Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele - Luke Gamble - ebook

Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele ebook

Luke Gamble

4,0
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po ukończeniu studiów Luke pełen zapału rozpoczął pracę jako weterynarz w niewielkim miasteczku w brytyjskim hrabstwie Dorset. Nie spodziewał się, że pierwsza operacja kociego oka nie będzie najtrudniejszym zadaniem, jakie go czeka. W swojej kilkunastoletniej praktyce spotkał się z rozwścieczoną kozą broniącą dostępu do zakochanego w niej osła, przyklejoną do palców lekarza myszą, świątynnym słoniem w Indiach oraz wyjątkowo agresywną wiewiórką. Luke Gamble opowiada nie tylko o zabawnych utarczkach ze zwierzętami i ich właścicielami, ale przede wszystkim o przeżyciach i wyzwaniach, które pomogły mu odnaleźć swoją własną drogę. Trudna walka z epidemią dziesiątkującą bydło zmusiła go do stawienia czoła wielu ludzkim dramatom, podróż na drugi koniec świata skłoniła go do założenia międzynarodowej organizacji pomagającej zwierzętom, a chęć zdobycia ślicznej dziewczyny - do przebiegnięcia jednego z najtrudniejszych maratonów. Wspomnienia Luke'a Gamble'a to rzecz trzymająca w napięciu, śmieszna, zaskakująca wzruszająca i miejscami romantyczna. I chociaż określenia te pasują bardziej do powieści przygodowej niż do autobiografii weterynarza, autoironia i wrażliwość, z którą autor opisuje zabawne przypadki i trudne wybory sprawiają, że jego opowieść to znakomita książka nie tylko dla miłośników zwierząt.

 

Luke Gamble to współczesny James Herriot!

BFKbooks.com

 

- No to co się tu stało? - zapytałem.

- Przejechała ją ciężarówka - odparła dziewczynka.

- Duża niebieska ciężarówka! - wtrącił jej brat, kiwając smutno głową.

- A wy ją podnieśliście, tak? Tę wiewiórkę?

- Zaraz do niej podbiegłem, a ona leżała i się nie ruszała. - Chłopczyk pociągnął nosem i spojrzał na mnie. - Mama dała nam pudełko i włożyłem ją do środka - powiedział ze łzami w oczach. - Czy ona wyzdrowieje?

- Nie jestem pewien - odparłem - ale zrobię, co będę mógł. Rzućmy na nią okiem.

Otworzyłem pudełko, spodziewając się, że zobaczę spłaszczonego małego, kudłatego gryzonia patrzącego na mnie nieruchomymi oczami, z zastygłym grymasem uśmiechu. [...]

Wiewiórka wystrzeliła z pudełka z prędkością światła. Uchyliła się przed moją - daremną - próbą pochwycenia jej, przeleciała przez pokój, zrzuciła dwa obrazki ze ściany, wskoczyła chłopcu na głowę i odbiła się z niej jak z trampoliny w kierunku otwartego okna.

Nie na darmo jednak Sheila jest superpielęgniarką z piętnastoletnim doświadczeniem. Może przewidziała moją głupotę, bo, dokładnie w tym momencie, kiedy popełniłem zbrodnię otwarcia pudełka, rzuciła się przez pokój i zamknęła z trzaskiem okno.

Wiewiórka odbiła się od szyby, a ja skorzystałem z okazji i złapałem ją mocno za szyję. Wiła się i drapała, próbując się uwolnić. Wrzucając wiewiórkę z powrotem do pudełka, uśmiechnąłem się do zszokowanych dzieci i wyszczerzyłem do Sheili. Ta tylko uniosła brwi.

- Wyleczył ją pan! - zawołał chłopiec.

Popatrzyłem na niego, niepewny, co odpowiedzieć.

- Tak - powiedziała Sheila, wyprowadzając dzieci z pokoju przyjęć. - Jest genialnym weterynarzem.

(fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 432

Oceny
4,0 (20 ocen)
7
8
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Vet. My Wild and Wonderful Friends

First published in Great Britain in 2011 by Two Roads,

an imprint of Hodder & Stoughton, an Hachette UK company.

Copyright © Luke Gamble 2011

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2012

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2012

Wydanie I

Warszawa 2012

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Od Autora

Ta książka to moja historia. Chociaż opiera się na faktach, celowo zmieniłem imiona i nazwiska występujących tu osób oraz opisy ich wyglądu, a także nazwy miejsc, i przemieszałem ze sobą różne wydarzenia z całej mojej kariery zawodowej. A zatem wiele z przedstawionych tu osób to postacie fikcyjne, obdarzone jednak cechami różnych ludzi, których poznałem w swoim dotychczasowym życiu.

Dla Cordelii, Noaha, Sheby, Leuwena i małego Charliego!

1Kto sieje wiatr, zbiera burzę

– Mój kot ma atak jaskry ostrej! – zaskrzeczał piskliwy głos w telefonie.

Był środek nocy. Siedziałem na podłodze na progu swojej sypialni, trzymając komórkę przy uchu i próbując sobie przypomnieć, jakie choroby mogą powodować podwyższenie ciśnienia w gałce ocznej. Miałem zasięg tylko w jednym punkcie w całym domu, więc musiałem się nisko pochylić, przekrzywiając głowę na bok i modląc się, żeby sygnał nie zaczął zanikać.

– Jaskra ostra bardzo rzadko występuje u kotów – odpowiedziałem, chcąc zyskać trochę na czasie.

Był to dopiero mój trzeci nocny dyżur, ale od świeżo upieczonego weterynarza można oczekiwać, że teorię będzie miał w małym palcu. Biorąc pod uwagę liczbę książek, jakie wtłoczyłem do swojego małego móżdżku zaledwie parę miesięcy wcześniej, powinienem coś niecoś wiedzieć na temat biednego cierpiącego kota.

– Jak on się zachowuje? – zapytałem.

– Źle. Mówię panu, że ma atak ostrej jaskry! – Głos był coraz bardziej piskliwy. – To bardzo bolesne i musi go pan przyjąć.

Zerknąłem na zegarek. W półmroku panującym na podeście schodów trudno było odczytać godzinę z tarczy pod pękniętym szkiełkiem.

– Nie ma problemu – zacząłem. – Przyjmę go z przyjemnością, ale w tej chwili mogę mieć niejakie trudności z przedostaniem się do miasta...

Gdzieś z zewnątrz dobiegały coraz głośniejsze wiwaty.

– Co? – usłyszałem w odpowiedzi.

– Czy może mi pani powiedzieć, co takiego robi kot, że zdiagnozowała pani u niego atak jaskry ostrej? – zapytałem.

– Moje nazwisko Beasley – oświadczył głos. – Jestem klientką pana Spotswode’a od piętnastu lat! A przez dwadzieścia pięć lat pracowałam jako optyk, więc nie życzę sobie, aby podawał pan w wątpliwość fakt, że mój kot ma jaskrę ostrą! – Umilkła na chwilę. Niemal widziałem parę buchającą ze słuchawki. – Będzie pan musiał usunąć mu oko.

Zalęgło się we mnie przeczucie, że cokolwiek powiem czy zrobię, pani Beasley to nie przekona. Przymknąłem oczy i wziąłem głęboki wdech.

– Pani Beasley... – zacząłem.

– Przyjedzie pan, żeby pomóc mojemu biednemu kotu, czy nie?

– Może mi to zająć trochę czasu.

– A to dlaczego?

– Pani Beasley – powiedziałem. – Dochodzi północ. I jest sylwester.

Oczami wyobraźni widziałem ten obraz: centrum miasta pełne świętujących ludzi, główna ulica zamknięta, a ja przepycham się przez rozbawiony tłum, krzycząc: „Kot ma jaskrę! Z drogi!”.

– To żaden powód – oznajmiła pani Beasley. – Pił pan? – W jej głosie nie było już przenikliwej ostrości. Ton stał się wyraźnie wrogi.

– Pani Beasley, ja...

– Zobaczymy się w gabinecie o szóstej rano. Proszę się nie spóźnić. Będę robić biednemu kotu zimne okłady na oko przez następne kilka godzin, skoro nie chce go pan przyjąć.

Połączenie zostało przerwane. W pierwszej chwili pomyślałem, że spełniły się moje obawy i straciłem zasięg. Rozpaczliwie próbowałem przywołać numer ostatniego rozmówcy, ale kiedy się okazało, że jest zastrzeżony, uświadomiłem sobie, że jedna kreska zasięgu trzyma się mocno, tylko pani Beasley rzuciła słuchawkę. Z zewnątrz dobiegły mnie głosy rozbawionych balowiczów i odliczanie: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Rozległy się noworoczne wiwaty.

Poświęciłem długie lata na czytanie tekstów mających epickie rozmiary i zdawanie niekończących się egzaminów, zasuwałem jak głupi, żeby zostać dyplomowanym weterynarzem – ale żadne zajęcia na studiach nie przygotowały mnie na podobną rozmowę. Wyglądało na to, że w praktyce weterynaryjnej ludzie będą równie ważni jak psy, koty, węże i szczury. Ostrożnie ustawiłem telefon na krawędzi wiszącego na podeście obrazu i wszedłem do sypialni. Drzwi zostawiłem otwarte, żeby usłyszeć dzwonek komórki, położyłem się do łóżka i zgasiłem światło, życząc sobie szczęśliwego nowego roku.

