­ostroż­nych mło­dzień­ców lub dzieci albo odważ­nych żegla­rzy, któ­rzy wypły­wali pod trój­kąt­nymi żaglami, aby igrać sobie z falami. Horst Sobota współ­czuł tym ludziom, lecz nie potę­piał jeziora, ponie­waż nie zachę­cało nikogo do igra­nia ze swymi falami, nie łasz­czyło się samo na cudze życie i cudze mie­nie.

Rozu­miał też Horst Sobota mowę swo­jego sadu. To wieczne gde­ra­nie na mszyce, na leniwe psz­czoły i trzmiele, na wio­senne przy­mrozki, które trzeba było prze­ga­niać paląc mię­dzy drze­wami ogni­ska i zasnu­wa­jąc dymem korony pokryte kwia­tami. Sad wciąż miał do Hor­sta o coś pre­ten­sje, po pro­stu nudził, przy­po­mi­na­jąc o jakimś suchym kona­rze, o pęk­nię­ciu kory, o nie zdję­tym z gałęzi cięż­kim brze­mie­niu owo­ców albo o lisz­kach, co się wylę­gły z kupki zeschłych liści. Sobota prze­cho­dził ścieżką przez sad i uda­wał, że nie sły­szy tego gde­ra­nia, z liszek prze­cież rodziły się piękne motyle, przy­jem­nie było patrzeć, jak latają i mie­nią się róż­nymi kolo­rami podob­nie jak szybki na ganku. Tak samo miała się rzecz ze szpa­kami. Nie na wiele się zdało gde­ra­nie sadu — szpaki też musiały posma­ko­wać wiśni, dzię­cioły nad­dzio­bać jabłko: czło­wiek nie powi­nien żyć bez motyli, szpa­ków i dzię­cio­łów. A że mniej przez to otrzy­my­wał pie­nię­dzy, cóż to miało za zna­cze­nie dla Hor­sta Soboty, który w skrzyni zako­pa­nej w sto­dole ukry­wał wię­cej pie­nię­dzy, niż mógłby wydać do końca życia.

Tylko mowy lasu Horst nie lubił. Wyda­wała mu się kłam­liwa i prze­wrotna. I zawsze była taka sama.

Naj­pierw las pró­bo­wał nastra­szyć, przy­tło­czyć, pora­zić swoim ogro­mem. Roz­huś­tany wichurą gro­ził, że grube sosny zwali na piękny dom Soboty i zgnie­cie go jak sko­rupkę śli­maka. Ogłu­szał głę­bo­kim huczą­cym gło­sem, wygra­żał roz­ko­ły­sa­nymi koro­nami drzew. Potem zaś łagod­niał i zaczy­nał się żalić — postę­ki­wał, poję­ki­wał ocie­ra­ją­cymi się o sie­bie gałę­ziami, wył z żalu, popła­ki­wał, szlo­chał, skar­żył się na swój los, tłu­ma­czył nie­pra­wo­ści, które czy­nił, prze­pra­szał Hor­sta za wszyst­kie krzywdy, jakie mu wyrzą­dził, obie­cy­wał, że już ni­gdy wię­cej nie będzie się łako­mił na cudze życie i cudze mie­nie. A prze­cież wystar­czyła chwila nie­uwagi, a już od strony lasu szy­bo­wały na pole Hor­sta Soboty malut­kie nasiona brzozy, ptaki nio­sły w dziob­kach nasiona sosny, jak skrzy­dlate motyle prze­la­ty­wały nad drogą nasiona klonu, który aku­rat usa­do­wił się po jej dru­giej stro­nie. Wystar­czył rok nie­uwagi, a gdzie się tylko dało, nawet w ogródku przed domem i obok ganku, wśród dalii, astrów, mie­czy­ków, tuli­pa­nów, nar­cy­zów, cynii, petu­nii, goź­dzi­ków i malw — nagle wyra­stała brzózka, klon lub sosenka. To samo zda­rzało się w sadzie, nawet w rowie przy­droż­nym — wszę­dzie, gdzie się dało, las chciał się zasie­dlić, objąć w posia­da­nie każdy skra­wek gleby, nawet grudkę ziemi, która pozo­stała w ryn­nie, bo i tam sadził brzózkę. Las był łap­czywy na cudze mie­nie, cały świat chciał wziąć w posia­da­nie. Zara­stał stare drogi, dawne mogiły, ścieżki i ście­żynki. Poję­ki­wał i skam­lał tłu­ma­cząc się ze swo­ich drob­nych win, ale o zbrod­niach — mil­czał.

„Gdzie moja żona Hilda i dwie córki” — zapy­ty­wał Horst Sobota, a las tylko po swo­jemu postę­ki­wał i skrzy­piał, wiatr huczał mu w gałę­ziach. A prze­cież dowie­dział się Horst Sobota od sta­rego Keile i od tych wszyst­kich, co prze­żyli w oko­licy ową straszną zimę, że podob­nie jak wielu innych, także i Hilda wraz z cór­kami, końmi i kro­wami ukryła się w lesie. I wielu oca­lało, a ona nie — nikt nie wie­dział, co się z nią stało, choć Horst Sobota, gdy powró­cił z nie­woli, wypy­ty­wał, pisał listy na wszyst­kie strony świata. I cze­kał, przez pięć lat cze­kał na jakiś znak od Hildy, od któ­rejś z córek. Bo jeśli żyły, to prze­cież musiały się kie­dyś ode­zwać, napi­sać kartkę choćby z odle­głego świata, jak wielu innych, co też się wtedy zgu­biło, a potem odna­la­zło. Ale Hildę i córki musiał pochło­nąć las, wpił się korze­niami w ciała, odży­wiał nimi, nabie­rał sił.

Co zostało z pól Hor­sta Soboty? Były to przy­le­śne pia­ski, lecz nale­żały prze­cież do niego, do czło­wieka. Trzy­let­nie sosenki zastał na nich Sobota, gdy wró­cił z nie­woli. Na polach Soboty posa­dzono las, który przez to stał się jesz­cze więk­szy i bar­dziej zachłanny, jak gdyby mu mało było Hildy i dwóch dziew­cząt.

