Tajemnica świętego Wormiusa - Jarosław Klonowski - ebook

Tajemnica świętego Wormiusa ebook

Jarosław Klonowski

3,0

Opis

 

Znakomita powieść przygodowo-historyczna. Akcja rozpoczyna się na rzymskim Lateranie, podczas rozmowy Alfreda Ostenwalda z ojcem świętym Aleksandrem VI, lepiej zapamiętanym pod nazwiskiem Rodrigo de Borgia. Jest rok 1482. Legat papieski wyrusza na poszukiwanie szczątków świętego Wormiusa.

Wormius już za życia został uznany przez mieszkańców Wenecji świętym. Na moment całe Włochy wydały się opromienione jego chwałą. Lecz tej niezwykłej postaci od początku pisany był zgoła inny los. Jego udziałem stało się odtrącenie, męczeńska śmierć, usunięcie z ołtarzy i wreszcie zapomnienie. Blisko sto pięćdziesiąt lat po zagubieniu relikwiarza zawierającego szczątki świętego papieski szpieg wyrusza śladem starej tajemnicy. Dociera do małej wioski na Kujawach, gdzie kult Wormiusa odżywa z nową siłą. W tym samym czasie w Bydgoszczy przestępca zwany Węgliszkiem zarzeka się, że przypadkiem natrafił na ukryte w kryptach klasztoru skrzynie, a w nich kości, które w cudowny sposób rosną...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (21 ocen)
4
2
9
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Copyright © 2011, Jarosław Klonowski

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-032-8

Projekt okładki: Maciej Sadowski

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Prolog

Odgłos kopyt niósł się głuchym echem po uliczkach Rzymu. Alfred Ostenwald zmrużył oczy. Gdy tylko przejechał konno przez Oślą Bramę w murze Aureliana, mrok wokół niego zgęstniał. Ostenwald rozglądał się uważnie, trzymając w palcach rąb kaptura. Każdy mięsień przystojnej, ogorzałej twarzy miał napięty jak postronek.

W dodatku popsuła się pogoda. Chmury wiszące nad Rzymem były ciemnofioletowe jak skóra nieboszczyka, który odleżał już swoje w grobie. Sunęły po niebie, ospałe, ponure i ciężkie. Nie podobały się Alfredowi. W zasadzie od momentu, gdy goniec doniósł mu o spotkaniu, mężczyzna miał tylko złe przeczucia.

Okoliczne drzewa zaszumiały od wiatru. Po chwili pierwsze duże i głośne krople zastukały o okiennice domów. Jeździec, nieprzywykły do ulic Rzymu, zrozumiał, że się zgubił. Skupił wzrok i spojrzał w tył, na rozpływające się w mroku ulice. Żywego ducha. Na końcu obszernego kamiennego placu zauważył zrujnowaną, szarą fasadę Bazyliki św. Jana Chrzciciela. Tam też skierował swego karosza.

Plac Laterański wydawał się opuszczony. Koń pocwałował w stronę mniej okazałego z dwóch budynków stojących na końcu ogromnego, pustego placu. Pędził trochę za szybko. Jeździec szarpnął za uzdę. Ogier parsknął, ale natychmiast zwolnił.

– Spokojnie… Spokojnie… – Mężczyzna poklepał zwierzę po szyi.

Minęli pałac rodziny Annibaldich, którego dach coraz bardziej chwiał się i chylił ku upadkowi. Alfred spostrzegł, że jedna ze ścian domu po prostu runęła do środka. Przejechał obok upiornej, strawionej ogniem wieży, stanowiącej część zabudowań. Następnie omijając zaniedbaną, choć nadal potężną, konną statuę Marka Aureliusza, uderzył konia po bokach, przymuszając zwierzę do stępu. Rzucił kątem oka w tył, w kierunku wyciągającego rękę, rzeźbionego kondotiera. Uśmiechnął się, nie wiadomo czemu. Profil postaci cesarza kogoś mu przypominał.

Szarpane wiatrem drzewa zaszumiały w tle. Ostenwald wyczuwał panującą tutaj nerwową ciszę i napięcie, które dotknęło to miejsce niczym palce cienia. Dwa wieki temu Bazylika św. Jana i stojący przy jej boku Pałac Papieski strawiły dwa pożary. Odtąd stały tu niczym dwa upiory szczerzące się w pustce – nagrobki nad mogiłami dawnej świetności. Papież Grzegorz XI przeniósł siedzibę papieską na Watykan. Lateran podupadał zatem nadal.

Przy ścianie pałacu o potłuczonych, wysokich oknach ktoś rozpalił ognisko. Stali tam czterej zbrojni. Mężczyźni rzucali długie cienie na ścianę. Alfred minął tak zwane Schody Piłata i wyjechał zbrojnym na spotkanie. Obrzucił spojrzeniem nieznajomych. Nosili krótkie, czarne płaszcze, a pod płaszczami kirysy. Opodal stał jeszcze jeden człowiek, ubrany w dzwonowate portki i wams. Tuż za plecami mężczyzny dreptało w miejscu kilka rozkulbaczonych koni.

Ogień rzucał drapieżne, czerwone cienie na osmolone, zabite dechami okna podupadającego budynku, którego dach wypełniały dziury i odkształcenia. Spod zrujnowanych ścian wyzierały wiązania stropu.

Mężczyźni stali tuż obok fasady Pałacu Papieskiego i rozmawiali po niemiecku przyciszonymi głosami. Szwajcarzy, pomyślał Ostenwald, rozpoznając dialekt alemański. Było ich ostatnio coraz więcej w papieskiej straży.

Odwrócili się, dostrzegając jeźdźca. W tym samym momencie Alfred zeskoczył do boku konia i przerzucił uzdę przez koński kark. Następnie poprowadził karosza, wolną ręką zrywając kaptur z głowy. Pozdrowił mężczyzn wyciągniętą ręką. Wiatr zwichrzył jego trochę już za długie włosy.

Strażnicy wyszli na spotkanie Ostenwalda, kładąc rękawice na mieczach. Takie facjaty prędzej można zobaczyć w oberży niż tutaj, pomyślał.

Lecz to jeszcze nie był koniec niespodzianek. Na widok przybysza jeden z mężczyzn zerwał kaptur z głowy. Alfred zauważył tonsurę na czubku głowy uzbrojonego Szwajcara. Obrzucił zdumionym spojrzeniem napierśnik i miecz przypięty do pasa zakonnika.

– Hasło, panie – odezwał się jeden ze strażników. Okropnie kaleczył włoski swoją twardą wymową. Policzki mężczyzny porastał gęsty, rudy zarost.

– Wybacz, panie, ale to zwykłe środki bezpieczeństwa – dodał uspokajająco zakonnik.

– Ich habe nicht dagegen– odparł Ostenwald, uśmiechając się słabo. – Hasło brzmi: „Wormius”.

Spojrzeli po sobie, ściągając brwi. Nie wiedzieli, że przybysz jest Niemcem.

– Tu zawsze tak smętnie? – Rozejrzał się Alfred.

Jeden z mężczyzn pokiwał głową. Wskazał rękawicą rozwarte na oścież, poruszające się na wietrze dwuskrzydłowe drzwi, do których prowadziły słynne, sklepione korytarzem schody.

– Chodź za mną, panie – mruknął.

Ostenwald wspiął się za mężczyzną. Spojrzał w górę, na przepiękny fresk, zdobiący sklepienie schodów. Znał historię stopni, które gięły się pod obcasami jego ubłoconych, podniszczonych butów. Święta Helena przywiozła schody z pałacu Piłata w Jerozolimie. Wedle legendy, kroczył nimi Chrystus. Alfredowi powinno być wstyd, że brudzi je błotem. Lecz nie było.

Szli bez słowa, wchodząc przez drzwi w ciemny przedsionek. W mroku zagruchał gołąb. Po chwili zerwał się do lotu. Cień ptaka zamajaczył we wnętrzu. Po kilku sekundach uderzenia skrzydeł osłabły. Ostenwald zrzucił płaszcz z ramienia. Nie wiedzieć czemu przeszły go ciarki.

W środku, w olbrzymim przedsionku, stał jeszcze jeden zbrojny, trzymając w górze kapiącą ogniem pochodnię. Twarz mężczyzny wydawała się wyrzeźbiona z marmuru. Na ramionach nosił nabijany ćwiekami watowany wams. Gdy wykonał ruch, odwracając się w kierunku przybysza, zadzwoniły nabiodrki i nagolenniki. Nieznajomy odprawił strażnika, który przyprowadził Ostenwalda. Potem uśmiechnął się krzywo, wskazując brodą wnętrze pałacu. Alfred wszedł, zachęcony tym gestem, do środka. Ponury mężczyzna ruszył śladem gościa. Wymieniono spojrzenia. Niemiec poznał po sprężystym, trochę sztywnym kroku służącego, że ma do czynienia z byłym żołnierzem.

Światło pochodni rzuciło blask na ogromny, okrągły hall z licznymi wnękami i znikającym w ciemności, niewyobrażalnie wysokim sklepieniem. Sufit pokrywał dawniej drewniany deseń, obecnie wypalony do cna. Spod liści wyzierały oderwane ze stropu kasetony. Wchodziły pod nogi, trzeszcząc przenikliwie i pękając pod obcasami butów. Dało się słyszeć deszcz bębniący o dach. Po chwili gdzieś wewnątrz zaczęła kapać woda.

Wszędzie leżały kawałki szkła i inne śmieci. Lecz poza tym potężna izba stała pusta. Na ścianach widniały resztki pokrytego freskami tynku. Przy sklepieniu zwisały przeczernione pożarem belki stropu.

Alfred odkrył, że w hallu stoi ktoś jeszcze. W oknie jednej z absyd nieruchomo dumał korpulentny, odziany w gruby, gronostajowy płaszcz i tunikę mężczyzna. Wydawał się mocno posunięty w latach. Miał około pięćdziesiątki, siwe jak gołąb włosy, przerzedzone na czubku głowy, i obwisłe, tłuste policzki.

Stary człowiek splótł palce na plecach. Pojawienie się Alfreda nie wzbudziło jego zainteresowania.

Za plecami Ostenwalda rozległ się przenikliwy bas.

– Wasza Świątobliwość – mruknął sługa, przyświecając sobie pochodnią. Echo powtórzyło słowa mężczyzny. Choć na pewno nie był rodowitym Włochem, zbrojny mówił po włosku z zadziwiającą u cudzoziemca płynnością. Spojrzenie mężczyzny zderzyło się ze wzrokiem Alfreda. Ani jeden mięsień kamiennej twarzy żołnierza nie drgnął na widok spojrzenia, którym obdarzył go Niemiec.

Korpulentny mężczyzna odwrócił się od niechcenia. Powoli, dostojnym krokiem podszedł do Ostenwalda. Światło padło wprost w jego podkrążone piwne oczy. Zmrużył powieki. Długi, obramiony futrem płaszcz ciągnął się za starym po ziemi, zbierając kawałki szkła i liści. Na podłużnej, bladej twarzy mężczyzny pojawił się zmęczony uśmiech. Nieznajomy potarł długi, sterczący w dół nos i wydął miękkie, mięsiste wargi.