Po dwóch minutach włączyłem je z powrotem. Lepiej poczytać coś o jaskrze, pomyślałem. Jeszcze nigdy nie usuwałem oka.

Mąż pani Beasley zjawił się w gabinecie o świcie. Co prawda zapomniał złożyć mi życzenia noworoczne, za to uprzejmie skomplementował mój młody wygląd. Dopiero kiedy wmaszerował do środka, zrozumiałem poniewczasie, dlaczego pani Beasley mówiła takim podniesionym głosem.

Kot, Thomas, rzeczywiście miał chore oko. Wiedziałem, że jest źle, oko wystawało z oczodołu i było nabiegłe krwią. Nawet weterynarz z kilkudniowym stażem pracy musiał zauważyć, że coś jest nie tak.

– Najwyższa pora, żeby go pan przyjął – odezwał się pan Beasley.

Najwyraźniej był tak samo przekonany o moim rażącym zaniedbaniu, jak jego żona.

– Chodzi o to, że...

– Cierpi od paru dni!

Gderając, pan Beasley podpisał papiery dotyczące przyjęcia kota do lecznicy. Thomas tymczasem wcale nie narzekał na sytuację. Nawet okiem nie mrugnął.

Zabraliśmy go do pomieszczenia przedzabiegowego na tyłach lecznicy. Holly, dyżurna pielęgniarka, już tam była. Zdążyła zbadać i umyć część tych pacjentów, którzy przywitali nowy rok w gabinecie. Stojący u jej boku czarny labrador imieniem Rupert, czujny i wesoły, zamachał ogonem, kiedy posłałem im obojgu uśmiech.

Przynajmniej ktoś mnie lubił.

– Szczęśliwego nowego roku, Holly – powiedziałem, trzymając na rękach Thomasa z jego krwawym okiem.

Holly rzuciła mi spojrzenie i uniosła wolną rękę do ust, żeby stłumić chichot. Zza mojego ramienia wyglądał pan Beasley, w postawie władczej, świdrując mnie wzrokiem pełnym zgrozy. Mógłbym przysiąc, że węszył w powietrzu wokół mnie. Bez wątpienia pani Beasley powiedziała mu, jaki ze mnie pijak.

– Wszystko w porządku, Luke? – zapytała Holly z rozbawieniem w oczach.

Jasne, przekimałem się dwie godziny i nigdy wcześniej nie usuwałem oka.

– Wszystko świetnie – skłamałem.

Holly zgięła się wpół w ataku niepowstrzymanego śmiechu, a po jej twarzy zaczęły płynąć łzy. Cokolwiek dziewczyna wzięła, mnie też by się przydało. Popatrzyłem znacząco na Ruperta, który jeszcze mocniej machał ogonem. Wyglądało na to, że nawet on świetnie się bawi.

– Piłaś wczoraj jakąś specjalną herbatkę, Holly? – spytałem lekko speszony.

– Ubierałeś się rano w pośpiechu? – wydusiła Holly w odpowiedzi, a jej drobnym ciałem wstrząsnęła kolejna fala śmiechu.

Spojrzałem w dół na swój tors i zbladłem.

Kiedy się ubierałem tego ranka, złapałem pierwszą rzecz, która leżała pod ręką – koszulkę kupioną na wyprzedaży w jakimś sieciowym sklepie. Miała z przodu duży czarny napis  c u d.Tyle że założyłem ją na lewą stronę i napis prześwitywał wyraźnie przez tani materiał. Na moim torsie widniało słowo  b u c.

Odwróciłem się. Pan Beasley nie wyglądał na rozbawionego.

– Panie Beasley – zagaiłem, dumnie prezentując swojego „buca”. – Może sobie pan spocznie, kiedy będziemy badać Thomasa?

Pan Beasley bez słowa odwrócił się na pięcie i odmaszerował.

– Zaopiekujemy... – zacząłem za nim wołać, ale przerwało mi trzaśnięcie drzwiami.

Odprowadziwszy Ruperta do jego boksu, Holly stopniowo doszła do siebie i zabrała się do przygotowywania znieczulenia.

– Niezły sposób na wywarcie wrażenia na klientach – odezwała się i znów zaczęła się śmiać.

– Nie zauważyłem... – odparłem z niedowierzaniem, rzucając ponownie okiem na swoją koszulkę i kręcąc głową, zrozpaczony z powodu całej sytuacji.

Z ciężkim westchnieniem odsunąłem na bok wszystkie myśli o swojej garderobie i skupiłem uwagę na wybałuszonym oku Thomasa – wyglądało, jakby jeszcze się powiększyło. Nie było innego wyjścia; trzeba je będzie usunąć. Rzuciłem okiem na gruby podręcznik chirurgii, który leżał otwarty z boku. Zabieg wydawał się dość prosty, a w końcu nie miała to być moja pierwsza operacja. Raz usunąłem kotu jądra – to nie może się bardzo od tego różnić.

Spojrzałem na Holly.

– Będę musiał je usunąć. Myślisz, że powinienem po kogoś zadzwonić?

Holly popatrzyła na mnie, jakbym był wioskowym głupkiem.

– Jest Nowy Rok, do kogo chcesz dzwonić?

Poruszyłem ustami jak ryba. Nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Pracowałem w klinice dopiero od czterech tygodni. Nie chciałem wyrobić sobie opinii nieporadnego asystenta i perspektywa telefonowania do moich nowych szefów nie napawała mnie entuzjazmem. Ale ogarnął mnie nagły brak pewności siebie – czy to fair wobec Thomasa, żebym próbował wyciąć mu oko, mając tylko otwarty podręcznik za przewodnika?

– A może Rachel? – rzuciłem, myśląc o zatrudnionej na pół etatu asystentce zajmującej się małymi zwierzętami, która pomagała w jednej z filii lecznicy.

Holly wbiła we mnie wzrok.

– Nikt nie będzie o tej porze w takim stanie, żeby ci pomóc. To żadna filozofia. Dasz radę. I Thomas też. – Urwała na chwilę, przygotowując igły. – Leć według książki, a jak się pogubisz, to do kogoś zadzwonimy.

Wesoła i pogodna zwykle Holly odznaczała się także zdrowym rozsądkiem i bezpośredniością. Mimo swoich skromnych stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu jako jedna ze starszych pielęgniarek budziła respekt i razem z siostrą przełożoną, Sheilą, stanowiła filar lecznicy.

Holly nie należała do osób, które by czekały, aż raczę się zdecydować. Było jasne, że będę musiał żwawo zabrać się do roboty. Już szykowała narzędzia chirurgiczne, pola operacyjne, rękawice i wszystkie inne drobiazgi, potrzebne do operacji, zagadując przy tym do Thomasa. Ten siedział sobie tymczasem na stole, leniwie obserwując ją swoim zdrowym okiem.

Przez następne pięć minut pomagałem Holly w ostatnich przygotowaniach. Potem z dumą założyłem pacjentowi wenflon (drugi w mojej karierze), podłączyłem kroplówkę i podałem narkozę.

Zdrowe oko Thomasa zaczęło się zamykać.

Holly skinęła głową, a na jej ustach błąkał się już tylko półuśmiech, kiedy sprawdzała, czy dobrze umieściłem rurkę intubacyjną. Pora zaczynać.

Rozpaczliwie próbując uspokoić lekko trzęsącą się dłoń, zszyłem z sobą powieki nad uszkodzoną gałką oczną i zrobiłem równe cięcie wzdłuż oczodołu, żeby móc czysto ją usunąć. Przez jakieś dwadzieścia minut pracowałem, posuwając się w kierunku tylnej części gałki.

– Jest tu coś twardego – odezwałem się, czując, że otarłem się szczypcami o coś wyszczerbionego.

– Mam nadzieję, że czaszka.

– Nie, to jakiś fragment. – Delikatnie odciągnąłem, a wraz z usuniętym okiem pojawiło się kilka kawałeczków kości.

Strużka potu spłynęła mi po plecach.

– Lepiej zróbmy szybko rentgen – powiedziała Holly. Już się nie uśmiechała.

Ostrożnie przenieśliśmy znieczulonego Thomasa do pracowni RTG. Rzeczywiście, z tyłu oka pełno było fragmentów kości. Tuż za oczodołem utkwił jakiś cieniujący przedmiot; wyglądał, jakby dotykał przedniego płata mózgu Thomasa.

Stopniowo wsunąłem szczypce głęboko w oczodół i dalej, po czym delikatnie złapałem nimi ów przedmiot i powoli wyciągnąłem. Razem z Holly wstrzymaliśmy oddech.

W szczypcach tkwił zgnieciony śrut do wiatrówki.

Holly wydała stłumiony okrzyk zdziwienia, kiedy kładłem na stole pogięty i zakrwawiony kawałek ołowiu.

– Tego się nie spodziewałam! – powiedziała.

– Thomas też nie – odparłem, delikatnie oczyszczając ranę jałowym tamponem.

– Nie zazdroszczę sąsiadom pani Beasley, kiedy się dowie, że ktoś postrzelił jej niewinnego kotka – skomentowała Holly z kpiącym uśmiechem.

– Z pewnością usłyszy o tym całe miasto! Mam nadzieję, że znajdzie tego, kto strzelał. Zadarł z niewłaściwym kotem! – stwierdziłem ze szczerym poczuciem satysfakcji, że obrażenia Thomasa raczej nie przejdą niezauważone.

