Cywilizacja komunizmu - Leopold Tyrmand - ebook + książka

Cywilizacja komunizmu ebook

Leopold Tyrmand

4,2

Opis

 

Ta książka nie ma pretensji naukowych, ani publicystycznych, ani dziennikarskich. Ma pretensje literackie. Mimo to nie jest ani beletrystyką, ani literackim esejem. Jest ona pamfletem na komunizm, zamierzonym przejaskrawieniem istniejącej rzeczywistości. Uważam komunizm za najgorszą plagę jaka spotkała ludzkość i żywię głęboką nadzieję, że książka ta odzwierciedla moje uczucia w odpowiednim stopniu. Czy znaczy to, że pamflet wykrzywia prawdę? Ani trochę. Komunizm jest zjawiskiem, wobec którego obiektywizm, jako metoda wyjaśniająca, jest śmieszny w swej nieporadności. Uważam, że pamflet jest jedyną — przynajmniej na razie — metodą prawidłowego wyjaśniania komunizmu. Moim zdaniem, książka moja jest prawdziwsza od setek obiektywnych rozpraw i pewny jestem, że miliony ludzi zgodzą się ze mną.

Życie w komunizmie jest piekłem, ale nie dla wszystkich. Jest piekłem dla ludzi dobrej woli. Dla uczciwych. Dla rozsądnych. Dla chcących pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych. Dla przedsiębiorczych. Dla tych, którzy chcą coś zrobić lepiej, wydajniej, ładniej. Dla tych, którzy chcą rozwijać, wzbogacać, pomnażać. Dla wrażliwych. Dla prostolinijnych i skromnych. Natomiast dobrze prosperują w komunizmie głupcy nie dostrzegający własnej marności i śmieszności. Doskonale powodzi się służalcom, oportunistom i konformistom; wiedzie im się tym lepiej, że mogą nie robić nic, albowiem i tak nie sądzą, że należy coś robić w zamian za serwilizm — czują się zwolnieni z wszelkiej odpowiedzialności co wzmaga ich znakomite samopoczucie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (30 ocen)
16
7
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2013, Mary Ellen Tyrmand

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych- również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-136-3

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Korekta:Michał Borun

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Jakubowi i Marii Lewit – u których uczyłem się prawd prostych.

„Myśl jest pełną godnością człowieka; stąd dążenie, aby myśleć dobrze – oto jedyna moralność”.

Blaise Pascal, „Pensées”

WSTĘP

Ta książka nie ma pretensji naukowych, ani publicystycznych, ani dziennikarskich. Ma pretensje literackie. Mimo to nie jest ani beletrystyką, ani literackim esejem. Jest ona pamfletem na komunizm, zamierzonym przejaskrawieniem istniejącej rzeczywistości. Uważam komunizm za najgorszą plagę, jaka spotkała ludzkość, i żywię głęboką nadzieję, że książka ta odzwierciedla moje uczucia w odpowiednim stopniu. Czy znaczy to, że pamflet wykrzywia prawdę? Ani trochę. Komunizm jest zjawiskiem, wobec którego obiektywizm jako metoda wyjaśniająca jest śmieszny w swej nieporadności. Uważam, że pamflet jest jedyną – przynajmniej na razie – metodą prawidłowego wyjaśniania komunizmu. Moim zdaniem, książka moja jest prawdziwsza od setek obiektywnych rozpraw i pewny jestem, że miliony ludzi zgodzą się ze mną. Czy można obiektywnie wyjaśnić system prawny, w którym oskarżyciel ma zawsze rację? Czy można obiektywnie rozprawiać o psychologii, której kamieniem węgielnym jest pojęcie świadomości klasowej, co w praktyce znaczy, że jeśli ktoś kazał kogoś rozstrzelać bez sądu, to wykazał instynkt klasowy? Czy można obiektywnie opisać instytucję policji politycznej, której racją istnienia jest stwarzanie przestępców, o ile ich nie ma w istniejącej rzeczywistości? Czy można obiektywnie pisać o społeczeństwach, w których pijaństwo jest jedynym epikureizmem i przejawem humanizmu? Czy można obiektywnie badać ekonomię, która brak chleba tłumaczy okolicznością, że z każdym rokiem więcej ludzi je chleb? Czy można obiektywnie badać moralność ludzi, którzy w komunizmie robią kariery na tropieniu i konfiskowaniu najmniejszych przejawów wolnej myśli, w Londynie zaś, Paryżu i Waszyngtonie wygłaszają przemówienia o swej walce o wolność i niepodległość ludzkiego ducha – i którym ich zachodni słuchacze wierzą w to, co mówią? Czytając tę książkę, wielu powie, że przerysowuję, zniekształcam, popadam w groteskę i operuję efektem surrealistycznym. Chyba tak. Ale do tłumaczenia komunizmu realizm jest tak przydatny, jak rower do lotu na księżyc. W demokracjach brak jest systemu odniesienia dla tylu zjawisk stanowiących codzienność komunizmu, że mówienie o adekwatności procesów społecznych czy ontologicznych, tak modne na Zachodzie, jest zwykłym bełkotem intelektualnym w uszach ludzi pod komunizmem. Mnóstwo z tego, co wyda się wielu nieprawdopodobne w tej książce, płynie z faktu, że staram się mówić o rzeczach, o których nie wie się na Zachodzie albo nic, albo bardzo niewiele, pomijam zaś to, o czym się już obficie mówiło i pisało. Także moje interpretacje są interpretacjami człowieka stamtąd, co ludziom tutaj często może się wydać deformacją, irracjonalizmem i przesadą. Lecz ludzie tam przeważnie tak widzą rzeczy i to wiedzą o rzeczach. Pisanie o tych, którzy wierzą, że komunizm jest jedyną perspektywą dobra, sprawiedliwości i strukturalnego sensu, i w imię tej wiary egzekwują władzę opartą o niesłychane okrucieństwa, doszczętną destrukcję jednostki ludzkiej i zupełną pogardę dla racjonalizmu – z natury rzeczy niewiele ma wspólnego z logiką. Moją ambicją podczas pisania tej książki było poszukiwanie jakiegoś szkieletu prawdy, jakiegoś odnalezienia struktury rzeczywistości pod złożonością przejawów życia. W tym celu trzeba było usunąć wiele z tego, co życie kumuluje i co zmętnia przejrzystość schematu. Wydaje mi się także, że zmiany zachodzące w obrazie komunistycznego świata, a zachodzą one na pewno i w sposób widoczny, dotyczą właściwie tylko owej zewnętrznej ornamentacji, skumulowanej przez praktykę na samej powierzchni zjawiska. Sam schemat i pierwiastkowa zasada, na której è pur se muove pozostają ciągle te same.

Ludzie nieżyjący w komunizmie nie pojmują, dlaczego tam mówi się: „zupa w komunizmie”, „komunistyczny bilard”, „pisarz w komunizmie”, „komunistyczne pomidory”. Używa się tam także na co dzień zwrotu „oni”, który oznacza komunistów, zarówno rządzących, jak również tylko ludzi wyznających komunizm jako światopogląd. Być może, że czytelnik tej książki będzie miał z początku trudności z oczywistą antropomorfizacją terminu „komunizm”. Ale tam właśnie tak się czuje komunizm – jako kogoś okropnego i nie do wytrzymania, rzeczywiście istniejącego tuż obok. Puryści zarzucą mi, że używam słowa „komunizm” dla oznaczenia mnóstwa niesprecyzowanych treści, i dodadzą, że termin ten dość ściśle oznacza coś, i nic poza tym. Mnie się jednak wydaje, że jest to termin – w aktualnym momencie historii – ambiwalentnie luźny i precyzyjny zarazem. Oznacza przede wszystkim to, co się tam dzieje. Komuniści utrzymują, że to, co się dzieje obecnie za Żelazną Kurtyną, nie jest jeszcze komunizmem, że stanowi etap nazywany socjalizmem na drodze do społeczeństwa komunistycznego. Lecz ludzie tam nie są skłonni do dialektycznych subtelności, pośpieszyli się i nie używają innego słowa dla określenia istniejącego stanu rzeczy. Rozpacz ogarnia ich na myśl, że jeśli to jeszcze nie komunizm, to wyobrazić sobie można, co będzie, jak już nadejdzie komunizm. Godne uwagi są tu słowa pewnej warszawskiej sprzedawczyni w sklepie spożywczym, która w odpowiedzi na gorzkie narzekania kupujących na brak chleba, masła, mięsa i innych towarów, zawołała: „Ludzie, na litość Boską, czego ode mnie chcecie?! Ja nie kazałam strzelać z Aurory…”[1]).

