Tylko ciebie chcę - Federico Moccia - ebook + książka

Tylko ciebie chcę ebook

Federico Moccia

4,5

Opis

- kontynuacja przeboju wydawniczego Trzy metry nad niebem
- pełna realizmu, śmiała powieść o miłości, seksie, dojrzewaniu, przyjaźni, namiętności i marzeniach
- do grona znajomych postaci - Stepa, Babi, Palliny -  dołączają nowi, równie barwni, zakręceni i nieprzewidywalni bohaterowie

Po dwóch latach spędzonych w Nowym Jorku Step wraca do Rzymu. Wiele się tu zmieniło. Chłopak zaczyna pracę w telewizji, poznaje nowych ludzi, wśród nich żywiołową Gin. Przeszłość nie daje mu spokoju, ale teraźniejszość nie zostawia zbyt wiele czasu na jej rozpamiętywanie. Czy warto dążyć do wskrzeszenia dawnej miłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 758

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
7
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Evie_K

Z braku laku…

Książka mogłaby być krótsza o polowe. Step i Gin przez większość powieści przekomarzają się ze sobą. W pewnym momencie miałam już tego dość i pomijałam ich kolejne, nic nie wnoszące dialogi. Dodatkowo to co autor zrobił z postacią Babi, szkoda słów.
00

Popularność




Federico Moccia

Tylko ciebie chcę

Tytuł oryginału: Ho voglia di te

Projekt okładki: 

Redakcja:Anna Kowalska

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Konwersja do formatu EPUB: Robert Fritzkowski

Korekta:Katarzyna Szajowska

Zdjęcie wykorzystane na okładce:

© by Lise Gagné, iStockphoto

© by Jannes Glas, © by www.sxc.hu

© 2006 Feltrinelli Editore, Italy

All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2008, 2012

© for the Polish translation by Anna Niewęgłowska

ISBN 978-83-7758-340-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2012

Wydanie I

Gin, twój uśmiech opowiedział mi tę historięBabci Elisie i cioci Marii, które smacznie i z miłością gotowały. I właśnie tamtego dnia przyszły mnie odwiedzić

1

„Chcę umrzeć”. Z tą myślą wsiadłem do samolotu niemal dwa lata temu. Chciałem ze sobą skończyć. Właśnie, jakiś banalny wypadek byłby w sam raz. Żeby nikogo nie obarczać winą, żebym nie musiał się wstydzić, żeby nikt się nie dopytywał dlaczego… Pamiętam, że rzucało samolotem przez całą drogę. Była burza i wszyscy zamarli, spięci i przerażeni. Ja nie. Tylko mnie jednemu chciało się śmiać. Kiedy jest ci źle, kiedy widzisz wszystko w czarnych barwach, kiedy nie masz przed sobą przyszłości, kiedy nie masz nic do stracenia, kiedy… każda chwila jest dla ciebie ciężarem. Ogromnym. Nie do udźwignięcia. I nic, tylko ciągle się gryziesz. I chciałbyś za wszelką cenę się od tego uwolnić. W jakikolwiek sposób. A choćby i w najprostszy, ten najpodlejszy, tak by uniknąć tego zmartwienia, ciągłego pamiętania dziś i nazajutrz tego samego: nie ma jej. Już jej nie ma. A skoro tak, to chciałbyś po prostu, żeby i ciebie już nie było. Chciałbyś zniknąć. Cyk. Bez zbędnych problemów, bez zawracania głowy. Tak, by nikt nie musiał dopytywać się z troską: „Ojej, słyszałeś? Tak, dokładnie ten… Nie wiesz, co się stało…”. Właśnie, zamiast tego koleś opowie, jak skończyłeś, Bóg jeden raczy wiedzieć z iloma i jak bardzo wymyślnymi szczegółami, wyjedzie z czymś absurdalnym, jakby cię znał od niepamiętnych czasów, jakby tylko on jeden miał naprawdę pojęcie o tym, co cię gnębiło. Jakie to dziwne… Tym bardziej że być może nawet ty sam nie zdążyłeś się w tym wszystkim na dobre połapać. I nic już nie będziesz mógł poradzić na to jedno wielkie „podaj dalej”. Zawracanie dupy. Pamięć o tobie padnie ofiarą pierwszego lepszego złamasa, a ty nic nie będziesz mógł na to poradzić. Właśnie, jaka szkoda, że tamtego dnia nie spotkałem jednego z tych dziwacznych magików. Zarzuca taki pelerynę na gołębia, którego sam dopiero co wyczarował i, trach, już po ptaku. Nie ma go, i już. A ty po skończonym przedstawieniu wychodzisz cały zadowolony. Być może tancerki, które widziałeś, były trochę za bardzo przy kości, może siedziałeś akurat na jednym z przestarzałych foteli, ciut przytwardym, w pomieszczeniu zaaranżowanym, w najlepszym wypadku, w piwnicy. Owszem, czuć było pleśń i wilgoć. I tylko jedno jest pewne. Nigdy więcej nie będziesz zachodzić w głowę, co się stało z gołębiem. Ale nas to nie dotyczy. My nie możemy tak po prostu zniknąć. Sporo czasu upłynęło. Dwa lata. A teraz popijam sobie piwo. I kiedy przypomina mi się, jak bardzo zazdrościłem temu gołębiowi, to się uśmiecham, a zarazem robi mi się trochę wstyd.

– Może jeszcze jedno?

Steward uśmiecha się do mnie i nie odstępuje swojego wózka z napojami.

– Nie, dziękuję.

Wyglądam za okno. Chmury, zabarwione na różowo, ustępują nam z drogi. Miękkie, lekkie, nieskończone. Gdzieś w dali zachodzi słońce. Wprost nie mogę w to uwierzyć. Wracam. A27. To jest właśnie moje miejsce w samolocie. Rząd po prawej, tuż za skrzydłami, środkowe przejście. Bardzo ładna stewardesa znowu się do mnie uśmiecha, przechodząc blisko mojego miejsca. Zbyt blisko. Wygląda, jakby ją przysłała Nirvana: If she comes down now, oh, she looks so good… Ładnie pachnie, ma na sobie nienaganny mundurek, do tego lekko przezroczystą bluzkę, na tyle by dało się docenić koronkowy stanik pod spodem. Krąży to tu, to tam, bezkolizyjnie, beztrosko, uśmiechnięta. If she comes down now…

– Przepiękne imię: Eva.

– Dziękuję.

– Jest pani trochę jak pierwsza Ewa, wodzi mnie pani na pokuszenie…

Przez chwilę nic nie mówi i tylko badawczo mi się przygląda. Uspokajam ją.

– Ale to dozwolona pokusa. Czy mogę dostać jeszcze jedno piwo?

– Ale to już trzecie…

– Pewnie, że trzecie, skoro pani tak tu krąży… Piję, żeby o pani zapomnieć.

Uśmiecha się. Wygląda na szczerze rozbawioną.

– Czy zawsze pani liczy, ile piją pasażerowie, czy to ja tak szczególnie zapadłem pani w pamięć?

– Proszę samemu ocenić. Niech pan tylko uwzględni, że jako jedyny zamawiał pan piwo.

Uśmiecha się znowu. Po czym odchodzi, seksownie kręcąc biodrami. Wychylam się nieznacznie. Świetne nogi, nieprzezroczyste rajstopy, obciskające, bez połysku, ciemne, do tego buty identyczne jak te, które noszą pozostałe stewardesy. Włosy blond z delikatnym balayagem zebrane do tyłu, w kucyk, przesadnie wymyślny. Przystaje. Widzę, jak rozmawia z mężczyzną, który siedzi po tej samej stronie co ja, tyle że bardziej z przodu. Słucha, w czym może pomóc. Przytakuje skinieniem głowy, w milczeniu. Po czym mówi coś uśmiechnięta i go uspokaja. Po raz ostatni, zanim się oddali, odwraca się w moją stronę. Patrzy na mnie. Zielone oczy. Delikatnie podkreślone. Na górnej powiece odcień hebanowy, w oczach przebłysk zainteresowania. Rozkładam ręce. Tym razem to ja się do niej uśmiecham. Mężczyzna mówi jej coś jeszcze. Odpowiada mu kompetentnie, po czym odchodzi.

– Bardzo ładna ta stewardesa.

Siedząca obok mnie kobieta wtrąca się, przerywając, ni stąd, ni zowąd, mój tok myślenia. Czujna i uśmiechnięta, bystre spojrzenie zza grubych szkieł. Około pięćdziesiątki, nieźle się trzyma, w odróżnieniu od swoich zbyt dużych kolczyków i od przesadnie niebieskiego, ciężkiego turkusu na powiekach.

– Tak, gnocca, superlaska.

– Co takiego?

– Gnocca. Właśnie tak mówimy w Rzymie na stewardesy takie jak ta. – Tak naprawdę, to jesteśmy o wiele bardziej dosadni, ale to chyba nie czas i miejsce.

– Gnocca. – Potrząsa głową. – W życiu nie słyszałam.

– Gnocca, a jakże… Czasami piękna gnocca. To takie figlarne określenie zapożyczone od klusków. Zna pani gnocchi, prawda?

– Ech, jakżeby inaczej. O tych to się nasłuchałam, a i zajadałam się nimi nie raz.

Śmieje się rozbawiona.

– Właśnie, i co? Smakowały pani?

– I to jeszcze jak.

– Widzi pani, jakie to proste. Kiedy jakiejś dziewczynie mówi się, że jest gnocca, to znaczy właśnie, że jest taka „smakowita” jak danie, którym się pani zajadała.

– Tak, ale śmiać mi się chce, kiedy zaczynam myśleć o niej jak o klusku. Jest w tym coś… no, jak to się mówi… o, wiem: nieporadnego!

– No nie! Musi pani myśleć o gnocchi okraszonych ciepłym sosem, o smakowitym pomidorze, o rozpływających się w ustach kopytkach, które niemal przyklejają się do podniebienia, tak że trzeba je potem odrywać językiem.