Po wyjęciu śrutu szybko usunąłem jeszcze kilka odłamków kości i wypłukałem oczodół. Byłem w swoim żywiole, już się nie bałem.

– Leczenie ekstremalne! – oświadczyła Holly, kiedy zrobiłem ostatni szew. – Operacja mózgu! Jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Usunięcie oka parę razy, ale operacji mózgu jeszcze nigdy!

Marzyłem o zostaniu weterynarzem, odkąd skończyłem dziesięć lat. Trudno było uwierzyć, że się tu znalazłem, że cała ta harówka wreszcie zaczęła przynosić efekty – w postaci, naturalnie, jeszcze większej harówki. Jednak właśnie tego zawsze pragnąłem, a taki drobiazg jak noworoczna operacja mózgu nie mógł ostudzić mojego entuzjazmu.

Skończyłem studia na Uniwersytecie w Bristolu w wieku dwudziestu dwóch lat, jako jeden z młodszych na moim roku, naiwny i bez pojęcia o życiu w wielkim świecie. Byłem zupełnie zielony, jeśli chodzi właściwie o wszystko, co dotyczy obowiązków związanych z pierwszą prawdziwą pracą – stanie za barem w country clubie na ostatnich latach studiów raczej nie dawało o tym najlepszego pojęcia – więc wiedziałem, że na dalszą drogę życia będę potrzebować paru mądrych rad.

Wśród moich bardziej doświadczonych kolegów panowało powszechne przekonanie, że pierwsza praca zaraz po studiach jest najważniejsza w karierze. Wzorem wszystkich znajomych pierwszą posadę wybrałem nad wyraz starannie, chcąc zapewnić sobie dobry start do kariery, na jakiej mi zależało. Na każde stanowisko zgłaszało się z sześciuset świeżo upieczonych absolwentów, więc wiedziałem, że nie mogę być wybredny, ale przygotowałem się jak najlepiej, żeby dostać wymarzoną pracę: w przyjaznym i ciekawym gabinecie o charakterze ogólnym, w którym mógłbym zdobyć doświadczenie w leczeniu wszystkich rodzajów zwierząt.

Ubiegałem się o każdą posadę pasującą do tego opisu, między innymi w dużej i świetnie prosperującej lecznicy w West Country. Rozmowa kwalifikacyjna ze starszymi wspólnikami pod kierunkiem niezłomnego pana Spotswode’a była, delikatnie mówiąc, intensywna. Wyglądało na to, że co najmniej połowa mojego roku stara się o tę samą robotę – ale szalę na moją korzyść przechyliło prawdopodobnie to, że jeden z młodszych asystentów w lecznicy, Rob, studiował na weterynarii rok wyżej ode mnie. Dobrze się znaliśmy i chcąc pracować z kimś, z kim będzie mógł się dogadać, Rob szepnął o mnie słówko kierownictwu. Ponieważ za czasów studenckich był gwiazdą wydziału, a w lecznicy od razu poczuł się jak ryba w wodzie, jego opinia miała pewną wagę w oczach „grupy trzymającej władzę”, i tak dostałem tę robotę.

Przez pierwszy tydzień mieszkałem z Robem, poznając okolicę. W drugim tygodniu Rob wyjechał, więc przeniosłem się do trzech szalonych motocyklistek, znajomych Sheili, pielęgniarki przełożonej z lecznicy. Kiedy nadszedł trzeci tydzień, a ja zostałem już pełnoprawnym członkiem gangu – chociaż nieumiejącym jeździć na motorze – moja służbowa kwatera wreszcie była gotowa. I tak, coraz bardziej podekscytowany, wprowadziłem się do niewielkiej przybudówki pięknego wiejskiego domu w pobliżu granicy między hrabstwem Hampshire a Dorset. Pierwszy raz w życiu miałem zamieszkać sam.

Okazało się to zupełnie nowym doświadczeniem. Nie chodziło o swobodę paradowania półnago po mieszkaniu – w moich studenckich kwaterach nie stanowiło to problemu – ale raczej o to, że nie było od kogo pożyczyć mleka, nie było z kim pośmiać się z głupiego programu w telewizji ani strzelić sobie piwka na koniec ciężkiego dnia. Pomyślałem, że minie trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaję, a tymczasem postanowiłem wypożyczyć największy telewizor, jaki zdołam zdobyć.

Kiedy już znalazłem się we własnym mieszkaniu, mój okres wprowadzający uznano za zakończony i zostałem wpisany do grafiku dyżurów. Nigdy nie spodziewałem się, że przenikliwemu dzwonkowi służbowej komórki będzie towarzyszyć taki lęk i poczucie, że nie jestem gotowy do samodzielnego zajmowania się nagłymi wypadkami. Moja pewność siebie składała się w dziewięćdziesięciu procentach z brawury, popartej nikłymi umiejętnościami praktycznymi. Chociaż teoretycznie wiedziałem, jak zrobić cesarkę krowie, i znałem dawki znieczulenia, jakie należy podać koniowi przy kastracji, dopiero miałem się przekonać, czy potrafię to wykonać w praktyce.

Zaczynało się życie prawdziwego weterynarza.

Dzięki Thomasowi przeżyłem Nowy Rok w stanie euforii, ale kiedy pięć dni później usiadłem w gabinecie pana Spotswode’a, poczułem lekki niepokój. Pan Spotswode był wysokim mężczyzną o stalowym spojrzeniu, który budził szacunek nie tylko jako najstarszy rangą wspólnik największej lecznicy weterynaryjnej w hrabstwie, ale także ze względu na swoją osobowość – w naturalny sposób emanował autorytetem. Częściowo z powodu spokojnego i stanowczego sposobu bycia – ale głównie ze względu na owiany sławą talent w prowadzeniu praktyki mieszanej – był weterynarzem, na którym chciałem zrobić największe wrażenie.

Pan Spotswode miał w zanadrzu historię dotyczącą każdego zwierzęcia, przypadku klinicznego i choroby, jakie mi przychodziły do głowy – i tysięcy innych, które mi nie przychodziły. Zdążyłem już dojść do wniosku, że jego sława brała się albo stąd, że naprawdę potrafił wyleczyć wszystko, albo stąd, że każdemu, kogo znał, spuszczał dychę z rachunku. Gdy zacząłem tu pracować, Sheila wyjaśniła mi, że starsi wspólnicy mogą „zarządzać cenami” – ale gdyby mnie przyszło kiedyś do głowy dać pięćdziesiąt pensów zniżki z czterystufuntowego rachunku jednonogiemu emerytowi, którego ukochany, nieubezpieczony kot miał scysję z kosiarką sąsiada, dostanę pisemne ostrzeżenie. Asystenci mieli harować i nie wychylać się.

Pan Spotswode uśmiechnął się do mnie, kiedy usiadłem.

– Dziękuję, że przyszedłeś się ze mną zobaczyć, Luke. Chciałem porozmawiać z tobą o Thomasie, którego przyjąłeś parę dni temu.

Serce mi zamarło.

– Panie Spotswode...

Myślałem, że czeka mnie regularny ochrzan, ale chodziło o coś gorszego. Najwyraźniej pani Beasley powiadomiła lokalną gazetę, że jej Thomas został postrzelony w oko, a ja znalazłem się w artykule jako wymieniony z nazwiska chirurg weterynarz.

– Widziałeś to, Luke? – zapytał pan Spotswode.

Z szuflady biurka wyjął gazetę. Rozłożył ją na blacie i przekręcił w moją stronę – a tam, zakreślony na niebiesko, widniał cytat: „Ktoś, kto zaatakował tego biednego kota, jest «inteligentnym inaczej karłem»”.

Poczułem skurcz w żołądku. Nagle przypomniałem sobie telefon od dziennikarza. Było to dwa dni po operacji, miałem mnóstwo pracy i wpadłem do biura tylko na chwilę między kolejnymi wizytami. Zadzwonił jakiś człowiek, żeby porozmawiać „ogólnie” o sprawie Thomasa, i zapytał, jakie uczucia budzi we mnie myśl, że ten, kto strzelał do kota, być może świetnie się tym bawi. Świadomy, że nie powinienem przeklinać, wypaliłem, że sprawca to „upośledzony kretyn”. Teraz miałem przed sobą gazetę z bardziej dosłowną interpretacją moich słów.

W tym tygodniu musiała panować posucha, jeśli chodzi o sensacyjne wydarzenia.

Spojrzałem na pana Spotswode’a, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. „Inteligentni inaczej” i „wysocy inaczej” zapewne już mają wystarczająco ciężkie życie, nie muszą jeszcze być atakowani przez obrońców praw zwierząt.

– Luke – odezwał się pan Spotswode. – Chociaż zgadzam się, że sprawca nie zasługuje na żaden życzliwy komentarz, wydaje nam się, że może wykazałeś odrobinę nadgorliwości, wyrażając tę opinię.

Próbowałem coś wtrącić, ale pan Spotswode mówił dalej.

– Ten dość... – Szukał właściwego słowa –niekonwencjonalny cytat nie wpływa dobrze na reputację lecznicy.

– Panie Spotswode, mogę zadzwonić do gazety...

Pan Spotswode uniósł dłoń, złożył gazetę i wrzucił ją do kosza na śmieci stojącego obok biurka.

– Wystosowaliśmy już przeprosiny za dość niefortunną terminologię, Luke. Sugeruję, żebyś w przyszłości był nieco bardziej powściągliwy, gdy będziesz rozmawiał o pacjentach z kimś innym niż zwierzęta.