Mój stosunek do komunizmu jest prostym wynikiem mego życia w komunizmie. W ciągu tych lat nauczyłem się nienawidzić komunizmu za zawarte w nim zło. A także bać się go ze względu na jego metafizyczną zdolność do zawierania w sobie coraz więcej i coraz więcej, i coraz więcej zła.

JAK SIĘ URODZIĆ

Zarówno teoria, jak i doświadczenie pierwszych lat pięćdziesięciu uczą nas, że najlepiej jest przyjść na świat w rodzinie robotniczej. Wskazówka ta pozostaje oczywiście w sprzeczności z tym wszystkim, co wynika z pragmatycznej obserwacji; wydaje się wręcz lekkomyślna na pierwszy rzut oka. Każdy wie dobrze, że robotnikom nie powodzi się najlepiej w społeczeństwie komunistycznym, co jest w zupełnej zgodzie z wewnętrzną logiką każdej rewolucji. Rewolucja komunistyczna dokonana została w imię potrzeb, żądań, celów i ideałów robotnika, jest zatem zupełnie zrozumiałe, że jej sukces nie może przynieść niczego nadzwyczajnego robotnikom – jako że nigdy żadna rewolucja w dziejach nie spełniła swych przyrzeczeń. W komunizmie ustanowionym robotnicy pracują ciężej i zarabiają mniej pieniędzy. Są oni ponadto pozbawieni wszelkich społecznych korzyści, ułatwień i drobnych radości, jakimi cieszą się robotnicy w kapitalizmie; kapitalizm bowiem, jako najzaciętszy wróg ludu pracującego, śmiertelnie się tegoż boi, pragnie pozostać z nim w najlepszych stosunkach, szanuje jego związki zawodowe i rozpieszcza go mnóstwem tzw. ulepszeń i świadczeń socjalnych. Komunizm, będąc robotnika najwierniejszym przyjacielem i sojusznikiem, jest – rzecz jasna – zwolniony od tego rodzaju zobowiązań. Stąd los robotnika w komunizmie jest nie do pozazdroszczenia i noworodek w jego domu musi liczyć się z brakiem wielu luksusów łatwo osiągalnych w domach dygnitarzy partyjnych czy serwilistycznej inteligencji. Niemniej, niezależnie od przeciwstawnych dowodów, ciągle jeszcze najkorzystniej jest pojawić się tu na świecie za pośrednictwem rodziny robotniczej.

Pięćdziesiąt lat praktykowanego komunizmu uprzytomniło wszystkim dokoła, że komunizm przywrócił do życia i zinstytucjonalizował podstawową zasadę feudalną przywilejów płynących z urodzenia. Ludzie nie rodzą się już równi, jak to mylnie sądzono w Europie po rewolucji francuskiej, lecz sam fakt urodzenia w określonym środowisku społecznym czyni ich lepszymi lub gorszymi. Wysiłek czterystu lat europejskiej myśli filozoficznej i społecznej, trudzącej się ustanowieniem skali wartości jednostki ludzkiej na podstawie jej cech indywidualnych, został twardo wymazany raz na zawsze z rzeczywistości społecznej kształtowanej przez komunizm. Społeczeństwo komunistyczne stało się tym samym tworem ściśle klasowym i hierarchicznym. Ludzie w nim są surowo dzieleni na lepszych i gorszych, mniej lub bardziej wartościowych, wyższość zaś i niższość określają ustalone przez komunistów kryteria. W takim układzie stosunków wykonywany zawód jest źródłem społecznego prestiżu i wagi, podczas gdy pozycja w ramach nowych hierarchii stanowi o akcesie do przywilejów niepozostających w żadnym związku z indywidualną wartością moralną czy przydatnością społeczną. Większe znaczenie ma to, co człowiek robi, niż jak to robi lub w jakiej proporcji działalność jego jest pożyteczna dla społeczeństwa, czy choćby jego własnego rozwoju osobowego. Symbole społecznej pozycji i stanu eksponowane są powszechnie i natrętnie; mają one takie samo znaczenie i taką samą siłę oddziaływania, jak niegdyś symbole arystokratyzmu w społeczeństwie feudalnym, w którym znikczemniały i głupi szlachcic dysponował możliwościami całkiem niedostępnymi pełnemu talentów i moralnych zalet mieszczaninowi. Mimo że narodziny w rodzinie robotniczej nie stanowią o żadnych konkretnych korzyściach czy powodzeniach, zawierają one w sobie krzepki potencjał pięcia się w górę, ofiarowany na kredyt i za nic w zamian. Pochodzenie robotnicze nie zapewnia awantaży automatycznych, lecz kryje w sobie potęgę formuły „Stoliczku, nakryj się!”, która – w rękach zdolnych do umiejętnej eksploatacji – okazać się może w późniejszym życiu kopalnią ułatwień, zysków i przyzwoleń na każdy manewr, dozwolony lub zakazany. Przede wszystkim zaś, darzy ono beneficjenta owym szczególnym poczuciem pewności siebie, gdy niepowodzenia grożą człowiekowi z każdej strony. I to poczucie jest nieocenioną wartością w komunizmie.

Marksizm-leninizm oraz wszystkie komunistyczne konstytucje państwowe posługują się terminem Lud, oraz gramatycznymi pochodnymi tego słowa, w sensie jakiejś suwerennej, realnie istniejącej jakości, obdarzonej w państwie komunistycznym wszelkim możliwym przywilejem nadrzędności. Teoretycznie, Lud jest wartością najwyższą i autonomiczną, zgodnie zaś z zasadami dialektyki dzieli się on na trzy klasy społeczne: robotników, chłopów i tzw. pracującą inteligencję. Nominalnie, klasy te zrównane są w swych prawach i obowiązkach, oraz zgodnie i bezstronnie reprezentowane są przez partię komunistyczną. Rzeczywistość okazuje się jednak bardziej zniuansowana. Według doktryny partia komunistyczna jest w swym założeniu partią robotniczą i okoliczność ta ma zasadniczy wpływ na formowanie się nowych mitologii, bieżących wartościowań i najnowszych snobizmów. Czyli rozbudowuje nową infrastrukturę nierówności społecznych. Z której z kolei wynika, że być robotnikiem jest o wiele lepiej niż być chłopem, zaś znacznie lepiej niż być przedstawicielem inteligencji pracującej. Jeśli trzy osoby o tych samych indywidualnych kwalifikacjach, lecz o trzech różnych pochodzeniach społecznych starają się o tę samą pracę czy stanowisko, to – o ile rzadki wypadek chemicznego braku protekcji czy tzw. poparcia wchodzi w grę – otrzyma je ten, kto dysponuje pochodzeniem robotniczym. Gdy trzej pisarze piszą trzy powieści o trzech postaciach literackich wywodzących się z trzech różnych środowisk klasowych, ów, który pisze o robotniku, otrzyma nagrody i rozgłos niepozostające w żadnej proporcji do obiektywnej wartości jego dzieła. Noworodkowi w komunizmie nie wolno o tym zapominać. Gdy później w życiu zapragnie on zapuścić się w wyższe regiony sukcesu, nieocenioną pomocą będzie finezyjnie tu i ówdzie rzucona uwaga o swym robotniczym pochodzeniu. W komunizmie istnieje kilka kręgów wyniesionych, czyli dobrego towarzystwa, i każdy gotów jest przygarnąć przedsiębiorczego potomka robotników. Należy jednak wiedzieć, jak podkreślać tę właściwość zależnie od okoliczności.