– Dobrze, z grubsza rozumiem. Pan uwielbia gnocchi?

– Są całkiem, całkiem.

– Często je pan te kopytka?

– W Rzymie nawet i bardzo często. W Nowym Jorku ani razu nie zjadłem nic włoskiego, bo ja wiem, tak dla zasady.

– Dziwne. A mówią, że jest tam mnóstwo wyśmienitych włoskich restauracji. Oho, proszę, właśnie wraca ta… gnocca.

Kobieta zaśmiewa się rozbawiona i wskazuje stewardesę, która zbliża się, uśmiechnięta, ze szklanką piwa. Obrazek prawie jak z reklamy, taka jest piękna.

– Niech jej pani powie, że prawdziwa z niej gnocca, zobaczy pani, że się ucieszy.

– Nie, nabiera mnie pan.

– Ależ skąd, zapewniam panią, że to komplement.

– To co, mam jej to powiedzieć?

– Jasne, że tak.

Stewardesa podchodzi, podaje mi małą tackę, na której jest szklanka, pod szklanką papierowa podstawka.

– Proszę, piwo dla pana. Więcej nie będę mogła panu podać, bo schodzimy do lądowania.

– I tak więcej bym już nie zamawiał. Zaczynam panią zapominać. Choć wcale nie jest to łatwe.

– Ach tak… Cóż, dziękuję.

Pociągam łyk piwa.

– Jest znakomite, dziękuję, idealne, zmrożone w sam raz. A już zaserwowane przez panią, wygląda zupełnie jak to piwo z reklamy.

– Niechże mi pan zdradzi tylko jedną tajemnicę, co zapomni pan w pierwszej kolejności?

– Może to, w co była pani ubrana…

– Nie podobają się panu nasze mundurki?

– Ależ wręcz przeciwnie. Tyle że będę sobie panią jakoś inaczej wyobrażał…

Patrzy na mnie lekko zaskoczona, ale nie zostawiam jej czasu na odpowiedź.

– Na długo się pani zatrzyma w Rzymie?

– Na kilka dni… Wrzesień w Rzymie jest wprost bajeczny. Chcę się wybrać do miasta, na zakupy. Może uda mi się znaleźć coś, co sprawi, że nie sposób będzie o mnie zapomnieć.

– O, nie mam najmniejszych wątpliwości. Z pewnością znajdzie pani coś w sam raz dla siebie. Bo pani to… jakby to powiedzieć… no, jak to się mówi?

Odwracam się w stronę kobiety siedzącej tuż obok mnie.

– Może pani mi pomoże.

Kobieta robi wrażenie cokolwiek onieśmielonej, ale po chwili zbiera się na odwagę: – Pani to… po prostu gnocca!

Stewardesa w pierwszej chwili patrzy na nią zdezorientowana, potem spogląda na mnie. Unosi brew i ni stąd, ni zowąd wybucha śmiechem. Bogu dzięki. Udało się. Śmieję się razem z nią.

– O tak, znakomicie się pani spisała, dokładnie to samo bym powiedział!

Stewardesa o imieniu Eva odchodzi, potrząsając głową.

– Proszę zapiąć pasy.

Jej wysoko ściągnięty kucyk faluje i wygląda idealnie, jak zresztą i wszystko pozostałe. Jest doskonała jak skrzydła motyla. Jak motyl, który aż się prosi, by go schwytać. Leciał w Stanach taki kawałek, na którego punkcie miałem totalnego świra, to angielski numer sprzed kilku lat… I’m gonna keep catching that butterfly… Verve. Staram się przypomnieć go sobie w całości. Ale mi się nie udaje. Czyjś głos mnie rozprasza. Kobieta obok wyraźnie się z czymś mocuje. I bynajmniej nie robi tego bezszelestnie.

– O rety, nigdy nie mogę znaleźć pasa w tych wszystkich samolotach.

Pomagam jej, kobieta dosłownie się na nim rozsiadła.

– Jest tutaj, proszę pani, pod spodem.

– Dziękuję, choć zupełnie nie pojmuję, czemu właściwie ma to służyć. Przecież i tak nie zdoła nas utrzymać.

– A, co to, to z pewnością nie.

– Otóż to, właśnie… Dlatego mówię, jeśli dojdzie do kolizji, to przecież zupełnie nie to samo, co taki samochód.

– Nie, z samochodem to nie ma rzeczywiście nic wspólnego… Denerwuje się pani?

– Jakbym szła na ścięcie. – Patrzy na mnie i niemal zaczyna żałować, że użyła tego sformułowania.

– Proszę pani, jeśli tak chce przeznaczenie, to nie ma rady.

– Co to ma znaczyć?

– To, co powiedziałem.

– Tak, ale co takiego pan powiedział?

– Świetnie pani zrozumiała.

– Tak, ale łudziłam się, że nie rozumiem. Panicznie boję się samolotów.

– Nie było widać nic a nic. – Widzę, jak bardzo jest zaniepokojona, uśmiecha się do mnie, kompletnie zaschło jej w ustach. Popijam swoje piwo i postanawiam się rozerwać.

– Proszę tylko pomyśleć, że do większości katastrof lotniczych dochodzi podczas startu albo…

– Albo?…

– Przy lądowaniu. Czyli już niedługo.

– Ale co też pan opowiada?

– Prawdę, szanowna pani, należy zawsze mówić prawdę.

Pociągam duży łyk piwa, a tymczasem kątem oka widzę, że wpatruje się we mnie jak zahipnotyzowana.

– Proszę pana, niechże mi pan coś opowie.

– Ale proszę pani, co takiego chciałaby pani usłyszeć?

– Proszę odwrócić moją uwagę, niech mi pan nie da myśleć o tym, co by się mogło…

Ściska moją rękę z całej siły.

– To boli.

– Ach, przepraszam. – Rozluźnia uścisk, ale nie przestaje się mnie trzymać.

Zaczynam jej opowiadać to i owo. Kawałki z mojego życia, trochę bez ładu i składu, to, co mi akurat przychodzi do głowy.

– Skoro tak, może chce się pani dowiedzieć, dlaczego wyjechałem? – Kobieta przytakuje. Nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa. – Proszę wziąć pod uwagę, że to długa historia… – Tym razem, z większym zapałem, skinieniem głowy daje mi do zrozumienia, że tak, cała zamienia się w słuch, wszystko, byle tylko nie myśleć o najgorszym. Mam wrażenie, jakbym rozmawiał z dobrym znajomym, z moim przyjacielem… – Nazywał się Pollo, właśnie. Dziwne imię, nieprawdaż? – Kobieta nie bardzo wie, czy ma przytaknąć, czy zaprzeczyć, jest gotowa na wszystko, bylebym tylko opowiadał dalej. – Właśnie, to przyjaciel, którego straciłem ponad dwa lata temu. Nie rozstawał się ze swoją dziewczyną. Pallina to niesamowita panna, o figlarnym, bystrym spojrzeniu, świetna, wygadana, ma cięty język… – Słucha w milczeniu, spogląda zaintrygowana, przejęta moimi słowami. Jakie to dziwne… Czasami czujesz się lepiej z człowiekiem, którego nie znasz, łatwiej przychodzi ci opowiadanie o sobie. Otwierasz się na poważnie. Może dlatego, że nie przywiązujesz wagi do tego, co sobie pomyśli. – Ja z kolei byłem wtedy z Babi, najlepszą przyjaciółką Palliny. – Babi. Opowiadam jej wszystko… Jak ją poznałem, jak zacząłem się śmiać, jak się zakochałem, jak bardzo mi jej brakowało… Piękno miłości dostrzegasz w pełni dopiero wtedy, kiedy ją tracisz. Być może człowiek czuje się tak, kiedy idzie na terapię. Zawsze się nad tym zastanawiałem. Ale czy z tymi gośćmi, tam, naprawdę można być tak do końca szczerym? Muszę zapytać kogoś, kto ma to za sobą. Rozmyślam, nie przestając opowiadać. Co pewien czas, na moment, przerywam. Kobieta, rozbawiona i zaintrygowana, często coś wtrąca, jest już znacznie spokojniejsza, nawet wypuściła moją rękę z uścisku. Zapomniała o katastrofie lotniczej. Teraz, jak sądzi, zaprząta ją moja własna.

– A z tą Babi słyszał się pan jeszcze?

– Nie. Raz na jakiś czas słyszałem się z bratem. Kilka razy z ojcem. Ale niezbyt często, telefony z Nowego Jorku kosztują fortunę.

– Czuł się pan samotny?

Udzielam jej wymijającej odpowiedzi. Nie jestem w stanie tego powiedzieć. Czułem się mniej samotny niż w Rzymie. Potem nieuchronnie wspominam o mamie. Ponosi mnie, a świadomość, że sprzeniewierzam się zasadom kobiety obok, wręcz mnie bawi. Moja matka zdradziła mojego ojca. To ja ją nakryłem z tym, który mieszkał naprzeciwko nas. Prawie w to nie wierzy. Ta wiadomość postawiła ją na nogi. Samolot? Nawet nie pamięta, że nim leci. Zarzuca mnie pytaniami… Ledwo za nią nadążam. Jak to jest, że ludzie tak uwielbiają się babrać w cudzym życiu? Pikantne opowieści, zakazane szczególiki, niechlubne uczynki czy też rozkoszne grzeszki. Może dlatego, że w ten sposób, jedynie słuchając, sami się nie ubrudzą. Odnoszę wrażenie, że kobieta z jednej strony napawa się moją opowieścią, z drugiej zaś – cierpi z jej powodu. Nie wiem, czy tak jest naprawdę, ale nic mnie to nie obchodzi. Opowiadam jej o wszystkim bez ogródek. O brutalności, z jaką potraktowałem kochanka mamy, o moim milczeniu w domu, o tym, że nie pisnąłem choćby słowa ani własnemu ojcu, ani nawet bratu. I o procesie też. Moja matka siedziała tam, naprzeciwko mnie. W milczeniu, nie miała odwagi przyznać się do tego, co zrobiła. Nie zdobyła się na to, by wyjawić swoją zdradę i usprawiedliwić w ten sposób moją brutalność. I w tym wszystkim ja, beztroski, niemal śmiałem się w twarz sędziemu, który obwiniał mnie za czyn, w moim przekonaniu całkiem naturalny: za zmasakrowanie chuja, który pogwałcił łono kobiety, to samo, które wydało mnie na świat. Moja sąsiadka patrzy na mnie z otwartymi ustami. Szanowna pani, owszem, można to samo powiedzieć na tysiąc różnych sposobów… Ale to zupełnie co innego, niż zgrywanie się, jak to zrobił Benigni, wskakując na Raffaellę Carrà. Tutaj natomiast w grę wchodziła moja matka. Kobieta zdaje sobie z tego sprawę. Nagle znów poważnieje. Cisza. Wobec tego staram się jakoś rozładować sytuację.