– Świetna akustyka, nie uważa pan? – spytał. Jego włoski był muzyką dla uszu. Melodyjny, trochę za wysoki głos poniósł się echem po zrujnowanej sali. Ostenwald nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą słynnego Rodrigo de Borgię czy może raczej Ojca Świętego Aleksandra VI. Wyobrażał go sobie trochę inaczej. Groźniej. Tymczasem patrzył na otyłego, miękko uśmiechającego się w stronę widoku z okna człowieka o żywych, bynajmniej nie kipiących okrucieństwem piwnych oczach.

Cóż, fakty mówiły same przez się. Miał przed sobą samego papieża.

Tym większy poczuł respekt. Nie płynął on, jak dotąd, z okropnej reputacji Borgii. Owszem, miał przed oczami żywą legendę. Lecz Aleksander VI był przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości. Wielkim, zdolnym do trudnych decyzji politykiem. Nie tylko tyranem.

– T… Tak – zawahał się Alfred.

Borgia kiwnął z przekonaniem głową.

– Przez całe średniowiecze odbywały się tu narady – dodał.

Spojrzał na gościa przelotnie.

– Ty jesteś Ostenwald, tak? – zapytał, marszcząc grube, siwe brwi.

– Wasza… – Alfred skłonił nisko głowę. Dostrzegł iskrzącą się od ciężkich, złotych pierścieni rękę starego.

– Podarujmy to sobie, Ostenwald. Gdybym chciał ceremoniałów, zaprosiłbym cię na Watykan. A nie do takiej nory jak ta. Nie mów też, jak wielki przeżywasz dziś zaszczyt, bo to raczej oczywiste. Nie mamy na takie bzdury czasu. Nasza sprawa jest pilna i wymaga wielkiej, hm… dyskrecji. Dlatego zostałeś wybrany. I dlatego wybrano to miejsce na nasze spotkanie.

To mówiąc, wskazał oblazłe grzybem ściany pałacyku.

– Musimy się zadowolić tą ruderą – oznajmił. – Lateran leży na uboczu. A rozległy, niezamieszkany dziś plac daje pewność, że nikt za nami nie jechał. Mniemam, że zachowałeś wszelkie środki ostrożności, zmierzając tutaj?

– Tak jest. – Podniósł głowę Alfred.

Ojciec Święty zmrużył oczy.

– Przypomnij mi, kto cię polecił?

Ostenwald spojrzał mimowolnie na mężczyznę z pochodnią.

– Cezar Borgia, Wasza Świątobliwość – odparł po chwili namysłu.

– A, tak. Mój dzielny Cezar. Byłeś z nim w Marchii?

– W Romanii, Wasza Świątobliwość.

– Co ja mówiłem? – nachmurzył się Borgia. – Bez tytułów. Mów mi Rodrigo.

– Proszę o wybaczenie.

Odpowiedziało mu kiwnięcie głowy. Podbródki zdobiące pomarszczoną szyję pięćdziesięciolatka poruszyły się wraz z ruchem gardła.

– Powiedz no mi, Ostenwald. Kiedy tu wchodziłeś, zostałeś zapytany o hasło, prawda? Hasło, które przekazał ci na moje polecenie Cezar. Czy nie zastanowiło cię takie dziwne hasło?

Alfred pokręcił głową.

– Hasło jak każde inne – rzekł, wzruszając ramionami.

– Jesteś katolikiem? – Ściągnął brwi starzec.

– Nie wierzę, że Bóg stoi za wszystkim, jeśli o to chodzi. Nie wierzę w cuda. I wszystkich świętych. Wierzę w niektórych świętych – zawahał się Ostenwald. Nie wiedział, na ile może sobie pozwolić w takim towarzystwie. – Czemu właściwie mają służyć te pytania?

Starszy człowiek zasępił się i potarł palcami brodę.

– Sam sobie wybrałeś, w których świętych wierzyć? – spytał z lekkim niedowierzaniem.

Alfred poczuł się dyskretnie atakowany.

– Mój punkt widzenia chyba niewiele ma tu do rzeczy, prawda? – odparł z cieniem oschłości w głosie. – To nie zmienia postaci rzeczy, że jestem wiernym sługą Waszej Świątobliwości.

– No właśnie. – Zachmurzył się Borgia. – Co mi po takim słudze, który nie wierzy w naszą sprawę? – Westchnął.

– Nie powiedziałem, że nie wierzę. – Ostenwald wypowiedział te słowa prawie przez zęby. Zadziwiła go własna zuchwałość.

Aleksander głośno odchrząknął.

– Lecz powiedziałeś wiele rzeczy, za które niektórzy moi poprzednicy nazwaliby ciebie heretykiem – prychnął. – A następnie posłali na stos.

– Na szczęście Wasza Świątobliwość ceni sobie rozum i rozwagę, a tych mi nie brakuje.

To mówiąc, ukłonił się nisko. Borgia przez chwilę stał z nieporuszoną miną. A potem posłał w kierunku swojego gościa miękki uśmiech. Linie zmarszczek na jego białej, upudrowanej twarzy wygładziły się.

– Dobrze powiedziane – rzekł.

Alfred ponowił ukłon. Poczuł ulgę, widząc wyraz twarzy rozmówcy.

– Jesteś z Kolonii, tak? – nie przestawał pytać Ojciec Święty.

– Właściwie ze Szwabi – odparł Niemiec.

– Rozumiem. Czyli nic ci nie mówi imię świętego Wormiusa? – zmrużył jedno okno Rodrigo. Wypowiadając ostatnie słowo, głośno cmoknął.

– Znam się trochę na hagiografii – odparł Ostenwald. – Ale nie. Takiego świętego nie znam.

– No dobrze – odpowiedział z westchnieniem rozmówca. – W takim razie przejdźmy się kawałek. Muszę ci trochę o nim opowiedzieć. Myślałem, że mój syn już to zrobił.

– Nie mieliśmy z Cezarem czasu dłużej porozmawiać. – Dołączył do starego Alfred. – Przekazano mi jedynie hasło wraz z datą i miejscem spotkania.

– Ale że wzywa cię papież Aleksander, chyba ci powiedział? – Zmrużył przebiegle oczy starszy mężczyzna. Idąc w głąb korytarzem, znowu splótł palce z tyłu. Ostenwald poczuł ciarki.

– Cezar wie, że można na mnie polegać – rzekł.

Odpowiedziało mu szybkie kiwniecie głowy i cierpki uśmiech.

– Nie wątpię. Co łączy ciebie i Cezara? Czy jesteś jednym z tych, którzy szukali opieki u niego?

– Studiowałem w swoim czasie kabałę. To zwróciło na mnie uwagę pewnych wścibskich osób. Cezar pomógł mi uniknąć niesprawiedliwych posądzeń.

– Zapewne o czary? – Papież Aleksander zatrzymał się.

– Skąd Ojciec Święty to wie? – Ściągnął brwi Ostenwald.

– W moim państwie schronienie znalazło wielu portugalskich i hiszpańskich Żydów. Ale ty Żydem nie jesteś, co, Ostenwald? Tylko czarownikiem?

– Badam hebrajski i aramejski. Nie interesuje mnie kabała hermetyczna. Nie studiuję też magii.

– A, rozumiem. Uczony – zadrwił papież. – I do tego z mieczem. Czy uczyłeś żołnierzy mojego Cezara czytać, będąc z nim w Romanii?

Pięść Alfreda mimowolnie się zamknęła.

– Można tak powiedzieć – odparł spokojnym głosem. – Uczyłem ich ogłady.

Szli, mijając pogrążone w ciemności galeryjki. Przez chwilę Borgia nie odzywał się.

– To dobrze. – Kiwnął wreszcie głową. Najwyraźniej nie dotarła do niego drwina, wyrażona w słowach Niemca. – Lubię ludzi nauki. Sam się do nich zaliczam. Nauka jest zaginioną muzą. Muzą w dzisiejszych czasach niedocenianą. Muzą, która pomoże nam pewnego dnia ośmieszyć wszystkich naszych wierzących w zabobony wrogów.

– Czy ma pan coś konkretnego na myśli, Rodrigo? – Słowa, które wypowiedział, zabrzmiały w jego własnych uszach sztucznie. Poczuł się niezręcznie, zwracając po imieniu do kogoś pokroju Rodrigo Borgii. Przełknął głośno ślinę. Miał wrażenie, że zaschło mu całkiem w gardle.

– Oczywiście, że mam na myśli coś konkretnego. – Śmiech starego poniósł się echem po sali. – Wykorzystamy historię, Alfredzie Ostenwald. Historię czy raczej hagiografię pewnego świętego.

– Świętego Wormiusa. – Alfred kiwnął głową.

– Słuchasz, co się do ciebie mówi. Dobrze. Cezar miał rację. A już się bałem, że przyśle tu któregoś ze swoich łajdaków. Tak jak powiedziałeś. A teraz muszę cię o coś zapytać. Powiedz mi, Ostenwald, jak dobrze znasz historię swojego kraju?

– Rzeszy Niemieckiej?

– No, stamtąd przecież pochodzisz. – Zlustrował Niemca wzrokiem starszy mężczyzna.

– Studiowałem w Heidelbergu, Moguncji i przez rok w Krakowie– wyrecytował Alfred. – Znam historię Niemiec, opowiedzianą tak od strony przyjaciół, jak i wrogów.

– To doskonale! – Klasnął w ręce Borgia. – Paradoksalnie historia Wormiusa bardzo się wiąże z historią twojego kraju.

– Rzeszy?

– Zgadza się. Pozwól, że ci wyjaśnię. W połowie XII wieku wasz cesarz, Konrad Hohenshtauf, usiłował sobie podporządkować Włochy. Jego próby oczywiście spełzły na niczym. Ale nie o to mi chodzi.

– Podejrzewałem, że to nie lekcja historii. – Skwitował krzywym uśmiechem Alfred.

– Nie przerywaj mi, nie lubię tego. Tracę wątek, a mam już swoje lata. No, ale wracając do historii Wormiusa, Konrad wścibiał nos w nie swoje sprawy. Dzięki temu, całkiem przypadkiem doprowadził do odkrycia jednej z największych tajemnic państw włoskich.

– Przypadkiem?

– Aha. Jego szpiedzy wszędzie szukali dziury w całym. Odwiedzali najbardziej znaczące miasta. Przekupywali tych, dla których pieniądze znaczyły więcej niż wierność Ojcu Świętemu. Dotarli także do Wenecji. Tam zaś dokonali przerażającego odkrycia. Znaleźli największy skarb miasta, ukryty w piwnicy zalanego wodą zrujnowanego sądu.

– Skarb? Masz na myśli złoto?

– Myślisz sztampowo. – Uśmiechnął się Borgia. – Nie, nie złoto. Relikwiarz.

Ostenwald ściągnął brwi.

– Relikwiarz? – zapytał.

Papież kiwnął głową.