W milieu więcej artystycznym czy intelektualnym dobrze jest uwypuklać swe robotnicze pochodzenie ze szczyptą ostrożnej, wyszukanej ironii i wyrafinowanym podtekstem odżegnywania się, dając w ten sposób do zrozumienia, że osobiste powodzenie osiągnięte zostało wbrew różnym rodzinnym upośledzeniom i mimo społecznych zaszeregowań. W towarzystwie bardziej oficjalnym osób rządowych czy partyjnych zaleca się umacnianie ich teoretycznych i zupełnie nonsensownych wyobrażeń, że sytuacja robotnika w komunizmie jest rogiem obfitości przywilejów i korzyści materialnych, robotnicze zaś dzieci stanowią najzdrowszy i najbardziej wartościowy element narodu; w konsekwencji, rzeczą korzystną jest utrzymywać, że wszelkie osobiste dokonania i sukcesy są błogosławionym skutkiem pochodzenia robotniczego, dzięki któremu życie staje się przedsięwzięciem radosnym i obfitującym w oficjalnie zadekretowane szczęście – w ten sposób umacniając dygnitarzy w ich idiotycznych złudzeniach, co z kolei zawsze się stać może źródłem dalszych pożądanych sukcesów, jakże przydatnych każdemu człowiekowi z ubogiej rodziny robotniczej. W końcu – jeśli przyszłoby kiedykolwiek później w życiu potomkowi robotników wkroczyć na drogę otwartej opozycji przeciw komunistycznemu reżymowi, opinia publiczna obdarzy go zwielokrotnionym uznaniem i entuzjastycznym aplauzem. „Nawet on…”, zachwycą się wrogowie, „krew z krwi i kość z kości proletariusza…” – a popularność jego rosnąć będzie w postępie geometrycznym. Dla porządku zaznaczyć jednak trzeba, że po aresztowaniu za opozycyjną działalność narażony on będzie na kilka dodatkowych cierpień i zniewag. Oficer śledczy, w przypływie łatwo zrozumiałej goryczy, wrzucić mu może kilka ponadprogramowych kopniaków w brzuch, zaopatrzonych w wyjaśniającą uwagę: „Nawet ty, sukinsynu, przeciw nam…”. Podstawą powodzenia noworodków w komunizmie jest tedy precyzyjna świadomość tego, jak ciężko jest być nonkonformistą czy autentycznym przeciwnikiem, nawet jeśli przychodzi się na świat w robotniczej rodzinie.

Urodzić się w chłopskiej chacie nie jest najgorzej, lecz dezorientująco. Zgodnie z Literą Zakonu chłopi dzielą się na trzy kategorie: biednych, średnich i bogatych, lecz klasyfikacja ta opiera się na niezwykle mętnych pomiarach. Na przykład: bogaty rolnik, któremu zdarzyło się oddać jakieś usługi komunistom przed ich dojściem do władzy, zaraz po owym dojściu zaklasyfikowany zostaje jako biedniak, co w konsekwencji czyni go niezwykle zamożnym, albowiem jego stan posiadania nie ulega zmniejszeniu, podczas gdy jego zdolność do ekonomicznego manewru rozszerza się niepomiernie. Innymi słowy, zostaje on obdarzony przywilejami niedawno eksploatowanych i przyzwoleniem do dalszego eksploatowania. Niemniej, noworodek musi wiedzieć o niebezpieczeństwach kryjących się w pochodzeniu z wieśniaczej kołyski. Jeśli, na przykład, później w życiu zapragnie on kariery politycznej, sławy, honorów czy nagród literackich, współzawodnicy jego zawsze postarają się dowieść, że jest on potomkiem wiejskich bogaczy – nawet jeśli w rzeczywistości ujrzał on światło dzienne w najnędzniejszej z lepianek, a w dzieciństwie spał z bydlątkami i jadał trawę na śniadanie. W ogóle przekonywające i skuteczne posługiwanie się przedrewolucyjną nędzą i ubóstwem jest sprawą skomplikowaną i trudną: dla prawdziwego marksisty-leninisty bowiem liczy się nie obiektywne uwarunkowanie materialne ofiary kapitalizmu, lecz jego przydatność dla sprawy komunizmu. Stąd niewiele znaczy, że ktoś umierał z głodu przed rewolucją – ukazać trzeba, w sposób nieodparty, jak bardzo jego głód przyczynił się do zwycięstwa rewolucji, proletariatu, komunizmu. Na ogół każdy jest zawsze podejrzany o to, że pochodzi z wyzyskiwaczy, a usiłuje podszyć się pod dziecko wyzyskiwanych. Wrogowie potomka autentycznych oraczy nie zaniedbają żadnej okazji, aby pogłębić odmęt możliwych podejrzeń. Niezliczone plotki określą z bezbłędną precyzją miejsce, w którym ojciec pretendenta do kariery zakopywał w nocy złote dolary, nawet gdy nie posiadał nigdy w życiu nie tylko skrawka ziemi do kopania, lecz nawet łopaty. Chłop bogaty jest zaś dla komunistycznego ortodoksy wcieleniem grzechu: samo pojęcie emanuje wonią występku podobną do owej, jaka dręczy pobożnego chrześcijanina, gdy słyszy o rozpuście wśród zakonnic.

To samo dotyczy pracującej inteligencji, której pozycja w hierarchii społecznych możliwości ulokowana jest o stopień poniżej chłopstwa. Inteligencja pracująca ma w oczach komunistycznych władców wielce dwuznaczną wartość społeczno-moralną. Służy ona nieustająco jako kozioł ofiarny i łatwy cel różnorakich oskarżeń, z których dwulicowość okazała się na przestrzeni lat istnienia komunizmu najpopularniejsza. Stąd nowonarodzony w rodzinie inteligenckiej liczyć może czasem na towarzystwo czarujących, często nawet inteligentnych, przeważnie dobrze wychowanych ludzi, za co później w życiu zapłaci mnóstwem uciążliwych kłopotów, gdy będzie usiłował dostać się na uniwersytet lub starał się o lepszą posadę.

Fakt narodzin członka partii komunistycznej nie ma szczególnego znaczenia dla przyszłych możliwości nowonarodzonego. W ogóle jest rzeczą trudną ustalić, co jest korzyścią, a co obciążeniem w życiu członka partii. Rzecz uściśla się nieco, gdy członek partii jest dygnitarzem partyjnym, rządowym lub administracyjnym. Niepodlegająca dyskusji dogodność posiadania pomarańcz i zagranicznych zabawek w dowolnej ilości przez całe dzieciństwo koegzystuje w takim wypadku z ponurymi niebezpieczeństwami, jakie czyhają na komunistycznego prominenta na każdym kroku. W komunizmie polityczne upadki i klęski są bezkompromisowe i nieodwracalne, są rzadko niepowodzeniem, zawsze katastrofą. Ich rezultatem nie jest przejściowy niedostatek, lecz przeważnie kompletna ruina. Ich cechą charakterystyczną jest, że spadają nieoczekiwanie jak grom z jasnego nieba. Rzadko mijają, nie odcisnąwszy fatalnej pieczątki na przyszłych losach potomka upadłej wielkości, albowiem w komunizmie obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa, co znaczy, że nawet najbardziej zrównoważony syn odpowiada za szaleństwa ojca. Do wyżej wymienionych możliwości przyjścia na świat dochodzi bezmierna różnorodność złych pochodzeń. Ich ilość i nieogarniona różnolitość zawartych w nich zasadzek złagodzona jest znacznie i skutecznie przez specyficzną fizjologię kłamstwa w komunizmie. Kłamstwo w nowym porządku społecznym ma funkcję zupełnie specjalną i stanowi całkiem nowy czynnik obowiązującej rzeczywistości. Z moralnego punktu widzenia, kłamstwo ma cechy ambiwalentne na tle komunistycznego „esse” – jest nieetycznym pogwałceniem prawdy lub jej unicestwieniem, ale też zarazem jedynym i błogosławionym schronieniem i ucieczką milionów ludzi. Posługiwanie się kłamstwem jako instrumentem rekompensat za ślepotę losu jest tak stare jak świat: historia pełna jest facetów wiedzących aż za dobrze, jak korygować własne miejsca urodzenia, które wydawały im się nie do przyjęcia. Wkład i innowacje komunizmu polegają przede wszystkim na wymiarze i bezczelności kłamstwa: nie należy wszakże do rzadkości, że prasa komunistyczna opisuje narodziny marksistowskiego świętego pod maszyną tkacką, przy której jego eksploatowana matka-proletariuszka harowała nieludzko na kapitalistycznego pracodawcę, bez prawa do ludzkiego połogu – podczas gdy wszyscy w kraju wiedzą, iż jest on synem przedrewolucyjnego sklepikarza-krwiopijcy.