– Jakby to powiedział Pollo, mnie Moda na sukces mogłaby co najwyżej zrobić laskę!

Zamiast się oburzać, zanosi się śmiechem, mam w niej już swojego sprzymierzeńca. – A potem? – pyta ciekawa, co jest w następnym odcinku. A ja nie przestaję opowiadać jakby nigdy nic, bez abonamentu. Moja opowieść nic nie kosztuje. Wyjaśniam jej, skąd się wzięła Ameryka, chęć, by wyjechać, pod pretekstem kursu dla grafików tam, w Stanach… – A ponieważ nie tak trudno jest natknąć się na siebie nawet w wielkim mieście… wobec tego lepiej już w ogóle się gdzieś wynieść. Nowe realia, sami nowi ludzie, a przede wszystkim żadnych wspomnień. Rok wypełniony niepozbawionymi wysiłku pogawędkami po angielsku, które, dzięki pomocy przypadkowo spotkanych Włochów, stawały się znośniejsze. Wszystko bardzo zabawne, świat pełen barw, muzyki, dźwięków, pojazdów, imprez, nowin. Cały ten wielki rozgardiasz podszyty ciszą. Nic z tego, co ludzie ci opowiadali, nie miało z nią absolutnie nic wspólnego, nie mogło jej przywołać ani tchnąć w nią życia. Babi. Dni na nic, by dać odpocząć sercu, żołądkowi, głowie. Babi. Totalna bezsilność, by cofnąć czas, by choć na chwilę znaleźć się pod jej domem, by spotkać ją na ulicy. Babi. W Nowym Jorku nie ma obaw… W Nowym Jorku nie ma miejsca dla Battistiego. Kiedy sobie ciebie przypomnę, wystarczy pomyśleć, że cię nie ma, że cierpię nadaremnie, bo wiem, ja to wiem, że już nie wrócisz. Fałszywe dźwięki, by starać się omijać wszystkie te miejsca, które zna i w których się pojawia właśnie ona, Babi. Kobieta się uśmiecha.

– Też znam tę piosenkę. – Nuci coś nieudolnie.

– Tak, to ta sama. – Staram się położyć kres temu koszmarnemu popisowi rodem z Corridy.

Ale wybawił mnie samolot. Kra-aach. Suchy, metaliczny dźwięk. Mocne szarpnięcie i mały wstrząs pojazdu.

– O mój Boże, co to? – Kobieta chwyta moją prawą rękę, tę niezajętą.

– To wózek, niech się pani nie martwi.

– Jakże mam się nie martwić! Niby przez to ten cały hałas? Zupełnie jakby się urwał…

Stewardesy i inni członkowie załogi siadają nieopodal, w wolnych fotelach, zajmują także kilka dziwnych miejsc z boku, koło wyjścia. Rozglądam się za Evą, znajduję ją, ale ona nie patrzy teraz w moją stronę. Kobieta stara się nie myśleć o tu i teraz. Z powodzeniem. Puszcza moją rękę w zamian za ostatnie pytanie.

– Dlaczego się rozstaliście?

– Bo Babi związała się z innym.

– Ale jak to? Pana dziewczyna? I to po tym wszystkim, co mi pan opowiedział?

Tym razem to ona wydaje się bawić moim kosztem. Samolot i samo lądowanie zeszły na dalszy plan. I do ostatniej chwili zarzuca mnie pytaniami, wręcz, niczym w amoku, zaczęła się do mnie zwracać per ty. Wali prosto z mostu. Od czasu, kiedy ją zostawiłeś, czy kochałeś się z inną kobietą? I dalej nie odpuszcza, zupełnie jak stukasy z kreskówki o Fistaszkach, z Linusem i czerwonym baronem. Wróciłbyś do niej? Atmosfera się zagęszcza, teraz bardziej przypomina krwawe komiksy Pazienzy z jego nieodłącznymi strzelaninami. Co z przebaczeniem, czy jest możliwe? Czy rozmawiałeś z kimś o tym? Albo to wina piwa, albo też ona i te jej pytania przyprawiają mnie o zawrót głowy. Albo to wina bólu, jaki zadała mi ta miłość, o której wciąż pamiętam. Nic już kompletnie nie rozumiem. Słyszę warkot silnika samolotu i turbiny, która w fazie lądowania zmienia kierunek obrotu. O właśnie, mam pomysł, mogę się uratować przed tym przesłuchaniem…

– Niech pani spojrzy na światła przy pasie startowym. Nie damy rady – mówię jej roześmiany, znów jestem panem sytuacji.

– Chryste Panie, to prawda, widzę je… – Przerażona patrzy przez okno, na samolot i na skrzydła, które niemal dotykają ziemi i trzęsą się rozklekotane. Jak stara pantera jednym zdecydowanym ruchem dopada w locie mojej prawej ręki. Znowu patrzy przez okno. Jeszcze w ostatniej chwili opada gwałtownie na fotel, ląduje głową na oparciu, wyciąga nogi przed siebie, prawie jakby chciała wyhamować własnymi stopami. Wrzyna mi się paznokciami w rękę. Kilkakrotnie lekko nami zarzuca, gdy samolot dotyka ziemi. I zaraz turbiny w silnikach zmieniają kierunek obrotu, ta olbrzymia masa stali trzęsie się jak szalona, razem ze wszystkimi fotelami, włącznie z kobietą obok. Ale ona nie daje za wygraną. Zaciska oczy i cała drży, wyżywając się na mojej ręce.

– Kapitan informuje, że wylądowaliśmy na Roma Fiumicino. Temperatura powietrza na zewnątrz…

Z głębi samolotu docierają niewyraźne oklaski, ale prawie zaraz cichną. To już wyszło z mody.

– No tak, daliśmy radę.

Kobieta wzdycha: – Bogu dzięki!

– A nuż jeszcze się kiedyś spotkamy.

– Oj tak, ogromnie miło mi się z tobą rozmawiało. Ale czy wszystko, co mi opowiedziałeś, to prawda?

– Tak samo jak prawdą jest to, że mi pani ściskała rękę. – Pokazuję jej moją prawicę ze śladami jej paznokci.

– Ojej, tak mi przykro.

– Nic nie szkodzi.

– Niechże pan pokaże.

– Ależ nie, poważnie, wszystko w porządku.

Rozdzwaniają się komórki. Uśmiechy i błogość po udanym lądowaniu. Prawie wszyscy otwierają luki bagażowe nad swoimi miejscami i wyciągają na zewnątrz naręcza prezentów prosto z Ameryki, tak na oko same zbędne rzeczy; gotowi od razu stanąć w kolejce, byle niezwłocznie dostać się do wyjścia. Po godzinach spędzonych w bezruchu, kiedy w samolocie jest się zmuszonym do podsumowania minionych lat, aż do chwili obecnej, wraca się do pośpiesznego niemyślenia, do fałszywych trosk, do pogoni za najnowszym celem.

– Do widzenia. Dziękujemy. Miłego wieczoru. – Ładne stewardesy żegnają nas przy wyjściu z samolotu. Eva, jak na profesjonalistkę przystało, z uśmiechem przyklejonym do twarzy żegna wszystkich, jest bez zarzutu.

– Dziękuję za piwo.

– Taką mamy pracę. – Uśmiecha się do mnie bardziej naturalnie, chyba.

– Jeśli będziesz miała jakieś problemy… – Zostawiam jej wizytówkę.

Patrzy na nią zaskoczona, jest na niej mój numer w Rzymie.

– To był mój egzamin na kursie grafiki.

– Dobrze ci poszło?

– Wszyscy byli bardzo zadowoleni. Zestawienie białego z niebieskim uznali za genialne.

– Ładne.

Wkłada ją do kieszeni. Nie ryzykowałem wyznania, że kibicuję Lazio. Zaraz potem schodzę na dół.