– Może z nimi też lepiej o tym nie gadać? – podsunąłem.

Pan Spotswode pokiwał poważnie głową.

Czułem, że jestem cały czerwony. Wstałem i skierowałem się do wyjścia, ale zanim dotarłem do drzwi, pan Spotswode odchrząknął.

– Dostaliśmy też – powiedział – list od pani Beasley.

Skinąłem głową, nic nie mówiąc, pewny, że poczucie całkowitej klęski, jakie mnie ogarnęło, muszę mieć wypisane na twarzy.

– Prosi mnie w nim o zrewidowanie naszych zasad dotyczących picia alkoholu na dyżurze. Jakieś podejrzenia, o co jej może chodzić?

Nie dając mi czasu na wyduszenie z siebie odpowiedzi, pan Spotswode ciągnął:

– Luke, zadzwoniłem do niej dziś rano i wyjaśniłem, że bardzo się pod tym względem pilnujemy, ale jeśli ma ochotę podarować ci butelkę wina za to, jak wspaniale zoperowałeś Thomasa, może mieć pewność, że nie skusisz się nawet na jedną lampkę podczas dyżuru. Ten gest, powiedziałem, doceni cały zespół, bo wszyscy uważamy, że bardzo dobrze sobie poradziłeś z tak skomplikowanym przypadkiem.

Odetchnąłem głęboko z ulgą, złożyłem dłonie w dziękczynnym geście i się uśmiechnąłem.

– Dziękuję, panie Spotswode.

– Trzymaj się, Luke.

Tego samego dnia pani Beasley przyszła z Thomasem na sprawdzenie szwów. Oczywiście nie wchodziłem jej w drogę – zawsze znalazły się jakieś poszkodowane zwierzęta, którymi pilnie musiałem się zająć – i wyszedłem z ukrycia dopiero, kiedy zobaczyłem, jak tylne światła auta pani Beasley, z miauczącym Thomasem za tylną szybą, znikają z parkingu.

Kiedy znalazła mnie Holly, przekazała mi, że rana wygląda świetnie i dobrze się goi, ale pani Beasley skarżyła się z goryczą, że zgoliłem Thomasowi za dużo futra wokół oka. Po czym, teatralnym gestem, Holly wyciągnęła zza pleców butelkę czerwonego wina, wyglądającego na drogie.

– Co to? – zapytałem, kiedy mi ją wręczyła.

– Pierwszy dowód wdzięczności od klienta. – Rozpromieniła się. – I to od Thomasa Beasleya. Spore osiągnięcie! A już myślałam, że naprawdę ma coś do ciebie, jak zaczęła mówić, ile to tego futra wygoliłeś. Może w sumie nie jest taka zła...

Miałem tej nocy dyżur, ale lampka wina od pani Beasley smakowała tym bardziej słodko.

***

Studia weterynaryjne dają podstawy, ale niektórych rzeczy można się nauczyć dopiero w pracy, w terenie, kiedy poturbuje nas usychający z miłości osioł albo będziemy biegać w kółko, uciekając przed szczególnie wojowniczą gęsią. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy praktyki dowiedziałem się na przykład, że wypuszczenie z powrotem na swobodę wiewiórki szarej jest niezgodne z prawem. Może nie brzmi to aż tak interesująco jak miejska legenda mówiąca, że ugryzienie pozornie nieszkodliwej komarnicy mogłoby zabić dorosłego człowieka w ciągu kilku sekund – gdyby komarnica miała na tyle duży aparat gębowy, żeby kogoś nim ukąsić – ale tak czy inaczej była to lekcja, którą musiałem przyswoić.

Wiewiórki szare sprowadzono do Wielkiej Brytanii w połowie XIX wieku, a ponieważ były większe, silniejsze i potrafiły się lepiej przystosować niż nasze rodzime wiewiórki rude, szybko się rozmnożyły i przejęły wiele terytoriów zajmowanych wcześniej przez ich rude krewniaczki. Wiewiórki szare mają jeszcze tę ogromną przewagę nad rudymi, że przenoszą śmiertelnego wirusa ospy wiewiórek, na którego same są odporne, ale który rude wykańcza. Leśnicy i miłośnicy ptaków uważają wiewiórki szare za szkodniki, bo niszczą drzewa i wyjadają ptasią karmę – żaden karmnik, chyba że pancerny niczym Fort Knox, nie oprze się ich pomysłowym próbom dobrania się do jego smakowitej zawartości. Prawo zabrania wypuszczania ich na wolność, trzymania jako zwierząt domowych i wwożenia do Wielkiej Brytanii. Największym drapieżnikiem polującym na wiewiórki szare jest człowiek – a ponieważ zarówno Komisja do spraw Leśnictwa, jak i zajmujący się między innymi ochroną przyrody National Trust ciągle zastawiają pułapki i prowadzą odstrzał wiewiórek szarych, żeby ograniczyć ich liczebność, zawsze trochę współczułem tym uroczym stworzeniom.

A zatem, zgodnie z obowiązującym w kraju prawem, kiedy sześcioletni chłopiec i jego dwunastoletnia siostra weszli do gabinetu z dużym kartonowym pudłem, ten, kto ich przyjął, powinien zabrać im karton i pozbyć się leżącej w środku wiewiórki.

Jednak kiedy chłopczyk podszedł do Sheili ze łzami w oczach i, przez te łzy, opowiedział, jak podniósł wiewiórkę z drogi, kiedy potrąciła ją ciężarówka, przełożona pielęgniarek nie wahała się ani chwili. Z właściwą sobie operatywnością i życzliwością objęła chłopca ramieniem, zaprowadziła go wraz z siostrą do pokoju przyjęć, powiedziała im, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy – po czym zawołała mnie, żebym się tym zajął.

Nie miałem pojęcia, jakie czyha na mnie niebezpieczeństwo.

Zanim wszedłem do tego pokoju, zawsze lubiłem wiewiórki. Nadal pamiętam ten dzień w dzieciństwie, kiedy rodzice wezwali mordercę ze służb zwalczających szkodniki, żeby zastrzelił parę wiewiórek, które zamieszkały w naszym ogrodzie. Już wtedy wiedziałem, że do mojego domu przyszedł pluton egzekucyjny, a teraz miałem okazję wynagrodzić populacji wiewiórek błędy i wypaczenia mojej rodziny w zakresie wiewiórczych praw.

Chłopiec miał nastroszoną rudą czuprynę do kompletu z niewiarygodnie piegowatą twarzą, a jego siostra od razu posłała mi promienny uśmiech, prezentując spektakularnie duży aparat ortodontyczny. Podejrzewałem, że jako rodzeństwo nie mieli najłatwiejszego życia w trudnym środowisku szkolnego boiska. Trzymali się kurczowo za ręce – a Sheila stała koło nich w opiekuńczej pozie, rzucając mi jedno ze swoich spojrzeń z rodzaju: „Wiem, że postąpisz słusznie, a jak nie, to zaraz sobie to wyjaśnimy”.

– No to co się tu stało? – zapytałem.

– Przejechała ją ciężarówka – odparła dziewczynka.

– Duża niebieska ciężarówka! – wtrącił jej brat, kiwając smutno głową.

– A wy ją podnieśliście, tak? Tę wiewiórkę?

– Zaraz do niej podbiegłem, a ona leżała i się nie ruszała. – Chłopczyk pociągnął nosem i spojrzał na mnie. – Mama dała nam pudełko i włożyłem ją do środka – powiedział ze łzami w oczach. – Czy ona wyzdrowieje?

– Nie jestem pewien – odparłem – ale zrobię, co będę mógł. Rzućmy na nią okiem.

Otworzyłem pudełko, spodziewając się, że zobaczę spłaszczonego małego, kudłatego gryzonia patrzącego na mnie nieruchomymi oczami, z zastygłym grymasem uśmiechu.

Każdy doświadczony weterynarz od razu zauważyłby, że popełniam szkolny błąd. Dałem się ponieść emocjom i ku zdumieniu Sheili sięgnąłem do pudełka po wiewiórkę, zupełnie zapominając o założeniu rękawic – a także o zamknięciu okna do sąsiedniego gabinetu.

Warto wiedzieć, że wiewiórki szare są nie tylko wyjątkowo zwinne, silne i łatwo się adaptują, ale są także superwytrzymałe. Podobno mogą przeżyć upadek z wysokości dziewięciu metrów na leśne poszycie. Jak się niebawem przekonałem, na pewno mogą przetrzymać zderzenie z dużą niebieską ciężarówką.

Wiewiórka wystrzeliła z pudełka z prędkością światła. Uchyliła się przed moją daremną próbą pochwycenia jej, przeleciała przez pokój, zrzuciła dwa obrazki ze ściany, wskoczyła chłopcu na głowę i odbiła się z niej jak z trampoliny w kierunku otwartego okna.

Nie na darmo jednak Sheila jest doskonałą pielęgniarką z piętnastoletnim doświadczeniem. Może przewidziała moją głupotę, bo dokładnie w tym momencie, kiedy otworzyłem pudełko, rzuciła się przez pokój i zamknęła z trzaskiem okno.

Wiewiórka odbiła się od szyby, a ja skorzystałem z okazji i złapałem ją mocno za szyję. Wiła się i drapała, próbując się uwolnić. Wkładając ją z powrotem do pudełka, uśmiechnąłem się do zszokowanych dzieci i wyszczerzyłem zęby do Sheili. Ta tylko uniosła brwi.