JAK PRZEŻYĆ SZPITAL POŁOŻNICZY I ŻŁOBEK DLA MALUCHÓW

Od samego początku trzeba cholernie uważać. Pielęgniarstwo jest jednym z najgorzej płatnych zawodów, pielęgniarki są zmęczone i roztargnione, myślą tylko o zakupach – jeśli mają rodziny – lub o awansach, jeśli są wolne, a do awansów, jak wszystkim wiadomo, najprostsza droga prowadzi przez dyżurki lekarzy, nie przez sale chorych, zupełnie jak w kapitalizmie. Stąd znane są skandale wokół zamiany noworodków w gigantycznych szpitalach państwowych. Tym samym, nowoprzybyły obywatel komunizmu uczy się od razu, że nie wolno polegać na usługach ofiarowanych przez państwo.

Całkiem wcześnie, bo w państwowym żłobku, otrzymuje on pierwsze dane w sprawie fundamentalnego stosunku pomiędzy nim jako jednostką ludzką a otaczającą go rzeczywistością. Krążyła w swoim czasie po Warszawie historia o młodej gorliwej matce, przybywającej do państwowego żłobka, aby odebrać swe dziecko po rozłące długiego dnia pracy. Pielęgniarka przynosi maleństwo, które matka tuli w przypływie uczuć do piersi, lecz po chwili wykrzykuje: „Ależ towarzyszko! Na litość Boską! To nie moje dziecko!”. Pielęgniarka uśmiecha się wyrozumiale i mówi z pobłażliwością: „I po co ten szum? Co za różnica? I tak przyniesie je pani jutro rano przed pójściem do roboty, no nie?”.

JAK BYĆ DZIECKIEM

Problemy świadomości, trapiące człowieka przez całe życie, zaczynają się w komunizmie męcząco wcześnie. Stąd, trudno jest być dzieckiem w komunizmie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W demokracji dziecko jest wolne od wszystkiego, co nie jest sprawą dziecka, ma bezcenne prawo do nieświadomości. Wybór, rozróżnianie, wartościowanie mają dlań wyłącznie znaczenie pedagogiczne. Niepowtarzalną wygodą dzieciństwa jest wolność od nakazów krytycyzmu, które obowiązują dorosłego na każdym kroku. Dziecko ma prawo do zachwytów i wiar niekontrolowanych przez rozsądek, instynkt samozachowawczy czy ironię. W komunizmie prawo to jest dziecku odmówione, anulowane przez konstrukcję codziennego życia.

Komunizm po zdobyciu władzy nabiera cech religii państwowej. Uświęcanie treści ideowych i obyczajowych jest właściwością i przywilejem religii państwowych, i komunizm hojnie z niego korzysta. Beatyfikacja ludzi i zdarzeń nie stanowi na ogół źródła cierpień dla poddanych komunizmowi mas ludzkich; społeczeństwa produkują szydercze odtrutki, dowcip rozsadza fałszywe liturgie. Jedyną grupą społeczną bezbronną wobec zakłamania sztucznych świętości są dzieci. Dziecko jest uczulone na świętość, łaknie jej, jego świadomość jest żyzną glebą dla istnień wyniesionych przez pobożność, dobro, szlachetność, piękno i przeznaczonych do adoracji. Za niczym dziecko tak nie tęskni, jak za charyzmą i namaszczeniem, jak za uwielbianiem. Komunizm zaś o niczym innym nie marzy goręcej, niż o tym, ażeby być wielbionym we wzniesionych przez siebie strukturach pojęciowych, w świątyniach własnego znaczenia, w osobach władców rządzących w imię komunizmu, charyzmatycznych i namaszczonych.

Od najwcześniejszych chwil obudzenia świadomości dziecko otoczone jest więc przez symbole i znaki, które ma wielbić. Częstotliwość ich powtarzania się na każdym kroku naciska bezlitośnie na miękki móżdżek dziecka. I dziecko wielbi, adoruje kolor czerwony, sierpy i młoty, godła państwowe. Wcześnie zaczyna dostrzegać postacie: wszędzie wokoło roi się od Marksów, Leninów i pomniejszych, lokalnych świętych. Stoją na pomnikach, wiszą na ścianach miejsc publicznych, widnieją na transparentach, pełno ich w książkach, gazetach, telewizji. Wzbudzają nabożny szacunek swym uświęconym wyglądem, od zarania kojarzą się dziecku z jakimś nadrzędnym porządkiem i nieokreśloną potęgą. Gdyby poprzestano na tym zaszeregowaniu wrażeń i ich odbić w świadomości dziecka, dzieciństwo nie doznałoby większego uszczerbku: we wszystkich systemach społecznych podaje się dziecku barwne postacie oficjalne do zabawy w naiwne uniesienie. Ale komunizm ma wobec dziecka cele dalsze niż przepojenie go uwielbieniem i szacunkiem. Komunizm pragnie miłości, chce, aby dziecko go pokochało. W tym celu uruchamia niezwykłą maszynerię oddziaływania na świadomość i percepcję. Dostojne i pełne godności Leniny i Staliny przeobraża w ukochane, tkliwe Leniny i Staliny przy pomocy retuszu. Dziecko nie wie o specjalnych zakładach poligraficznych, których zadaniem jest usilna, benedyktyńska praca nad zmianą wyrazu twarzy dostojników partyjnych i państwowych. Całe zastępy specjalnie szkolonych retuszerów pracowały mrówczo w Rosji Sowieckiej, aby z twarzy Lenina, która emanowała rzadką złośliwością i chytrością uczynić twarz ukochanego wujaszka, za którym przepadają dzieci i który skłonny jest oddać im swój złoty zegarek na pewną zagładę. Zachodni mężowie stanu używają również szminki i makijażu, lecz tylko przed kamerą telewizyjną. Chcą wyglądać młodziej, co świadczy o wyrachowanej próżności, lecz nie jest grzechem kłamstwa. Stalin, jak wiadomo, odznaczał się obliczem, wobec którego Al Capone zdrętwiałby z przerażenia, bandytyzm jego natury, podłość i okrucieństwo charakteru biją wprost z każdej nieocenzurowanej fotografii; lecz od czego wykwalifikowani retuszerzy? W milionach żłobków i szkół podstawowych na obszarze całego imperium widniał ojcowski portret Stalina, ozdobiony tak promienistym uśmiechem, że nie było chyba dziecka, które nie śniłoby o tym, że wdrapuje się na kolana generalissimusa i ciągnie go za wąsy. A co tu dopiero mówić o armii pochlebczych, służalczych malarzy i ilustratorów, którzy w setkach milionów książeczek dziecięcych rysowali Stalina jako uosobienie wszelkich słodyczy. Z czasem doszło do tego, że można było odnaleźć rysy Lenina, Stalina, Ulbrichta czy Mao w buziach Sierotek Maryś, Królewien Śnieżek i Czerwonych Kapturków, podczas gdy Duży Zły Wilk miał zawsze w sobie coś amerykańskiego. Powie ktoś: prezydenci, ministrowie i kandydaci na senatorów w demokratycznym kapitalizmie, żądni poklasku tłumów, też lubią fotografować się pochyleni nad płowymi głowinami dzieci, brać je na ręce i całować w pyzate policzki z fałszywym uśmiechem pseudodobrotliwości na przebiegłych wargach i w oczach szperających za wyborcami. To fakt, ale ten ckliwo-przymilny uśmieszek jest łatwo zauważalną maską, kryjącą naturalną odrazę do wilgotnych nosków i niepewnych pupek. Demokratyczni mężowie stanu nie retuszują swej prawdziwej natury i dzieci jakoś to czują, nie traktują ich poważnie, nikt tu nie rozprawia o miłości, ufności, oddaniu – i to jest uczciwa gra. Konwencja życia, na to nie ma rady, tak się składa, że w pewnej chwili politycy potrzebują dzieci, rzadziej dzieci polityków, ale żadnych deklamacji o uczuciach i żadnego wzajemnego okłamywania się.