– Relikwiarz niezwykły – mruknął. – Posiadający swoją historię. Bardzo przedziwną historię, sięgającą daleko w przeszłość.

– Jaką historię? Nie rozumiem. Do czego zmierzasz, panie? I co to ma wspólnego ze mną?

Rodrigo posłał w kierunku Alfreda rozdrażnione spojrzenie.

– Przepraszam – odparł Niemiec. – Miałem nie przerywać.

Spuścił wzrok.

– Tak lepiej – oznajmił Borgia. – I lepiej mnie posłuchaj, bo to bardzo ważne. Dla ciebie i dla mnie. Jasne? No, więc na czym skończyłem?

– Wspominałeś coś o historii – podpowiedział Alfred. Czuł, że miał rację co do swoich złych przeczuć. Już teraz miał świadomość, że wpadł w kłopoty. I wpadał w nie coraz głębiej, z każdym słowem papieża.

– A tak – odparł z nieszczerym uśmiechem Borgia. – Historię. Historię przedziwnych zaginięć i równie zagadkowych odkryć. Skrzynia przepadła po raz pierwszy około 1060 roku. Wkrótce po jej wykonaniu i umieszczeniu w niej doczesnych szczątków świętego Wormiusa. Już jednak pod koniec XI wieku relikwie odnaleziono. Odkrycia dokonał pewien benedyktyński mnich, który wkrótce zmarł.

– Mam wrażenie, że to była jakaś bardzo zagadkowa śmierć – syknął Ostenwald. Nie miał zamiaru grać roli kukiełki podczas tej rozmowy. I zaczynał być zły na Cezara. Został wmanewrowany w jakąś podejrzaną misję. Wiedział, że tak jest.

– Bądź cierpliwy i nie wyprzedzaj faktów. – Spojrzał oschle starzec. – Wszystko powiem w swoim czasie.

Alfred kiwnął zdawkowo.

– Powiedziałeś wcześniej, że masz pojęcie na temat świętych – podjął papież. – To dobrze. Wybuch wielkiej epidemii średniowiecznej, jaką był kult świętych, jest bezpośrednio powiązany z historią naszego relikwiarza.

Ostenwald skrzywił się. Miał wrażenie, że to, co usłyszy, nie przypadnie mu wcale do gustu.

– Historia każe wierzyć – ciągnął Borgia – że zaginiony, a właściwie skreślony z kalendarza liturgicznego święty Wormius żył w czasach, gdy Wenecję kontrolowało jeszcze Bizancjum. Wenecja wyglądała wtedy inaczej. Było to miasto dość kosmopolityczne, ale mniejsze niż obecnie. Znacznie mniejsze. W gruncie rzeczy, miasto niczym się nie różniło od podobnych dziur. Nikt w tamtym czasie nawet nie śnił o handlu na taką skalę jak dzisiaj. Czy w ogóle o handlu, ściśle biorąc. Co z tego, że na ulicy słyszało się grekę, języki słowiańskie, a nawet turecki? Dziura pozostaje dziurą, nieważne którego języka użyjesz.

– To było dość dawno, prawda? – skrzywił się sceptycznie Alfred.

– Tak. Dość dawno. Kiedy dokładnie, nikt nie jest w stanie powiedzieć. Jak to hagiografie mają w zwyczaju, tak i De Vita Sancti WormiiGwidona z Wenecji nie określa konkretnych dat.

– A zatem istnieje hagiografia Wormiusa?

– Tak. Napisał ją ów benedyktyński mnich, krótko po odnalezieniu skrzyni.

– Czy mogę zobaczyć tę księgę?

– Zaginęła, niestety. Choć nie była to podobno jedyna kopia.

– A Gwidon? Kim był autorŻywota?

– Mnichem z małego włoskiego miasta. Nie wiadomo o nim nic więcej. Poza tym, że sam uważał się za krewnego owianej złą sławą rodziny Scatianellich.

– Scatianellich? – Alfred uświadomił sobie, że słyszał już kiedyś to nazwisko. Ale nie potrafił go umiejscowić. Ani nie zamierzał zdradzić się ze swoją wiedzą. Zamiast tego spytał: – Kim oni są?

– To ród, który opiekował się świętym Wormiusem. I na którego rozkaz Wormius został zgładzony.

– Ciekawe. – Ściągnął brwi Alfred. – Gwidon pochodził zatem z Wenecji?

– Nie sądzę. A w każdym razie nic na to nie wskazuje.

– A nazwisko?

– Cóż, mógł je sobie przypisać. Według szeroko zakrojonych badań, których podjęli się moi ludzie, postać XI-wiecznego benedyktyńskiego mnicha jest na wskroś fałszywa. Nikt taki nie istniał. W każdym razie nie w ostatnim pięćdziesięcioleciu XI wieku.

– Czyli podsumowując, autor nie jest wiarygodny. Czy tak mam to rozumieć?

– Mniej więcej.

– A rzekomy święty pochodzi z czasów dla Wenecji, że tak powiem, legendarnych?

– Rzekomo to właśnie Wormius odmienił pozycję miasta – zgodził się Borgia.

– W jaki sposób?

– Cóż, uczynił miasto sławnym. Podobno był chłopcem niesamowicie bogobojnym i przed jakąkolwiek inną nauką opanował katechizm. Byli tacy, co twierdzili, że jeszcze zanim wypowiedział pierwsze słowo. Wszyscy podziwiali chłopca tym bardziej, iż owo zacne dzieciątko, mimo upływu lat, wcale nie rosło. Natomiast Wenecja cieszyła się niespotykanym urodzajem. Weźmy ryby. Namnożyło się ich wokół wybrzeży Wenecji. Było to… jakby to ująć? Wprost nienaturalne.

– Cudowne?

– Nie poprawiaj mnie – odparł ostro Borgia. – Lubię to tylko do czasu.

– Wybacz.

– Dobrze już. Skup się. Mamy XI wiek. Obraz świata się zmienia. Podział na wschód i zachód zyskuje nowe znaczenie. Wenecja, miejsce gdzie dwie kultury, wschodnia i zachodnia, się spotykają, staje się miejscem szczególnie ważnym na mapie katolickiego zachodu. Doża wenecki rozmawia z katolickimi królami jak równy z równym. Każdy wenecjanin może się uważać za szczęśliwca. Miasto jest bogate i wszyscy muszą się liczyć z jego mieszkańcami. Nic dziwnego, że powodzenie miasta przypisano cudownemu dziecku. I mimo braku zgody papieża, kult rozszedł się na całe Włochy. Niestety, były to zarazem ostatnie szczęśliwe dni Wormiusa.

– Dlaczego?

– Jego kult zaczynał być niebezpieczny. Zrozum. Taki święty był doskonałą bronią polityczną w rękach dożów. Nadszedł więc rok 1052, a wraz z nim upadek Wormiusa. Dziecko osiągnęło w tym czasie wiek, którego nie dożywa dziś wielu dobrze odżywionych mieszczan. Lecz nadal pozostawało dzieckiem.

– 1052? – Nachmurzył się Alfred. – Co to za data?

– Jedyna, jaką mamy.

– Zawsze coś. Ale nie to mam na myśli. Co się w tym roku zdarzyło? Coś mi ten rok mówi. Tak, jakbym już o nim słyszał. Zdarzyło się wtedy coś istotnego, prawda?

– Cóż, o tym za moment. Najpierw krótkie wprowadzenie w sytuację. Wyobraź sobie. Wedle wszelkich rachub, mały liczy sobie ponad pięćdziesiąt lat. Papież Leon IX dawno ogłosił chłopca cudownym.

– Za życia?

– Nie powiedziałem, że świętym – zauważył Borgia. – Tylko cudownym. Prawo dopuszcza taką możliwość. Leon nie miał zresztą innego wyboru.

– Jak to nie miał? – spytał zniecierpliwionym głosem Alfred. – Przecież był Ojcem Świętym!

– To były inne czasy. – Uśmiechnął się pobłażliwie Borgia. – Papiestwo nie było silne. I miało licznych wrogów. Przede wszystkim cesarza. Leon został zmuszony do licznych ustępstw. I chcąc nie chcąc, został też ojcem chrzestnym chłopca.

– W takim razie, skoro był taki popularny, to dlaczego usunięto Wormiusa z kalendarza?

– Wormius nigdy nie był oficjalnym świętym. Jego proces kanonizacyjny został przerwany prawie na samym początku.

– No ale czemu?

– Wskutek nowych dowodów. Leon IX dwukrotnie gościł u siebie dziecko. Podczas obu wizyt potwierdził cud, jaki się za sprawą Wormiusa dokonywał. Lecz już po pierwszym spotkaniu wyraził w jednym ze swych listów wielkie zaniepokojenie. Nękała go troska o los miasta, które propaguje wolność religijną i kontakty z muzułmańskim wschodem. Wykorzystał przy okazji fakt, że podczas spotkania dziecko zemdlało.

– Zemdlało?

– Jego opiekunowie utrzymywali, że zasłabło, opromienione wspaniałością postaci świętego męża. Lecz Leon w swoim liście inaczej to zinterpretował. List za życia Leona nigdy nie ujrzał światła dziennego. A i dziś jest jedną ze strzeżonych czujnie tajemnic Rzymu. Lecz ci, co go mieli przeczytać, przeczytali.

– A Wasza Świątobliwość?

Borgia westchnął, charcząc cicho.

– Ja także – nachmurzył się.

– Czyli Wormius miał przeciw sobie papieża?

– Nie zrozum mnie źle. Nie Wormius, tylko wenecjanie. Leon miał dość patrzenia przez palce na samowolę mieszczan.

– Ale miało to widoczny wpływ na kult Wormiusa, prawda?

– Zaiste. Był to schyłek popularności świętego. Lecz to nie papież wywołał upadek.

– A kto?

– Paradoksalnie, sami wenecjanie. Zaczęło się od tego, że zauważono zmiany, zachodzące w wyglądzie Wormiusa. Na początku wiedzieli o tym nieliczni, lecz wkrótce plotka poszła w miasto. Ktoś musiał zdradzić. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Wkrótce rozmawiano na ten temat na ulicy, w karczmach i na spotkaniach bractw. Wszyscy wiedzieli, że Wormius się starzeje.

– Ale skąd my o tym wiemy? No bo chyba nie wspomniano o tym w hagiografii?

– Nie. To informacja pochodząca z innego źródła. W starych kronikach weneckich występują wzmianki odnośnie pewnego tajemniczego, niewymienionego z imienia świętego, którego skóra utraciła swój „niebiański blask”. Myślę, że to nasz Wormius.

– I tak po prostu umieszczono ten wpis w miejskiej kronice?

– Wcale nie tak po prostu. Rodzina Scatianellich, która opiekowała się dzieckiem, latami ukrywała ten fakt. AutorŻywotawspomina w jednym z rozdziałów, że Wormius coraz rzadziej występował publicznie, przed wiernymi. Napomknął też o wielkim cierpieniu, które było wedle Gwidona spowodowane przez, jak to się lakonicznie wyraził, „nikczemność Scatianellich”. Mam pewne przypuszczenia co do znaczenia ostatniego zdania. Sądzę, że starano się retuszować wygląd chłopca. Pudrem, przymałymi butami i wszystkim, co tylko przyszło do głowy opiekunom Wormiusa. Niestety, pewnych rzeczy nie da się ukryć. Zmiany były coraz bardziej widoczne.