– Wyleczył ją pan! – zawołał chłopiec.

Spojrzałem na niego, niepewny, co odpowiedzieć.

– Tak – powiedziała Sheila, wyprowadzając dzieci z pokoju przyjęć. – To geniusz weterynarii.

Kiedy niosłem pudełko do magazynu, zauważyłem na przykrywce słaby ślad krwi. Nie mogłem wypuścić rannej wiewiórki. Poza tym właściwie jej nie zbadałem, sprawdziłem tylko, czy nie złamała sobie łapy. Pognałem więc z powrotem do pokoju przyjęć, przygotowałem środek uspokajający, przeciwbólowy i antybiotyk. Starannie zamknąwszy za sobą drzwi – i upewniwszy się tym razem, że pokój jest zabezpieczony – zebrałem siły, by ponownie rzucić okiem na moją pacjentkę.

Wiewiórka popatrzyła na mnie z uroczą, zuchwałą miną, a ja delikatnie wyjąłem ją z pudełka. Oddychała szybko, trochę nerwowo, ale tego można się było spodziewać: delikatne postępowanie działało. Odrobinę rozluźniłem chwyt i dostrzegłem źródło krwi: wiewiórka zaczepiła o coś pazurem, prawdopodobnie o ramkę jednego z obrazów w pokoju przyjęć. Zastanawiając się, czy powinienem zrobić jej zastrzyk, pomyślałem, że mogę też opatrzyć ranę, podając antybiotyk i środek przeciwzapalny. W końcu zestresowane zwierzęta są bardziej podatne na infekcje, a podejrzewałem, że moja pacjentka musi być nieco poobijana, skoro wpadła pod ciężarówkę.

Zastrzyk przeciwbólowy wiewiórka zniosła spokojnie, ale z antybiotykiem już tak łatwo nie poszło. Wstrzyknąłem mniej więcej połowę, kiedy stwierdziła, że wystarczy tego dźgania i kłucia. Obróciła się gwałtownie i ugryzła mnie w środkowy palec lewej dłoni. Szarpnąłem ręką, ale ona nie puszczała; wisiała uczepiona zębami mojego palca. Ugryzienie rekina ludojada chyba by tak nie bolało – mój krzyk rozbrzmiał w pokoju przyjęć i odbił się echem w poczekalni, sali operacyjnej i prawdopodobnie w całym mieście.

Nagle w drzwiach stanęła Sheila. Zamarła tylko na moment, po czym przyskoczyła do mnie, rozwarła wiewiórce szczęki i odczepiła mój palec z jej zakrzywionych zębów. Czułem się, jakby te piętnaście sekund trwało godzinę. Byłem blady, dygotałem i lała się ze mnie krew, a wiewiórka, oszołomiona, znalazła się z powrotem w pudełku.

Sheila zamknęła wieczko i posłała mi miażdżące spojrzenie.

– Naprawdę powinieneś zakładać rękawice, kiedy masz do czynienia z dzikimi zwierzętami – powiedziała.

Wieść o moim spotkaniu z wiewiórką rozeszła się po lecznicy błyskawicznie i miałem okazję zakosztować fajerwerków dowcipu kolegów: „Walczyłeś ostatnio z jakąś wiewiórką?”, „Dobrała ci się do żołędzi?”. Tym drwinom i znaczącym uśmieszkom uporczywością dorównywał tylko pulsujący ból w palcu i lęk przed wiewiórkami. Kiedy wypuszczałem bestię na wolność – jak obiecałem i wbrew wszelkim regułom – nie mogłem pozbyć się lęku, że bydlę zawróci i zafunduje mi powtórkę z rozrywki.

Czyżbym z faceta zmienił się w spłoszoną mysz? W każdym razie drętwiałem z przerażenia na myśl o kolejnym ataku wiewiórki.

Dość powiedzieć, że wspólnicy nie byli zachwyceni. Nie chciałem, by przypięto mi łatkę klauna zaledwie po dwóch miesiącach mojej pierwszej w życiu pracy, ale nie da się ukryć, że robiłem z siebie widowisko – jeden palec miałem trzy razy większy od pozostałych. Prowadzenie samochodu sprawiało mi kłopoty, nie potrafiłem wyjąć strzykawki z opakowania bez pomocy ust i, mimo że Rob z dużą uciechą uroczyście podał mi kapsułki przeciwwiewiórcze – czyli supermocne antybiotyki dla psów – infekcja wyraźnie dostała się do kości.

Należę do osób, które uważają, że poddawanie podejrzanych o terroryzm torturze wodnej to łamanie praw człowieka, ale powiem tak: jeśli będziecie kiedyś chcieli zmusić więźnia do mówienia, radzę napuścić na niego wiewiórkę. W Konwencji Praw Człowieka o wiewiórkach nic nie ma.

Rozpaczliwie pragnąc zrehabilitować się w oczach wspólników, paliłem się do wyjazdu na wieś, na farmy. Wyjście w teren to było prawdziwe wyzwanie – żadnego wsparcia pod ręką, więc miałbym znakomitą okazję się sprawdzić i zostawić cały ten wiewiórczy pasztet za sobą.

Na zadawanie szyku stylową bryką się nie zanosiło. Jako nowy asystent w lecznicy dostałem wprawdzie samochód, za którym ludzie się oglądali – ale niestety tylko niektórzy, mianowicie ci prowadzący skup złomu. Nawet auto rezerwowe do ogólnego użytku to była inna liga niż mój dziesięcioletni peugeot 205, którego niemalże musiałem nakręcać, żeby móc nim jeździć. Najwyraźniej uznano, że szkoda lepszego pojazdu dla kogoś, kto prawdopodobnie wkrótce go rozbije, przypuszczam też, że przydzielenie mi małego samochodu miało powstrzymać mnie przed gromadzeniem w nim ogromnych ilości leków – co wszyscy świeżo upieczeni absolwenci mają w zwyczaju.

Wryły mi się w pamięć mrożące krew w żyłach historie, jakie nam opowiadano na studiach o niebezpieczeństwach grożących temu, kto zapomni o słynnym motcie skautów („Bądź gotów”) i konieczności udawania się w teren w pełnym rynsztunku. Zanim więc skończyłem zapoznawać się z moją dwieście piątką, zdążyłem już ją odpowiednio podrasować. Miałem w niej teraz komplet większych i mniejszych podręczników o małych i dużych zwierzętach, leki w schowku i pudełko po butach z lekami pierwszej pomocy pod siedzeniem pasażera. Poza tym oba tylne siedzenia były zawalone sprzętem do leczenia każdej dolegliwości, jaka mi przyszła do głowy – od wzdęcia u lamy do utykania u kaczki – i byłem gotowy do akcji.

Po trzech miesiącach mojej pracy w lecznicy Giles, jeden ze starszych wspólników pana Spotswode’a i nasz główny weterynarz terenowy, wyróżniający się imponującą, kudłatą czarną brodą, przywołał mnie gestem do biura, gdzie leżał terminarz wizyt, i dźgnął palcem w jeden z zapisów pod swoim nazwiskiem.

– Może mógłbyś pojechać tam za mnie? – zapytał. – Mam umówioną inną wizytę tutaj, nie mogę jej odwołać, a do tej farmy jest stąd prawie pięćdziesiąt kilometrów.

Spojrzałem na nazwisko w zeszycie. Pan Tubbie z Homestead Farm. Nic mi to nie mówiło, a takiego nazwiska raczej bym nie zapomniał.1 Nadarzała się idealna okazja, żeby sprawdzić się w oczach wspólników i pokazać im, że potrafię sobie poradzić z pracą w terenie. Pokiwałem z entuzjazmem głową.

– Martin się z tobą zabierze – powiedział Giles. – Chce być weterynarzem terenowym, przyda ci się chłopak. Ze mną dzisiaj nie miałby nic do roboty, a w końcu jest tu po to, żeby zobaczyć, jak się pracuje z dużymi zwierzętami.

Giles wyszedł, głaszcząc się po brodzie, a ja stałem i patrzyłem tępo na terminarz.

Widywałem Gilesa mniej więcej dwa razy w tygodniu, ale jeśli porównalibyśmy umiejętności weterynarzy do stopni w sztukach walki, to on miałby czarny pas i piątego dana. Giles był pod pięćdziesiątkę, rzadko pojawiał się w lecznicy, trzymał się na uboczu i zajmował tylko dużymi zwierzętami oraz ortopedią – i to właśnie w niej był genialny. Jeśli pies wpadł pod samochód i strzaskało mu nogę w osiemnastu miejscach, Gilesowi udawało się ją poskładać, podczas gdy nikt inny w całej lecznicy nie wiedział nawet, jak się do tego zabrać. W przypadku trudnych operacji ortopedycznych wszyscy prosili go o pomoc, nawet pan Spotswode – a pan Spotswode był niewątpliwie arcymistrzem weterynarii. Czując się zaszczycony, że obdarzył mnie zaufaniem, poszedłem poszukać Martina, zabrać trochę dodatkowego sprzętu i sprawdzić na mapie, jak się jedzie do farmy Homestead pana Tubbiego.