Aby zachować zdrowie psychiczne, dziecko powinno zażądać przywrócenia wszelkich praw zneutralizowanym Kotom w Butach i Byczkom Fernando – ale jak tu żądać i upominać się o jakieś prawa w ustroju, w którym nie istnieje habeas corpus? Dziecko obrabowane więc zostaje ze swego przywileju nieświadomości. Jeszcze wielbi i kocha całym swym czystym, małym serduszkiem, ale już nachodzą je pierwsze nieporadne wątpliwości. Dlaczego kochany wujo Stalin z portretu w żłóbku staje się nagle dość srogim Stalinem z obrazu w urzędzie pocztowym, do którego trzeba iść z mamą? Dlaczego dorośli nie widzą w nim tej dobroduszności, którą dostrzega dziecko, i mówią o nim bez sympatii lub starają się w ogóle nie mówić, ucinając pytania na jego temat? W rodzinach partyjnych dziecko jest pod nakazem adoracji, co budzi w nim z kolei zrozumiałe podejrzenia: dlaczego mam być grzeczny i kochać Stalina? Wszędzie i zewsząd pojawiają się oznaki dręczącej i zagadkowej ambiwalencji druzgoczące rozkosze nieświadomości. W pewnym węgierskim miasteczku, natychmiast po zgnieceniu powstania przez sowieckie czołgi, komuniści z właściwym sobie taktem postawili pomnik przyjaźni sowiecko-węgierskiej. Przechodząc obok, mały chłopczyk spytał ojca:

– Tatusiu, co to jest?

– To jest pomnik przyjaźni węgiersko-radzieckiej – odparł ojciec zgodnie z pozorami rzeczywistości.

– Ale dlaczego u nas? – zażądał wyjaśnień chłopczyk.

Dziecko to wcześnie zaczęło się zmagać z wieloznacznością, która kiedyś zatruje mu życie, wdało się w nierówną walkę z wszechnaciskającym kłamstwem i wszechmocą pozoru. Lecz ten historyczny dlań moment przebudzenia się w nim zmysłu krytycyzmu odebrał mu, lub co najmniej naruszył w nim, świat dzieciństwa. Antytotalistyczne systemy społeczne szanują suwerenność tego świata: jego głupiutkie niedźwiadki i zajączki być może nie rozwijają natrętnie umysłowości dziecka, ale nie rabują mu prawa do jedynej w życiu autonomii i nieangażowania się. Sprawa św. Mikołaja jest tu nader charakterystycznym przyczynkiem. W Rosji św. Mikołaja zastąpił w jego dorocznych funkcjach niejaki Dziadek Mróz – postać wywodząca się ze starorosyjskiej, ludowej mitologii. Przez długie lata Dziadek Mróz działał sprawnie pod czujnym okiem i kontrolą organów bezpieczeństwa ZSSR, ale jakoś nie potrafił budzić serdeczności i ciepła, może ze względu na nazwisko. Dzieci odmawiały mu czułego przywiązania, nawet urodzone grubo po rewolucji i których rodzice baliby się sformułować tak antypaństwowy slogan jak „dobry, święty Mikołaj”. Za czasów Chruszczowa zaczęto więc mówić o przywróceniu temu ważnemu funkcjonariuszowi jego dawnego tytułu. Stare kraje katolickie, okupowane po ostatniej wojnie przez komunizm, zmuszone były do zaakceptowania Dziadka Mroza wraz z dobrodziejstwami planów gospodarczych. Impreza ta od początku skazana była na klęskę. Lansowany usilnie przez prasę, radio, telewizję, oficjalne widowiska i bale dla dzieci Dziadek Mróz stał się tylko i wyłącznie przedmiotem złośliwych żartów. Dzieci gremialnie odmówiły z nim związków uczuciowych – ale za jaką cenę? Za cenę kolejnego naruszenia suwerenności ich świata. Raz do roku dzieci popadały w odmęty schizofrenii: Jak pogodzić reklamowaną kampanię mass-mediów na rzecz Dziadka Mroza z popieranym uporczywie przez resztę społeczeństwa św. Mikołajem? „Przyjdzie dziś do ciebie święty Mikołaj” – mówiła mama rano, zaś po południu, na kinderbalu, święty przedstawiał się oficjalnie: „Jestem Dziadek Mróz”… Gdy zaś dzieci wołały doń zgodnie z nastrojami całego narodu: „Święty Mikołaju!…” – mrugał porozumiewawczo, jakby dając do zrozumienia, że na sali są osoby niepowołane do tego, ażeby wiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Zdarzyć się wręcz mogło, że zbyt obcesowo ciągnięty za rękaw i nagabywany o innych świętych, mruknął krzywo: „Odczep się, szczeniaku, bo wyciągną służbowe konsekwencje za szeptaną propagandę…”. Coś tu było przeto nie w porządku w oczach dzieci, ale co? Trudno stwierdzić bez przeczytania „Zagadnień leninizmu”, lecz rzadko kto czyta to dzieło w wieku lat pięciu. W okresie stalinowskiego upodlenia ogromnych mas ludzkich dzieci w żłobkach, a nawet w najuboższych przytułkach dla sierot, wzywane były i – jak to się mówiło – „organizowane” do składania swych grosikowych oszczędności na prezenty dla ukochanego dziadka Stalina. Taki apel padał na podatny grunt, albowiem do dziecka łatwiej jest trafić z prośbą o akt poświęcenia niż o zaprzestanie bezsensownych krzyków. I dzieci dawały, wysupływały grosiki z kieszonek fartuszków, kupowały za nie plastelinę, lepiły i wysyłały figurynki dla Obrońcy i Opiekuna Ludzkości. I zapewne oburzyłyby się, gdyby im powiedzieć, że poświęcenie ich planowane było przez partyjnych ekonomistów jako ważki element w walce z inflacją i przesadnym spożyciem czekolady, którą tak trudno wyprodukować i dostarczyć na rynek w potrzebnych ilościach. Lecz kiedyś mała dziewczynka wezwana do zbiórki na prezent dla mordercy Tuchaczewskiego miała jakoby odpowiedzieć:

– A dlaczego ja nie dostaję od niego prezentów?

W odpowiedzi usłyszała od konformistycznej nauczycielki:

– Stalin dał ci wszystko co masz, ojczyznę, wolność, szczęśliwe dzieciństwo…

Dziewczynka nie dała się złamać i odparła zimno:

– Ja chcę buciki!

Ta mała dziewczynka zasługuje na miejsce w Panteonie wielkich bojowników o sens współczesnej cywilizacji i chyba nie bez przyczyny zdarzenie to podobno miało miejsce w Królewcu, w mieście autora „Krytyki czystego rozumu”. W komunizmie uprawa tej krytyki jest często w rękach dzieci.