– A co na to wenecki doża?

– Domenico Contarini był kupiony. Tak jak i jego poprzednicy. Wszyscy oni ulegali Scatianellim. Od lat urząd kontrolowały pieniądze rodziny. Scatianelli rządzili także nad masami. W zasadzie tylko papież mógł im zagrozić. Tymczasem szerzyły się plotki, jakoby zamierzał on adoptować dziecko.

– Plotki? Czy aby tylko plotki?

– Tak. – Ściągnął brwi Borgia. – Niestety tak. Lecz Scatianellim wystarczyły. Obawiając się, że stracą wszystko, gdy papież odbierze im chłopca, zdecydowali się na krok ostateczny.

– To znaczy?

Ojciec Święty wziął głęboki wdech i zamknął oczy. Kiedy otworzył je ponownie, spojrzenie piwnych oczu było surowe. Niemalże mroczne.

– Cóż mam ci powiedzieć? Zgładzili dziecko. A potem porozcinali je i zamknęli w skrzynkach.

– Coo?! – Ostenwald dał krok w tył. Miał wrażenie, że makabryczna opowieść sprawiła przyjemność Borgii. Czoło papieża zmarszczyło się.

– W ten sposób zachowywali ów osobliwy skarb na wieki wieków dla siebie oraz Republiki Weneckiej.

– Ale to… To potworne!

Borgia pokiwał głową.

– Ale niestety zarazem prawdziwe – zgodził się.

Ostenwald opuścił twarz. Przez chwilę rozmyślał. Kiedy wzniósł oczy, Borgia przyglądał się mu z zaciekawieniem. Ostre rysy Niemca, z wyraźnie zaznaczonym, męskim podbródkiem i nieco wyższą niż przeciętna linią czoła, przykuwały wzrok. I odzwierciedlały żelazną, męską, chciałoby się powiedzieć, wolę. Cezar właściwie ocenił tego człowieka, pomyślał papież.

– Czego żąda się ode mnie? – spytał bez ogródek Alfred. Przeczesał palcami włosy, zgarniając je na tył głowy.

– Na razie, żebyś mnie wysłuchał – zachmurzył się Borgia.

– Przecież słucham – zauważył Niemiec.

– Dobrze. Bo mam właśnie zamiar przejść do sedna. Natrafiłem ostatnio na sprawozdanie jednego z papieskich legatów z tamtego czasu. Legat został wysłany w wielkiej tajemnicy przez papieża do Wenecji, gdzie miał zbadać tajemnicze pochodzenie dziecka. Zbiegło się to niestety w czasie ze śmiercią Wormiusa.

– Czyli po prostu przybył za późno?

– Nie. Zdążył w ostatniej chwili. Mało tego. Widział tłum wiernych, który wyległ na ulice miasta w ową feralną noc, gdy zamordowano cudownego chłopca. Nie myśląc długo, legat dołączył do tych ludzi. Mieszczanie skierowali się ku nieistniejącemu już dziś pałacykowi Scatianellich, gdzie od miesiąca, niczym zakładnik, przetrzymywany był Wormius.

– Legat był przy wszystkim obecny?

– A jakże.

– Ale nie zdziałał nic w tej sprawie – oznajmił Alfred.

Ojciec Święty pokręcił głową.

– Chłopca nie dało się uratować. Pałac otaczała uzbrojona służba na usługach Scatianellich. Natomiast legat był sam. Nie posiadał nawet listów uwierzytelniających jego pobyt w Wenecji. Żadnej broni przeciw podstępnym opiekunom Wormiusa. Rozumiesz? Miał przebadać całą sprawę incognito. Wkrótce nie było już czego badać. Mimo to legat postanowił pozostać na miejscu i przeprowadzić drobiazgowe śledztwo. W jego toku dowiedział się, że chłopak był w rzeczywistości znajdą. Odkryto go w zamurowanej części starej piwnicy cmentarnej.

– Zamurowanej?

– Tak.

– Można ufać tak niewiarygodnej relacji?

– Trzeba jej ufać.

– Dlaczego? – Ściągnął brwi Alfred. Nagle przyszło olśnienie. – Zaraz, kim był ten legat?

Borgia posłał w jego stronę poufały uśmiech.

– W tamtym czasie był to jeszcze biskup Hildebrand. W przyszłości? Papież Grzegorz Wielki.

Brwi Ostenwalda powędrowały w górę.

– No tak. – Odchrząknął. – To raczej zwiększa jego wiarygodność jako świadka. Czego jeszcze się dowiedział?

– Niewiele więcej. Choć podobno oglądał piwnice. Niestety, jego sprawozdanie nie wspomina, co tam zobaczył. Musiało być to jednak ze wszech miar okropne. Tylko Leon IX dowiedział się, co naprawdę biskup odkrył w swoim śledztwie.

– Jak po tym wszystkim zachował się papież Leon?

– Wyklął dziecko. Uznał, że pochodziło od diabła.

– A Scatianelli? Czy spotkała ich zasłużona kara?

– Zatrzymano całą rodzinę w areszcie domowym. Z rozkazu Contariniego.

– Nie wspominałeś, panie, że doża był kupiony?

– Ojciec Święty ma lepsze metody niż pieniądze.

– Groźba ekskomuniki. – Skrzywił się Ostenwald.

Aleksander posłał Niemcowi delikatny uśmieszek.

– Doża został za tę zdradę nagrodzony specjalną bullą, stwierdzającą, że „grać mu będą u wejścia do niebios chóry anielskie”. Szczęśliwie dla przeklętego rodu, brevia nie dopłynęły w porę do miasta.

– Miałem wrażenie, że to jeszcze nie koniec – mruknął Ostenwald.

– Bardzo mi przykro, ale nie – odparł z oschłym uśmiechem Borgia. – Scatianelli przetrwali. A i dziś sieją ferment. Zeszli do podziemia, ukrywają się, ale wciąż mącą. Prawdopodobnie to oni stoją za skrytobójczym zamachem na mojego syna Juana, który miał miejsce przed czterema laty.

– Tak twierdzi Cezar – zgodził się Alfred. Dostrzegł dziwny błysk w oku Borgii.

– Tak. Wspominał mi o tym – odparł. Ostenwald zamarł. Czyżby papież podejrzewał Cezara? O zamordowanie brata? To niedorzeczne. Cezar Borgia jest ambitny, ale przecież nie do tego stopnia!

Czyżby wszystko, co powiedział do tej pory Aleksander, było zwykłą grą, mającą na celu wyczuć nastroje Alfreda?

– Skąd myśl, że za śmiercią Juana stoją Scatianelli? – zapytał niechętnym głosem Niemiec.

– Cóż, Juan usiłował skontaktować się z człowiekiem podającym się za krewnego Scatianellich. Znalazł go wśród trupy komediantów. Czułem, że ten człowiek to jakaś kanalia. Tej nocy, gdy zginął, Juan wybierał się na spotkanie.

– To jeszcze nic nie znaczy. Potrzebne są niezbite dowody winy. Świadkowie.

– Czyżby? Dla mnie to wystarczający dowód.

Ostenwald zrozumiał tok rozumowania Borgii. Papież odrzucał od siebie myśl, że Cezar mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią brata. Najwyraźniej dowody świadczyły niezbicie o takim powiązaniu. Rodrigo bał się prawdy. Wolał nie snuć myśli na ten temat. Było to zbyt przerażające. A to z kolei prowadziło do okropnego wniosku. Że to nie Scatianelli stali za zamordowaniem młodego Juana.

– Uważam, że płacimy za błędy swoich poprzedników. – Westchnął po chwili ciszy Borgia. – Przez lata spłacamy ich długi.

– W jakim sensie? – Oderwał się od natrętnych myśli Alfred.

– Gdyby Grzegorz VII był konsekwentny w polityce, może nic by się nie stało. – Usłyszał. – Może Juan by żył. Niestety, papież znał ponurą prawdę, którą kryły pałace Wenecji. A jednak nie zrobił nic. Pomimo nimbu świętości, który go otaczał, Grzegorz był pod pewnym względem obłudnikiem.

– Jak to?

– Prowadził podwójną grę. Choć nie cofnął nigdy klątwy, to wycofał decyzję swojego poprzednika. W praktyce nikt już nie uważał Scatianellich za schizmatyków i heretyków. I w ten sposób przeklęta rodzina przetrwała. I uniknęła prawdziwej kary.

Borgia posmutniał. Musiał mimo wszystko kochać swego syna, pomyślał Alfred.

– Dlaczego papież Grzegorz tak postąpił? – zapytał.

– Rzekomo istnieją listy potwierdzające, że Grzegorz Wielki chciał tak naprawdę zdobyć relikwie, a następnie zmienić decyzję Leona. Niestety, Scatianelli utrudniali mu wszelkie działania.Gdy zaś papież okazał się nieustępliwy, rodzina poprosiła o pomoc niemieckiego cesarza. Wybrali po temu świetny moment. Henryk IV rósł w siłę. Ogłosił właśnie detronizację papieża. Następnie wymordował całą propapieską opozycję w kraju. Grzegorz przestał się liczyć niespełna rok później. Scatianelli doskonale wiedzieli, po której stronie się opowiedzieć. Można powiedzieć, że w tej rundzie zwyciężyli.

– No, a jak relikwiarz trafił do piwnicy? Tej, z której wyciągnęli go ludzie Konrada?

– Służący Scatianellich. To oni ukryli skrzynie.

– Zaraz, czy nie wspominałeś o jednym relikwiarzu?

– Wspomniałem jedynie, że o jeden z relikwiarzy mi chodzi. Skrzyń było więcej. Znacznie więcej. Szpiedzy Hohenstaufa uprowadzili większość do Niemiec. Konrad początkowo chciał je wykorzystać w swojej walce o władzę w chrześcijańskim świecie, lecz ostatecznie uznał, że czas nie sprzyja takiemu ryzyku. W końcu zabrał je ze sobą do Ziemi Świętej, gdzie część z nich w tajemniczych okolicznościach postradał.

– Jak można zgubić coś takiego?

– Można, o ile się powie o tym komuś, kto nie jest osobą godną zaufania.

– Rozumiem, że masz na myśli konkretną osobę?

– Mam na myśli króla francuskiego Ludwika. Konflikt, który wybuchł między władcami, był bardzo zajadły. Na prośbę Ludwika, Bernard z Clermont wykradł skrzynki. Nie udało mu się jednak zabrać wszystkich. Jeden z relikwiarzy, zawierający najprawdopodobniej kończyny Wormiusa, wrócił do Niemiec.

– A gdzie go dokładnie wywieziono? – Zmrużył oczy Ostenwald.

– Cóż… Relikwie błąkały się początkowo po całej Europie. Trafiły do twojej ojczyzny. Stąd najprawdopodobniej pod opiekę Zakonu Najświętszej Marii Panny, do Prus.