Martin był jednym ze studentów, którzy mieli u nas praktyki. Przez lecznicę przewijało się ich sporo, bo aby zaliczyć kolejne lata weterynarii, wszyscy musimy odbywać praktyki. Niecałe pół roku wcześniej sam byłem praktykantem, więc, chociaż w towarzystwie zawsze raźniej, myśl o zabraniu Martina ze sobą nie napawała mnie entuzjazmem. Z jakiegoś powodu – chociażby nadal nieustępującego rwania w palcu po ugryzieniu wiewiórki – uważałem, że nie pracuję na tyle długo, aby ktokolwiek mógł się ode mnie czegoś praktycznego nauczyć.

– To wszystko jest ci potrzebne? – zapytał Martin, próbując wcisnąć się do mojego samochodu.

Martin był potężnie zbudowany, wielki jak stodoła, i zaczął studia w wieku dojrzałym, co oznaczało, że wyglądał na jakieś czterdzieści lat. Trochę dziwnie ciągnąć ze sobą studenta, który ma prawie tyle lat, co mój tata.

– Trzeba być przygotowanym – odparłem.

– No ale ja się tu nie zmieszczę! – oświadczył Martin. – Na pewno to wszystko jest ci potrzebne?

Odrzuciłem proste rozwiązanie problemu i zacząłem przekładać rzeczy w samochodzie. Nie ulegało wątpliwości, że na pudło z podręcznikami, które ulokowałem na siedzeniu Martina, nie ma miejsca, więc spory stos ekwipunku został pospiesznie odtransportowany do lecznicy. Podejmując desperackie próby pilnowania Martina, żeby nie wyrzucił mi z auta niczego, co będzie mi na pewno potrzebne, przepakowałem połowę wyjętych pudeł i wstawiłem je z powrotem. Martin kilka razy wznosił oczy ku niebu.

– Już wszystko w porządku? – zapytałem, siadając wreszcie za kierownicą.

Wciskając się z trudem na siedzenie obok, Martin wzruszył ramionami.

W końcu wyruszyliśmy. Droga wiła się przez piękne wiejskie krajobrazy Dorset, przez szachownicę pól uprawnych i pastwisk. Kiedy tak jechaliśmy, Martin zaczął opowiadać mi historię swojego życia. Udawałem, że słucham, ale tak naprawdę zagubiłem się wśród falujących wzgórz, ukrytych dolin i szerokich panoram. Martin pracował przez dziesięć lat na farmie, zanim poszedł do college’u, a potem na uniwersytet. Był przekonany, że doświadczenie życiowe da mu naturalną przewagę nad innymi w zawodzie weterynarza.

– W końcu – powiedział mi – wyrobisz sobie instynkt, dzięki któremu będziesz mógł zdobyć zaufanie farmera. Trzymaj się mnie, to zobaczysz...

Samochodem zarzuciło, a ja otrząsnąłem się z zamyślenia.

– Martin, a jak tam twój kredyt studencki? – zapytałem.

Drugą połowę drogi przejechaliśmy w milczeniu.

Kiedy zatrzymaliśmy się na farmie, za rozpadającą się bramą, mającą po obu stronach brudny kamienny mur, otworzyłem drzwiczki peugeota i wysiadłem. Dostrzegłem pana Tubbiego, który czekał na nas, patrząc spode łba. Nazwisko bardzo do niego pasowało. Był niski, miał duży okrągły brzuch i gniewną minę. Kraciastą czapką daremnie próbował ujarzmić szopę tłustych brązowych włosów.

– Dzień dobry, panie Tubbie – zagaiłem. – Jestem Luke, od pana Spotswode’a.

Pan Tubbie minął mnie, wyciągając rękę. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Martin wysiadł już z samochodu po drugiej stronie. Kiedy się wyprostował, dostrzegłem, jak pan Tubbie z aprobatą kiwa głową.

– Giles mówił, że jesteś nowy – zaczął – ale wyglądasz, jakbyś znał się na rzeczy...

Obiegłem mojego starego gruchota i próbowałem wcisnąć się między nich z wyciągniętą na powitanie dłonią, ale nie zdążyłem.

– To ja jestem weterynarzem, panie Tubbie – wyjaśniłem. – Martin jest tu dzisiaj ze mną na praktyce.

Martin popatrzył na pana Tubbiego, odrobinę za długo przytrzymując jego dłoń w uścisku.

– Muszę jeszcze zdać parę egzaminów, zanim będę mógł sam wyjechać w teren – powiedział. – Ale pracowałem na farmie dziesięć lat, więc na zwierzętach gospodarskich trochę się znam.

Opuściłem dłoń. Równie dobrze mogłem podawać panu Tubbiemu brudną talię kart, sądząc z przelotnego spojrzenia pełnego niesmaku, jakie mi posłał.

– Tak, tak – powiedział do Martina. Ich dłonie były ciągle splecione w uścisku.

– No to – odezwał się po chwili – chodźcie rzucić okiem na moje krowy. Mam trzy do zbadania. – Ruszył, żeby pokazać nam drogę, ale obejrzał się przez ramię. – A ty – zwrócił się do mnie surowym tonem – musisz mi wypisaćzaświadczenie.

Mało co jest bardziej obraźliwe niż sytuacja, kiedy zostajesz kompletnie olany, ale nie przydarzyło mi się to po raz pierwszy i byłem zdecydowany nie dać po sobie poznać, że zachowanie pana Tubbiego mnie dotknęło. Wcześniej takie traktowanie spotykało mnie głównie ze strony przedstawicielek płci pięknej, kiedy próbowałem je dowcipnie zagadywać – ale po raz pierwszy zostałem olany przez farmera. Nie tak miało być. To moja pierwsza w życiu wizyta na farmie. Miałem tu wparować przy grzmiących dźwiękach muzyki z cyklu filmów o Indianie Jonesie, gotowy ocalić krowę od pewnej śmierci za pomocą paru zastrzyków i magicznego płynu do wlewów.

Otworzyłem bagażnik, żeby wyjąć kalosze.

Kaloszy nie było. Nie było też żadnej sztuki mojej wodoodpornej odzieży. Ani sięgających do ramienia rękawic do badania per rectum.

Odwróciłem się. Martin i pan Tubbie już maszerowali przez podwórze. Równie dobrze mogli iść pod rękę.

Złapałem swój zestaw medyczny ze stetoskopem, termometrem i paroma podstawowymi lekami, igłami i strzykawkami, i pognałem za panem Tubbiem i Martinem. Dogoniłem ich w oborze. Była potwornie brudna. Podłogi, pokrytej grubą warstwą ściółki, nie czyszczono, jak podejrzewałem, od wielu miesięcy, a moje buty natychmiast utonęły w miękkiej brei. Martin odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem. Zaczynałem myśleć, że wyjął mi te kalosze specjalnie. Nie musiałem nawet patrzeć na pana Tubbiego, i tak wiedziałem, że obserwuje mnie z najwyższą pogardą.

– Zapomniałeś kaloszy? – rzucił Martin.

Na twarzy stojącego obok pana Tubbiego pojawił się znaczący uśmieszek. Starając się zachować spokój, zwróciłem się do farmera.

– Panie Tubbie – powiedziałem – które krowy mam zbadać?

– A te trzy tam, na początek – pan Tubbie z uciechą wskazał trzy grube krowy mięsne, przywiązane luźno do słupków po drugiej stronie obory. – Ale chyba będą ci potrzebne rękawice, co nie? Nie mam czasu czekać tu cały dzień, żebyś po nie wracał do lecznicy. Będziesz musiał zadzwonić po Gilesa, żeby przyjechał...

– Żaden problem, panie Tubbie... – Zebrałem się w sobie, spoglądając to na farmera, to na Martina. To moja pierwsza wizyta w terenie. Nie poddam się. Będę Indianą Jonesem. – Rękawice by się przydały – stwierdziłem – ale trochę gnoju mnie nie rusza.

Podszedłem do wskazanej trójki, podwijając rękawy najwyżej, jak tylko mogłem, i włożyłem rękę po bark kolejno do każdej z krów. W środku było ciepło i okropnie, czułem się jak idiota – ale mogłem z całą pewnością powiedzieć panu Tubbiemu, że dwie z krów były cielne, a trzecia nie. Zamruczał, jakby już o tym wiedział, a potem gestem przywołał mnie do ciemnego rogu na drugim końcu obory. Stanął nad czwartą nieszczęsną krową, leżącą na boku pod ścianą. Była to duża, brązowa krowa mamka, teraz pokryta skorupą gnoju. Wodziła na boki skierowanym do góry okiem, nabiegłym krwią. Oddychała z trudem. Serce mi się ścisnęło. Powinienem obejrzeć ją najpierw, a nie na koniec wizyty – rozpaczliwie wymagała pomocy.

Rzuciłem panu Tubbiemu szybkie spojrzenie i schyliłem się, żeby ją zbadać. Poślizgnąłem się i usmarowałem gnojem całe spodnie i koszulę. Stojący za mną Martin milczał. Zapłaci mi za to zniknięcie kaloszy.

– Od jak dawna jest w takim stanie? – zapytałem. Nie chciałem, żeby zabrzmiało to oschle, ale nic nie mogłem na to poradzić.

– Nie podoba mi się twój ton, młody człowieku. – Pan Tubbie zmrużył oczy, co jeszcze bardziej upodobniło go do świni. – Przewróciła się – wyjaśnił. – Ma złamaną nogę. – Ukucnął obok mnie. – Podpisz mi zaświadczenie i możesz się zabierać.