Dziecko nie umie i nie lubi nienawidzić, ale umie i lubi się bać. Tego komunizm nie przeoczył. O ile komunizm ma podświadomość, jego libidem jest żądza siania strachu i perwersyjna tęsknota za miłością w duszach swych ofiar, zaszyfrowana w różnych eufemizmach. Dziecko staje się świetnym partnerem: nie umie się bronić, łatwo daje się przestraszyć, szuka chętnie i ufnie schronienia w ramionach straszącego. Straszenie dzieci i nauka, jak mają się bać, jest rozkoszą komunizmu, marzenia zaś komunistycznych czarnoksiężników o zaszczepianiu strachu na całe życie są lubieżną sublimacją tej rozkoszy. Ileż przyszłych sukcesów propagandowych wymusić można na ludziach o zwyrodniałych odruchach i niedowładzie poznawczym na skutek strachów dzieciństwa? Rzecz w tym, by umiejętnie operować symbolami strachu. Niegdyś był to opasły burżuj o świńskim ryju, dziś jest to chudy, przeraźliwy Amerykanin o strasznym, haczykowatym nosie pod gwiaździstym cylindrem, zastanawiająco przypominający diabła z chrześcijańskiej ikonografii. Na zapadłych kołchozach straszy się dziś dzieci Amerykaninem. Nie dlatego, że Amerykanin coś znaczy dla ludzi, którzy na oczy nie widzieli Amerykanina, lecz dlatego właśnie, że nic nie znaczy, że jest pustym symbolem ustanowionym przez niepodlegającą kontroli instancję. Radio, telewizja i prasa zastępują księdza i kazanie w formowaniu psychopojęciowej ohydy i uczą, w aureoli ponadludzkiej technologii, że Amerykanin zjada dzieci. Niegdyś ciemne niańki groziły: „Przyjdzie diabeł i weźmie cię do lasu…”. Dziś, udręczona nędzą i pracą ponad siły matka wiejska mówi, ufna w potęgę naciskającej zewsząd na dziecko celebracji sloganów: „Jak będziesz niegrzeczny, oddam cię Amerykaninowi, który zabierze cię do Ameryki”. W świetle partyjnej egzegezy jest to apokaliptyczne ultimatum, ale później w życiu okazuje się, że należało być okropnym dzieckiem, ażeby otrzymać prawdziwą nagrodę. W tym punkcie chrześcijański system kar okazuje swą bezsprzeczną wyższość i finezję. Gwoli sprawiedliwości rzec trzeba, że amerykańskie komiksy dla dzieci pełne są straszliwych postaci zwanych Reds: posiadają one silnie zaznaczone cechy etniczne, głównie przy pomocy odrażających mord, rubaszek zamiast koszul, bądź skośnych oczu charakteryzujących ostatnie odchylenie polityczne w łonie Kominformu. Różnica w metodzie indoktrynacji wydaje się niewielka, niemniej nigdy jakoś nie słyszałem o tym, by w Ameryce straszono dzieci Rosjaninem czy Komunistą. Istnieje głęboka analogia pomiędzy komiksowym Red a smokiem z dawnych bajek: niby się go trzeba bać, ale coś jest w nim nie naprawdę, więc można pozwolić sobie na brak nienawiści. Ten układ odzwierciedla jakąś głęboką prawidłowość: póki nie ma ultymatywnej konfrontacji, większe niebezpieczeństwo grozi Rosji ze strony Ameryki, niż odwrotnie; Rosja musi więc propagować strach przed Amerykaninem wśród swych dzieci, podczas gdy Ameryka może zdać się na luksus wesołej pogardy i miażdżące zwycięstwa Batmana nad Smershem. Operowanie strachem jest zresztą obosieczne i ulega wszechstronności i bogactwu samego życia. Dziecko współżyjące z radiem i telewizją wymaga dodatkowych eksplikacji.

„Tato – pyta – co to jest podżegacz wojenny?”. Rodzice, o ile nie są partyjni i ściśle poinformowani, sami nie wiedzą, usiłują więc wymigać się przy pomocy wygodnego, choć obskuranckiego idiomu: „To Amerykanin, albo ktoś z Zachodu…” – lub jeszcze mniej precyzyjnie: „To ktoś, o kim pisze się w gazetach”. I znów dziecko wpływa na ocean mętnych rozróżnień. Nieufność do gazety, radia czy telewizji jest rozsianym w powietrzu imperatywem, którym się oddycha, który dostrzega się w każdym słowie, geście, spojrzeniu i westchnieniu starszych. Jak o kimś mówią źle w radio, to może nie jest on taki zły? Może jest inny niż o nim piszą, może nie ma trosk materialnych jak wszyscy wokoło, może ma nawet samochód? Takie są męki budzącej się świadomości. Nie umiejąc wątpić, dziecko skazane jest na przegraną z komunizmem. „Będziemy się bawili w plan pięcioletni!” – wołają dzieci na podwórzu czy na ulicy, tym samym tonem, jakim niegdyś mawiały: „Będziemy się bawili w sklep”. Lecz sklep jest w komunizmie nieatrakcyjny, szary, pusty, jest miejscem nudy i męki tych, którzy z reguły nie mogą w nim dostać tego, po co przyszli i co powinno w nim być. Natomiast plan pięcioletni istnieje wokoło w barwnych plakatach zastępujących wesołe reklamy płatków owsianych z kapitalizmu. Dziecko nie wie, że plan pięcioletni jest jednym wielkim nadużyciem i humbugiem, dzięki któremu właśnie nie ma niczego w sklepach, więc ulega mistyfikacji, przeciw której jedyną bronią jest szydercze zwątpienie. Ratunek jest w cynizmie: dziecko grzeczne i cyniczne jest w stanie oprzeć się najskuteczniej gwałtom nad swoją świadomością i rabunkowi świata dzieciństwa. Ale dziecku łatwiej jest być wandalem, barbarzyńcą, mordercą, gwałcicielem, oprawcą, okrutnikiem i kłamcą, niż cynikiem. Wejście do komunistycznego sklepu z zabawkami wymaga dużej siły charakteru i tylko jednostki wielkiego ducha nie załamują się i nie szukają ratunku w panicznej ucieczce przed koncentratem ponurej brzydoty skumulowanej w obecnych tam zezowatych lalkach, sadystycznych misiach, pokręconych przez reumatyzm żyrafach, pajacach z pluszu używanego w krajach cywilizowanych na siedzenia w pociągach, bączkach, które w imię nieznanego sabotażu nie kręcą się, i piłkach, które nie odbijają się od podłogi. Dziecko cyniczne, postawione oko w oko z takim koszmarem, nie zapłacze rzewnie, lecz uśmiechnie się wyrozumiale. Zabawki są przedmiotem ożywionej dyskusji w prasie od zarania komunizmu: nikt tam nie może zrozumieć, dlaczego odpowiedni przemysł nie jest w stanie wyprodukować przedmiotów wzbudzających natychmiastowy, dojmujący jęk. Prawdopodobnie błąd tkwi w teorii, która narzuca zasadę, że zabawka winna uczyć, a nie bawić. Pedagogika, w rękach tych samych planistów, którzy wierzą w walor wychowawczy prezentów dla Stalina za uciułane przez dzieci grosze, uważa że kotek nie jest czymś, co należy kochać, lecz jest członkiem socjalistycznego zwierzostanu i dziecko winno mieć do kotka odpowiedni stosunek, uwzględniający jego przynależność. Sklepy komisowe, jedna z najpotężniejszych instytucji ekonomicznych w komunizmie, są pełne zabawek z kapitalistycznego świata: wiadomo powszechnie, że opłaca się je przywozić. Dziecko zwykłe rozpętuje niebywałe awantury na widok sklepu komisowego: po prostu chce mieć natychmiast wszystko, co w nim jest. Dziecko cyniczne zachowuje się spokojnie: wie, że ceny w komisach są karykaturalnie wysokie i mało kto może sobie pozwolić na kupowanie tam zabawek, a na pewno już nie jego rodzice. Nawet u zamożniejszych rodziców dziecko cyniczne nie domaga się pomarańcz: rozumie, że pomarańcze w sklepach to cud natury, raz na rok, cudów zaś nie można się domagać, trzeba na nie czekać. Dobrze jest być dzieckiem cynicznym w komunizmie, wszyscy je kochają, a rodzice mówią z dumą: „To takie kochane dziecko…”, chwalą się nim, nie wiedząc, że jest ono po prostu dzieckiem cynicznym, czyli ułatwiającym życie.

JAK CHODZIĆ DO SZKOŁY

Szkoła w komunizmie wygląda tak jak szkoła w demokracji. Dużo szkół wygląda nawet lepiej, szkoły stanowią ulubione miejsca, do których zwozi się oficjalnych gości z zagranicy, wrogich dziennikarzy i wycieczki komunistów z krajów, gdzie jeszcze nie doszli oni do władzy. Są to piękne, nowoczesne budynki, projektowane przez najlepszych architektów, wyposażone w przestrzenne klasy, imponujące, pełne słońca i powietrza okna, zgodne z ostatnimi zdobyczami pedagogiki ławki i pomoce szkolne. Dzieci, jak wiadomo, umieją wyrażać mnóstwo uczuć prócz ironii, stąd są niezawodną pomocą we wszelkich akcjach propagandowych: dziecko krzyczy „Tak!” lub „Nie!”, ale nie umie ujawnić swej dezaprobaty w sposób melancholijny i dwuznaczny, tak aby nie narazić się na represje, co potrafi każdy robotnik. Dlatego więc lepiej jest wozić gości do szkół niż do fabryk.