– Do Krzyżaków? Skąd to wiadomo? – Zimne ciarki przebiegły przez plecy Alfreda.

Borgia kiwnął znacząco.

– Mamy dowody. Listy.

– Czyli jest w posiadaniu Zakonu? W Prusach?

– Nie. Wskutek wojen Polski z Zakonem relikwiarz kolejny raz zaginął. Prawdopodobnie trzymano go w jednym z zamków krzyżackich, które podczas Wielkiej Wojny dostały się pod panowanie polskie. W którym, tego nie wiem. Może był to Malbork, może Chełmno albo Królewiec. Nie mnie spekulować. W każdym razie, skrzynia dostała się w ręce polskie. Polaczki nawet nie wiedziały, co dostają. Potem przez krótki okres relikwiarz znajdował się najprawdopodobniej w polskim mieście Strzelnie.

– Skąd to wiadomo?

– Przed czterdziestoma paroma laty gościł w Strzelnie legat papieski, niejaki Jan Luckaw. Strzelno posiadało w tamtym czasie ogromne zbiory świętych przedmiotów. Nikt nie zwrócił uwagi, gdy zwieziono następne skrzynki z następnymi szczątkami. Ale kto i dlaczego to zrobił, już się pewnie nie dowiemy.

– Strzelno, tak? To dość blisko granicy z Zakonem – prychnął Alfred. – A gdzie skrzynia jest obecnie?

– Według kroniki sióstr premonasterek ze Strzelna, nadal gdzieś na Kujawach.

– Skąd zakonnice to wiedzą?

– Od legata, o którym wspomniałem. Podzielił się z siostrami swoją tajemnicą.

– A skąd on wiedział? – spytał powątpiewającym głosem Alfred.

– Tego nie wiem. – Skrzywił się Borgia. – Wedle oficjalnych listów, Luckaw miał dostarczyć informacji o rzekomych cudach, które miały miejsce pod Strzelnem. Do papieża Mikołaja V dotarły wiarygodne opisy strzeleńskich cudów, spowodowanych przez cudowny krzyż. Przeczytałem całą tę korespondencję. Jest nader ciekawa. Luckaw był w ciągłym kontakcie ze Stolicą Apostolską. W czasie swego pobytu w Polsce bardzo się przyczynił do rozwoju Strzelna i jego okolic. Z własnej kiesy wzniósł nawet kaplicę pod miastem. Otrzymał godność prepozyta z rąk miejscowych władz kościelnych i za poruczeniem przełożonej zakonu premonasterek ze Strzelna, Katarzyny.

– Co pisał w swoich listach?

– Wspominał o wielkim sekrecie Strzelna. Wniosek nasuwa się sam. Jan Luckaw znalazł coś bardzo ważnego.

– Albo sam to tam przywiózł – zauważył Alfred.

– Ale to by oznaczało że… – Stary zająknął się i nie dokończył.

– Że papież jednak wszedł w posiadanie relikwii – oznajmił Ostenwald. – Właśnie to mam na myśli.

– Nie patrzyłem na to od tej strony – odparł pełnym uznania głosem Rodrigo. – Celna uwaga.

– To tylko hipoteza. Jak sam wspominałeś, panie, nikt by nie zauważył dodatkowej skrzynki. Czy Luckaw powrócił w końcu do Rzymu?

– Dlaczego pytasz?

– Myślę, że to by znaczyło, że relikwie także wróciły.

Borgia pokręcił znacząco głową.

– Niestety. Około roku 1462 listy po prostu przestały przychodzić. Za to przeorysza zakonu norbertanek ze Strzelna poskarżyła się biskupowi włocławskiemu na zachowanie Luckawa. Skarga dotarła aż do Rzymu.

– Poskarżyła się? Ta sama przeorysza, która starała się wcześniej o mianowanie prepozyta?

– Ta sama. Mnie także wydawało się to dziwne. Zwłaszcza że zaledwie rok wcześniej Katarzyna wspierała Jana w fundacji kaplicy. Wedle opisu przeoryszy, Luckaw bardzo się od tego czasu zmienił. Zaczął pić i wygadywać przy chłopach bluźnierstwa.

– Zastanawiające… – Pogładził brodę Alfred. – A zatem prepozyt się zmienił, tak? A czy w końcu opuścił Polskę?

Borgia pokręcił głową.

– Nie. I nie zabiegano o jego powrót. W ciągu dziesięciu lat z pobożnego i energicznego prepozyta Luckaw stał się pijakiem, za którego zachowanie Rzym musiał się wstydzić.

– Odwołano go?

– Gdzieżby tam. Pozostawiono Luckawa w Strzelnie. Nie wiadomo jednak, co się z nim stało. Wiem tylko, że nie wrócił do Rzymu. Ani nie zmarł w Strzelnie. Inaczej byłaby o tym wzmianka w nekrologach strzeleńskich.

– Rzeczywiście, bardzo dziwne.

– I warte zbadania – dodał Rodrigo.

– Czyli Wasza Świątobliwość chce, żebym teraz ja tam pojechał? Tylko po co?

– Nie chodzi o Luckawa. Całe zamieszanie odnośnie niesfornego legata już dawno przestało budzić kontrowersje. Luckaw zmarł i po kłopocie. Nikogo nie obchodzą okoliczności. Ale to, co dzieje się w Strzelnie? To polityczna sprawa, Ostenwald. Wierzę, że w tym małym polskim mieście ukryto szczątki Wormiusa. I nie mam zamiaru przed tobą ukrywać, że ja potrzebuję tej relikwii. Tak samo mocno, jak potrzebuję cudu. Świat, jaki znamy, wali się w posadach. I wszyscy mają to gdzieś. Wszyscy, poza nami.

– Ale dlaczego potrzebujesz właśnie tej relikwii? Dlaczego właśnie Wormius? Czy nie możecie…

– Sfabrykować sprawy? – Żachnął się Borgia. – To masz na myśli?

– Ja nie… – Ostenwald nabrał wody w usta.

– Jestem głównie politykiem, Ostenwald. Dlatego patrzę na to pragmatycznie. Nie musisz się obawiać, że powiesz coś, co mi będzie urągać. Ja wiem, jak niektórzy wykształceni wierni patrzą na papiestwo. I wcale mnie to nie dziwi. Ale Wormius to wyjątkowy święty.

– Dlaczego?

– Bowiem jest prawdziwy. Autentyczny. Jego świętość potwierdził w swoim liście Leon IX.

– Ten sam, który go wcześniej wyklął?

– Chyba już tłumaczyłem, że stały za tym przyczyny polityczne. Mam w swoim posiadaniu bullę Leona, którą można uznać za świadectwo świętości Wormiusa. Ponadto jest jeszcze jedna kwestia. Od wielu lat usiłuję zainicjować krucjatę przeciw Imperium Osmańskiemu. Gdybym tylko miał taką relikwię, do tego odnalezioną właśnie w Polsce…

– Dlaczego to ważne? Czemu uparłeś się właśnie na Polskę? Przecież to peryferie cywilizowanego świata…

– Wielu nadal popełnia ten sam błąd, nie doceniając Polski. – Westchnął Borgia. – Ale ja do nich nie należę. Polska, tak jak i Węgry, od lat broni nas przed zalewem Turków Osmańskich. Gdyby to tam został odnaleziony taki istotny relikwiarz, można by poczytać ów fakt jako znak dla zbliżającej się krucjaty.

Alfred pokręcił głową.

– Wormiusa uznano za przeklętego – rzekł. – A jego ciało za wytwór diabła, prawda? Tak twierdziłeś. I takie było oficjalne stanowisko papieża Leona. A teraz mówisz coś zupełnie odwrotnego. Nie można tak sobie dowolnie manipulować historią!

– To nie ma znaczenia. Nie w dzisiejszych czasach. Dziś możemy wyeksponować białą legendę świętego i pominąć czarną.

Ostenwald nie wierzył w ani jedno słowo Rodrigo Borgii. Ten człowiek coś ukrywał. Było jakieś drugie dno całej sprawy. Ale nie potrafił go dociec.

– Nadal nie rozumiem, co świadczy o autentyczności relikwii – burknął. – A tym bardziej o ich ważności. Z całym szacunkiem, ale to nie jest jedyny taki przypadek, prawda?

Borgia długo walczył ze sobą. W końcu spojrzał z namysłem na Alfreda.

– No dobrze. Widzę, że muszę odkryć wszystkie karty. Jako dziecko byłem świadkiem cudu związanego z relikwiarzem.

Rodrigo zamarł. Trwało to chwilę. Potem prychnął wesoło.

– Widzę, że wreszcie udało mi się wywrzeć na tobie wrażenie. – Uśmiechnął się diabolicznie. – Tak. Widziałem relikwiarz, który udało się odzyskać, za sporą sumę, mojemu wujowi, Alfonsowi Borgii.

– Znanemu lepiej jako papież Kaliks III – dodał niechętnie Alfred. – A więc dlatego tak Ojcu Świętemu na tym zależy. Co właściwie się stało? Jaki cud miał miejsce?

– Nie ciągnij mnie za język, Ostenwald – odparł ostro Borgia. – Nie wolno mi powiedzieć. Złożyłem obietnicę Kaliksowi, że nie powiem nikomu.

– Wasza Świątobliwość musiałeś być jeszcze chłopcem…

– To nie ma znaczenia. – Rodrigo pokręcił głową. – Słowo to słowo.

Ostenwald znowu poczuł, że stary kręci.

– Chwileczkę – mruknął. – Czyli jeden z relikwiarzy jest na miejscu? W Rzymie?

– Niestety, już nie. – Skrzywił się Borgia. – W 1485 roku, kiedy wojska neapolitańskie zagroziły Rzymowi, ktoś podjął decyzję o zniszczeniu relikwiarza. Rzekomo w celu zabezpieczenia szczątków skrzynię wywieziono. Byłem w tym czasie w mieście. Niestety, nie dowiedziałem się nigdy, gdzie zniknęła skrzynia. I czy faktycznie uległa zniszczeniu. Osoby odpowiedzialne za jej przewiezienie oczywiście wyparowały. Nigdy już nie zobaczyłem relikwii.

– Ktoś wykorzystał zamęt wojenny?

– Może. Ale jest coś jeszcze. Krzyżaccy szpiedzy coraz bardziej interesują się Kujawami. Szczególnie Strzelnem.

A więc tu jest trup pogrzebany. Chodzi o to, żeby Zakon nie zdobył relikwii pierwszy i nie wywlókł całej historii na światło dzienne.

Alfred postanowił, że takie uwagi na wszelki wypadek zachowa dla siebie.

– A dlaczego ja? – spytał. – Bo jestem Niemcem?

Odpowiedział mu uśmiech rozlazłych ust Borgii.

– Cezar zadbał o twoje święcenia kapłańskie. Jest to główna przyczyna mojego wyboru. – Borgia potrząsnął głową. – Tak samo jak twoje pochodzenie.