Na pół­wy­spie, gdzie zakła­dano teraz plan­ta­cję nasienną, też kie­dyś roz­cią­gały się pola i stał drew­niany dom sta­rego Keile. Podobno przed ponad dwu­stu laty tam wła­śnie znaj­do­wała się cała wio­ska, ale przy­szedł pomór, od któ­rego można się było odgro­dzić tylko wodą i ogniem. Wów­czas to spa­lono całą wieś, ludzie zaś na łód­kach i tra­twach prze­wieźli doby­tek i zbu­do­wali domo­stwa po dru­giej stro­nie, tu, gdzie teraz ma dom Horst Sobota. Z cza­sem na daw­nym pogo­rze­li­sku osie­dliła się rodzina Keilów, żyła długo i szczę­śli­wie, umie­ra­jąc w odpo­wied­nim wieku i z god­no­ścią. Cho­wano ich na wła­snym cmen­ta­rzyku wśród wła­snych pól i na mogi­łach sta­wiano kamie­nie z wyku­tymi na nich napi­sami. To dopiero w pierw­szym roku wojny żan­darmi zna­leźli w lesie trzech jeń­ców, któ­rzy ucie­kli z nie­woli, lecz las ich wydał nie chcąc żywić. Roz­strze­lano ich na polach na pół­wy­spie, a stary Keile i Horst Sobota pocho­wali tych ludzi na cmen­ta­rzyku Keilów, bez mogił, gdyż żan­darmi zro­bić tego nie pozwo­lili. Sobota cie­kaw był, kim byli ci ludzie, jaką mową mówili, jakie żony i jakie dzieci pozo­sta­wili w swoim kraju. Nie dowie­dział się tego ni­gdy, a w trzy lata póź­niej, owej strasz­nej zimy, spło­nęła zagroda Keilów. Potem na pół­wy­spie posa­dzono młody las, stary Keile zaś ponie­wie­rał się po cudzych domach i on to opo­wie­dział Sobo­cie o tym, co działo się tutaj, kiedy Sobota wojo­wał, kiedy prze­by­wał w nie­woli. I oby­dwaj — dopóki stary Keile nie zmarł wresz­cie pod cudzym dachem — nie­kiedy cho­dzili na pół­wy­sep patrzeć, jak las pożera pola, wdziera się nawet na cmen­ta­rzyk i coraz sil­niej­szymi korze­niami obej­muje i pochyla kamienne nagrobki.

A co się stało z drugą żoną Hor­sta Soboty, Gerdą, i ich synem Hen­ry­kiem? Odzy­skał prze­cież Sobota swój piękny dom z gan­kiem peł­nym kolo­ro­wych szy­bek, pozo­stał mu też skra­wek ziemi mię­dzy lasem i jezio­rem i tutaj duży sad zało­żył. Czy to znowu nie ten sam las zabrał mu drugą żonę i syna, któ­rego wykształ­cił na leka­rza? „Pozo­stań ze mną i lecz ludzi” — mówił do syna Horst Sobota. Ale on tłu­ma­czył się, że nie może pra­co­wać na wsi, gdyż na chi­rurga się wyuczył i w wiel­kich szpi­ta­lach musi wie­dzę zdo­by­wać. Przy­jeż­dżał wtedy do ich domu nad­le­śni­czy Burak, sia­dał przy stole Soboty, roz­kła­dał ogromne mapy i poka­zy­wał na nich sad i dom Hor­sta. „Jeste­ście, Sobota, jak wrzód na ciele lasu — mówił Burak. — Ten zie­lony kolor to las. Spójrz­cie, jak ogromną połać mapy zaj­muje. Żół­tym kolo­rem są zazna­czone skrawki pól przy­na­leżne do leśni­czó­wek i domów zaję­tych przez drwali i robot­ni­ków leśnych. To wszystko, zie­lone i żółte, jest wła­sno­ścią lasów pań­stwo­wych. I tylko w samym środku wid­nieje czer­wona plama; to wasz dom i wasz sad, panie Sobota. Ta mapa wisi w moim gabi­ne­cie, codzien­nie na nią patrzę i codzien­nie mi przy­kro, że nie wszystko na niej jest zie­lone i żółte. Sprze­daj­cie nam swój sad i swój dom, zro­bimy w nim jesz­cze jedną leśni­czówkę. Dobrze zapła­cimy…”

Nie miał wtedy Horst Sobota pie­nię­dzy, ponie­waż sad był młody i żad­nych zysków nie przy­spa­rzał. Aż pew­nego dnia, po jakichś spi­skach, które Hen­ryk miał ze swoją matką, powie­dzieli mu oby­dwoje: „Albo sprze­dasz dom i sad nad­le­śni­czemu i kupisz synowi piękne miesz­ka­nie w mie­ście oraz ładny samo­chód, albo wyje­dziemy oboje w daleki świat”. Nie kochali ani tego skrawka ziemi nad jezio­rem, ani tego domu z gan­kiem i kolo­ro­wymi szyb­kami. Nie, niczego chyba nie kochali oprócz sie­bie i nie rozu­mieli, że Horst Sobota ni­gdy i ni­gdzie się stąd nie ruszy, bo czuje się już stary i tutaj pra­gnie umrzeć i być pocho­wany. Może nawet obok sta­rego Keile na pół­wy­spie poże­ra­nym przez las. Oma­mił ich nad­le­śni­czy, ale ponie­waż on nie dla sie­bie, lecz dla lasu potrze­bo­wał domu Soboty i jego skrawka ziemi, Sobota wie­dział, że to las poprzez nad­le­śni­czego znowu wycią­gnął ręce po jego dobro. Zawziął się i oświad­czyć „nie”. Żonie i synowi. A wła­ści­wie to „nie” zostało powie­dziane wobec lasu, do któ­rego już wtedy zaczął odczu­wać nie­na­wiść.

I tak oto Horst Sobota został sam w swoim domu i w swoim sadzie, od czasu do czasu przy­cho­dził do niego list od żony i syna, cza­sami nawet jakaś paczka z ubra­niem albo zapro­sze­niem do wyjazdu w daleki kraj. Wtedy to Horst Sobota poje­chał do tar­taku, wybrał piękne jesio­nowe deski i sam sobie zro­bił trumnę wedle swego wzro­stu, a nawet obszer­niej­szą. Posta­wił ją w szo­pie, gdzie prze­cho­wy­wał jabłka zimowe, i po któ­rymś tam liście i zapro­sze­niu poło­żył się w owej trum­nie, aby umrzeć w zapa­chu jabłek i jesio­nowego drewna. Ale nie umarł. Bo na wieść o tym, że Horst Sobota poło­żył się za życia do trumny, pięk­nym samo­cho­dem przy­był z dale­kiego kraju jego syn Hein­rich, prze­niósł go na łóżko, wyle­czył zastrzy­kami, a potem powie­dział: „Masz, ojcze, ponad sie­dem­dzie­siąt lat i jak na ten wiek zadzi­wia­jąco zdrowe ciało. Ale twój umysł stał się podobny do umy­słu dziecka. Powta­rzasz cią­gle o zbrod­niach lasu, a prze­cież las nie jest żywą istotą. Twój umysł trzeba leczyć, o twój umysł trzeba dbać”. Horst zapy­tał go: „Czemu nie przy­je­chała moja żona, a twoja matka, Gerda?” Syn wzru­szył ramio­nami i odparł: „Ona ma już innego męż­czy­znę. Ja też jestem żonaty i mam dwoje dzieci. Jedź ze mną, będziesz z nami. Ty nawet nie wiesz, że powoli staję się sław­nym czło­wie­kiem”. Ale Horst Sobota czuł, że za tymi sło­wami, za tym zapro­sze­niem kryje się jesz­cze jeden pod­stęp lasu, prze­ja­wia się cała leśna zachłan­ność na jego mie­nie, na jego miłość do wła­snego domu i wła­snymi rękami zasa­dzo­nych drzew owo­co­wych. Syn więc odje­chał, a on pozo­stał. Tym bar­dziej że jego żona, Gerda, miała już innego męż­czy­znę, a on był za stary, aby zna­leźć sobie nową kobietę i zacząć żyć w innym kraju, przy boku nie­zna­nej syno­wej i wnu­ków, któ­rych imion nawet nie potra­fił zapa­mię­tać.