Bystry i uważny obserwator, o ile wymknie się na chwilę z pieczołowitości przewodników i zajrzy do klasy nieprzygotowanej do wizyt, dostrzeże natychmiast drastyczną rozbieżność pomiędzy rozmachem architektury a ogólnym stanem schludności wewnątrz budynku. Rzec można, że jest to stan na pograniczu dewastacji wzbudzającej zastanowienie. Nawet najbardziej wzorowa szkoła, poddana dynamice setek młodych istot, których imperatywem życia jest krańcowa pogarda dla wszystkiego co państwowe, przeistacza się wkrótce w śmietnik. Lichość komunistycznych produktów, a więc i materiałów budowlanych, metod konstrukcji i wyposażenia, zupełnie niezdolnych do walki z czasem, gra w procesie rozpadu wielką rolę. Prasa i telewizja także uwielbiają pokazywać szkoły reszcie społeczeństwa, ilustrując nimi wspaniałe osiągnięcia komunizmu, czynią to jednak z dużą zręcznością i wdziękiem, zawsze pamiętając o tym, żeby nie pokazać tego co nie trzeba. Jest to taktycznie wspaniałe pociągnięcie i mnóstwo uczniów może sobie dzięki temu pomyśleć, że tylko ich szkoła tak okropnie wygląda, podczas gdy wszystkie inne wyglądają jak w telewizji. Ten prosty zabieg indoktrynacyjny ma teoretycznie cechy genialności, w praktyce przynosi jednak zupełnie odwrotne od zamierzonych skutki. Początkowo uczniowie przypisują fizyczny upadek swojej szkoły lokalnym cechom niedoskonałości. Od wczesnego dzieciństwa znają z autopsji marność i nędzę bytu wokoło siebie, jego rozdźwięk z symbolami w prasie, w kinie, na afiszu propagandowym, ale myślą sobie, że tak źle jest tu, gdzie indziej zaś może być lepiej. Dopiero stwierdzenie, że nic się nie robi dla ocalenia ich szkoły, a jedynie przestaje ona być fotografowana i filmowana, o ile przedtem była, zaś na jej miejsce pojawia się nowa wzorowa szkoła, zmusza ich do refleksji. Nie wiedzą oni jeszcze, że w komunizmie łatwiej jest zbudować rzecz nową, niż utrzymać już zbudowaną w stanie przydatności, żeby nie wspomnieć o jej ulepszaniu. Zagadnienie remontu i odnowy jest kluczowym problemem tak materialnym, jak i duchowym; jak dotąd, komunizm sparaliżowany jest magiczną niemożnością naprawienia czegokolwiek, co utraciło zdolność funkcjonowania. Uczeń zaś, przestając być uczniem, a stając się człowiekiem jeszcze przed okresem dojrzewania, uczy się – o ile nie jest wyjątkowym idiotą – jednego z zasadniczych praw istnienia w komunizmie, mianowicie, że to, co zostaje podane za regułę, jest zawsze wyjątkiem, a właśnie pozorny wyjątek stanowi regułę. Czyli pojmuje raz na zawsze pierwsze przykazanie propagandy, która w komunizmie jest jedynym uświęconym przez teorię narzędziem kształtowania ludzkiej świadomości i która towarzyszyć mu będzie odtąd przez całe życie. Metafizyczny nakaz drapieżnego stosunku do wszystkiego co państwowe, przybierający bądź formę przywłaszczania, bądź bezinteresownego niszczenia, stanowi coś w rodzaju instynktu samozachowawczego, jakiegoś élan vital, z którym przychodzi się w komunizmie na świat. Łatwo byłoby go nazwać wandalizmem, lecz ten ma swoje korzenie w bezmyślnej rozkoszy druzgotania, podczas gdy tamten krystalizuje się w ciemnym, niemal biologicznym nakazie wyrównania krzywd, których źródłem jest nieuchwytne, tajemnicze pojęcie Państwa. Urzędnicy, milicjanci i żołnierze, czyli oprawcy w imię Państwa, acz znienawidzeni, budzą mniej owych niewytłumaczalnych dla szarego człowieka złych pasji i namiętności, niż samo Państwo – rzecz z kategorii żywiołu, zawsze zwrócona przeciw człowiekowi. Ich człowieczeństwo i szamotanina z życiem są dostrzegalne, podczas gdy bezosobowość Państwa sprawia, że otacza je nienawiść mistyczna, jak grzech w średniowieczu. Dom rodzinny pielęgnuje ten impuls i rozwija – czasem powiedzenie z troskliwą otwartością: „To tylko państwowe…” rozgrzesza każde nadużycie, jedynym zaś nakazem moralnym jest skuteczne uniknięcie przyłapania na gorącym uczynku i kary. Przywódcy komunistyczni zdają sobie z tego sprawę, toteż szkoła ma być pierwszą w życiu człowieka instancją, której zadaniem jest wykorzenienie owej przywary. O ile zadaniem szkoły w demokracji jest przygotowanie człowieka do życia w ogóle i przekazanie mu dostatecznej ilości wiadomości, jakie mogą mu się w życiu przydać bądź wpłyną na jego dalszy rozwój, o tyle szkoła komunistyczna ma za cel przygotowanie do życia w komunizmie, czyli przekazanie wyłącznie informacji wpływających na formowanie osoby, z której komunizm czerpał będzie korzyści. Oficjalnie nazywa się to kształtowaniem jednostki zdolnej do ofiarnego życia dla swego społeczeństwa. W praktyce wygląda to tak:

– podręczniki historii nie mają nic wspólnego z historią, ich zadaniem jest gloryfikacja, a nie kodyfikacja faktów; prowadzi to do zadziwiających ujęć, w których myśli i czyny średniowiecznych bohaterów narodowych, królów i duchowieństwa wyjaśniane są i motywowane językiem aktualnych artykułów prasowych, donoszących o osiągnięciach komunistów, z czego wynika na przykład, że krucjaty były przedsięwzięciem katolickich podżegaczy wojennych usiłujących skierować klasowy gniew wynędzniałego ludu na tory imperialistycznych awantur;

– z nauki o literaturze wynika, że „Faust” Goethego jest wyrazem przywiązania poety do tradycji ludowej i idei postępu, a prastara legenda o zmaganiach Fausta z Mefistofelesem odzwierciedla dążenia mas pracujących do uniezależnienia się od religii;

– za czasów tyranii Stalina nauczanie, wraz z całą kulturą, wtrącone zostało w odmęt neobarbarzyństwa, nieliczącego się nawet z pozorami prawdopodobieństwa; i tak uczono w szkołach, że w czasie drugiej wojny światowej alianci byli w tajnej zmowie z Hitlerem i dopiero olśniewające zwycięstwa ZSRR pod wodzą genialnego Stalina skłoniły ich do zdrady Hitlera i przyłączenia się do triumfującej Armii Czerwonej;

– ponieważ Rosjanie dokonali pierwsi rewolucji komunistycznej, przeto logicznym wnioskiem jest, że są oni źródłem i główną siłą napędową całej współczesnej cywilizacji; jak dotąd, nauka i wiedza, zmonopolizowane przez kapitalistów, fałszowały fakty, które trzeba sprostować; w konsekwencji tego prostowania okazuje się w podręcznikach komunistycznych, że maszynę parową wynalazł Rosjanin, radio – Rosjanin, Rosjanie zbudowali pierwszą katedrę gotycką i otworzyli pierwszy w dziejach sklep.