Letni wiatr. Wrzesień. Zachód słońca, jest prawie wpół do dziewiątej. Wszystko zgodnie z planem. Po tym, jak się leciało przez osiem godzin, fajnie jest znów sobie chodzić. Wsiadamy do autobusu. Przyglądam się towarzyszom podróży. Kilku Chińczyków, jeden krzepki Amerykanin, jakiś młody chłopak, który wciąż słucha czegoś na samsungu YP-T7X 512 MB, takim, jaki widziałem też w Nowym Jorku. Dwie przyjaciółki, które wracają z wakacji, wcale się do siebie nie odzywają, być może zdążyły się już do woli nacieszyć wzajemnym towarzystwem w czasie długiego, wspólnego pobytu. Para zakochanych. Śmieją się, co i raz mówią coś bardziej lub mniej sensownego, przekomarzają się ze sobą. Zazdroszczę im, albo lepiej, z przyjemnością na nich patrzę. Moja współpasażerka, korpulentna pani, która tak się składa, wie wszystko o moim życiu, podchodzi do mnie. Spogląda na mnie uśmiechnięta, jakby chciała powiedzieć: Daliśmy radę, co? Przytakuję. Prawie żałuję, że aż tyle jej opowiedziałem. Ale zaraz się uspokajam. Nigdy jej więcej nie zobaczę. Kontrola paszportowa. Kilka wilczurów na smyczy przechadza się nerwowo tam i z powrotem, w poszukiwaniu kokainy albo trawy. Niezadowolone wyposzczone psy patrzą na nas swymi poczciwymi oczami, wykończone ciągłym trenowaniem. Policjant niedbale zagląda mi do paszportu. Potem jednak zmienia zdanie, umyka mu jedna strona, odwraca ją powtórnie i przygląda jej się z większą uwagą. Serce zaczyna mi szybciej bić. Nic. Nie wzbudzam jego zainteresowania. Zwraca mi dokument, składam go i wkładam do plecaka. Odbieram mój bagaż. Wracam wolny, znów jestem w Rzymie. Przez dwa lata byłem w Nowym Jorku, ale czuję się, jakbym wyjechał raptem wczoraj. Szybkim krokiem zmierzam w stronę wyjścia. Mijam się z ludźmi, którzy ciągną za sobą walizki, jakiś koleś pędzi zdyszany do samolotu, który być może odleci bez niego. Za barierkami krewni czekają na kogoś, kto jeszcze się nie pokazał. Piękne dziewczyny, wciąż opalone, wypatrują ukochanych albo i nie. Przechadzają się z założonymi rękami albo stoją w miejscu, ze wzrokiem niespokojnym, bądź niewzruszonym, tak czy inaczej, wyczekują. – Taksówka, może potrzebna taksówka. – Jakiś pseudotaksówkarz biegnie mi naprzeciw, udając uczciwego: – Tanio panu policzę. – Nic nie odpowiadam. Orientuje się, że na mnie nie zarobi i daje sobie spokój. Rozglądam się wokół. Piękna elegancka kobieta w białej sukience, z delikatną złotą biżuterią na szyi, nie odrywa ode mnie swojego spokojnego wzroku. Jest naprawdę piękna. Uśmiecham się do niej. Ona w odpowiedzi wysyła mi prawie niedostrzegalny sygnał, który jednak mówi sam za siebie. Zdrada, chciałabym, ale nie mogę, jej pragnienie wolności. Potem odwraca z rezygnacją wzrok. Nie przestaję się rozglądać. Nic. Głupiec ze mnie. Pewnie, że tak. Czego się spodziewałem? Kogo wypatruję? Czy po to właśnie wróciłeś? W takim razie nic nie rozumiesz, wciąż nic a nic nie zrozumiałeś. Chce mi się śmiać na samą myśl o tym, jaki to ze mnie palant.

– Powinien już przyjechać…

Schowana za kolumną, po cichu, ale serce wali jak szalone, szeptem mówi sama do siebie. Może po to, by zagłuszyć to serce, które tak naprawdę wali jeszcze szybciej. Wreszcie zbiera się na odwagę. Bierze głęboki oddech i powoli się wychyla. – To on. Wiedziałam, wiedziałam! – Ani drgnie, choć rozpiera ją dzika radość.

„Nie mogę w to uwierzyć… Step. Wiedziałam, wiedziałam, byłam pewna, że dzisiaj wróci. Nie mogę w to uwierzyć. Matko jedyna, od razu widać, że sporo schudł. Ale się uśmiecha. Tak, wygląda na to, że dobrze się czuje. Czy jest szczęśliwy? A nuż było mu tam dobrze. Aż za bardzo. Ale jak to, czyżbym już doszczętnie skretyniała? Robię się zazdrosna? Niby jakie ja mam do tego prawo? Żadnego… A skoro tak? O rany, co ze mną. Poważnie, kiepsko, i to bardzo. Znaczy, jestem taka szczęśliwa. I to jeszcze jak. On wrócił. Nie mogę w to uwierzyć. O Boże, patrzy w moją stronę!”.

Znowu błyskawicznie chowa się za kolumną. Wzdycha. Zamyka oczy, zaciska je z całej siły. Tkwi tak bez ruchu, oparta głową o biały, zimny marmur, z rękami wyciągniętymi wzdłuż kolumny. Cisza. Oddycha głęboko. I raz. Wdech… I dwa. Wydech… Otwiera oczy. Właśnie w tej chwili mija ją jakiś turysta i spogląda na nią zaskoczony. Nieznacznie się uśmiecha, chcąc dać mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Ale przecież nie jest. Nie ma co do tego wątpliwości.

„Cholera, widział mnie, czuję to. O Boże, Step mnie widział, ja to wiem”.

Ponownie się wychyla. Nic. Step przeszedł jakby nigdy nic.

„No pewnie, co za kretynka. A poza tym, nawet gdyby, to co?”.

Oto jestem. Wróciłem. Rzym. A dokładniej: Fiumicino. Zmierzam w stronę wyjścia. Przechodzę przez przeszklone drzwi i wychodzę na ulicę. Wprost na taksówki. Ale właśnie w tej chwili doznaję dziwnego uczucia. Wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Odwracam się gwałtownie. Nie ma nic gorszego niż człowiek, który się czegoś spodziewa… I którego nic nie spotyka.

2

Zachód słońca miejscami zabarwia na pomarańczowo chmury rozsiane tu i tam. Blady księżyc już pojawił się na niebie, skrywa się teraz za najwyższymi gałęziami bujnej korony drzewa. Dziwnie odległy hałas lekko nerwowego ruchu ulicznego. Zza okna dobiegają pojedyncze dźwięki powolnej i przyjemnej dla ucha muzyki, to dźwięki fortepianu, słychać postęp, widać czas zrobił swoje. Ten sam chłopak, tylko starszy, przygotowuje się do nowych egzaminów, na specjalizację. Nieco niżej białe, idealnie proste linie kortu tenisowego jaśnieją w bladej poświacie księżyca, a dno pustego basenu, osowiałe, jak co roku, nie może doczekać się lata. Także i w tym sezonie nadgorliwy dozorca przedwcześnie opróżnił basen. Na pierwszym piętrze budynku, wśród ładnie utrzymanej roślinności, za krawędzią uniesionej drewnianej okiennicy, widać dziewczynę, która zanosi się śmiechem.

– Daniela, czy skończyłaś wreszcie gadać przez telefon? Macie przecież komórkę, wasz ojciec doładowuje ją wam właściwie codziennie! Dlaczego ciągle wisicie na domowym telefonie?

– Ale bo to nie wiesz, mamo, że tutaj nie ma zasięgu? Odbiera tylko w salonie, ale wy tam ciągle siedzicie i wszystko słyszycie!

– Tak się akurat składa, że też tutaj mieszkamy.

– Dobra, mamo. Gadam z Giuli. Powiem jej jeszcze tylko jedną rzecz i się rozłączam.

– Ale przecież dopiero co widziałyście się przez pół dnia w szkole. Niby co takiego mogło się przez ten czas wydarzyć! Co? Co znowu masz jej do opowiedzenia!

Daniela zakrywa ręką słuchawkę.

– Zrozum, że nawet jeśli miałaby to być najgłupsza rzecz na świecie, to i tak decyzję, czy koniecznie mam opowiedzieć o tym wszystkim naokoło, czy też nie, wolałabym podjąć sama, okay?

Daniela odwraca się plecami do Raffaelli przeświadczona, że gest ten oznacza, iż w jakiejś mierze ma rację. Matka wzrusza ramionami i odchodzi. Kątem oka Daniela sprawdza, czy została sama.

– Giuli, słyszałaś? Muszę kończyć.

– To w końcu jak się umawiamy?

– Widzimy się na miejscu.

– Nie… nie to miałam na myśli!

– Słuchaj, ja już się zdecydowałam. – Daniela rozgląda się niespokojnie dookoła. – To nie jest najlepszy moment, żeby rozmawiać o tym przez telefon, zważywszy, że wszyscy kręcą się po domu!

– Ale, Dani, to sprawa największej wagi! Nie możesz podejmować decyzji ot tak… jakby to był jakiś abstrakcyjny problem!

– Słuchaj, czy nie możemy o tym pogadać już na imprezie?

– Okay, jak chcesz. W takim razie widzimy się na miejscu za trzy kwadranse. Dasz radę?

– Nie, spotkajmy się za co najmniej godzinę z kwadransem!

– Okay, cześć.

Dani się rozłącza. Ta Giuli czasami potrafi być doprawdy nieznośna. Co z nią, nie dociera do niej, że człowiekowi przydałoby się te pół godziny więcej. Muszę być doskonała, prześliczna. Rzadko w życiu zdarza się przecież przygotowywać na wieczór taki jak ten. Wręcz przeciwnie, śmieje się w duchu, nigdy się nie zdarza. Zazwyczaj „to” ma miejsce wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Idzie do swojego pokoju, po raz pierwszy niezdecydowana, co ma założyć pod spód. Czuje się jakoś inaczej, jest dziwnie niepewna siebie. Ale zaraz się uspokaja. To normalne, że się tak czuje, nie można być pewnym tego, jak wypadnie ten pierwszy raz, kiedy się będzie z kimś kochać. Oddycha głęboko. To prawda. Jedyna rzecz, jakiej jestem pewna, to ta, że zrobię to dziś wieczorem, właśnie z nim. Dokładnie w tym momencie Raffaella wpada na nią w korytarzu.

– Daniela, czy można wiedzieć, co takiego chodzi ci po głowie?

– Nic, mamo… same bzdury.

– Skoro to rzeczywiście same bzdury, to pomyśl raczej o ważniejszych rzeczach!

W pierwszej chwili Daniela chciałby jej wszystko opowiedzieć. Wyznać jej swoje ważne postanowienie, a co więcej, nieodwołalne. Ale zaraz się rozmyśla. Dociera do niej, że sprawa skończyłaby się fiaskiem.

– Pewnie, mamo, masz rację.

Dyskusja z nią i tak nie ma najmniejszego sensu. Uśmiechają się do siebie.

Raffaella spogląda na zegar w salonie.