Tak więc samot­no­ści Hor­sta winien był las. Była to kolejna jego zbrod­nia — osta­tecz­nie utra­cił drugą żonę i syna. Hein­rich dzi­wił się, że Horst trak­tuje las jak żywą istotę, i z tego powodu porów­ny­wał umysł ojca do umy­słu małego dziecka. Ale co on wie­dział o lesie? Nie tylko prze­cież Horst domy­ślał się, że las jest żywą istotą, odkrył to jesz­cze przed nim nie­ży­jący już leśni­czy Iza­jasz Rzepa. A nie był Rzepa jakimś tam nie­wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem jak Horst; miał tytuł inży­niera, wciąż czy­tał książki o lesie, a nawet pisał o lesie w gaze­tach.

„Co to jest las? — Iza­jasz Rzepa zapy­ty­wał Hor­sta. — Czy można nazwać lasem zwy­kłe sku­pi­sko drzew? Zbio­ro­wi­skiem drzew jest także posa­dzony przez cie­bie sad, a prze­cież twego sadu nazwać lasem nie można. Zbio­ro­wi­skiem drzew jest park, a prze­cież parku nie nazy­wamy lasem, i w isto­cie nawet naj­więk­szy park jesz­cze lasem nie jest. Cóż więc za zbio­ro­wi­sko drzew staje się lasem i kiedy się to dzieje? Otóż las, drogi Hor­ście, jest to taki zespół drzew, w któ­rym zaczęły dzia­łać pro­cesy i siły laso­twór­cze, powstała bio­ce­noza. Tajemne to i przez nikogo do końca jesz­cze nie­zba­dane siły i pro­cesy. Wiemy o ich ist­nie­niu, liczymy się z nimi, bie­rzemy je pod uwagę, ale tak naprawdę nie­wiele z nich rozu­miemy. To one spra­wiają, że w pew­nej chwili zwy­kłe zbio­ro­wi­sko drzew prze­mie­nia się w las, a nie w park. Powstają one nie wia­domo kiedy i dzia­łają na swój wła­ściwy spo­sób. Stwa­rzają to, co my leśni ludzie w naszym leśnym języku nazy­wamy eko­sys­te­mem leśnym, oraz jesz­cze coś więk­szego, kli­maks leśny. Siły laso­twór­cze spra­wiają, że las sam umiera i sam się odra­dza. Życie lasu zaś prze­ja­wia się w cią­głej walce o byt. Czy nie prze­raża cię myśl o matce poże­ra­ją­cej wła­sne dzieci? A prze­cież to codzienne zja­wi­sko w każ­dym lesie. Oto brzoza matka co roku zasiewa wokół miliony swo­ich dzieci. Ale te, które zako­rze­nią się w jej pobliżu, po jakimś cza­sie więdną i umie­rają, ponie­waż zabiera im wodę, zasła­nia przed słoń­cem. W lesie każdy żyje kosz­tem innego, każdy wal­czy o odro­binę świa­tła sło­necz­nego, o każdą kro­plę wil­goci w gle­bie. To straszna walka, a owe zbrod­nie, które dostrze­gamy na powierzchni, niczym są w porów­na­niu z walką, jaką o każdą kro­plę wil­goci toczą ze sobą ukryte w ziemi korze­nie. Czymże też jest ów kli­maks leśny, czyli prze­dziwna dra­bina, która pozo­staje czę­ścią sił laso­twór­czych? Na korze­niach drzew rosną spe­cjalne grzybki, wyżej jest runo leśne, na wyż­szym pię­trze pod­szyt, a jesz­cze wyżej korony drzew. Wszystko ist­nieje we wza­jem­nej współ­za­leż­no­ści, zara­zem poże­ra­jąc się wza­jem­nie i bez sie­bie żyć i roz­wi­jać się nie mogąc. Nie­któ­rzy powia­dają, że las jest piękny. To śmieszne, Hor­ście. Las jest brzydki, bo to, co się w nim dzieje, musi napa­wać każ­dego wstrę­tem. Las to chaos, bała­gan i nie­po­rzą­dek. Wystar­czy kilka lat nie być w jakimś matecz­niku, aby zoba­czyć, jaka sto­czyła się tam bitwa, ile drzew padło mar­twych, dla ilu nie star­czyło świa­tła i wody. Wszę­dzie ujrzysz poprzew­ra­cane i gni­jące pnie, poże­rane przez paso­ży­tu­jące na nich grzyby. My, ludzie, sta­ramy się wpro­wa­dzić do lasu jakiś tam nasz ludzki porzą­dek, czy­ścimy młod­niki, aby drze­wom zapew­nić wię­cej świa­tła i wody, wywo­zimy spróch­niałe lub suche drzewa, aby nie stały się sie­dli­skiem szkod­ni­ków poże­ra­jących zdrowe drzewa. Wyci­namy ogromne poła­cie lasu, ale zaraz potem sadzimy nowy las, chro­nimy go przed spa­ło­wa­niem przez łosie i jele­nie, leczymy rany lasu. Dbamy o to, aby dzia­łały owe siły laso­twór­cze, zara­zem jed­nak ogra­ni­czamy ich zło­wro­gie wpływy. Czy wiesz, że wystar­czyłoby dzie­sięć lat, aby z two­jego ogródka peł­nego kwia­tów, z sadu rodzą­cego owoce nic nie pozo­stało, ponie­waż wkro­czyłby tam las, a on nie wie, co to piękno, choć sam cza­sami rów­nież rodzi piękno. W twoim ogródku wyro­słyby brzozy, a twój sad zacząłby dzi­czeć i rodzić coraz mniej­sze owoce. Tajemne i groźne są siły laso­twór­cze i praw­dziwe jest wra­że­nie, że las to istota groźna i zło­wroga. O tak, Hor­ście, las jest straszny. Nie życzę nikomu, aby bez sie­kiery i piły, ranny, pozba­wiony sił tra­fił do lasu i zdał się na jego łaskę. Nie okaże najmniej­szej lito­ści, ptaki wydzio­bią ran­nemu oczy, mrówki osku­bią ciało, choć jesz­cze będzie koła­tać w nim resztka życia. Możesz się schro­nić w lesie, póki jesteś silny, ale biada ci, jeśli oka­żesz sła­bość”. „A czło­wiek, Iza­jaszu? Jakie jest w lesie miej­sce dla czło­wieka?” — zapy­tał Horst Sobota.