Popatrzyłem na niego i powoli dotarło do mnie, o co mnie prosił. Rząd prowadził program dopłat dla rolników. W skrócie oznaczało to, że jeśli weterynarz podpisał zaświadczenie, że zwierzę się zraniło lub doznało urazu i trzeba je ubić na farmie, ale nadaje się do spożycia przez ludzi, to farmer dostanie za nie odszkodowanie. Podobno rzadko się zdarzało, żeby ktoś sprawdzał ubite tusze, ale mimo wszystko chodziło przecież o to, że weterynarze mają pilnować dobrostanu zwierząt na farmach – a chore zwierzęta nie kwalifikowały się do programu dopłat.

– Zbadam ją, panie Tubbie, ale wygląda mi to bardziej na chorobę niż na złamaną nogę.

Zamaszystym gestem wyjąłem termometr z odbytu krowy. Miała bardzo wysoką temperaturę – co świadczyło o szalejącej infekcji.

Wstałem. Krowa smutnie zamuczała.

– Ta krowa jest toksyczna, panie Tubbie. – Uniosłem termometr niczym oręż prawdy. – Nie jest zdatna do spożycia przez człowieka. Uśpię ją, ale nie mogę panu podpisać zaświadczenia.

Pan Tubbie spojrzał na Martina.

– Ty chyba widzisz, że ma złamaną nogę, co? – zapytał, odwołując się do wyższego autorytetu. – Trochę się dziś rano pochorowała, ale leży przez nogę. Całą sobie połamała! Bym wam pokazał, ale akurat na niej leży, a nie damy rady jej tu przewrócić na drugi bok. – Podszedł do Martina. – Powiedz mu, żeby podpisał papier, dobra? Ci nowi weterynarze nie potrafią sobie palcem do dupy trafić!

Martin poklepał pana Tubbiego po ramieniu i podszedł do mnie. Ukląkłem z powrotem przy biednej krowie i masowałem jej czoło między oczami. Martin przykucnął obok mnie.

– Daj spokój, Luke – zaczął. – Powiedziałeś swoje. Podpisz mu ten papier i po krzyku. Krowa przejdzie kontrolę, nic się nie stanie...

Kiedy się odezwałem, mój ton był zimny i wyważony.

– Martin. Nie jesteś weterynarzem. Jesteś studentem. Nie potrzebuję i nie chcę twoich rad. Ta krowa jest chora. Nie ma złamanej nogi. – Popatrzyłem na niego. Wytrzymał mój wzrok. – Gdybyś był weterynarzem i chciał wystawić lewe zaświadczenie, to twoja sprawa. Ale nie jesteś i nie możesz.

Pan Tubbie ruszył w moim kierunku.

– Słuchaj, ty... – powiedział, kipiąc ze złości. – Wystawisz to zaświadczenie, podpiszesz i wynocha z mojej farmy.

Popatrzyłem mu prosto w oczy.

– Tej krowie trzeba skrócić cierpienia, Tubbie. A jeśli nie zgadza się pan z moją decyzją, to proszę od razu zadzwonić do Gilesa i z nim to przedyskutować.

Pan Tubbie sięgnął do kieszeni i wyjął telefon komórkowy. Wciskając klawisze swoimi grubymi paluchami, rzucił mi gniewne spojrzenie.

– Uśpij ją, a ja się zajmę twoją niekompetencją.

Przyłożył telefon do ucha, odwrócił się do mnie plecami i wyszedł z obory co sił w swoich krótkich, grubych nóżkach.

Popatrzyłem na biedną krowę. Niewątpliwie chorowała już od kilku dni i była odwodniona. Jej ciałem wstrząsała wysoka gorączka, była bliska śmierci. Poczułem, jak wzbiera we mnie gniew – jak Tubbie mógł tak nie szanować żywej istoty? Nic mnie nie obchodziły – i nadal nie obchodzą – wymówki farmerów, jacy to są zajęci, jak silnej presji związanej z prowadzeniem rentownego gospodarstwa muszą sprostać. Dobrzy farmerzy, prowadzący świetnie prosperujące farmy, wykazują ogromną troskę o zwierzęta, którymi się zajmują; okrutnym farmerom zawsze idzie kiepsko. Położenie chorej krowy na czystej ściółce i podanie jej wiadra świeżej wody nie jest zadaniem ponad siły – a pan Tubbie o to nie zadbał.

Nie patrząc na Martina, poszedłem do samochodu po potrzebne leki. Klęknąłem z powrotem przy krowie, uspokoiłem ją i zrobiłem jej śmiertelny zastrzyk.

Na podwórzu opłukałem obficie szlauchem buty i ręce, ściągnąłem koszulę, włożyłem zapasowy podkoszulek, którego Martin nie zdążył wyrzucić z samochodu, i przygotowałem się na jazdę z powrotem na bosaka.

Kiedy siadałem za kierownicą, pan Tubbie wyłonił się zza rogu. Był spocony, twarz pokrywały mu czerwone plamy. Tuż za nim szedł Martin.

– Będzie pan musiał zabrać ją z obory jak najprędzej, panie Tubbie – odezwałem się, opuszczając szybę. – Spuchnie i będzie znacznie trudniej ją wynieść, jeśli się pan od razu do tego nie zabierze. – Przerwałem, wrzucając pierwszy bieg. – Martin – powiedziałem, nie odrywając oczu od drogi – jeśli chcesz, żebym cię odwiózł do lecznicy, wsiadaj.

Martin ani drgnął.

– Giles już jedzie – wyrzucił z siebie Tubbie. – Pokaże ci twoje miejsce, jak to wszystko się wyjaśni. Kto sieje wiatr, zbiera burzę, zobaczysz...

Powoli ruszyłem z zapuszczonego podwórza; spod kół bryznęło błoto.

– No i ekstra – powiedziałem. – Martin, możesz zaczekać tutaj. Wyjaśnij wszystkie moje straszliwe błędy Gilesowi, dobrze?

Po czym odjechałem, czując lekkie mdłości.

Kiedy następnego dnia rano przyszedłem do pracy, pan Spotswode i Giles czekali już w biurze. Martina nigdzie nie było widać, ale wieść o mojej przygodzie na farmie pana Tubbiego najwyraźniej już się rozeszła. W pokoju socjalnym Rob zdążył mnie poinformować, że Giles pojawił się na farmie około dziewiątej wieczorem. W takim razie Martin został tam na prawie osiem godzin.

Wszedłem do biura i usiadłem. Gęsta czarna broda Gilesa wyglądała jakoś groźniej, ale oczy miał jasne i wydawało mi się, że dostrzegłem w nich błysk rozbawienia. Może lubi zwalniać asystentów, pomyślałem.

– Podobno zapomniałeś zabrać kalosze, jadąc wczoraj na farmę – zaczął pan Spotswode.

– I rękawice, prawda? – dodał Giles.

Skinąłem ponuro głową.

– To nie był najlepszy dzień – odparłem.

Zapadła długa, kamienna cisza. Zamknąłem oczy i zacząłem się zastanawiać, czy w lokalnym supermarkecie nie szukają kogoś do pracy.

– Okropne, jak się to zdarza, co? – uśmiechnął się Giles. – Kiedyś spędziłem całe rano w terenie bez kaloszy i rękawic. Musiałem potem dać samochód do czyszczenia.

Nie potrafiłem prowadzić teraz rozmówek towarzyskich; nerwy miałem napięte jak postronki.

– Przepraszam za wczoraj – wyrwało mi się, zanim zdążyłem się pohamować.

Pan Spotswode wstał.

– Za co przepraszasz?

Popatrzyłem na nich, nic nie rozumiejąc.

– Trochę głupio, że zapomniałeś kaloszy i rękawic, ale poradziłeś sobie z robotą, i to podobno w trudnych okolicznościach. – Pan Spotswode przerwał i usiadł z powrotem. – Wezwaliśmy cię, żeby porozmawiać o twoim szkoleniu na lokalnego inspektora weterynarii. I Giles, i ja uważamy, że będziesz świetnym nabytkiem dla zespołu terenowego.

– Chciałbyś trochę więcej podziałać w terenie, Luke? – zapytał Giles, teraz już z wyraźnym błyskiem w oku.

Miałem tak sucho w ustach, że czułem się, jakbym przeżuwał słowa:

– A co z tym wczorajszym zaświadczeniem?

– Postąpiłeś słusznie – rzekł pan Spotswode wyważonym tonem. – Pan Tubbie to odrażający typ. Pokazałeś, że jesteś godny zaufania, kiedy tak broniłeś swoich racji... to niełatwa sytuacja. – Przerwał na chwilę. – A co do praktykanta, no cóż, postanowiliśmy mu podziękować za współpracę... Nie podbijemy mu zaświadczenia o zaliczeniu praktyk.

– Może będzie musiał skołować lewe zaświadczenie – zaśmiał się Giles. – Ta krowa była w opłakanym stanie, Luke, dobrze sobie poradziłeś.

Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że się głupio uśmiecham, ale nie mogłem nic na to poradzić.

– Szkolenie na inspektora jest w Taunton. To dwudniowy kurs, a potem będziesz musiał zdać egzamin, przeprowadzając na farmie badania na gruźlicę – powiedział pan Spotswode.

– Badania pod nadzorem ministerstwa to żmudna robota – dodał Giles. – Zajmuje cały dzień, bo wszystko sprawdzają: dokumenty dotyczące przemieszczania zwierząt, kolczyki. Naprawdę dają farmerom szkołę. Załatw to pierwsze badanie, a potem, jak już je zrobisz pod okiem ministerstwa, pokażę ci swoje sposoby i nauczysz się, jak można pójść na skróty, żeby sobie ułatwić sprawę.