– Cezar był kardynałem w czasie, gdy przyjąłem święcenia – wzruszył ramionami Alfred. – Nie powinien się otaczać świeckimi. Szczególnie świeckimi z moją reputacją. To tylko honorowy kanonat. Nic mi nie pomoże w takiej misji.

– Niech sobie będzie honorowy. Otworzy ci mnóstwo drzwi w Polsce. To bogobojny kraj. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

– Kto jeszcze wie o relikwiarzu? Poza Krzyżakami?

Borgia zmrużył oczy.

– A Zakon to dla ciebie mało? Z tego co wiem, mogą być żywo zainteresowani odnalezieniem skrzyni. Co więcej, dla Krzyżaków może to być żywotna sprawa.

– Dlaczego? – Skrzywił się Alfred.

– To ty nic nie wiesz? – zdziwił się Rodrigo. – Zakonowi grozi sekularyzacja. Przegrali o jedną wojnę z Polską za dużo i wszyscy się od nich odsunęli. Nawet cesarz Maksymilian rozmyśla nad sensem istnienia państwa zakonnego w samym środku cywilizowanych, chrześcijańskich krajów. Gdyby jednak realny okazał się zamysł nowej krucjaty przeciw Turkom Osmańskim, wszystko by uległo zmianie. Lecz to nie takie proste. Od lat usiłuję wyjednać przychylność dla pomysłu krucjaty katolickich królów. A jeśli mi się to nie udaje, to co mógłby w tej materii zdziałać jakiś krzyżacki mistrz? Nic. Aby to było możliwe, muszą wystąpić pewne szczególne okoliczności.

– Takie jak odkrycie uznanych za zaginione relikwii?

– Szczerze mówiąc? Ze strony zakonu obawiam się raczej szantażu. – Kiwnął głową Borgia. – Krzyżacy mogą przysłać tu kogoś z ultimatum. Albo wstawię się za nimi, albo skrzynię dostanie Scatianelli. Dlatego musisz się śpieszyć. Dotrzeć na Kujawy przed ich szpiegami.

– To raczej trudne. Mam tam znacznie dalej niż krzyżaccy szpiedzy.

– Nie drwij. Wyruszasz jutro. Dostaniesz wszystkie potrzebne glejty. Jeśli jednak czegoś nie przewidzieliśmy, będziesz musiał radzić sobie sam.

– Ile czasu zajmie mi ta cała sprawa? – rzucił Alfred. – Kiedy będę z powrotem w Rzymie?

– Tydzień? Może miesiąc? A może rok. Wszystko zależy od tego, jak bardzo się przyłożysz.

Ostenwald zagryzł zęby. Wiedział, co te słowa oznaczają.

1

– Myślisz, że tu będzie? – Zakapturzony, krępy jeździec zgarbił się i rzucił okiem na swoich dwóch towarzyszy. Potem wzniósł spojrzenie w kierunku chmur, gdzie raz po raz migotało słońce. Jego promienie odbijały się w tafli jeziora, którego kolor przywodził na myśl mętny kolor piwa.

– W Inowrocławiu? Z pewnością. Nie ominie miasta – odparł z siodła siwowłosy Jan. Przywołał suchy uśmiech na ukrytą wśród ciemnozielonych plam twarz. – Jeśli to prawda, że kieruje się na Strzelno.

– A może stanie przed miastem? – Zmrużył swoje jasnobłękitne oczy Hans. – Na podgrodziu jest przecież okazała karczma.

– Cóż, wtedy też przejedzie tą drogą – burknął Hubert.

Jan przyjrzał się towarzyszom. Obaj wściekle mrużyli oczy. Ostro wczorajszego wieczora zapili. I teraz obu Niemców bolały głowy.

Krótko ostrzyżona, siwa głowa Polaka była odsłonięta, a kaptur opuszczony na plecy. Twarz mężczyzny była napięta. Jan podrapał się po liszaju, pokrywającym prawy policzek. Zgarbiony nad końską szyją, ubrany w nabijaną żelaznymi ćwiekami brygantynę Hans przypominał sępa. Krótko przystrzyżona broda, zmarszczone czoło i podkrążone policzki trzeciego z jeźdźców kontrastowały z jego zniszczonym płaszczem, odrzuconym na jedno ramię.

– Nie rozumiem tylko, czego może szukać w Strzelnie – burknął pod nosem krępy Hans.

– To nie nasza sprawa czego. – Polak poklepał po szyi konia. Zwierzę parsknęło w odpowiedzi.

– Ty coś wiesz, Janie. – Skrzywił się Hans.

– Próbujesz ciągnąć mnie za język. Ale ja nic nie wiem.

– Wcale nie próbuję. Tylko pytam. Ja i Hubert nadstawiamy za ciebie karku. Dobrze by było wiedzieć, dla jakiej sprawy.

– Nie nadstawiacie karku dla mnie, tylko mojej sakiewki.

– Słuszna uwaga – prychnął Hans. – Ale nie zmienia to rzeczy, że mógłbyś nas trochę wprowadzić. Bo nie wierzę, że i ty nic nie wiesz.

Jan spojrzał na Niemca z ukosa.

– No dobrze – rzekł, wzdychając. – Wiem co nieco. Ale to sprawa dla lepszych uszu niż wasze.

Poprowadził konia przy pysku tak, że stanął twarzą w twarz z dwoma najemnikami.

– A może my też chcielibyśmy wiedzieć? – rzucił nagle Hubert.

– Wasze zdanie mnie nie interesuje – mruknął Polak. – Ja wam płacę, wy nie zadajecie pytań. Układ prosty. Ale widzę, że za trudny dla waszej dwójki.

– Cholerny Polaczek! – warknął Hubert. Położył dłoń na mieczu. Jan spojrzał mu ostro w oczy.

– Nie radziłbym – mruknął głęboko modulowanym głosem. – Nic w ten sposób nie osiągniecie. Nie mam przy sobie złamanej monety. Złoto zostawiłem braciom gwiazdowym w Inowrocławiu. Do przypilnowania. Na wypadek, gdybyście się okazali szujami i próbowali mnie obrabować. Więc jak mi włos z głowy spadnie, to się obejdziecie smakiem.

Hans położył rękę na ramieniu brata i pokręcił głową. Potem wymienił surowe spojrzenie z Janem.

– Nie mów do nas takim tonem, to nie będzie problemu – mruknął. W głosie mężczyzny słowa zabrzęczały jak maleńkie gwoździe.

W chwili, gdy to powiedział, ziemia pod kopytami koni zaczęła mocno dudnić.

– Jedzie – syknął Jan. – W las, chłopy!

Po czym podjechał pod niewielki, piaszczysty wał. Gęstwina gałęzi niskich świerków smagnęła go po plecach.

Nie minął pacierz, a na gościniec wyjechał, gnając galopem, jakby go diabły gnały, kolejny jeździec. Płaszcz rozwiany za plecami nieznajomego zafurkotał w powietrzu, odsłaniając kirys i pas ze srebrnych płytek, obciążony przy boku mieczem. Czarne włosy obcego skleiły się z czołem, a spojrzenie skierowane było wprost, na rozwidlenie dróg.

Jan wypadł na drogę, zanim uciekająca sylwetka całkiem rozpłynęła się na krańcu gościńca.

– Na co czekacie?! – warknął, obrzucając wzrokiem Niemców. Koń Hansa, przesadzając wał, prawie usiadł brzuchem na ziemi. Niemiec sklął głośno zwierzę, szarpiąc mocno uzdę.

– Czemu tak gnał?! – Spojrzał za maleńkim punkcikiem na rozdrożu Hubert.

– Miał coś ciężkiego w sakwach. – Zachmurzył się Polak.

– Pieniądze? – zapalił się Hans.

– Nie sądzę. – Pokręcił głową Jan. – Wyglądało mi to raczej na duży przedmiot o ostrych krawędziach. No nic, nie dowiemy się, stojąc tutaj. Hans, pojedziesz na skróty do zajazdu starego Kolberta. Może zdążysz przed naszą zdobyczą. Hubert? Za mną.

***

Alfred pędził na swoim karoszu. Wiatr smagał go po twarzy, huczał w połach płaszcza i mierzwił czuprynę mężczyzny.

W końcu ją miał. Po dwunastu miesiącach spędzonych na Kujawach, miesiącach wypełnionych bezowocnymi poszukiwaniami, w końcu wpadł na trop legendarnegoŻywota świetego Wormiusa, napisanego przez brata Gwidona z Wenecji. Teraz pozostało znaleźć jakieś suche miejsce i zabrać się do czytania.

Dawno nie czuł takiego podniecenia. Było jak ogień tętniący w żyłach. Całe zmęczenie opadło z Alfreda. Miał księgę! Co prawda musiał się zapożyczyć na okrągłą sumkę u swoich polskich przyjaciół, Kurozwęckich, ale w końcu ją zdobył. Wreszcie zakończy tę beznadziejną polską misję. Wróci do Rzymu. Nareszcie!

Do tej pory nie miał za dużo szczęścia. Jeśli trafiał na jakiś trop, ślad prędko okazywał się ślepą uliczką. Jeszcze w Rzymie przejrzał dokumenty papieskiej kancelarii. Strawił tyle dni na przeglądaniu nudnych zwojów i kopiariuszy. Łudził się, że odkryje jakiś ważny ślad. I faktycznie, wpadł na trop. W XV wieku na Kujawy posłano tylko trzech legatów. Jednego znanego z nazwiska oraz dwóch incognito. Alfred przejrzał listy wysłane do stolicy i na ich podstawie prędko osądził, że legatów było tak naprawdę dwóch. Jednym z dwóch szpiegów był Jan Luckaw, który w innych dokumentach występował jako oficjalny emisariusz Stolicy Apostolskiej.

Luckawa zdradziło pismo. Takim samym posługiwał się legat Jan oraz tajemniczy „Amicus”, jeden z kujawskich szpiegów.

I tu zaczęło się robić ciekawie. Istniał dokument, wedle którego zachodziło podejrzenie, że ani Luckaw, ani żaden inny posłany w XV wieku legat nie powrócili już do Watykanu. Z kolei inny tekst wspominał o tragicznej śmierci nieznanego z imienia legata na drodze do Włocławka w 1469 roku. Nieszczęśnik stał się ofiarą rabunku, w wyniku którego stracił życie.

Nie było rady. Trzeba było podjąć śledztwo na miejscu.

Po przybyciu do Polski, Ostenwald był zdany na siebie. Wszyscy zawierali przed nim wrota. Nic nie pomagał papieski glejt. Słowem, porażka. Praktycznie tylko jedno spotkanie mógł uznać za szczęśliwe.

To było zaraz na początku, we Wrocławiu. Alfred trafił w ratuszu miejskim na Stanisława Kurozwęckiego. Staszek od razu poznał starego kamrata. Studiowali razem w Krakowie. Co prawda tylko rok, ale byli sobie dość bliscy. Pili, swawolili, razem wpadali w kłopoty. Jak to żaki.