Otrzy­mał odpo­wiedź: „Wypo­wie­dzia­łem tajemne zaklę­cie, które brzmi: kli­maks. A po grecku zna­czy to dra­bina. Jest więc w lesie runo, pod­szyt i korony drzew, jak gdyby dra­bina roślin wspi­na­jąca się ku słońcu i czer­piąca soki z ziemi. Jakie miej­sce na tej dra­bi­nie zaj­muje czło­wiek? Czy jest na samej górze, czy na dole? Nie­stety, tego nie wiemy. Cza­sami nam się zdaje, że to my jeste­śmy na górze, rzą­dzimy w lesie, jak chcemy. Cza­sami zaś odno­simy wra­że­nie, że znaj­du­jemy się na naj­niż­szym szcze­blu, jeste­śmy nikim, ba, obcym cia­łem, choć to nie jest aż tak pewne. W skład sił laso­twór­czych wcho­dzą rów­nież mrówki, żuki, wszystko, co lata i co biega, a więc lisy, zające, kozły, łanie, jele­nie i łosie, bor­suki i leśne myszy, gady i płazy, a także szcze­ci­nia­ste dziki. Ptak prze­nosi w dzio­bie jakieś zia­renko, gubi je i rodzi się drzewo, gdzie ni­gdy go nie było. Dzik prze­nosi w pysku owoc dębu czy buka, gubi go i znowu rośnie drzewo tam, gdzie ni­gdy go dotąd nie było. W lesie, jak ci to mówi­łem, wszy­scy i wszystko jest sobie wza­jem­nie potrzebne. A czło­wiek? Otóż nie wiemy, czym jest w lesie czło­wiek. I to nas boli, Hor­ście. Boli i drę­czy, szcze­gól­nie tych, któ­rzy w lesie spę­dzili całe życie, oba­lili setki drzew i setki drzew posa­dzili. A z tego bólu, z tego uczu­cia nie­pew­no­ści i obco­ści rodzi się wra­że­nie krzywdy. Jeśli zaś do tego dodasz, że las uczy wciąż zła, że na wraż­liwą duszę ludzką przez wiele lat oddzia­łują owe bez­względne i okrutne siły laso­twór­cze, czło­wiek zostaje zara­żony złem lasu i sam staje się zły. Tylko naprawdę zły czło­wiek bywa zaak­cep­to­wany przez las i tylko taki czło­wiek czuje się w nim dobrze. Czy nie widzia­łeś, ilu do naszego lasu przy­szło mło­dych i peł­nych zapału leśni­ków, ludzi dobrych, a nawet pięk­nych? Jacy zaś się ostają, a jacy ucie­kają? Prze­trwać w lesie mogą ci tylko, któ­rzy sami stają się podobni do lasu, two­rzą z nim jedną zło­wrogą istotę. Kogo bowiem las naj­czu­lej przyj­muje? Przede wszyst­kim tych, co nie spraw­dzili się w wiel­kich mia­stach, w ogrom­nych fabry­kach. Albo takich, któ­rzy nie potra­fią żyć w zwar­tym zespole ludz­kim, nie­ustan­nie wno­szą do niego swoje urazy, zawi­ści, nie­chęci; kłó­tli­wych i małost­ko­wych. Albo takich, któ­rych tu przy­słano za karę, za jakieś prze­wi­nie­nie; mrok lasu ma ukryć ich brzyd­kie twa­rze i jesz­cze brzyd­sze dusze. Na takich ludzi las naj­prę­dzej potrafi oddzia­łać, zaka­zić ich swoim złem, ode­brać ludzką wraż­li­wość, aż staną się podobni do lasu. Kim jestem ja, Iza­jasz Rzepa? To prze­cież ja (mówię ci to w tajem­nicy) wska­za­łem żan­dar­mom miej­sce, gdzie kryło się trzech jeń­ców, któ­rych potem ty, Hor­ście, zako­pa­łeś na sta­rym cmen­ta­rzu Keilów. Dla­czego to uczy­ni­łem? Nie wiem. Do dziś gry­zie mnie sumie­nie i to przez owo drę­czące poczu­cie winy zaczą­łem poj­mo­wać zło lasu. A twój przy­ja­ciel, leśni­czy Kon­dradt? Czy nie ciąży na nim podej­rze­nie, że zastrze­lił kochanka swo­jej żony? Uwol­nił się jed­nak od kary, ponie­waż rze­komo poży­czył tam­temu czło­wiekowi nabitą strzelbę i nastą­pił śmier­telny wypa­dek. Powiedz prawdę, Hor­ście: ile nie­win­nej krwi ludz­kiej prze­la­łeś, gdy wojo­wa­łeś w obcej armii? Kto długo mieszka w lesie albo na jego skraju, zostaje zacza­dzony złem i bru­tal­no­ścią. Albo popada w pijań­stwo. Albo staje się kłam­liwy, nie­dbały i leniwy. Las rośnie powoli. To nie fabryka z taśmą pro­duk­cyjną. Nie zro­bisz cze­goś w tym roku, to uczy­nisz w następ­nym, co za róż­nica? Nie posa­dzisz mło­dych drzew wio­sną, to możesz posa­dzić je jesie­nią albo następ­nej wio­sny. Pomyśl: każdy czło­wiek ma satys­fak­cję z owo­ców swej pracy. Gór­nik, bo wydo­był tonę węgla, rol­nik, bo posiał i zebrał plony. I tylko leśny czło­wiek sadzi las dla przy­szłych poko­leń i ścina drzewa, które sadziło poprzed­nie poko­le­nie. To także przy­kre uczu­cie, które nas drąży w spo­sób nie­wi­dzialny i pozo­sta­wia osad nie­speł­nie­nia. Nie ufaj leśnym ludziom, Horst, bo są źli i bez­względni jak las, tak samo pod­stępni i kłam­liwi. I jest w nich potrzeba czy­nie­nia zła sobie i innym, msz­cze­nia się za poczu­cie nie­do­sytu i nie­speł­nie­nia. Las ich ogłu­pia i otę­pia, odbiera im, co ludz­kie, a zaraża tym, co leśne. Nie, nie sprze­da­waj swo­jego domu i swego skrawka ziemi, nie pozwól, aby las prze­kro­czył drogę. To będzie twoje zwy­cię­stwo nad lasem”.