Pan Spotswode spojrzał na Gilesa z lekką dezaprobatą, niechętny jakimkolwiek odstępstwom od przepisów.

– Aż szkoda napuszczać cały zespół weterynarzy z ministerstwa na jakiegoś farmera i kazać mu przeglądać całą dokumentację. Trudno się zdecydować, którego klienta wybrać, bo ministerstwo zawsze się do czegoś przyczepi... badania mogą trwać nawet tydzień. Farmerzy ich szczerze nie cierpią.

Obaj, pan Spotswode i Giles, uśmiechali się już szeroko, zadowoleni ze swojego pomysłu.

Uśmiechnąłem się do nich w odpowiedzi.

– Niech zgadnę – powiedziałem, spoglądając na leżącą na biurku pana Spotswode’a listę farm, na których planowane były badania na gruźlicę. Przy jednej z nazw widniała duża gwiazdka.

– Homestead Farm – przeczytałem.

Klient ma zawsze rację – rzeczywiście, kto sieje wiatr, zbiera burzę.

2Do suchej nitki

W porannej poczcie przyszła wyjątkowo gruba koperta od mojego najlepszego przyjaciela, Sama. Urodził się w RPA jako najstarszy z trzech braci i przeprowadził do Kornwalii, kiedy miał dziesięć lat. Poznaliśmy się w pierwszym dniu studiów w Bristolu. Moi rodzice poczuli się w obowiązku mnie odwieźć, pokonali więc trzygodzinną trasę z naszego rodzinnego domu w South Downs, równie jak ja ciekawi moich nowych kątów. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętałem z uniwersytetu, był widok Sama wiszącego do góry nogami na dwóch paskach przymocowanych nad futryną drzwi w holu. Ja z kolei byłem zupełnie zielony i obładowany niepotrzebnymi przedmiotami, które naiwnie uznałem za niezbędne do przeżycia pierwszego roku z dala od domu.

Jeśli mama i tata poczuli się zaniepokojeni faktem, że będę mieszkać ze studentem, który najwyraźniej uważał się za jakiegoś nietoperza, dobrze to ukryli. Rzuciwszy Samowi przyjazne „dzień dobry” – jak gdyby to, że wisi do góry nogami, było najnormalniejszą rzeczą na świecie – zanieśli moje graty do pokoju wielkości niedużej szafy i natychmiast odjechali. Miałem różne ohydne drewniane maski, makatki i płyty CD, ale w szale pakowania się na ostatnią chwilę zapomniałem o jakimkolwiek jedzeniu, więc podejmując wspólny wysiłek zaoszczędzenia naszych ograniczonych zasobów pieniężnych na rzeczy w życiu istotne, Sam zszedł z futryny, odgrzał dwa pierogi kornwalijskie i ugotował warzywa z mrożonki, podczas gdy ja wyskoczyłem po piwo. Był to początek solidnej przyjaźni, która przetrwała pięć lat wspólnego mieszkania, zwieńczonego, w co aż nie chciało się wierzyć, przyjęciem nas obu w poczet świeżo upieczonych weterynarzy. Poczuwszy zew wolności po długich latach studiów, Sam zaczął od razu specjalizować się w leczeniu małych zwierząt, a ja wybrałem drogę weterynarii ogólnej, bo zależało mi na jak największej różnorodności w codziennej pracy.

Sam interesował się kardiologią i chciał zostać znakomitym klinicystą małych zwierząt. Dzięki niezrównanej lotności umysłu oraz talentowi do przewidywania, jakie tematy pojawią się na niekończących się egzaminach, które musieliśmy zdawać, obronił dyplom śpiewająco i dostał dobrze płatną pracę w jednym z najlepszych szpitali dla małych zwierząt w hrabstwie Kent. Kiedy ja zmagałem się z ludźmi pokroju pana Tubbiego i Martina, Sam realizował misję pięcia się po szczeblach kariery i budowania świetlanej przyszłości zawodowej.

Szarpnąłem mocno kopertę, wiedząc już, co jest w środku. Sam przysłał mi prospekty luksusowych kurortów na greckiej wyspie Samos w północno-wschodniej części Morza Egejskiego. Umiarkowanie ekskluzywna, wyspa była podobno wakacyjnym rajem – a ja próbowałem przekonać Sama, że powinien udać się tam ze mną na tygodniowy wypad. Niestety, wyjazd, o jakim ja myślałem, nieco się różnił od wycieczki, jaką planował Sam.

Kilka tygodni wcześniej pan Spotswode odciągnął mnie na bok i opowiedział mi o swoich nowych znajomych – pewnym zamożnym małżeństwie, które mieszkało na wyspie i które bardzo martwiła duża liczba bezdomnych psów wałęsających się tam po ulicach.

Para finansowała schronisko dla psów na Samos, ale brakowało tam weterynarza, a psy trzeba było wysterylizować.

– Ja już tam byłem, Luke – wyjaśnił pan Spotswode, odwracając małego chomika brzuchem do góry, żeby sprawdzić mu szwy. – Wsparliśmy ich nawet finansowo. Od ciebie jednak potrzebuję wsparcia czasowego.

Uniosłem brew.

– Chciałbym, żebyś tam pojechał, Luke. – Włożył chomika z powrotem do klatki. – Twoja misja – uśmiechnął się – jeśli się jej podejmiesz, będzie polegać na udzieleniu wsparcia medycznego i wysterylizowaniu psów.

– Na Samos, panie Spotswode?

– Na Samos, Luke. Schronisko jest gotowe pokryć koszty przelotu i możesz zabrać ze sobą drugiego weterynarza, żeby podzielić się z nim pracą. – Wytarł ręce. – Spędzenie całego tygodnia na sterylizowaniu psów nie jest szczególnie przyjemne.

Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłem do Sama. Tak jak się spodziewałem, jego wizja idealnych wakacji na Samos nie do końca współgrała z wymaganiami pana Spotswode’a. Sterylizacja psów powinna nam zająć najwyżej połowę czasu, zdawał się mówić Sam – a prospekty kurortów miały mi ten fakt zasygnalizować.

– Moja żona ma błonę między palcami stóp – powiedział pan Baffer, utkwiwszy we mnie nieruchome spojrzenie wytrzeszczonych oczu.

Popatrzyłem na niego z szacunkiem. Dżentelmen ów wszedł do gabinetu z kartonowym pudełkiem w ręku. Miał proste brązowe włosy, przykrywające pryszczate czoło, i krótki, spłaszczony nos. Był niski, wyglądał zupełnie niegroźnie i nie widać było u niego nawet cienia uśmiechu. Kiedy człowiek potrafi na wejściu wygłosić taki tekst z całkowicie kamienną twarzą, zasługuje na odrobinę podziwu.

To, co znajdowało się w pudełku, w ogóle się nie ruszało. Pan Baffer trzymał karton przed sobą obiema rękami, jakby było to szklane naczynie pełne po brzegi śmiertelnie trującego płynu, który w każdej chwili może się rozlać. Poczułem się zaintrygowany – cokolwiek siedziało w środku, ani drgnęło. Mało które zwierzę zamknięte w kartonowym pudle pozostaje absolutnie nieruchome – o ile oczywiście jeszcze żyje. Błysnęła mi myśl, że może właśnie trafiłem na swojego pierwszego autentycznego wariata. Jeśli pan Baffer przyszedł do lecznicy z pustym pudełkiem, chcąc jedynie pogawędzić ze mną o swojej żonie z błoną między palcami stóp, Holly, Sheila i Rob nigdy się ode mnie nie odczepią. Nie byłem pewny, jak zareagować.

– Pewnie żona świetnie pływa – powiedziałem z krzepiącym uśmiechem, licząc na to, że pan Baffer w końcu pęknie i roześmieje się razem ze mną.

– Nie ma błony między palcami u rąk – rzekł na to z naciskiem, jakby rozczarowany moimi wygłupami. – Tylko u nóg.

Postawił pudełko na stole do badań, przeciągnął pulchną dłonią po włosach i spojrzał mi w oczy. Po twarzy nie przemknął mu nawet cień uśmiechu.

– U obu nóg? – ciągnąłem, postanawiając sobie, że nic w tej rozmowie mnie nie zdziwi, nie mogłem się jednak powstrzymać od spoglądania na pudełko.

– Tak, u obu. Tak jak Brian. Ale ciekawa rzecz: kiedy wchodzi na głęboką wodę, to mimo tych błon tonie jak kamień – odpowiedział pan Baffer z pełną powagą.

– A to dlaczego? – usłyszałem swój głos.

Pan Baffer wzruszył ramionami, bo odpowiedź była oczywista:

– Nigdy nie nauczyła się pływać.

– No tak – pokiwałem współczująco głową. – To wiele wyjaśnia.

Popatrzyliśmy na siebie z panem Bafferem, a pudełko leżało sobie spokojnie między nami na stole do badań. Zaległa cisza. Czułem, że ręce wyciągają mi się w stronę kartonu. Nadchodziła chwila prawdy. Co mam zrobić, jeśli pudełko będzie puste? Jak mogę leczyć wyimaginowane zwierzę?

– Brian nie je od tygodnia – powiedział nagle pan Baffer, patrząc ze smutkiem na stół. – Gaśnie w oczach.