– Ojej, jak grochem o ścianę. Prosiłam twojego ojca, żeby wrócił wcześniej, bo mamy się spotkać z Pentestimi, u nich w domu, trzeba dojechać do samej Olgiaty. Marzenie ściętej głowy, żeby choć raz to on zrobił coś dla mnie…

3

– Stefano! – Wprost przede mną, na samym środku ulicy stoi mój brat. Uśmiecham się. – Cześć, Pa´. – Rozpiera mnie radość, że go widzę. Jestem prawie wzruszony, nie daję tego po sobie poznać.

– No i jak tam? Nawet nie masz pojęcia, ile o tobie myślałem.

Mocno mnie obejmuje. Przyciska do siebie. Tak się cieszę. Na chwilę staje mi przed oczami ostatnie Boże Narodzenie, które spędziliśmy razem. Zanim wyjechałem. I ten makaron, który przygotował, a potem myślał, że mi nie smakuje…

– No więc… Nieźle się bawiłeś tam, w Stanach, co?

Bierze ode mnie jedną torbę. Oczywiście tę lżejszą.

– Tak, dobrze mi było tam, w Stanach. Właściwie dlaczego tam?

– Bo ja wiem, tak się mówi.

Mój brat, co to niby wie, jak się mówi. Nie ma co, czasy się zmieniły, i to jeszcze jak. Patrzy na mnie szczęśliwy i się uśmiecha. Ma pogodny wyraz twarzy. Rzeczywiście mnie kocha. Ale nic a nic nie jest do mnie podobny. Przypomina mi Johnny’ego Stecchino.

– Ejże, czego się tak śmiejesz?

– E, nic. – Baczniej mu się przyglądam. Cały odpicowany, nowa koszula, nieskazitelna, lekkie spodnie w odcieniu ciemnego brązu z mankietem na dole, marynarka w kratkę, a do tego…

– Ej, Paolo, gdzie posiałeś krawat?

– E tam, latem go nie noszę. A co, źle wyglądam?

Nawet nie czeka na odpowiedź.

– No już, jesteśmy. Tylko spójrz, co sobie sprawiłem… – Wykonuje szeroki gest ręką, tak by zaprezentować mi go w całej, jak sądzi, okazałości. – Audi A4, najnowszy model. Podoba ci się?

Jakże można zaprzeczyć, w obliczu takiego entuzjazmu?

– Piękny, nie ma co.

Naciska pstryczek, który trzyma w dłoni. Po dwóch sygnałach bip i mignięciu obydwu kierunkowskazów alarm cichnie. Paolo otwiera bagażnik. – Chodź, załaduj tutaj.

Wrzucam do tyłu dwie torby, choć już bez tej małej, bo mój brat skrupulatnie załadował ją sam. – Ej, delikatnie.

Sam nieświadomie podsuwa mi pewien pomysł. – A nie dałbyś mi poprowadzić?

Patrzy na mnie. Zmienia mu się wyraz twarzy. To cios w samo serce. Ale miłość do brata bierze w nim górę.

– Jasne, trzymaj. – Uśmiecha się z niejakim wysiłkiem i rzuca mi kluczyki razem z pilotem. Wariat. W żadnym razie nie należy darzyć uczuciem brata takiego jak ja. Zwłaszcza, jeśli prosi cię o kluczyki do takiego audi A4. Jest nowiuteńkie. Siadam za kierownicą. Pachnie nowością, bez najmniejszej skazy, odrobinę przyciasny. Przekręcam kluczyk w stacyjce, podświetlam deskę rozdzielczą i odpalam silnik.

– Fajnie się prowadzi.

– Pamiętaj, że silnik dopiero się dociera… – Patrzy na mnie niespokojnie i zapina pas.

A ja, czy to dlatego, że dopiero co wróciłem do Rzymu, czy też dlatego, że chce mi się krzyczeć albo, bo ja wiem, może dlatego, że w jakiś sposób chciałbym się uwolnić od tych dwóch lat wypełnionych ciszą, od złości przeżywanej gdzieś daleko, ruszam gwałtownie, dodając gazu. Rozlega się pisk opon, samochód zarzuca na boki, audi A4 podrywa się z miejsca, silnik wyje, opony wrzynają się w rozgrzany asfalt. Paolo chwyta oburącz za klamkę w drzwiach.

– No tak, wiedziałem, wiedziałem, że tak będzie. Jak to jest, że z tobą zawsze się tak kończy?

– Co ty wygadujesz! Przecież dopiero co wsiadłem do auta!

– Chciałem powiedzieć, że z tobą to nigdy nic nie wiadomo!

– Okay… – Przyspieszam, biorę zakręt i dla zabawy manewruję kierownicą tak, że niemal ocieram się o bandę.

– Tak lepiej?

Paolo poprawia się na siedzeniu, obciągając sobie marynarkę.

– Trudno, z tobą nie ma ani chwili spokoju.

– No weź… przecież doskonale wiesz, że to tylko tak dla żartu. Tylko się nie zamartwiaj, zmieniłem się.

– Jeszcze? Na ile się zmieniłeś?

– Tego nie wiem, wróciłem do Rzymu, żeby się przekonać.

Siedzimy w milczeniu.

– Można tu zajarać?

– Wolałbym nie.

Wkładam sobie papierosa do ust i wciskam zapalniczkę.

– Co ty wyprawiasz, palisz i tak?

– To twoje „wolałbym” cię załatwiło.

– Widzisz… Zmieniłeś się. Na gorsze.

Z uśmiechem patrzę na niego. Kocham go. Być może rzeczywiście się zmienił, jakby dojrzał, zmężniał. Zaciągam się marlboro medium, po czym proponuję mu macha.

– Nie, dzięki.

W ramach odpowiedzi opuszcza lekko szybę. Po chwili pogodnieje. – Wiesz co? Jestem z taką jedną.

Mój brat jest ode mnie siedem lat starszy. To niesamowite, czasami zachowuje się jak sztubak, zbiera mu się na opowiadanie mi różnych rzeczy, że aż miło słuchać. Postanawiam dać mu tę satysfakcję.

– A jaka ona jest, ładna?

– Ładna? Jest piękna! Wysoka, jasna blondynka, musisz ją poznać. Nazywa się Fabiola, zajmuje się projektowaniem wnętrz, lubi bywać tylko w określonych miejscach, ma świetny gust…

– Ee… Jasne, jasne, oczywiście…

– Okay, okay. Podśmiewasz się, gorzej, podśmiechujki sobie robisz, niezłe, co? Fabiola ciągle to powtarza!

– Trochę dwuznaczne, nie sądzisz? Powinna uważać, kiedy mówi coś takiego. W każdym razie dla mnie to już jasne, dlaczego wam tak razem dobrze.

– Zresztą, tak czy owak, jesteśmy bardzo zgodni.

Bardzo zgodni. Ale co to ma właściwie znaczyć? Zgodność jest wtedy, kiedy wiersz jest do rymu. Albo, co brzmi gorzej, kiedy w umowie wszystko się zgadza. A o miłości to można mówić wtedy, kiedy brak ci tchu, kiedy jest bezrozumna, kiedy odczuwasz brak, kiedy jest pięknie, chociaż nic się nie rymuje, kiedy jest szał… Kiedy już, na samą myśl o tym, że mógłbyś ją ujrzeć u boku innego, przesadziłbyś cały ocean, rozszarpując po drodze wszystko, co popadnie.

– No, skoro jesteście zgodni, to bardzo ważne. Poza tym… – Staram się jak najzręczniej spuentować. – Piękne imię: Fabiola.

Ale banał. Lecz nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Właściwie mi to wisi, ale gdybym mu powiedział, że panna ma imię do dupy, to znając go, nie byłby najszczęśliwszy. Paolo jest zawsze spragniony opinii wszystkich wokół. To największa bzdura, jaką można sobie zafundować. Bo niby kim są ci wszyscy? Nawet nasi starzy nie byli dla nas wszystkim.

Jakby czytał mi w myślach. – Tata też jest z taką jedną, wiesz?

– Niby skąd mam wiedzieć, skoro nikt mi nic nie mówi.

– Monica, piękna kobieta. Pięćdziesięciolatka, ale świetnie się trzyma. Zrewolucjonizowała mu dom. Wywaliła część staroci, wszystko jest jak nowe.

– Tata też?

Paolo zanosi się dzikim śmiechem. – A to ci się udało.

Mój brat i jego nieodłączny entuzjazm przygłupa. Wcześniej też taki był? Kiedy wracasz z podróży, wszystko wydaje ci się jakieś inne.

– Mieszkają razem, musisz ją poznać.

Musisz. Co znaczy musisz? Raz a dobrze naciskam klakson, by przepłoszyć gościa, który nie chce usunąć się z drogi. Już, zjeżdżaj! Migam światłami, nic z tego. Dodaję gazu, przyspieszam. Samochód, żeby wyprzedzić, wyrywa na prawy pas.

Paolo nogami zapiera się do przodu i przytrzymuje podpórki, która znajduje się między nami. Zjeżdżam na lewy pas i uspokajam brata.

– Wszystko w porządku. W Stanach nigdy nie mogłem tego zrobić, kontrolują cię co do milimetra.

– Wobec tego wróciłeś specjalnie po to, żeby się wyżyć i porozbijać moim samochodem, czy tak?

– Mama jak się miewa?

– Dobrze.

– Co znaczy dobrze?

– Co w takim razie znaczy: jak się miewa?

– Ale ty kombinujesz. Czy jest spokojna? Ma kogoś? Dzwonicie do siebie? Spotykają się, rozmawiają z ojcem?

Pytała o mnie? – tego ostatniego pytania jakoś nie jestem w stanie mu zadać.

– Często o ciebie pytała. – W końcu tylko na nie udziela mi odpowiedzi. – Chciała wiedzieć, czy rozmawiałem z tobą, kiedy siedziałeś w Nowym Jorku, jak ci szło na kursie itede, itepe.

– A ty co?