„A ty?” — znowu zapy­tał go Horst.

Iza­jasz odrzekł po chwili:

„Nie­na­wi­dzę lasu, bo prze­ży­łem w nim czter­dzie­ści lat. Mia­łem, jak ty, żonę i mia­łem, jak ty, dzieci. Teraz jestem, jak ty, sam. Ja i las. On i ja. Wiem, że mnie nie­na­wi­dzi, bo prze­nik­ną­łem jego istotę do głębi. Ale prze­cież nie do końca, Hor­ście. Chcę mu wydrzeć jego wszyst­kie tajem­nice, poznać sedno jego siły. Nie­na­wi­dzę lasu, ale zara­zem go kocham i żyć bez niego nie potra­fię”.

Nie roz­wią­zał zaga­dek lasu Iza­jasz Rzepa. Zmarł w rok póź­niej i pocho­wany został na wio­sko­wym cmen­ta­rzu. Nie minęły dwa lata, a wyro­sła na jego gro­bie brzoza samo­siejka, któ­rej nikt nie wyrwał z mogiły, ponie­waż Rzepa nie miał bli­skich. Ale Horst Sobota od tego czasu nie lubił cho­dzić do lasu, choć jak mu się zda­wało — zaczął rozu­mieć jego mowę. Nie stało się to oczy­wi­ście tak z dnia na dzień ani nawet z tygo­dnia na tydzień. Naj­pierw sia­dy­wał Horst Sobota na swoim oszklo­nym ganku i patrzył na las przez te szybki, które nie były zabar­wione żad­nym kolo­rem. Zimą obser­wo­wał szkie­le­cie gałę­zie buków, młode brzozy przy­gięte cię­ża­rem śniegu, wiecz­nie zie­lone sosny, dum­nie potrzą­sa­jące szur­pa­tymi gło­wami. Las wyda­wał się cichy i bez­bronny, ale wystar­czyło zro­bić kilka kro­ków w jego głę­bię, a na dróż­kach wydep­ta­nych raci­cami sare­nek i kozioł­ków widziało się krwawe ślady czy­jejś zbrodni — poroz­rzu­cane pióra pta­sie, zadu­szone przez lisy zające. Tak, nawet w porze pozor­nego bez­ru­chu i bez­siły las także mor­do­wał to, co słab­sze. Łamały się drzewa, które nie wytrzy­my­wały oki­ści, pękała od mrozu kora i zaraz następ­nego roku wcho­dziła w te pęk­nię­cia huba lub two­rzyła się narośl rakowa. A co się działo wio­sną lub latem, kiedy to las zda­wał się być aż aksa­mitny od roz­bu­cha­nej w nim zie­leni? W cie­niu potęż­nych drzew dogo­ry­wały młode i słabe drzewka, led­wie dosły­szalna mowa ich list­ków drę­czyła serce Hor­sta Soboty. Jak zaklę­cie powta­rzał imiona trzech sza­ta­nów, które skła­dały się na siłę lasu: bio­ce­noza, eko­sys­tem i kli­maks leśny. Roz­my­ślał też, na jakim szcze­blu dra­biny leśnej znaj­duje się czło­wiek, który bro­nił lasu przed leśnym złem — i ule­gał mu, pod­da­wał się złu, pra­gnął podob­nie jak las nisz­czyć słab­szych. A owym słab­szym — był dla leśnych ludzi sie­dem­dzie­się­cio­letni Horst Sobota ze swoim pięk­nym domem z czer­wo­nej cegły i kry­tym czer­woną dachówką, z ośmioma poko­jami, kolo­ro­wym gan­kiem i pięk­nym sadem. Na mapach leśnych wciąż wid­niała duża czer­wona plama. Dla­tego ponow­nie odwie­dził Hor­sta Sobotę nowy nad­le­śni­czy, nazwi­skiem Masło­cha. Przy­wiózł ze sobą główną księ­gową z Okrę­go­wego Zarządu Lasów. To ona wypi­sała na czeku ogromną, wie­lo­cy­frową sumę, jaką ofia­ro­wały Lasy za dom i zie­mię Hor­sta Soboty. I wtedy on, Horst, poszedł na chwilę do swej skrytki, przy­niósł narę­cze owią­za­nych ban­de­ro­lami bank­no­tów kra­jo­wych, które otrzy­my­wał za owoce z sadu, oraz obcych, jakie dostał od syna, i roz­ło­żył je na stole. A kiedy je już roz­ło­żył, oka­zało się, że nie ma miej­sca na czek nad­le­śni­czego Masło­chy. Tak Horst Sobota odniósł zwy­cię­stwo nad lasem i jego ludźmi, nad jed­nym z sza­ta­nów o nazwie kli­maks, gdyż nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że czło­wiek leśny też już dawno stał się czę­ścią lasu, lecz jaki miał być dal­szy los Hor­sta? Miał ponad sie­dem­dzie­siąt lat i czas mu było umie­rać, a po nim — ponie­waż ani żona, co miała innego męż­czy­znę, ani syn, zdo­by­wa­jący sławę w obcym kraju, nie mieli wziąć ani domu, ani sadu, ani kawałka ziemi — wszystko, co nale­żało do Soboty, musiało i tak stać się wła­sno­ścią lasu. Mógł oczy­wi­ście Horst Sobota sprze­dać komuś swoje dobro albo daro­wać u nota­riu­sza, ale nie znaj­do­wał nikogo, kto byłby tego godny i w duchu (co czuł Sobota) nie drwiłby sobie z jego opo­wie­ści o leśnych sza­ta­nach. Niech­że więc w końcu tak się sta­nie — pomy­ślał Sobota — że las go zwy­cięży, z mar­twej ręki wydrze mie­nie, zapa­nuje nad sadem i domem. Codzien­nie doty­kał Sobota wieka trumny z jesionu i roz­my­ślał o wła­snej śmierci i o tym, co się po niej sta­nie. A od tych roz­my­ślań wychudł, posi­wiał, zbrą­zo­wiał jak kora sosnowa. Nie wie­dział, że jest piękny — wysoki, szczu­pły, ani odro­binę nie przy­gar­biony przez czas i tro­ski, z pocią­głą twa­rzą i nie­bie­skimi oczami, z siwymi brwiami i gładko przy­le­ga­ją­cymi do czaszki siwymi wło­sami. I choć czę­sto ludziom mówił o swej rychłej śmierci i o tym, że się jej nie boi, ponie­waż tam gdzieś daleko, skąd się nie wraca, sta­nie przed Panem i zażąda uka­ra­nia lasu za jego zbrod­nie, oka­zało się, że Pan wcale się nie śpie­szy na spo­tka­nie z Hor­stem Sobotą. Lata mijały, on wciąż był zdrowy i krzepki, ani wio­sną, ani jesie­nią żadna cho­roba się go nie cze­piała, nawet nie musnęła lekką gorączką.