Staszek zaproponował obiad w jednej z wrocławskich gospód. Alfred skwapliwie przyjął zaproszenie. Od razu znaleźli wspólny język. Ostenwald przyznał się, że przybył do Polski z Rzymu ze szczególną misją, o której szczegółach nie może nikomu mówić. Pożalił się na swój ciężki los, który rzuca go co chwila gdzie indziej, a przede wszystkim na brak pomocy ze strony Polaków. Wiedział, co robi, i nawet poczuł delikatne wyrzuty sumienia. Na rezultat nie musiał długo czekać. Po chwili Kurozwęcki wyznał, że ma w rodzinie kujawskiego biskupa, który z pewnością zechce pomóc.

Pod koniec zakrapianego suto obiadu starzy koledzy uścisnęli sobie prawice.

Dzięki temu, mogłoby się wydawać przygodnemu, spotkaniu Ostenwald zapewnił sobie pomoc potężnego kujawskiego rodu. I pieniądze potrzebne na łapówki.

No, ale wkrótce szczęście opuściło Ostenwalda. Zaczęły się problemy.

Najpierw norbertanki odmówiły Ostenwaldowi pomocy, gdy pytał o Jana Luckawa. Ich przeorysza Katarzyna, twarda i nieustępliwa hetera, w ogóle nie zamierzała słuchać Alfreda. Mało tego, podburzyła mieszczan strzeleńskich przeciw obcemu, jej zdaniem, przybyszowi. Inne siostry ślepo słuchały Katarzyny. Zupełnie jakby bały się cokolwiek powiedzieć, czując wszędzie wzrok tej przeklętej, starej wrony.

Kiedy zaś Alfred poskarżył się biskupowi Krzesławowi z Kurozwęckich, ten wzruszył tylko ramionami. Dzięki bulli papieża Celestyna III zakon był pod wyłączną opieką i jurysdykcją Rzymu. Biskup nic nie miał do spraw Strzelna.

Odczytując te słowa z listu opatrzonego pieczęcią biskupa, Alfred zaczął po cichu główkować. Cała sprawa wydawała się grubymi nićmi szyta. Skąd takie przywileje dla drugorzędnej placówki, gdzieś na Kujawach? Celestyn był papieżem w pierwszej połowie XII wieku. Czyli w momencie, gdy relikwiarze z ciałem Wormiusa przebywały zamknięte w piwnicach Wenecji. Wiedzieli o nich tylko Scatianelli.

A co, jeśli Alfred miał rację? Co, jeżeli relikwie faktycznie były ukryte przez cały czas w Strzelnie? Może Hildebrand podczas swojej misji odkrył więcej, niż powiedział Ostenwaldowi Borgia? Alfred wspominał swoją rozmowę z Rodrigo Borgią. Oraz pomysł, który wzbudził zarówno uwagę, jak i wyraźne uznanie papieża. Może relikwiarz lub relikwiarze faktycznie trafiły do Strzelna, przywiezione do miasta przez wysłanników papieskich? To i tylko to tłumaczyłoby szczególną opiekę, jaką nad zakonem norbertanek roztoczył papież Celestyn. Jeśli była to prawda, to Krzyżacy nigdy nie mieli w rękach relikwii świętego Wormiusa.

Lecz to wciąż tylko luźne dywagacje. Przypuszczenia, których nic tak naprawdę nie potwierdzało. Chyba tylko instynkt Alfreda.

W końcu Ostenwald opuścił Strzelno. Nie był tam mile widziany. Nie mógł z nikogo wyciągnąć informacji.

Postanowił rozgryźć zagadkę od drugiej strony. Od strony Zakonu. Odwiedził bibliotekę w Królewcu, myśląc, że tam znajdzie jakiś ślad. I na piekło, znalazł! Znalazł ślad wśród książek.Żywot,dzieło brata Gwidona. Pod tym tajemniczym tytułem mogło się kryć wszystko. Po przewertowaniu książki okazało się, że to nic innego, tylko Żywot świętego Wormiusa.

Krzyżacy nie byli zadowoleni, widząc, jak obcy szpera po ich półkach. Następnego dnia zawarto przed Alfredem wrota do biblioteki. Brat opiekujący się zbiorami sprowadził dwóch rycerzy, którzy pilnowali głównego wejścia.

Alfred postanowił, że zdobędzie książkę inaczej. Po miesiącu poszukiwań dotarł do pewnego półbrata, którego nagrał mu Stanisław Kurozwęcki. Staszek wiedział o tym, jak Alfreda potraktowano w Królewcu. A półbrat, niejaki August Meiner, pracował w stajniach blisko biblioteki. I był Kurozwęckim winny pieniądze. Trzy miesiące zabrało Meinerowi dotarcie do biblioteki, dwa następne wydostanie księgi z Królewca. Ale w końcu się udało. Za dwadzieścia złotych dukatów, którą to sumkę pożyczył Stanisław Kurozwęcki, Alfred w końcu wszedł w posiadanieŻywota Świętego Wormiusa. Do spotkania z Meinerem doszło w Kruszwicy. Obyło się bez komplikacji. Choć znając mściwy charakter Krzyżaków, August Meiner nie zdąży wydać swoich dukatów; na razie nikt nie wyniuchał sprawy.

Ostenwald dawno nie czuł takiego podniecenia. Nic dziwnego, że prawie nic nie widział, wjeżdżając w obejście karczmy. Zeskoczył z konia, nie dbając nawet, kto się nim zajmie, i chwycił tylko sakwy przerzucone przez siodło. Potem runął do drzwi zajazdu. W środku bez namysłu zanurzył rękę w sakiewce i rzucił monetami o rozświetlony pojedynczą świecą blat. Zachrypłym głosem zamówił pokój. Gruby, łysy karczmarz, którego twarz była jedną z niewielu jaśniejszych punktów wyzierających z głębokiej ciemnoty, sprawiał wrażenie, jakby do tej pory spał za kontuarem. Wskazał podwójnym podbródkiem schody i wymamrotał sennie, że pokój jest zamykany na skobel. Wymienił cenę. Alfred nie dosłyszał. Pozostawił jednak monety i doskoczył do stopni. Po chwili rozległo się głośne dudnienie obcasów na drewnianych stopniach.

Ledwo wpadł do środka, zaryglował drzwi i rzucił juki na łóżko przykryte grubym, pachnącym pleśnią pledem, odpiął pas z mieczem i cisnął je obok juków. Pomieszczenie było, łagodnie mówiąc, bardzo ciasne. Alfred kiwnął głową, obrzucając je spojrzeniem, a następnie zabrał się za przestawianie mebli. Pchnięciem obu ramion rozwarł okiennice na zewnątrz. Niewielki stolik przystawił do okna.

Rozejrzał się. Jego wzrok padł na sakwę. Odpiął sprzączkę i wydobył zawinięte w płótno ogromne tomiszcze. Okładka nosiła ślady nadpalenia, a skóra odłaziła z niej płatami. Otworzył książkę, cały czas podchodząc do okna. Papier był nieprzyjemnie suchy i pożółkły. Tłoczone litery na stronie tytułowej informowały o autorze i tytule dzieła.

Guidon de Venezia,

De Vita Sancti Wormii

Pierwsze rozdziały już znał. Odcyfrował je w Królewcu. Mało go zresztą interesowały cuda, które dokonywały się w Wenecji za życia Wormiusa, a których Gwidon przytoczył bez liku. Drażniła Ostenwalda niegramatyczna łacina, którą posługiwał się autorŻywota, ale musiał ją znieść. Oto bowiem uwagę Alfreda przykuł rozdział VII, pod tytułemMęczeńska śmierć Wormiusa i okoliczności powodujące przerwanie procesu kanonizacyjnego.

Mroczne czyny, popełnione przez mój ród uczyniły wielkie zło. Dziś staram się odpokutować grzechy Scatianellich poprzez modlitwę i pobożne życie.

Ród Scatianelli pochodzi z Wenecji. Jako że bardzo przyczynił się do rozwoju miasta, został okrzyknięty pierwszym spośród rodów. Położyliśmy fundamenty pod gmach cnót i wielką odznaczaliśmy się zacnością w tych odległych dniach. Były to czasy dziada mojego ojca i jego dziada. Lecz tak jak nieurodzajna jest ziemia wkoło miasta, tak zatwardziałość serca nie dozwoliła cnotom mieć dostępu do duszy ich potomków. Stali się więc Scatianelli zatwardziałymi grzesznikami, którzy boskie i ludzkie prawa mieli za nic. Nie jest to wszakże miejsce ani czas, aby się chwalić naszymi dokonaniami czy też wspominać plugawości.

Alfred zaczął chodzić po niewielkim pomieszczeniu, nie odklejając nosa od księgi.

Wystarczy w tym miejscu powiedzieć, że byliśmy wśród pierwszych bizantyjskich rozbitków, którzy dotknęli stopą skał Wenecji. To za naszą sprawą właśnie owe skały stały się azylem dla pozbawionych dachu nad głową wyrzutków i buntowników. Dopiero wiele lat później wznieśliśmy się na szczyty obłudy, występku i bogactwa. Odtąd wszakże wszystko, co posiedliśmy, zdobyte zostało drogą przestępczą. Z naszych dzieł warto wspomnieć choćby pierwsze próby formowania rad miejskich czy też występki przeciw barbarzyńcy z Niemiec, który niczym krwiożerczy wilk próbował zbezcześcić nasze domy. Kiedy wtargnął do nich i nazwał się panem, Scatianelli pierwsi podnieśli bunt. To my zasiedliśmy w radzie biskupiej Grzegorza VII i widzieliśmy upadek tyrana Henryka w Canossie. Zawsze w samym sercu ponurych zdarzeń, ród mój nigdy nie dążył do zaskarbienia sobie całych zasług, pychę i chciwość pozostawiając mniejszym od siebie. Wkrótce połączył nas węzeł małżeński ze wszechmocnymi Medyceuszami. Później ci sami Medyceusze zaczęli kupować sobie kapelusze kardynalskie. Scatianellim fortuna już tak nie dopisywała, zupełnie jakby piekło zamierzało odebrać wszystkie dary, które dzięki niegodziwości stały się naszym udziałem. Czasy nie należały do Scatianellich, lecz my wciąż odczuwaliśmy złudne poczucie potęgi.

Nasz prawdziwy upadek rozpoczął się w połowie XII wieku.

Gdy przeczytał te słowa, za drzwiami rozległy się kroki, a następnie ktoś załomotał do drzwi.

– Otwieraj, Ostenwald! Wiemy, że tam jesteś! – usłyszał.

Dudnienie nasiliło się. Alfred zaklął głośno. Jego wzrok spoczął na księdze.

Coś w tej samej chwili rąbnęło w drzwi, powodując, że rygiel zadrżał w miejscu. Łup! Łup! Pełen wysiłku syk rozległ się zza progu.

– Ostenwaaaaald!!! – Wrzask wypełnił ściany korytarza. Alfred dał szybki krok pod okno. Poczuł, że jest mu duszno.

Po krzyku zapadła cisza. Lecz tylko na moment. Po chwili drzwi łupnęły. I znowu. Jakby poddawały się ciosom wymierzanym przez topór lub siekierę. Miarowe uderzenia wstrząsały framugą.