W polskich szkołach pojętni uczniowie twierdzili skwapliwie na egzaminach, że schody wynalazł Rosjanin nazwiskiem Iwan Schodow, Amerykę odkrył Krzysztof Timofiejewicz Kolumbow, a elektryczność niejaki Beniamin Franklinenko. Szkoła, jak wiadomo, wszędzie próbuje uczyć pierwszych w życiu lojalności. W demokracjach nauka taka dotyczy związków człowieka z człowiekiem oraz z otaczającą go wspólnotą społeczną, często określaną jako naród, lecz nietraktowaną jako wartość najwyższa. Przejawy sceptycyzmu wobec wdrażanych prawd czy sposobów myślenia i postępowania uważane są za dowód ruchliwości umysłowej, a nawet inteligencji. W komunistycznej szkole wdraża się uczniom przede wszystkim dogmat partyjnego absolutu, który utwierdzić go ma raz na zawsze w przekonaniu, że partia komunistyczna jest błogosławionym dawcą i sprawiedliwym regulatorem WSZYSTKIEGO, a jednorodność interesów WSZYSTKICH obywateli oraz ich marzeń, planów, kuchni, kapeluszy, psów, kotów i maszynek do golenia z interesem partii nie może być podana w wątpliwość. Stąd najlżejszy przejaw sceptycyzmu czy zastrzeżenie poczytywane są od razu za objaw buntu przeciw nienaruszalnym prawdom i świętościom. Aby przebyć szkołę i otrzymać świadectwo jej ukończenia, nieodzowne dla dalszych studiów i konieczne dla licznych ułatwień w życiu, trzeba przeto:

– słuchać, a nie mówić;

– jak mówić, to zgadzając się z każdym oficjalnym punktem widzenia i chwaląc go jako jedyny słuszny, mądry, dobry;

– jak chwalić, to nie bacząc na żadne kryteria racjonalizmu, erudycji, prawdopodobieństwa czy nawet zdrowego rozsądku; za czasów Stalina używanie takich chwytów jak „Stalin, nasz genialny Ojciec, który nas wszystkich stworzył, ożywił, dał nam wieczne szczęście i pierwszy sformułował twierdzenie Pitagorasa” gwarantowało najlepsze stopnie z matematyki; umiejętne obrzucanie błotem wrogów Stalina, jak „niesyty krwi ludu pracującego wampir Trocki” albo „faszystowski morderca robotników Tuchaczewski”, dowodziły dużego wyrobienia politycznego w młodym wieku i wskazywały na czytanie gazet, bowiem wrogowie Stalina nie istnieli w podręcznikach; rewolucja październikowa jest tam opisana bez wymienienia choć raz nazwiska Trockiego, ale przy opisie trudności pierwszych piatiletek i procesów moskiewskich pojawia się nagle termin trockiści jako uosobienie wszelkiego demonicznego zła; stąd każdy uczeń powinien był wiedzieć, że tylko Stalin przy pomocy Lenina dokonał rewolucji, sam jeden wygrał wojnę domową, zbudował przemysł, socjalizm, po czym od niechcenia, jako solista, pokonał Niemców, Włochów i Japończyków. Tak jawne nadużywanie prawdy i prawdopodobieństwa – zresztą mocno zracjonalizowane i złagodzone w epoce postalinowskiej, lecz stanowiące podstawę metodologiczną w szkole – prowadzi do zasadniczych podziałów w szkolnej społeczności. Wiek szkolny jest wiekiem budzących się ciekawości, chłopiec i dziewczynka zaczynają interesować się coraz szerzej własnym otoczeniem, to zaś, co widzą i poznają, skłania ich do przekory – pierwszej formy krytycyzmu. W domu dostrzegają niekończące się trudności, ciągły brak pieniędzy i najpotrzebniejszych przedmiotów, prymitywizm egzystencji, mordercze przepracowanie ojca i matki w pogoni za minimum utrzymania. W szkole uczą się, że żyją w najdoskonalszym modelu społecznym, gdzie ludzie muszą być szczęśliwi. W rodzinach partyjnych widzą wszechobejmujący strach przed władzą, autorytetem, odpowiedzialnością, słyszą niewolnicze slogany przepisanych przez partię pacierzy. W szkole uczą się o tym, jak kapitalizm dławi, poniża i degraduje człowieka, a jak socjalizm go wyzwala. Ale świat ery technologii i elektroniki to naczynia połączone, w których nic nie zdoła już zapobiec przenikaniu i cyrkulacji najprostszych wiadomości. Wiek szkolny to czas, kiedy słyszy się po raz pierwszy francuską czy amerykańską piosenkę, w której stwierdza się ze zdumieniem zupełny brak akcentu propagandowego, wpada do rąk ilustrowane pismo z Zachodu, pełne zdjęć przedmiotów, ubrań, ludzi, samochodów wyglądających nieskończenie lepiej niż to, co widzi się wokoło siebie albo we własnych gazetach, ogląda się film, którego treścią jest wyłącznie miłość lub przygoda. Wprawdzie szkoła kontruje natychmiast, ucząc o potędze zachodniodemokratycznego blichtru i reklamy, które pokrywają bezbrzeżną nędzę ogromnych mas ludności – w jednym z podręczników szkolnych znaleźć można było w początkach lat pięćdziesiątych zdjęcie małych, wynędzniałych dzieci leżących na trotuarze, jako ilustrację do lekcji o tym, jak dzieci umierają z głodu na ulicach Nowego Jorku, w sąsiedztwie Wall Street – lecz trzeba być jednostką wyjątkowo słabo rozwiniętą umysłowo, by nie dostrzec katastrofalnych sprzeczności pomiędzy twierdzeniami szkoły. Mnożą się luki w rozumowaniu, w szkole zaś o nic pytać nie wolno, aby nie wzbudzić podejrzeń w nadgorliwych nauczycielach lub kolegach z organizacji politycznych. W ten sposób następuje rozwarstwianie szkolnej społeczności na trzy zasadnicze grupy.

Pierwsza jest grupa milczących. Stanowią przygniatającą większość. O nic nie pytają, nie wyrażają sądów własnych. Chcą jak najszybciej przejść przez szkołę i otrzymać urzędowe świadectwo jej ukończenia.

Drugą jest grupa cyników. Mówią dużo i w tonie wyraźnego serwilizmu, ale widać po nich, że absolutnie nie wierzą w to, co mówią. Pozornie akceptują wszystko, co podaje im się do wierzenia, lecz ich akceptacja nosi cechy szyderstwa wyraźnego, ale tak ostrożnego, ażeby nie można się było doń przyczepić. Wcześnie doszli do wniosku, że jedyną wolnością, jaką mogą zdobyć w komunizmie, jest wolność od wszelkiej wiary w cokolwiek albo prawo do bezbrzeżnej, nienawistnej pogardy za cenę ostentacyjnego przytakiwania. Celem ich jest zdobycie sobie jeszcze w szkole opinii, która później zapewni im powodzenie materialne i karierę. Jest to opinia uległego, choć niepokonanego, chętnego do służby każdej sprawie w zamian za odpowiednie wynagrodzenie.

Trzecią jest grupa idealistów. Ich młodzieńcza potrzeba wiary jest tak silna, że wierzą nawet w to, czego uczy ich szkoła. Jest ich bardzo mało, zazwyczaj pochodzą z rodzin oddanych członków partii na wysokich stanowiskach, czyli ze sfery wyizolowanej z reszty społeczeństwa. Ich rodzice są czasami ludźmi wysokiej klasy osobistej, determinując ich idealizm. W szkole stanowią trzon organizacji politycznych. Stoi za nimi cała moc państwa, systemu społecznego i aparatu władzy, co sprawia, że ich młodzieńcza niezręczność w operowaniu takim zasobem potęgi staje się źródłem licznych nieszczęść i krzywd innych ludzi. Oczywiście, otoczeni są powszechną nienawiścią, na którą często nie zasługują, ale która tylko ich umacnia w przekonaniu, że bezwzględność jest mądrością.

Powstaje pytanie: czy nikt nigdy się nie przeciwstawia? Czy zasadniczy rozdźwięk pomiędzy wyjaśnianiem świata a samym światem nie budzi w nikim oporu, protestu, sprzeciwu? Od czasu do czasu zdarzają się młodzi buntownicy, zabierający głos na lekcjach i dziecinnie formułujący swe nieporadne veto. Za czasów Stalina wystąpienie takie kwalifikowało do natychmiastowego wyrzucenia ze szkoły, co równało się przymusowej rezygnacji z dalszego kształcenia się w ogóle. Znane są wypadki, tak w Rosji, jak i we wschodniej Europie, gdy policja polityczna zabierała kilkunastoletnich uczniów wprost ze szkół i trzymała bez sądu, w tak zwanym śledztwie, całe lata w więzieniach, jedynie za wątpliwości, kto pierwszy rozpoczął wojnę w Korei. W epoce postalinowskiej praktyki te uległy znacznemu złagodzeniu, niemniej zasada bezlitosnego tępienia wątpiących nadal rządzi szkołą. Najgroźniejszym jej narzędziem jest zupełna izolacja i przemilczanie faktów oporu. Gdy w demokracji uczniowie wyrażają swe niezadowolenie, prasa i mass-media