Sia­dy­wał więc Horst Sobota na kolo­ro­wym ganku i przez kilka bez­barw­nych szy­bek obser­wo­wał las, pra­gnąc doj­rzeć owych trzech leśnych sza­ta­nów. Nie nale­żał Sobota do ludzi nie obe­zna­nych z lasem, jako mło­dzie­niec nie raz i nie dwa był przez swo­jego ojca wysy­łany do prac leśnych — za drewno na opał, za kloce na budowę sto­doły. Przez lata wojny też zda­rzyło mu się widzieć prze­różne lasy — w doli­nach i w górach, w cie­płym i zim­nym kli­ma­cie. W nie­woli przez cztery lata pra­co­wał w wielu lasach i w wielu borach. Dla­tego wie­dział, że las potrafi być różny, jak różny bywa czło­wiek. W zim­nym kli­ma­cie rosły prze­waż­nie lasy igla­ste, w górach ku niebu pięły się potężne świerki i jodły, niżej — z domieszką buka, jesz­cze niżej z modrze­wiami, jesio­nami, klo­nami, a nawet pach­nącą latem lipą i wsty­dliwą białą brzozą. Poznał lasy łęgowe roz­cią­gnięte na nizi­nach, z potęż­nymi dębami i jesio­nami. Poznał lasy bagienne, las mie­szany świeży i las wil­gotny, las łęgowy gór­ski i las mie­szany wyżynny, a także bory potężne — te wysokogór­skie, te bagienne, te suche, wil­gotne i świeże. Każdy był inny, miał swoje wła­sne obli­cze, prze­wagę tych lub owych gatun­ków drzew i naj­róż­niej­sze było pod­szy­cie oraz runo. Inny też był las tutej­szy — jakiś nie­sa­mo­wity, kudłaty, mroczny, choć prze­cież i w nim były całe poła­cie, gdzie słońce prze­ni­kało na zie­mię przez korony potęż­nych sosen. Tra­fiały się w nim jed­nak miej­sca straszne, z któ­rych noc zda­wała się ni­gdy nie odcho­dzić, noga zapa­dała się w wil­gotne dno na wpół wyschnię­tych jezior, nad opa­rze­li­skami snuła się mgła. Inne lasy lub bory miały jakąś dziwną deli­kat­ność i wraż­li­wość, wybie­rały dla sie­bie naj­do­god­niej­sze sie­dli­ska i ginęły, gdy tylko przy­szedł rok suchy lub nastał rok wil­gotny. Las tutej­szy wyda­wał się nie­zwy­kle żywotny, zachłanny na każdy skra­wek ziemi. Gdzie było sucho — zasie­wał brzozę, gdzie wil­goć — osa­dzał olchy i osiki, jesz­cze gdzie indziej usa­da­wiał dęby, modrze­wie i graby, a wszę­dzie siał sosny i świerki. Latem wabił aksa­mitną zie­le­nią, ale wystar­czyło wejść nieco w głąb, i pochła­niał czło­wieka mrok, a dopiero potem zaska­ki­wał widok roz­sło­necz­nio­nej polany. Po kil­ku­set kro­kach znowu las poja­wiał się odmie­niony, z miej­scami i sie­dli­skami, w któ­rych wraż­liwa dusza odczu­wała nie­okre­ślony nie­po­kój, a nawet strach. Nie lubili tam bywać także i leśni ludzie, nawy­kli do zła lasu. Nie­chęt­nie też opo­wia­dali o tajem­ni­czych uro­czy­skach, gdzie pora­żało czło­wieka nie­sa­mo­wite mil­cze­nie drzew, nie sły­szało się nawet pta­siego śpiewu. Albo o wysep­kach wśród mokra­deł, poro­śnię­tych świer­kami, o które czo­chrały się ogromne dziki i pozo­sta­wiały przy­le­pione do żywicy dłu­gie szorst­kie włosy. W tych miej­scach, prze­waż­nie późną jesie­nią albo zimą, uno­sił się wstrętny opar prze­sy­cony smro­dem metanu, sły­szało się stam­tąd krzyk ludzki, jak gdyby prze­sła­nie z tra­gicz­nej prze­szło­ści, gdy ginęły tu całe ple­miona i ludy. Tylko silny mróz dawał dostęp czło­wiekowi do owych sie­dlisk leśnych, znaj­do­wano tam czaszki łosi, dzi­ków, a nie­rzadko i czaszki ludz­kie, prze­rdze­wiałą broń, stru­chlałe rze­mie­nie ple­ca­ków i puste skrzy­nie po nabo­jach. Dziw­nie się nazy­wały te miej­sca: Błęd­nik, Kakaj, Lament, Oświn, Sko­nał, Top­nik, Zgniłe, Nie­żywe — być może tutaj wła­śnie zamiesz­ki­wały trzy leśne moce, które czy­niły las sil­niej­szym i nie­zwy­cię­żo­nym.

Pojął Horst Sobota, że czło­wiek jest niczym wobec mocy leśnych i że on sam, choć jesz­cze nie stra­cił domu — kie­dyś prze­gra z lasem nie­odwo­łal­nie. Ponie­waż czło­wiek żyje krótko, a las jest wieczny.

Aż zda­rzyło się pew­nego razu wcze­sną wio­sną, w porze sadze­nia drzew, że piasz­czy­stą drogą obok domu Hor­sta Soboty póź­nym popo­łu­dniem wra­cali do swo­ich domów pod­chmie­leni robot­nicy leśni. Zoba­czyli Hor­sta w ogródku i jeden z nich zawo­łał do niego:

— Dawno nie uży­wa­łeś kobiety, stary Hor­ście. Idź w dwu­dzie­sty czwarty oddział, tam leży dziew­czyna i czeka na cie­bie z roz­ło­żo­nymi nogami. Spró­buj z nią, może ci się uda. A jak nie, to ona i tak nikomu nic nie powie, bo się zupeł­nie upiła i pew­nie dopiero rano wytrzeź­wieje.