– A ja mówiłem jej to wszystko, co wiedziałem, niewiele. Że kurs jest w porządku, że o dziwo, z nikim się jeszcze nie pobiłeś, no i poza tym trochę pozmyślałem.

– W stylu?

– Że od dwóch miesięcy spotykasz się z dziewczyną, ale z Włoszką. Gdybym powiedział, że z Amerykanką, od razu stałoby się jasne, że to kit, przecież byście się nie dogadali.

– Cha, cha, cha. Daj znać, kiedy mam się śmiać. Czy to aby nie osławione podśmiechujki?

– Powiedziałem jej jeszcze, że dobrze się bawisz, że wieczorami co raz wychodzisz się rozerwać, żadnych dragów, za to kupa przyjaciół. Słowem, że nie masz zamiaru wracać i że w sumie to dobrze ci tam. Jak mi poszło?

– Jako tako.

– Znaczy?

– Byłem związany z dwiema Amerykankami i rozumieliśmy się w lot.

Nie zdąża się roześmiać, przyspieszam i zjeżdżam, zmieniając pas na prawy.

Zostawiam za sobą obwodnicę, na zakręcie dodaję gazu, opony wydają ostry pisk, jakieś stare auto trąbi na mnie z tyłu, ja skręcam dalej, jakby nigdy nic i wjeżdżam na rozjazd. Paolo poprawia się na siedzeniu. Obciąga marynarkę. Potem wtrąca swoje trzy grosze.

– Nie włączyłeś kierunkowskazu.

– Właśnie. – Przez chwilę jadę w milczeniu. Paolo wygląda przez okno, ale raz po raz spogląda też na mnie, starając się przyciągnąć moją uwagę.

– Co jest?

– Jak się skończyła sprawa z procesem?

– Zostałem ułaskawiony.

– To znaczy? – Patrzy na mnie zaciekawiony. Odwracam się i przez jakiś czas wytrzymuję jego spojrzenie. Siedzi w milczeniu. Przygląda mi się spokojny. Pogodny. Nie sądzę, żeby kłamał. A może jest wytrawnym aktorem. Dobry brat z Paola, ale wśród jego potencjalnych zalet trudno byłoby mi wskazać akurat kunszt aktorski. Znów patrzę na drogę.

– Nic, zostałem ułaskawiony, koniec, kropka.

– To znaczy, rozwiń trochę.

– I kto to pyta? Znasz te wszystkie amnestie, które ogłaszają w sprawie płacenia podatków albo przy samowoli budowlanej właśnie wtedy, kiedy zbliżają się wybory? No, to jest właśnie jeden z takich przypadków, wykroczenia takie jak moje zostają wymazane z kartoteki, a zamiast tego pozostaje pamięć o wspaniałomyślnym prezydencie.

Uśmiecha się.

– Wiesz, przez cały ten czas zadaję sobie pytanie, dlaczego właściwie sprałeś tego gościa, który mieszkał naprzeciwko nas.

– I dałeś radę przeżyć, zadręczając się tak bez wytchnienia?

– Tak, miałem jeszcze parę innych rzeczy na głowie.

– W Stanach, stary, ani jednego dnia byś nie przeżył. Tam nie masz czasu na takie rozmyślania.

– Ale ponieważ nie ruszałem się z Rzymu, to między cappuccino a aperitifem znalazłem czas na to, by sobie o tym porozmyślać. I udało mi się także dojść do pewnego wniosku.

– Niesamowite! I co?

– Mianowicie, że nasz sąsiad w jakiś sposób narzucał się mamie, prawił jej siermiężne komplementy i trochę się zagalopował. Ty, nie wiem w jaki sposób, dowiedziałeś się o tym i trzask prask, przyłożyłeś mu tak, że wylądował w szpitalu…

Nie odzywam się ani słowem. Paolo nie spuszcza ze mnie wzroku. Wolałbym, by nasze oczy się nie spotkały.

– Jest jednak coś, czego nie rozumiem, nie potrafię tego rozgryźć… Sorry, przecież mama była na procesie i nic nie powiedziała, nawet nie wspomniała o tym, co się stało, o tym, co jej mógł powiedzieć ten gość, słowem, dlaczego zareagowałeś właśnie w ten sposób. Gdyby tylko zabrała głos, a nuż sędzia okazałby się wyrozumiały.

Paolo. Co takiego naprawdę wie Paolo. Przyglądam mu się przez moment, po chwili znów patrzę na drogę. Białe pasy na jezdni, jeden za drugim, audi A4 w żaden sposób nie mąci ich regularnej linii. Jeden za drugim, niekiedy lekko nadgryzione. Szum jazdy. Tutum, tutum, audi quattro miękko unosi się i opada na każdej najmniejszej wypukłości. Każdorazowo można się zorientować, w którym miejscu stykają się ze sobą krawędzie betonowych płyt, ale to wcale nie przeszkadza. Czy powinno się mówić prawdę? Dać komuś poznać od innej strony znajomą już osobę? Paolo kocha mamę taką, jaka jest. Kocha ją za to, jaka jest według niego. Lub za to, jaką on chce ją widzieć.

– Paolo, ale właściwie dlaczego mnie o to pytasz?

– Tak sobie, żeby wiedzieć…

– Coś ci się tutaj nie zgadza, nieprawdaż?

– No właśnie.

– A dla takiego speca od finansów jak ty to prawdziwy koszmar.

O tym, że nasz sąsiad nazywał się Giovanni Ambrosini, dowiedziałem się dopiero na rozprawie. Chociaż nie, nazwisko poznałem wcześniej. Kiedy zadzwoniłem do niego do mieszkania, nazwisko widniało na tabliczce. Otworzył mi drzwi w bokserkach. Jak tylko mnie zobaczył, od razu je zatrzasnął. Ja zajrzałem do niego jedynie po to, by zamienić z nim kilka słów. By poprosić go grzecznie o ściszenie muzyki. I nagle cios w samo serce. Przez szparę w drzwiach, jakby oprawioną w drewnianą framugę, ujrzałem jej twarz. To spojrzenie na zawsze połączyło nas i rozdzieliło zarazem. Nigdy tego nie zapomnę. Naga, jakiej jej nigdy przedtem nie widziałem, piękna, jaką ją zawsze kochałem… Moja mama. W pościeli obcego faceta. Nie pamiętam nic, poza tym papierosem, który trzymała w ustach. I to jej spojrzenie. Jakby miała ochotę na coś jeszcze po tym facecie, papierosie i wreszcie… na mnie. Patrz, synku… taka jest rzeczywistość, takie jest życie. Wciąż czuję rozpalone do czerwoności serce. Do tego jeszcze ten Giovanni Ambrosini. Wyciągnąłem go za włosy z domu. Rzuciłem na ziemię. Jeden kopniak w kark wystarczył, by roztrzaskać mu obydwie kości policzkowe. Schował się za poręcz schodów, a ja nie przestawałem zadawać mu ciosy obcasem w prawe ucho, w twarz, między żebra, deptać palców dłoni, póki nie zamieniły się w jedną miazgę. Te same dłonie, które jej dotykały. I… Dosyć. Dosyć. Dosyć, proszę. Dłużej nie wytrzymam. Takie wspomnienia, które nigdy cię nie opuszczają. Nigdy. Patrzę na Paola. Oddycham głęboko. Tylko spokój. Jeszcze głębiej. Spokój i kłamstwa.

– Przykro mi, Paolo, ale czasami bywa tak, że nie wszystko się zgadza. Tamten koleś mnie wkurwiał, to wszystko. Mama nie ma tu nic do rzeczy, no co ty.

Wygląda na zadowolonego. Odpowiada mu taka wersja zdarzeń. Spogląda przez szybę.

– Aha, nie powiedziałem ci jednej rzeczy.

Patrzę na niego zaniepokojony.

– Co takiego?

– Przeprowadziłem się. Nie wyniosłem się wprawdzie z Farnesiny, ale kupiłem mieszkanie na poddaszu.

Nareszcie jakaś normalna wiadomość. – Ładne?

– Genialne. Musisz je zobaczyć. Dziś wieczór i tak śpisz u mnie, nie? Numer telefonu mam ten sam. Udało mi się go przenieść dzięki przyjacielowi z Telecomu.

Uśmiecha się zadowolony z tej swojej namiastki władzy. Cholera, w ogóle o tym nie pomyślałem! Dobrze chociaż, że zachował numer telefonu. Właśnie ten numer umieściłem na mojej wizytówce. Tej samej, którą dałem stewardesie. Evie, superlasce. Uśmiecham się sam do siebie. Mijam Corso Francia, Vigna Stelluti, jadę dalej w stronę piazza Giochi Delfici. Przejeżdżam przed via Colajanni – przecznicą, która prowadzi do piazza Jacini. Nieoczekiwanie jakiś skuter zatrzymuje się przy znaku stop. Dziewczyna. O Boże. Ona. Włosy blond o odcieniu popielatym, długie, na głowie kask. Do tego czapeczka z daszkiem. Ma niebieskiego i-poda i błękitną kurteczkę, dokładnie pod kolor oczu. Tak, wygląda zupełnie jak ona… Zwalniam. Kiwa głową w rytm muzyki i się uśmiecha. Staję. Ona rusza. Puszczam ją przed sobą. Skręca z wdziękiem przed naszym samochodem. Z ruchu warg poznaję, że mi dziękuje… Serce przestaje mi walić jak szalone. Nie, to nie ona. Ale ogarnia mnie wspomnienie. To tak jakbyś był w wodzie, w morzu, z samego rana, kiedy jest zimno. Ktoś cię woła. Oglądasz się i z nim witasz… Ale właśnie gdy się odwracasz, by iść dalej przed siebie, nagle napotykasz falę. Tak samo teraz, wbrew własnej woli, znów trafiam w to samo miejsce, jak rozbitek, wyrzucony na brzeg jednego z tych dni, sprzed bez mała dwóch lat. Jest noc. Jej starzy są poza domem. Dzwoniła do mnie. Powiedziała, żebym przyszedł. Wchodzę po schodach na górę. Drzwi są otwarte. Przymknęła je. Powoli otwieram je na oścież.