Kurz sypał się z drzwi. Po chwili jedna z desek odskoczyła od reszty, odsłaniając żeleziec topora.

– Już nie żyjesz, Ostenwald! – warknął jakiś mężczyzna po drugiej stronie. Alfred, nie myśląc długo, rzucił księgę z powrotem na łóżko i dopadł do miecza. Wyszarpnął go z pochwy i ustawił się za drzwiami.

Ledwo zdołał odskoczyć, drzwi gruchnęły, wpadając z impetem do środka. Rygiel wystrzelił prosto w okno. Przez próg wparowali dwaj uzbrojeni w miecze mężczyźni. Śmierdzieli gnojem i koniną.

Pierwszy z nich, cały siwy, spostrzegł Ostenwalda i odepchnął towarzysza, a potem wyprowadził cios znad głowy, mierząc w biodro ofiary. Alfred zastawił się mieczem. Przenikliwy brzdęk wypełnił uszy legata. Ostrze stuknęło o podłogę i mężczyzna zwarł zęby z bólu. W tym samym momencie jego szczęka poddała się ciosowi pięści. Zbir nie wiedział, skąd nadszedł prawy prosty. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wypluł dwa zęby.

Do walki przyłączył się drugi napastnik. Ostenwald runął na ścianę, uskoczył przed uderzeniem miecza po skosie, po czym chwycił do ręki zydel i cisnął meblem na oślep. Mężczyzna zbił taboret mieczem. Ruszył do środka.

– Nie dawaj mu pardonu, Hans! – krzyknął trzeci z mężczyzn, szarpnięciem wyrywając siekierę z wpółotwartych drzwi.

Alfred uskoczył przed kolejnym ciosem. Sunąc wzdłuż ściany, dopadł ramieniem do łóżka. Jego spojrzenie natrafiło na książkę, a potem okno. To była jedyna droga ucieczki, pojął. Korytarz zastawiony. Pokój zbyt ciasny, żeby poprowadzić normalną walkę. Zostało okno.

Złapał księgę. Hans doskoczył do legata, usiłując zagrodzić mu drogę. Miecz mężczyzny zatoczył szeroki łuk. Alfred podążył za ostrzem, zatrzymując cios na jelcu. Poczuł impet uderzenia. Na szczęście Hans wycofał klingę. W tej samej chwili ręka Ostenwalda odezwała się tępym bólem, zmuszając rannego do opuszczenia broni.

Legat uskoczył na okno. Kątem oka ujrzał mężczyznę z toporem, opuszczającego próg. Słysząc dudnienie butów, Ostenwald błyskawicznie dał susa w przód, napierając barkiem na Hansa. Zaatakowany stracił równowagę i runął na ręce brata. Alfred złapał mocniej księgę. Czując, że nie zdoła wznieść miecza w porę, puścił go, a potem chwycił oburącz okładkę. Obrzucił spojrzeniem ramy okna. Spostrzegł, jak mężczyzna zamierza się toporem. Wzniósł książkę. Żeleziec łupnął po okładce, wysoko nad głową Alfreda. Ale nie zatrzymał się na niej. Napastnik warknął i ponowił cios. I znowu. Lecz tym razem szarpnięcie wyrwało okładkę z rąk osłaniającego sięŻywotemlegata. Alfred uskoczył raz jeszcze do okna.

Bandyta naparł z wrzaskiem, wciąż wymachując żeleźcem, na którego krawędź nadziana była okładka księgi. Na szczęście Alfred był nadzwyczaj szybki. Błyskawicznie okręcił się w biodrach, chwycił nacierającego mężczyznę, po czym posłał zaskoczoną ofiarę w kierunku okna. Wrzask i łomot wypełniły izbę, a potem podwórze. Po chwili rozległ się łoskot zderzającego się z błotem ciała.

Ostenwald poderwał swój opuszczony miecz i zmierzył wzrokiem napastników. Nadal czuł uporczywy ból, lecz na szczęście potrafił go przemóc.

Hans spostrzegł drapieżny uśmiech na ustach Alfreda. Cała pewność siebie uszła z bandziora niczym powietrze z balonika. Mężczyzna zachwiał się, na co Ostenwald z tryumfalnym uśmiechem naparł na jego pierś. Izbę wypełnił brzęk mieczy. Walczący sczepili się. Jeden z brzeszczotów, nie wiadomo czyj, upadł, z łomotem odbijając się od ziemi. W końcu zbir stracił równowagę, ślizgając się we własnej krwi, i runął na podłogę. Zagrały deski.

Alfred zatoczył się na ścianę. Oddychał ciężko i płytko, lecz jego usta przecinał uśmiech.

– Szybki… – wystękał leżący na ziemi Jan, po czym zaczął pełznąć w stronę Alfreda, zostawiając za sobą ślad wypluwanej krwi.

Ostenwald podszedł spokojnie do Polaka i poprawił cios pięści kopniakiem. Potem wyszedł, zmierzając pewnym siebie krokiem w kierunku schodów. Czuł przyśpieszone bicie serca. Adrenalina nadal buzowała w żyłach.

Na parterze przypomniał sobie o księdze.

– Cholera by to wzięła! – wrzasnął na całe gardło. Nie był nawet pewny, czy została w izbie, czy wyfrunęła z mężczyzną. Rzucił się do schodów, ale gdy ujrzał stojącego za kontuarem oberżystę z dwoma parobkami, zobaczył ich miny i pały w ręku, poniechał swojego zamiaru. Stanął jak słup soli.

– Ty! – warknął oberżysta. – Chodź no tu!

– Ja? – zaperzył się Alfred. Zacisnął palce na barierce, aż pobielały mu knykcie. – A po co?

– Ci trzej powiedzieli mi, że jesteś zbiegiem!

– Przykro mi. – Ostenwald wycofał się ostrożnie do wejściowych drzwi. – Chętnie bym został i wyjaśnił nieporozumienie, ale widzisz, dobry gospodarzu… Śpieszy mi się. Mam… Ech… Sprawy.

– Czekaj! – warknął za Alfredem karczmarz.

Niemiec wystękał jeszcze ze dwa słowa przeprosin, po czym wypadł przez wrota na podejście.

Na dworze wszędzie fruwały kartki. Część z nich leżała już w błocie. Karczmarz wybiegł za legatem, szczerząc zęby niczym pies i pokrzykując. Odgłosy, które z siebie wydawał, przypominały szczekanie.

Alfred cały czas się wycofywał. Obrzucił podwórze szybkim spojrzeniem, a potem dopadł do wciąż stojącego luzem karosza. Przerzucił nogę przez kulbakę, po czym poganiany okrzykami parobków odjechał.

***

Brat Adalbert przeżegnał się, a potem odmówił krótką modlitwę. Dwaj inni bracia wyczekująco popatrzyli na zakonnika. Ten po chwili skinął łysiejącą głową i pochylił porośniętą rzadkim zarostem brodę do dołu. Brat Mikołaj zniżył kapiącą z sykiem pochodnię, a wolną ręką poprawił luźny, związany pod pachami kaptur. Adalbert zatrzymał pozostałych braciszków dwoma wyciągniętymi palcami, po czym ostrożnie podciągnąwszy sutannę, tak że widać było wywleczone języki jego ciżemek, dał krok przez próg.

Mężczyzna siedział zgarbiony nad stołem w refektarzu, wlewając w siebie kolejną butelczynę wina. Wcześniejsze, wraz z pękniętą, glinianą miską, pełną objedzonych żeberek, zasłały stół. Były tam lśniące butelki z kolorowego szkła i inne już całkiem omszałe, a na kilku szyjkach wisiały pajęczyny. Siedzący przy stole spojrzał na Adalberta półprzytomnie i coś nieskładnie zagadnął. Twarz mężczyzny przypominała przejrzały owoc. Gdy jadł, w oczy rzucały się dwa wybite przednie zęby oraz opuchlizna, przesłaniająca lewe oko i kawałek policzka.

– Jak się miewasz, Janie? – zagaił.

– Bywało lepiej – przyznał mężczyzna.

Adalbert chrząknął. Podszedł do niewielkiego okienka w ścianie. Braciszek wciągnął świeże, poranne powietrze. Wsłuchał się w głosy mieszczan, dźwięk przebrzmiewających dzwonów i osi jakiegoś powozu.

– Jak mogliście tak nawalić? – spytał zakonnik, splatając palce z tyłu. Przeszył spojrzeniem Jana. Mężczyzna skrzywił się. Każdy ruch naznaczony był atakiem wściekłego bólu żeber.

– Trzeba było tam być – wymruczał cicho.

– W tym sęk. Ostrzegałem cię, żebyś wybrał najlepszych ludzi.

– Wybrałem.

– Tych dwóch wałkoniów?! – warknął zakonnik. – Tak zmasakrował tych twoich „najlepszych ludzi”, że chyba na zawsze zasilą naszych ubogich i niezdolnych do pracy w szpitalu. Jak chcesz, mogę ci ich pokazać. Wyglądają fatalnie. Gorzej nawet od ciebie.

– Wierzę i bez tego.

– Cóż, nie, to nie.

– Przynajmniej masz swoją księgę – wymamrotał Jan. – Udało ci się ją jakoś złożyć?

– Choć była w strzępach, odrobina kleju zrobiła swoje. – Kiwnął głową braciszek.

– A co na to Królewiec? – spytał mężczyzna.

– O tym, że mamy księgę, nie wiedzą. I nie mają się dowiedzieć. Rozumiesz, co do ciebie mówię, Polaczku?

– Pewnie są wściekli – parsknął Jan.

– Najszczęśliwsi nie są. Królewiec już posłał pięciu przebranych rycerzy zakonnych, aby Ostenwalda ujęli i odzyskali księgę. Byli tutaj. Prawdziwe zbiry spod ciemnej gwiazdy.

– Zatrzymali się tutaj?!

– Nie udawaj głupiego. Nie mogłem im odmówić gościny.

– Skończę przez ciebie w cholernej ciemnicy!

Adalbert stanął nad mężczyzną z marsową miną.

– Nie skończysz. Nie martw się. – Westchnął.

– Zamkną mnie, Adalbercie. Zamkną nas obu. – Jan nadal kręcił głową. – I czemu? Ja w życiu nie miałem nic wspólnego z Krzyżakami. Aż po dziś dzień.

– Nie mów tak. – Skrzywił się zakonnik. – Wszyscy działamy na chwałę Pana. Choć czasami obieramy kręte ścieżki.

– Tak samo wołali Krzyżaki, paląc nie tak dawno Kujawy, z tym miastem włącznie – prychnął Polak. – Wtedy też im podpalać pomagałeś?

Zakonnik ryknął, znalazłszy się nagle przy siwowłosym mężczyźnie:

– Jak śmiesz tak bluźnić?! Zupełnie nie wiesz, co mówisz!

Jan spojrzał z uśmiechem w oczy gwiazdowca. Złapał rękę zakonnika. Zmiażdżył ją w dłoni.