Prze­ra­ziły te słowa Hor­sta Sobotę. Wcze­snym ran­kiem widział prze­cho­dzącą mimo jego domu gro­madkę dziew­cząt, zapewne przy­jezd­nych; co roku zapra­szano mło­dzież, aby poma­gała sadzić las. Czy teraz las doko­nał nowej zbrodni?

Pośpie­szył Horst Sobota do dwu­dzie­stego czwar­tego oddziału i na skraju zrębu, w sosno­wym młod­niku zna­lazł dziew­czynę. Wyglą­dała na szes­na­ście lat i miała piękne, bujne, czarne włosy, tym czar­niej­sze, że twarz jej była blada i jak gdyby mar­twa. Aż pod szyję pod­cią­gnięto jej sukienkę i obok porzu­cono różowe maj­teczki. Leżała pół­naga, z roz­rzu­co­nymi sze­roko nogami, z pla­mami krwi na udach i kro­czu, bo chyba dzie­wic­two do tej pory nosiła. Beł­ko­tała coś nie­wy­raź­nie, gdy ją Horst Sobota wziął na ręce i usi­ło­wał zanieść do domu. Zio­nęła alko­ho­lem. Kilka razy wymio­to­wała, kiedy ją kładł na tra­wie, bo mu bra­ko­wało sił i czę­sto musiał odpo­czy­wać. Ale prze­cież doniósł ją do domu, poło­żył na wygod­nym drew­nia­nym łóżku, zro­bił zimne okłady na czoło, aż po kilku godzi­nach zaczęła odzy­ski­wać przy­tom­ność. O nic jej Horst nie pytał, bo wszyst­kiego się domy­ślał. Zapewne dziew­czyny poczę­stowano wódką, a tą jej zdra­dli­wej mocy jesz­cze nie znała.

Nie powie­działa mu o tym ani słowa, może ze wstydu, a może z mało­mów­no­ści. Potem, gdy już się opo­rzą­dziła i wró­ciły jej siły, dora­dzał dziew­czy­nie Horst, aby spraw­ców nie szu­kała, bo i tak nie znaj­dzie, wielu ich bowiem być musiało, a sama sobie winna, ponie­waż piła, choć pić nie musiała. Powie­dział też, że jej krzyw­dzie winien jest las, który przez swo­ich trzech sza­ta­nów czyni ludzi złymi, i popro­sił ją, aby ni­gdy nie cho­dziła do lasu, tak jak on od tej pory już tam wię­cej nie pój­dzie. Opo­wie­dział jej o sobie, o swo­jej samot­no­ści, poka­zał sad i zapro­po­no­wał, że na jesieni, gdy zacznie się zbiór owo­ców, może do niego przy­je­chać, na jak długo zechce, i poma­gać mu w pracy.

Nie usły­szał od dziew­czyny ani słowa. Dał jej na auto­bus i ona odje­chała, aż hen, do jakiejś kur­piow­skiej wio­ski, od ludzi bowiem wywie­dział się, że z tam­tych stron dziew­częta do sadze­nia lasu przy­wie­ziono. I znowu sia­dy­wał na swym oszklo­nym ganku roz­my­śla­jąc o zbrod­niach lasu albo scho­dził nad brzeg jeziora i na spróch­nia­łym pomo­ście, z nogami opusz­czo­nymi do sta­rej łódki, słu­chał beł­ko­tli­wej mowy fal. Aż jesie­nią przed swoim domem zoba­czył tę samą dziew­czynę. Wtedy mu wyja­wiła, że kole­żanki, z któ­rymi sadziła drzewa, o jej krzyw­dzie w wio­sce roz­ga­dały, na śmiech i drwiny ludz­kie wysta­wiły. Rodzice ją zbili, trzy sio­stry i dwaj bra­cia przy jed­nym stole z nią jeść nie chcieli, honor swój bowiem cenią nade wszystko. Nie zapro­te­sto­wali, kiedy oświad­czyła, że odcho­dzi w świat. A świat to był dla niej Horst Sobota i jego sad mię­dzy jezio­rem a skra­jem lasu.

Trzy lata żyli obok sie­bie; ona z początku rzadko opusz­cza­jąc sad i dom w oba­wie, aby jej ten i ów z robot­ni­ków leśnych nie roz­po­znał i nie wydrwił. Horst Sobota jeź­dził i cho­dził po wszyst­kie zakupy. Goto­wała mu, zbie­rała owoce i ukła­dała je w skrzyn­kach lub w sia­nie, w sto­dole prze­ro­bio­nej na prze­cho­wal­nię jabłek. Po roku do wie­czo­ro­wego tech­ni­kum ogrod­ni­czego się zapi­sała i z głową okrytą chustką jeź­dziła auto­bu­sem dwa­dzie­ścia kilo­me­trów do szkoły. Na piękną wyro­sła kobietę, o sze­ro­kich ple­cach i sze­ro­kich bio­drach, o śnia­dej cerze i czar­nych, bar­dzo buj­nych wło­sach, które zapla­tała w gruby war­kocz. Zda­wało się Hor­stowi Sobo­cie, że lubiła słu­chać jego opo­wia­dań o zbrod­niach lasu i tak owego lasu zaczęła nie­na­wi­dzić i lękać się, jak on, Horst, nie­na­wi­dził i lękał się lasu i leśnych ludzi. „Jest moja, ponie­waż zna­la­złem ją w lesie i zabra­łem skrzyw­dzoną przez las” — pomy­ślał Sobota i pew­nego razu oświad­czył dziew­czy­nie:

— Jestem stary i wkrótce zło­żysz mnie do mojej jesio­no­wej trumny. U nota­riu­sza prze­pi­szę na cie­bie dom, sad i wielki doby­tek w goto­wiź­nie, który mam scho­wany. Możesz wyjść za mąż i żyć tutaj szczę­śli­wie. Ale jed­nego ci zabra­niam: cho­dzić do lasu i zada­wać się z leśnymi ludźmi. To jest twoje drzewo wia­do­mo­ści dobrego i złego, z któ­rego jeść ci nie wolno.

Ostatni rok jeź­dziła do tech­ni­kum coraz pięk­niej­sza dziew­czyna od Hor­sta Soboty. I zda­rzyło się, że poznała w auto­bu­sie mło­dego męż­czy­znę o puco­ło­wa­tej twa­rzy i czar­nych wąsach. Miał tytuł inży­niera i pocho­dził z War­szawy. Przy­był w te strony, aby na pół­wy­spie Wil­czy Róg zakła­dać plan­ta­cję nasienną. W całym kraju z naj­do­rod­niej­szych sosen uci­nano gałązki i szcze­piono nimi małe sosenki. Z tych szcze­pio­nych drze­wek, naj­do­rod­niej­szych i naj­pięk­niej­szych, zro­dzi się potem nasie­nie, które zacznie się wysie­wać w szkół­kach, aby odtąd sosny rosły piękne i dorodne. Każda sosenka na tej plan­ta­cji będzie miała swoją metrykę, swój akt uro­dze­nia, jak rasowy buhaj lub rasowa wysoko — mleczna krowa.