– Babi… Jesteś tu? Babi…

Nic nie słyszę. Zamykam drzwi. Idę korytarzem. Na palcach, w stronę sypialni. Cicha muzyka dobiega z pokoju jej rodziców. Dziwne, powiedziała, że pojechali do Circeo. Zza przymkniętych drzwi sączy się wątłe światło. Podchodzę bliżej. Otwieram drzwi. Ona pojawia się nagle koło okna. Babi. Ma na sobie rzeczy matki, cienką, jedwabną beżową bluzkę, rozpiętą i przezroczystą. Spod spodu wystaje kremowy stanik. Do tego długa kaszmirowa spódnica we wzory. Włosy zebrane do góry, upięte w niedbały kok. Wydaje się starsza, chce tak wyglądać. Uśmiecha się. W ręku ma kieliszek szampana. Właśnie nalewa także i dla mnie. Wkłada butelkę do stojącego na komodzie kubełka pełnego lodu. Wokół palą się świece i unosi się woń dzikich róż, która stopniowo odurza nas coraz bardziej. Opiera jedną stopę na krześle. Spódnica rozszerza się, odsłaniając rozcięcie, opada na bok, ukazując najpierw kozak, potem nogę. Ma na sobie pończochy, kabaretki, w cielistym kolorze. Babi czeka na mnie z dwoma kieliszkami szampana w ręku, a jej oczy nagle zmieniają swój wyraz. Zupełnie jakby nieoczekiwanie stała się dorosła.

– Weź mnie, jakbym była nią… Nią, która cię nie chce, nią, która każdego dnia wykańcza mnie, chcąc nas rozdzielić… – Podaje mi kieliszek. Wypijam szampana jednym haustem. Jest zimny, jest dobry, jest doskonały. Po chwili całuję ją namiętnie i mocno, bo tak też jej pragnę. Nasze języki mają smak szampana, są senne, zagubione, pijane, znieczulone… Nagle się budzą. Przejeżdżam jej dłonią po włosach i wpadam w sidła ciasnych splotów kunsztownej fryzury. Trzymam jej głowę w swoich dłoniach, należy tylko do mnie, całkowicie i nieodwołalnie… tymczasem jej pocałunek staje się coraz bardziej nienasycony. Jest absolutną panią moich ust, sprawia wrażenie, jakby chciała wedrzeć mi się do środka, pożreć mnie, przeniknąć aż do samego serca. Co ty robisz? Stój. Przecież ono i tak jest już twoje. Po chwili Babi przerywa i patrzy na mnie. Naprawdę wygląda jak swoja matka. I przeraża mnie intensywność, którą wyczuwam i której nigdy dotąd nie widziałem. Bierze mnie za rękę, unosi sukienkę z boku i wsuwa tam moją dłoń. Przesuwa nią w górę, jeszcze wyżej… wzdłuż nogi, prowadzi mnie coraz wyżej. Odrzuca głowę do tyłu. Ma zamknięte oczy. Uśmiecha się. Leciuteńko. Wzdycha, głęboko i wyraźnie. Moja dłoń dociera jeszcze wyżej. Niespiesznie przykłada ją sobie do majtek. O tak. Delikatnie je przesuwa i palcami zanurzam się w nią, rozpływam w jej rozkoszy. Babi wzdycha teraz głośniej. Rozpina mi spodnie i szybko je ze mnie ściąga, znów nienasycona, jak nigdy wcześniej. I delikatnie go odnajduje. Zastyga. Patrzy mi w oczy. Uśmiecha się. Oblizuje mi wargi. Kąsa mnie. Jest głodna. Ma na mnie ochotę. Opiera się, popycha mnie, przywiera swoim czołem do mojego, uśmiecha się, wzdycha, przesuwa dłoń w górę i w dół i zatraca się, wygłodniała, w moim spojrzeniu, a ja w jej… Po czym pozbywa się majtek, delikatnie całuje mnie po raz ostatni i ręką pieszczotliwie muska mnie pod brodą. Wchodzi na łóżko, jest na czworakach, podnosi spódnicę i odkrywa się z tyłu. Zarzuca ją sobie na plecy i odwraca się w moją stronę.

– Step, proszę cię, weź mnie z całej siły, tak jakbym była moją matką, zadaj mi ból… Proszę cię, przysięgam, chcę tego.

Sam nie mogę w to uwierzyć. Ale to robię. Ulegam jej, a ona zaczyna krzyczeć, tak jak jeszcze nigdy dotąd, prawie mdleję z rozkoszy, z pożądania, z niewiarygodności tej sytuacji, z miłości do tego, co wydawało mi się niemożliwe. We wspomnieniu wciąż dyszę z rozkoszy i prawie brak mi tchu…

– Ej, Step!

– Tak?

Nagle znów jestem tu i teraz. To Paolo.

– Co się dzieje? Zatrzymałeś się na środku ulicy.

– Co?

– Doprawdy, zadziwiasz mnie. Ni stąd, ni zowąd zrobiłeś się uprzejmy? Nigdy nie widziałem, żebyś się tak zachowywał: przepuszczasz jakąś dziewczynę, mimo że ona wcale nie ma tutaj pierwszeństwa! Niesamowite. Albo Stany rzeczywiście wyszły ci na dobre, albo zmieniłeś się nie do poznania. Albo…

– Albo?

– Albo wziąłeś tę dziewczynę za kogoś innego.

Odwraca się w moją stronę i na mnie patrzy.

– Ej… Nie zapominaj, że jesteśmy braćmi.

– Dokładnie i właśnie to mnie martwi… Takie tam podśmiechujki, gdybyś przypadkiem nie zajarzył.

Paolo się śmieje. Ja z powrotem prowadzę, starając się odzyskać nad sobą panowanie. Udaje mi się. Następnie oddycham głęboko. Jeszcze głębiej. Zostaje tylko bolesna świadomość, że ta wysoka fala będzie mi towarzyszyła już zawsze.

4

Z4 to genialne auto. Oddałbym wszystko, byle je tylko mieć. Claudio Gervasi jest przy Porta Pinciana, stanął tuż przed witryną dealera BMW. Przygląda mu się zupełnie jak małe dziecko, pożądliwym wzrokiem, przejęty, niezadowolony, bo jest poza jego zasięgiem. Gdyby tylko Raffaella dowiedziała się, czego tak bardzo pragnie, dopiero by pożałował. A gdyby na dodatek dowiedziała się o całej reszcie, już byłoby po nim. Woli o tym nie myśleć. Nigdy się nie dowie. Ale skoro już tu jestem, to w takim razie zajrzę sobie do środka. Nie ma nic złego w samej chęci posiadania czegoś. Czy to także podpada pod kategorię grzechów przeciwko społeczeństwu? Claudio usiłuje przekonać samego siebie. Przecież nie to, żebym się do czegoś zobowiązywał… chcę się tylko dowiedzieć, ile by mi zaproponowali, gdybym w ramach transakcji dał im w rozliczeniu własne auto na wymianę z dopłatą. A nuż dobrze mi tu policzą za mojego mercedesa 200. Jasne, że przebieg ma potężny. Ale za to jak jest utrzymany… Krąży wokół samochodu. Nie licząc tej niewielkiej rysy z winy Babi i Danieli, a zwłaszcza sposobu, w jaki parkują ich wspólny skuter. Cóż, posłuchajmy, co takiego mają mi tu do zaproponowania… Wchodzi do salonu. Od razu podchodzi do niego młody sprzedawca, wygląda bez zarzutu, ma na sobie krawat z windsorskim węzłem, niebieski, tak jak i cały garnitur, począwszy od marynarki na miarę, a skończywszy na idealnie skrojonych spodniach, zwężanych, z mankietem, które miękko załamują mu się na ciemnych mokasynach, prostych, ale doskonale wypolerowanych. Dokładnie tak samo jak i cały samochód. Z bliska wygląda jeszcze piękniej. Delikatny błękit, wnętrze nieco ciemniejsze, wykończone w kolorze lekkiego beżu, z czarnym akcentem, wszędzie tam, gdzie pojawia się skóra, od kierownicy po dźwignię zmiany biegów. Pokusa, której nie sposób się oprzeć.

– Dobry wieczór, w czym mogę panu pomóc?

– Otóż chciałbym się dowiedzieć, w jakiej cenie jest to bmw. Z4, nieprawdaż?

– Zgadza się, proszę pana. Więc pełen pakiet, klucze do ręki, z ABS-em włącznie i stalowymi felgami oczywiście… sprawdźmy… Proszę pana, ma pan szczęście, właśnie mamy promocję. Jak dla pana, czterdzieści dwa tysiące euro. Euro mniej, euro więcej, ma się rozumieć.

Z pewnością więcej. Grunt, że mam szczęście i że akurat trafiłem na promocję. Na to sprzedawca, który dostrzega, że Claudio jest lekko rozczarowany, uśmiecha się do niego.

– Proszę zauważyć, że to samochód samego Jamesa Bonda.

Claudio nie wierzy własnym oczom.

– Dokładnie ten sam?

– Ależ skąd, nie dosłownie! – Sprzedawca wpatruje się w niego, starając się zrozumieć, czy aby specjalnie go nie nabiera. – Tym bardziej, że sądzę, iż w filmie wykorzystali model Z3, bmw z poprzedniej serii, a tak gwoli ścisłości, to niechybnie zostało ono doszczętnie zdemolowane albo i wystawione na jakąś aukcję! Ale to auto jest jeszcze bardziej dopracowane i też pojawiło się w filmie, Ocean’s Twelve, a może Eleven? Sam dokładnie nie pamiętam. Tak czy inaczej, jeździli nim: George Clooney, Matt Damon, Andy Garcia, Brad Pitt, a teraz… pan!

Claudio uśmiecha się niewyraźnie.

– Być może…

Sprzedawca orientuje się, że ma przed sobą faceta wiecznie niezdecydowanego. Nie zna prawdy. Bo ma przed sobą okrutny cień, potworny hologram, rzut laserem, to nikt inny tylko Claudio zaprzątnięty myślą o własnej żonie. Chłopak decyduje się rozruszać potencjalnego klienta, dostarczając mu dodatkowych informacji. Krąży wokół samochodu, podając osiągi: prędkość, ile pali, rozmaite możliwe parametry oraz oczywiście wszelkie ewentualne oferty leasingu.

– A propos… – słysząc ostatnią propozycję, Claudio nabiera odrobiny otuchy – w wypadku zakupu przyjmujecie w rozliczeniu stary samochód, prawda?

– Ależ oczywiście, jakżeby inaczej! Chociaż akurat teraz rynek samochodów używanych ma się tak sobie, proszę pana.

Claudio nie miał co do tego wątpliwości.

– Czy może pan rzucić na niego okiem? Stoi na zewnątrz.

– Jasne. Chodźmy go zobaczyć.

Claudio wychodzi z salonu w towarzystwie sprzedawcy.

– Jesteśmy, oto on.

Cały dumny pokazuje swojego mercedesa 200, grafitowosrebrny metalik. Chłopak w okamgnieniu staje się czujny, poważny, dokładny. Przypatruje mu się, co pewien czas go dotyka, sprawdza ślady prawdopodobnych napraw, chytrze ukryte. Claudio próbuje go przekonać.

– Zawsze oddawałem go do przeglądu, dopiero co wymieniłem też opony…

Sprzedawca krąży wokół samochodu i ogląda drugi bok, ten zniszczony przez skuter. Wówczas Carlo stara się odwrócić jego uwagę.

– Akurat w zeszłym tygodniu był na kompleksowym przeglądzie.

Ale sprzedawcy takiemu jak ten nic nie umknie.

– Tak… tyle że tutaj ładnie ktoś pana urządził, co!

– Ano tak, moje córki. Tysiąc razy im mówiłem, żeby parkowały skuter pod samą ścianą, na próżno!

Sprzedawca wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A cóż ja mogę na to poradzić?”.

– No właśnie, tak czy inaczej, się to naprawi. Poza tym trzeba zrobić przegląd silnika, nieprawdaż? Auto trafi do głównego mechanika. No tak, jeśli wykluczymy ewentualne problemy, to jego wartość szacowałbym na około… cztery tysiące, cztery i pół tysiąca euro.

– Aha…. – Claudiowi brak słów. Liczył na co najmniej dwa razy tyle. – Wyprodukowany w dziewięćdziesiątym dziewiątym.

– Prawdę powiedziawszy, myślałem, że w dwutysięcznym, tak czy owak, cena, jaką panu podałem, wymaga jeszcze potwierdzenia, dobrze?

Czy dobrze? Ależ jasne, że tak! Dobrze bez cienia wątpliwości! Ja za to powinienem wam dać trzydzieści siedem tysięcy pięćset euro, euro mniej, euro więcej. Ale Claudio postanawia o tym nie myśleć.

– Tak, dobrze… jasne…

– W takim razie do zobaczenia. W razie czego jesteśmy do dyspozycji.

Młody sprzedawca wymienia z nim mocny uścisk dłoni, pewien, że w mniejszym lub większym stopniu udało mu się go przekonać. Zaraz potem wręcza mu wizytówkę z wszystkimi namiarami i logo BMW. Claudio patrzy, jak się oddala. Kiedy sprzedawca jest już w salonie i nie może go zobaczyć, Claudio drze wizytówkę i wyrzuca ją do kosza nieopodal. Brakuje jeszcze tylko, żeby Raffaelli wpadło to w ręce. Wsiada do swojego mercedesa. Opiera ręce na kierownicy. Kochana, wiesz przecież, że i tak nigdy bym cię nie zdradził! Po czym sięga po komórkę, rozgląda się naokoło i pisze SMS-a. Wysyła go i po upływie sekundy, naturalnie, kasuje. Wreszcie, w ostatnim odruchu bezgranicznej wolności, zapala sobie marlboro.

5

To tutaj Step, pod dwieście trzydzieści siedem. Poczekaj, otworzę bramę. Zaparkuj w tym miejscu. Numer sześć, to mój. – Paolo jest wyraźnie dumny. Bierzemy bagaże. – Można wjechać windą z samego garażu. – Jest dumny także i z tego. Wjeżdżamy na piąte piętro. Otwiera drzwi, jakby to był sejf. Alarm, dwa zamki, drzwi pancerne. Powyżej widnieje jego nazwisko. Paolo Mancini, wydrukowane na wizytówce umieszczonej w złotej ramce. Coś okropnego, ale mu tego nie mówię.

– Widziałeś? Na tabliczce umieściłem jedną z moich wizytówek. Jest i numer telefonu. Niezły pomysł, co? Z czego się śmiejesz? Nie podoba ci się, tak?

– Jak to nie. Dlaczego uważasz, że miałbym cię ciągle okłamywać? Naprawdę mi się podoba, słowo. – Paolo uśmiecha się wyraźnie rozluźniony i wpuszcza mnie do środka.

– Okay, chodź, tylko popatrz, proszę…

Samo mieszkanie jest niczego sobie, nowy parkiet, jasne kolory, białe ściany.

– Trochę za mało tu mebli, ale pomyśl tylko, zarządziłem totalny remont. Popatrz, mam zdalnie sterowane gniazdka, dzięki temu możesz sobie regulować oświetlenie według własnego widzimisię, kumasz?

Wypróbowuje pierwsze z brzegu, ustawia je tak, że świeci raz mocno, to znów słabo.

– Niezłe, co?

– Zajebiste. – Stoję w drzwiach, objuczony torbami. Paolo uśmiecha się, szczęśliwy, że sam na to wpadł.

– Pokażę ci, gdzie się możesz zainstalować.

Otwiera drzwi w głębi korytarza. – Tara!

Paolo staje w wejściu, uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Ech… – Niechybnie czeka mnie jakaś niespodzianka. Wchodzę.

– Zebrałem do kupy twoje manatki i przeniosłem je tutaj. Jakieś swetry, koszulki, bluzy. I popatrz na to… – Pokazuje mi obraz wiszący na ścianie. – Zostało jedno płótno Andrea Pazienzy. Tego nie spaliłeś.

Niechcący przypomina mi o tamtym Bożym Narodzeniu sprzed dwóch i pół roku. Chyba to do niego dociera i trochę tego żałuje.

– Dobra, ja idę do swojego pokoju. Czuj się jak u siebie.

Kładę torbę na łóżku, rozpinam suwak i zaczynam wyładowywać rzeczy. Swetry, kurtki, track jacket Abercrombie. Sprane dżinsy marki Junya. Bluzę w piaskowym kolorze Vinatge 55. Starannie złożone koszule Brooks Brothers. Wkładam je do białej szafy. Ma pełno szuflad. Drugą torbę też otwieram i zapełniam je wszystkie. Na samym dnie bagażu leży zawinięta paczka. Biorę ją i idę do niego. Paolo jest u siebie w pokoju, leży wyciągnięty na łóżku, stopy wystają mu poza krawędź.

– Trzymaj. – Rzucam mu pakunek na brzuch. Zachowuje się, jakbym mu dał kuksańca, zwija się skulony, przytrzymując pakunek, który ląduje obok niego.

– Dzięki, a to dlaczego? – Zawsze doszukuje się wyjaśnienia.

– To w Ameryce ostatni krzyk mody.

Rozpakowuje i rozkłada prezent przed sobą. Jest nieco zdezorientowany.

– To kurtka marki Fire. Tam noszą ją ci, którym się udało. – Teraz, po tym, jak mu to powiedziałem, jakoś bardziej mu się podoba.

– Zmierzę! – Zakłada ją na marynarkę i przegląda się w lustrze. Staram się nie śmiać.

– Kurwa, zajebiście! – U niego taka reakcja jest co najmniej nietypowa. Najwyraźniej rzeczywiście mu się podoba.

– Idealnie utrafiłeś z rozmiarem!

– Dbaj o nią. Jest warta tyle, co skrawek twojego domu.

– Poważnie aż tyle kosztuje?

– Ejże, co by nie mówić, twój pokój jest jakiś ładniejszy, większy.

– Tak, Step, wiem, ale…

– Paolo… ja żartuję.

Paolo oddycha z ulga.

– Nie, poważnie, naprawdę odwaliłeś kawał dobrej roboty.

– Nie masz nawet pojęcia, ile mnie to kosztowało.

Właśnie, jak na księgowego przystało. Wracam do siebie do pokoju. Zaczynam się rozbierać. Chętnie wezmę prysznic. Paolo wchodzi do mnie, wciąż ma na sobie kurtkę z metką, która mu dynda tuż przy szyi, w rękach trzyma pakunek. – Ja też mam dla ciebie niespodziankę. – Robi zamach, jakby mi go chciał rzucić, ale się rozmyśla i podaje mi go niespiesznie. – Nie wolno tym rzucać. To delikatna rzecz.

Otwieram go zaintrygowany. – To na twoje urodziny. – Udaje mu się mnie speszyć. – Znaczy, tak naprawdę na urodziny, które obchodziłeś w Ameryce. Jedyne, co mogliśmy wtedy zrobić, to do ciebie zadzwonić.

– Tak, odsłuchałem na sekretarce. – Nie przerywam rozpakowywania prezentu. Staram się nie myśleć o tamtym dniu. Ale mi się to nie udaje. 21 lipca… Cały dzień poza domem specjalnie po to, żeby nie przesiadywać bezcelowo przy telefonie. Potem powrót do domu i widok migającej lampki na sekretarce. Jedna wiadomość, dwie, trzy, cztery. Cztery wiadomości, cztery zarejestrowane telefony. Cztery możliwości. Cztery szanse. Dawaj, pierwszą: – Halo, cześć Stefano, to ja, tata… Wszystkiego najlepszego! Myślałeś pewnie, że zapomniałem, co?