Pięk­nie opo­wia­dał o swej pracy ów młody czło­wiek, który był leśni­czym. A że dziew­czyna nie­wielu męż­czyzn znała, bo prze­cież wciąż żyła jak gdyby w odosob­nie­niu, w domu i w sadzie Hor­sta Soboty, odczu­wała w sobie kobiece pra­gnie­nie, aby do kogoś się tulić i kogoś pie­ścić. Pół roku kryła się ze swym uczu­ciem przed Sobotą, aż wresz­cie, gdy młody męż­czyzna otrzy­mał służ­bową leśni­czówkę, duży dom na skraju lasu, ale nieco dalej od jeziora, rze­kła do Hor­sta:

— Wiem, co tracę, ale wiem też, co zyskuję. Byłeś dla mnie jak ojciec i matka. Ale prze­cież powie­dziane jest: „Prze­toż opu­ści czło­wiek ojca swego i matkę swoją”. Jutro mój ślub z leśni­czym. Będę miesz­kać o pół kilo­me­tra od cie­bie, ale wiem, że mnie nie zechcesz już wię­cej widzieć, gdyż postą­pi­łam jak Ewa w raju. Uczy­ni­łam to, czego mi zro­bić nie wolno było.

I jako się rze­kło, tak się stało. Jesz­cze tego samego dnia ode­szła do leśni­czówki. A Horst Sobota — choć wio­sna się dopiero zaczy­nała i pięk­nie kwit­nął sad — zro­zu­miał, że las go znowu zwy­cię­żył, i posta­no­wił umrzeć. Poszedł do szopy i poło­żył się w jesio­no­wej trum­nie.

Z początku było mu w niej dobrze, pra­wie chyba jak w nie­bie. Twarde deski uko­iły ból, który ostat­nio zaczął odczu­wać w krę­go­słu­pie. Lecz naj­dziw­niej­sza wyda­wała się Hor­stowi jakaś dziwna swo­boda myśli i zupełny brak trosk. Odle­ciały z nagła od niego i pozwa­lały zasta­na­wiać się nad spra­wami i rze­czami obo­jęt­nymi, mało zna­czą­cymi, ale przy­jem­nymi. Śmierć stała się przy­bli­że­niem jakiejś wiel­kiej rado­ści i ogrom­nego spo­koju. Ot, na przy­kład, roz­my­ślał Horst Sobota o swo­jej jesio­no­wej trum­nie. Dla­czego nie zro­bił jej z dębu lub wiązu, z sosny lub świerka, lecz wła­śnie z jesionu. Pod­jął tę decy­zję za radą Iza­ja­sza Rzepy, ponie­waż — jak mu Rzepa tłu­ma­czył — jesion miał drewno śred­nio cięż­kie — nie chciał Sobota, aby ludzie, co będą go nie­śli na wio­skowy cmen­tarz odle­gły od jego domu o trzy kilo­me­try, męczyli się zbyt­nio. Deski jesionu były sprę­ży­ste, o niewiel­kiej kurcz­li­wo­ści, nie wypa­czały się łatwo, susze­nie ich nie spra­wiało kło­potu. I piękne się to drewno Hor­stowi zda­wało, ponie­waż biel miało wąską, o bar­wie bia­łej z odcie­niem żół­ta­wym, a tu i ówdzie nawet różo­wym. Przy­rdze­niowa zaś część twar­dzieli była jasno­bru­natna, słoje roczne wyraź­nie zazna­czały się i bez trudu każdy stwier­dzał, że drzewo miało sto pięć­dzie­siąt lat. Podo­bało się Hor­stowi, że deski z jesionu są pro­stow­łók­ni­ste i nieco chro­pawe, co wyczu­wał pod pal­cami, choć sam je sta­ran­nie ostru­gał. Trumna pach­niała jakąś prze­ni­kliwą i miłą kwa­śną wonią, ten zapach zapewne długo mu będzie towa­rzy­szył nawet wów­czas, gdy wraz z trumną znaj­dzie się w ziemi. Z tego też powodu trumny ani nie zabej­co­wał, ani też nie poma­lo­wał farbą olejną, aby owego kwa­śnego zapa­chu nie zgu­bić. Wieko też zro­bił z jesionu, równe, pro­ste, bez żad­nych wybrzu­szeń, z malut­kim drew­nia­nym krzy­żem na wierz­chu. Zostało dobrze dopa­so­wane do dol­nej czę­ści, tak więc ani wil­goć, ani woda nie powinny łatwo prze­nik­nąć do środka.

Zado­wo­lony był Horst Sobota ze swo­jej trumny i leżał w niej sztywno wypro­sto­wany, ze zło­żo­nymi na pier­siach rękami, jak powi­nien spo­czy­wać czło­wiek zmarły. Las wiele razy go skrzyw­dził i wiele dobra mu zabrał, po wie­le­kroć uniesz­czę­śli­wił, ale prze­cież dał deski na trumnę. Horst widział ten jesion, gdy jesz­cze rósł w sto pięt­na­stym oddziale, a wła­ści­wie już nie rósł, tylko nie wia­domo dla­czego schnąć zaczął. Piękną też nosił nazwę — jesion wynio­sły. Tak, las wiele Hor­stowi zabrał, trumnę jed­nak dał z jesionu wynio­słego, przez co i Horst czuł się wynie­siony w górę, lep­szy od innych, któ­rzy byle sosno­wymi deskami się zado­wa­lali. Zwy­cię­żo­nemu ofia­ro­wał rzecz dobrą, jak gdyby pamię­ta­jąc, że i Horst Sobota także kilka zwy­cięstw nad lasem odniósł, choćby przez to, że trwał na swoim skrawku ziemi, nawet dziew­czynę młodą z lasu wyniósł na wła­snych rękach i jak gdyby tchnął w nią życie. Czy miał prawo liczyć, że ta dziew­czyna dochowa mu wier­no­ści w jego nie­chęci do lasu, skoro kobieta i samego Boga zawio­dła? Przy­cią­gnął ją do sie­bie mło­dzie­niec z czar­nymi wąsami, który zakła­dał na pół­wy­spie plan­ta­cję nasienną, aby las był jesz­cze więk­szy i jesz­cze potęż­niej­szy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: